Strona główna » Obyczajowe i romanse » Za kratami

Za kratami

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-677-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Za kratami

"Mimo upływu lat Maude Julien pamięta jeszcze szczęk żelaza, który słyszała, gdy zamykały się za nią kraty luksusowego więzienia – ponurej, otoczonej parkiem rezydencji w okolicy Saint-Omer, zakupionej przez ojca. Zamknięta w niej żyła odizolowana od świata i ludzi, mimowolnie przygotowując się do misji, jaką wyznaczył jej ojciec, dygnitarz loży masońskiej.  Ten, dzień po dniu, realizował swój plan wychowania córki na „nadczłowieka”. Miała nauczyć się przezwyciężać strach, znosić wyrzeczenia, ból i samotność. Wszystko po to, by odegrać kluczową rolę w misji, do której ją przygotowywał. To, jak perfidny był to plan, zrozumiała dopiero po latach. Jak uwolnić się z takiego ucisku? Gdzie znaleźć siłę, by uciec prześladowaniu, lub odwagę, by znosić je w ciszy? Książka, oparta na autentycznych wydarzeniach, mocno wzburzyła francuską opinię społeczną. „Świadectwo równie przejmujące jak krzepiące”. Elle „Niesamowita opowieść o tym, jak przetrwać we wrogim środowisku, w którym przerażona zdominowana istota zbiera siły, opracowuje strategię, mężnieje, wymyka się na koniec”. Le Nouvel Observateur"

Polecane książki

Emila od zawsze ma tylko jedno ogromne marzenie – marzy o psie. Nie może wprost uwierzyć, kiedy staje się ono rzeczywistością i otrzymuje wyjątkowego szczeniaka. Suczka dostaje imię Dora, a Emilka kocha ją tak bardzo, że chce być z nią zawsze i wszędzie. I tu pojawia się problem, bo dziewczynka ...
Ilustrowany opis przejścia gry przygodowej Journey to the Center of the Earth, zawierający również umiejscowienie potrzebnych do ukończenia gry przedmiotów oraz rozwiązania wszystkich zagadek logicznych z wyjaśnieniami jak się do nich zabrać. Podróż Do Wnętrza Ziemi - poradnik do gry zawiera poszuki...
Anglia, okres średniowiecza. Ona zagina na niego parol. On długo kluczy i robi uniki. Uważa, że jest dla niej za stary. Wydaje mu się też, że wciąż kocha piękność, która porzuciła go dla bogatego arystokraty. Urocza Beatrice jest niczym żywe srebro. Nikt by się nie domyślił, że ta młodziutka dziewcz...
Szanowny Czytelniku, książka, którą właśnie zamierzasz przejrzeć ma pewien szczególny walor, nie jest bowiem li tylko teoretycznym rozważaniem, ale stara się odpowiedzieć na wiele pytań czysto praktycznie, czasami posiłkując się przykładami. Nie jest to zapewne odpowiedź na wszystkie pytania, ja...
PYTANIE: Wiesz, ile będę miał lat, zanim nauczę się grać na fortepianie? ODPOWIEDŹ: Tyle samo, co wtedy, kiedy się nie nauczysz. Jeśli marzysz o tym, żeby malować, pisać, śpiewać, tańczyć, komponować lub po prostu być bardziej twórczym w jakiejś sferze życia, Droga artysty proponuje ci sprawdzone au...
Drogi Rodzicu, Jeżeli pragniesz szczęścia dla swojego dziecka, jeśli chcesz budować jego wewnętrzne zasoby, to jak najczęściej mu czytaj . Czytaj dziecku teksty, które pomogą mu budować dobry sposób myślenia o sobie i o świecie. Taką rolę mają pełnić „Szczęśliwe wierszyki”. Dlaczego Szczęśliwe wi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maude Julien

Tytuł oryginału:

DERRIERE LA GRILLE

Copyright © Editions Stock, 2014

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Marta Wenda

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Anna Just, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-677-3

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

By nie wyjawiać tożsamości osób, które spotkała na swojej drodze Maude Julien, imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Dla mojej matki – pierwszej ofiary Potwora

W 1936 roku Louis Didier kończy trzydzieści cztery lata. Ma za sobą wielki awans społeczny. Zgromadził duży majątek, prowadzi firmę w Lille. Na jego drodze pojawia się masoneria ezoteryczna. Didier przechodzi inicjację i przyjmuje wyjątkowo mroczną wizję świata, który padł łupem sił ciemności.

W tym samym roku spotyka człowieka, najprawdopodobniej górnika z Fives, głowę licznej rodziny, której nie jest w stanie wyżywić. Louis Didier proponuje mu, żeby „powierzył” mu swoje najmłodsze dziecko, sześcioletnią dziewczynkę o włosach jasnych jak len. „Jeannine nie będzie niczego brakowało. Zapewnię jej solidne wykształcenie i dostatnie życie. Mam tylko jeden warunek: nigdy już pan jej nie zobaczy”.

Górnik przystał na tę propozycję, choć nie wiadomo, czy dostał za to jakieś pieniądze. Jeannine trafiła pod opiekę Lou­isa Didiera, zamieszkała w Lille i nigdy już nie zobaczyła swojej rodziny.

Louis Didier dotrzymał obietnicy. Jeannine uczyła się w szkole z internatem. Odebrała doskonałe wykształcenie. Kiedy osiągnęła pełnoletniość, zamieszkała ze swoim opiekunem, on zaś skłonił ją do ukończenia studiów – filozofii oraz filologii klasycznej – na uniwersytecie w Lille.

Nie wiem, kiedy Louis Didier wyjawił Jeannine swój wielki plan. Czy zaczął o nim mówić, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, która przyjeżdżała do niego ze szkoły na wakacje? A może czekał, aż dorośnie i zostanie jego żoną? Przypuszczam, że Jeannine „zawsze przeczuwała”, na czym polega jej zadanie: miała dać Didierowi dziecko, które odziedziczy po niej jasne włosy, a następnie zająć się jego edukacją.

Urodzona przez nią córka, podobnie jak jej ojciec, zyska status „wybranej”, a w przyszłości stanie przed szansą „zbawienia ludzkości”. Louis Didier zakładał, że dzięki wykształceniu odebranemu przez jej matkę dziewczynka będzie się wychowywać z dala od zewnętrznego skażenia. Zamierzał formować zarówno jej ciało, jak i umysł: chciał, żeby stała się nadistotą, odpowiednio przygotowaną do trudnego i jakże ważnego zadania, które postanowił jej powierzyć.

Dwadzieścia dwa lata po przejęciu opieki nad Jeannine, Louis Didier uznał, że nadszedł właściwy czas, by dała mu córkę. Chciał, żeby urodziła się ona 23 listopada 1957 roku.

Tak też się stało: Jeannine wydała na świat małą jasnowłosą dziewczynkę 23 listopada 1957 roku.

Trzy lata później Louis Didier, który miał wtedy pięćdziesiąt dziewięć lat, postanowił sprzedać swoje interesy, a potem nabył dużą nieruchomość w pobliżu Cassel – miasteczka leżącego pomiędzy Lille a Dunkierką. Przeprowadził się tam razem z Jeannine. Od tej chwili zamierzał poświęcić się jednemu celowi, realizacji swego planu z 1936 roku: chciał uczynić ze swojego dziecka nadczłowieka.

Tym dzieckiem byłam ja.

Linda

Kiedy przyjeżdżam do tego domu, nie mam nawet czterech lat. Jestem ubrana w czerwony płaszczyk. Czuję jeszcze pod palcami jego fakturę, przypominającą gruby filc. Nie trzymam nikogo za rękę i nikogo przy mnie nie ma. Zaciskam ukryte w kieszeniach pięści, rozpychające materiał, tak jakby usiłowały się w niego wczepić.

Ziemię pokrywają brązowe kamyki. Nienawidzę tego miejsca. Mam wrażenie, że ogród, który wydaje się bezkresny, zaraz mnie pochłonie. I jest jeszcze ta mroczna, niepokojąca bryła: ogromny dom, który wznosi się po mojej prawej stronie.

Słyszę, jak za moimi plecami zatrzaskuje się ciężka brama. Słyszę chrzęst żwiru, a potem przenikliwy zgrzyt. Rozlega się kliknięcie, po którym nadchodzi ostateczny chrobot zamka. Nie mam odwagi się odwrócić. Czuję się tak, jakby zamknięto mnie nagle pod szklaną kopułą.

Kiedy zostajemy same, matka powtarza mi, że to z mojej winy musiałyśmy wyjechać z Lille i zaszyć się w tej dziurze. Nie jestem normalna. Trzeba mnie ukrywać, bo w przeciwnym razie natychmiast trafiłabym do Bailleul. To dom wariatów. Pojechałam tam raz, kiedy moi rodzice postanowili zatrudnić jedną z pacjentek jako służącą. To przerażające miejsce – pełne krzyków i niepokoju.

Zgadzam się, nie jestem zbyt normalna. W Lille miewałam napady złości, waliłam wtedy głową w ścianę. Byłam nieokiełznana, miotałam się między radością i szałem. Czułam ból, kiedy szorstki tynk ranił mi czaszkę, kiedy matka miażdżyła mi dłoń albo ciągnęła mnie za ramię. Ale nie czułam strachu. Uważałam się za odważną i wierzyłam, że nic nie zdoła mnie złamać.

Żeby mnie „ujarzmić”, ojciec kazał położyć jeszcze bardziej chropowaty tynk. Nic to nie dało. Właśnie o te szorstkie ściany najchętniej waliłam głową podczas napadów szału. Tak często zakładano mi szwy, że miałam ślady na czaszce. Matka, która co rusz kaleczyła się o ściany naszego domu i rozdzierała o nie kolejne sukienki – winiła mnie za te wszystkie wypadki. Była na mnie wściekła.

Odkąd zamieszkaliśmy w tym domu, czuję się słabsza. Jestem samotna. Nie chodzę już do przedszkola. Uczę się w domu – matka udziela mi lekcji na drugim piętrze. Nie widuję już robotników z warsztatu ojca, którzy często mnie rozśmieszali. Prawie nie wychodzimy i bardzo rzadko ktoś nas odwiedza.

Chciałabym pójść do szkoły, takiej prawdziwej. Takiej, w której miałabym nauczycielkę i kolegów. Mimo strachu, który budzi we mnie ojciec, pytam:

– Czy któregoś dnia będę mogła wrócić do szkoły?

Rodzice patrzą na mnie tak, jakbym powiedziała coś strasznego. Matka przygląda mi się z dezaprobatą. Ojciec mierzy mnie wzrokiem.

– Czy zdajesz sobie sprawę, że właśnie ze względu na ciebie kazałem twojej matce studiować przez tyle lat? Naprawdę miała tego dość, uwierz mi. Myślała, że już nie da rady. A ja zmuszałem ją, żeby kontynuowała naukę. Z tymi wszystkimi dyplomami, które zdobyła, mogłaby spokojnie uczyć całą klasę. A ty masz ją tylko dla siebie, aż do matury. I jeszcze narzekasz?

Jakiś diabeł podszeptuje mi kolejne słowa:

– Skoro mogłaby uczyć całą klasę, dlaczego tak nie zrobimy? Moglibyśmy zaprosić innych uczniów.

Zapada mrożąca krew w żyłach cisza. Nieruchomieję. I zdaję sobie sprawę, że nie odważę się więcej poruszyć tego tematu. Nie pójdę do szkoły.

Na szczęście mam Lindę. Zjawiła się w naszym domu mniej więcej w tym samym czasie co my. Razem dorastałyśmy. W moich najwcześniejszych wspomnieniach nie jest jeszcze taka duża. Kiedy merda ogonem, drapie mnie po nosie. To łaskocze. To mnie rozśmiesza. Lubię zapach jej sierści.

Póki jest mała, śpi w kuchni, bo na północy zdarzają się naprawdę mroźne noce. Ale Lindzie nie wolno wchodzić do żadnego z pokoi. Kiedy siedzimy w jadalni, słyszę, jak piszczy na drugim końcu korytarza. Niedługo potem zostaje wygnana do pomieszczenia, które znajduje się bardziej na uboczu i nie jest ogrzewane – do pralni.

Ojciec chce jak najszybciej przenieść ją na dwór. Zamawia budę z malowanego drewna i każe ustawić ją w ogrodzie na tyłach kuchni. Właśnie tam musi odtąd sypiać Linda. Ma absolutny zakaz wchodzenia do domu. Do czasu, aż siarczyste mrozy sprowadzają tę nieszczęsną, zdrętwiałą z zimna i dygocącą istotę z powrotem do pralni.

Ojciec wygląda na niezadowolonego. „Psy są po to, żeby pilnować domu – oświadcza. – Ich miejsce jest na dworze”.

Mróz ustępuje, a Linda jest coraz częściej przywiązywana do schodów przed domem. Właśnie tam ją odwiedzam, kiedy tylko mogę. Wydaje mi się ogromna. Łapię ją za szyję i zatapiam twarz w jej sierści. Ojciec na nią wrzeszczy, wydaje jej polecenia, terroryzuje ją. Matka, która ma prawo okazywać jej chłodną uprzejmość, jest wyraźnie poirytowana. „To moja suka – powtarza. – Ale oczywiście musisz wszystko sobie przywłaszczać. Zachowujesz się tak, jakby do ciebie należała. I udało ci się wmówić to tej idiotce”.

Jest mi wstyd. Nie rozumiem już, kto należy do kogo. A Linda ma to wszystko gdzieś. Cały czas się na mnie gniewa.

Pewnego dnia przyjeżdżają murarze. Ojciec tłumaczy mi, że Linda dostanie własny pałac. Jestem zachwycona. Ale wkrótce okazuje się, że ten „pałac” wygląda dość dziwnie. Jest podzielony na dwie części: w pierwszej może się wyprostować dorosły człowiek, a druga, znacznie niższa, została wyłożona wełną mineralną, „żeby psu było ciepło”. W przyszłości, niezależnie od temperatury, Linda będzie mogła nocować poza domem.

Linda nie chce wejść do budy. Chcąc ją do tego nakłonić, ojciec zwraca się do mnie: „Idź, usiądź tam w głębi”.

I rzeczywiście, Linda natychmiast do mnie przybiega. Przez wiele dni bawimy się w budzie, wślizgujemy się do maleńkiej alkowy albo po prostu się przytulamy.

Tydzień później, po południu, ojciec woła mnie i każe zabrać sukę do budy. Hurra! Szykuje się niespodziewana zabawa! Linda przybiega zachwycona i razem wczołgujemy się do naszej małej kryjówki. W tej samej chwili słyszę kroki zbliżających się robotników. Nie wiem dlaczego, ale nagle ściska mi się serce. Wchodzą do budy z ciężką metalową kratą z prętami pomalowanymi na czarno-biało, unoszą ją… i trzask! Krata wskakuje w zawiasy.

Ojciec wrzeszczy: „Maude, wyłaź stamtąd!”. Spełniam jego polecenie. Nie mam wyboru. Wychodzę, porzucając Lindę za kratami, a w jej spojrzeniu widzę dezorientację i smutek. Ojciec patrzy mi w oczy i mówi: „Widzisz, zaufała ci. I co z tego ma? Nigdy nikomu nie wolno ufać”.

Odtąd, już do końca swojego życia, Linda będzie zamykana w budzie od ósmej rano do ósmej wieczorem. Zaufała mi, a ja nie przewidziałam, co się wydarzy. Wpadła w pułapkę – przeze mnie.

Na początku Linda popłakuje, drapie kraty i wyciąga łapę, ilekroć obok przechodzę. Nie wolno mi się wtedy zatrzymywać. Patrzę na nią, błagając w myślach, żeby mi wybaczyła. Mijają kolejne tygodnie, a ja coraz częściej widzę ją, jak siedzi w ciszy za kratą. Jej spojrzenie stopniowo gaśnie. I tylko dalej macha ogonem na mój widok.

Zaczyna się powoli zmieniać. Miewa nagłe napady agresji i nie sposób przewidzieć, co je wywoła. Kiedy słyszy kroki, zaczyna warczeć, odsłania kły. Po dwudziestej, kiedy jest wypuszczana do ogrodu, zaczyna gonić moją matkę. Linda to duży owczarek niemiecki i kiedy chce, może być naprawdę groźna. Matka, broniąc się, wylewa na nią kubły zimnej wody. Linda dygocze na sam widok pustego wiadra.

Ojciec jest zadowolony. Linda stała się dobrym psem stróżującym. W ramach tresury każe jej czasem wychodzić z więzienia i pilnować roweru. Mam do niej wtedy podchodzić, a kiedy tylko suka zaczyna merdać ogonem na mój widok, ojciec na nią wrzeszczy. Wtedy Linda natychmiast opuszcza ogon. Kiedy już pilnuje roweru tak jak powinna, ojciec chwali ją i nagradza godziną lub dwiema godzinami wolności.

Po kilku miesiącach tresury ojciec postanawia poddać ją próbie. Linda zastyga w bezruchu, stojąc na straży. Ojciec przywołuje mnie do siebie i mówi: „A teraz podbiegnij do roweru, chwyć go i zacznij uciekać”.

Wykonuję polecenie. Widząc, że pędzę w jej stronę, Linda zrywa się z miejsca, rzuca się na mnie i wbija kły w moje udo. Krzyczę z bólu i z zaskoczenia. Linda natychmiast mnie puszcza i kładzie się u moich stóp, wpatrując się we mnie pełnymi rozpaczy oczyma. A ojciec oświadcza: „Widzisz? Choćby chodziło nawet o najgłupsze polecenie, nikt nie zawaha się ani przez chwilę. Zawsze musisz spodziewać się ataku. Nawet ze strony tej suki, której tak ufałaś”.

Nadal kocham Lindę i nigdy nie uwierzę, że ugryzła mnie z pełną świadomością. To był zwykły wypadek. Ojciec często wraca do tego incydentu. Chce, żebym rozumiała, że to właśnie on jest jedyną na świecie osobą, która mnie kocha i chroni. I że tylko jemu mogę zaufać.

Pitou

Każdego wieczoru około dwudziestej uwalniam Lindę. Przed wypuszczeniem jej na noc do ogrodu opowiadam jej półgłosem historie, których słucha w skupieniu. Ponieważ nie chcę, żeby ktokolwiek się dowiedział, co do niej mówię, szepczę jej do ucha. Zdarza się, że ją łaskoczę, a ona pociera wtedy uchem o moje policzki. Często opowiadam o kaczkach mieszkających przy małym stawie, który mój ojciec kazał wykopać w głębi ogrodu.

Właśnie nadeszła pora migracji ptaków i dzikie kaczki co jakiś czas pojawiają się na niebie. Niektóre lądują na naszym terenie. Ojciec martwi się, że należące do nas zwierzęta zostaną „zbrukane” przez te obce istoty. Wyciąga broń myśliwską i strzela do intruzów. Chcąc odstraszyć ptactwo, matka sięga po brązowy gwizdek, który wydaje nieznośny dźwięk.

Musimy zadbać o to, żeby nasze kaczki nie odleciały razem z nieproszonymi gośćmi: w tym celu obcinamy każdej z nich pióra na jednym ze skrzydeł. To ja muszę je łapać, bo z jakiegoś powodu chętniej się do mnie zbliżają. Żałuję, że tak szybko odpowiadają na moje wołanie. Podaję matce jedną za drugą, a ona przycina pióra dużymi nożycami. Kacze pierze jest bardzo twarde. Matka chce je krótko przyciąć, ale czasem przesadza i skrzydło zaczyna krwawić. Wszystkie nasze kaczki śmiesznie się kołyszą, a ich skrzydła wydają się ogromne w porównaniu z wiszącymi z drugiej strony kikutami.

Opowiadam Lindzie o przerażającym zgrzytaniu nożyc, o smrodzie odchodów wydalanych przez przerażone ptaki. Czuję się jak te kaczki: moi rodzice chcą, żebym miała długie, piękne skrzydło, a drugie przycinają mi, aż zaczyna krwawić.

Na szczęście opowiadam też Lindzie weselsze historie. Na przykład tę o Pitou, kaczątku, które udało nam się uratować. Czekała je pewna śmierć. Pitou żałośnie popiskiwał, więc wszyscy troje pobiegliśmy w stronę stawu. Zobaczyliśmy nieszczęsną kuleczkę pierza uwięzioną pod brzuchem dużego samca, który kłapał wielkim dziobem i usiłował utopić kaczątko. To najprawdopodobniej jego ojciec. Moja matka chwyta kij i stara się odgonić kaczora, żeby uwolnić Pitou. Ale kaczor nie daje za wygraną. Uchyla się przed ciosami, nie otwierając przy tym dzioba. Matka wbiega na wąski mostek łączący dwa brzegi stawu. I nagle rozlega się plusk. Pochylam się, żeby podać jej rękę, i sama wpadam do wody. Rozwścieczony ojciec wrzeszczy: „Skąd, do licha, wytrzasnąłem te dwie idiotki!”. Brodzimy w mętnej, cuchnącej wodzie. Kok matki rozplata się, a jej długie jasne włosy zanurzają się w błocie. Wreszcie z niemałym wysiłkiem chwyta mnie za kołnierz i wypycha na mostek.

Chociaż jestem cała w błocie, nie chcę porzucić Pitou. Kaczątko zdołało uciec, ale zaczyna tonąć. Rozpaczliwie się szarpie, więc pochylam się i biorę je w ręce. Nagle jednak ześlizguję się i znowu wpadam do stawu. W końcu łapię krawędź mostka, podciągam się i po chwili jestem już na brzegu. Przez cały ten czas nie puszczam Pitou.

Biedak drży z zimna. Ma lepkie pióra.

– On zamarza! Zaraz umrze! – krzyczę.

Ojciec, który jeszcze przed chwilą trząsł się z wściekłości, nagle łagodnieje. Czyżby Pitou przypomniał mu o króliku, którego tak kochał w dzieciństwie i którego mój okrutny dziadek podał pewnego wieczoru na kolację?

– Włóż go do pieca, żeby się ogrzał – radzi ojciec szorstkim tonem.

Zachwycona tym niespodziewanym biegiem zdarzeń, pędzę do kuchni. Po chwili Pitou jest już suchy. Nie odstępuję go na krok. Wygląda na to, że ojciec czuje do kaczątka sympatię. Pozwala mi wszędzie z nim chodzić i przygotować dla niego pudełko wyłożone watą.

Kilka dni później kończy się krótki okres ochronny i Pitou musi dołączyć do pozostałych kaczek. Ale wściekłość jego ojca wcale nie minęła. Gdy tylko zauważa kaczątko, rzuca się na nie i zaczyna je dziobać. Proszę ojca, żeby pozwolił Pitou mieszkać za ogrodzeniem, które otacza staw. „Rób, jak chcesz, ale jeśli Linda go pożre, będziesz sama sobie winna”. Pitou w ogóle nie boi się Lindy. Spaceruje swobodnie po ogrodzie i unika tylko jak ognia okolic siatki, za którą znajduje się staw. Staram się nauczyć go pływać, ale na próżno: gdy tylko zbliża się do wody, zaczyna szarpać się jak oszalały i żałośnie piszczy.

Pitou wyrasta na pięknego czarnego kaczora o czerwonej głowie. Na mój widok natychmiast przybiega, kołysząc się przy tym na boki. Zawsze mi towarzyszy, kiedy pracuję w ogrodzie, i rozśmiesza mnie swoim radosnym kwakaniem. Ma szczęście: jest kaczką piżmową i nie lata, dzięki czemu nie czeka go przycinanie piór. Jeszcze bardziej cieszy mnie to, że Pitou świetnie dogaduje się z Lindą. W czasie tych godzin, kiedy jest zamknięta, kaczor wsuwa się do budy pomiędzy prętami ogrodzenia.

Linda i Pitou to moje dwie miłości – zrobiłabym dla nich wszystko. Rodzice doskonale to rozumieją. Jeżeli chcą mnie do czegoś zmusić, wystarczy, że powiedzą: „Lepiej uważaj! Jeżeli odmówisz, Linda przez cały miesiąc będzie spędzała w budzie dwie dodatkowe godziny”. Albo: „Zamkniemy Pitou w drewnianej skrzyni na trzy dni bez jedzenia i picia”. Albo jeszcze gorzej: „Pitou wróci tam, gdzie jego miejsce”. Jego miejsce to przecież sadzawka, a tam by z pewnością nie przeżył. Kiedy słyszę takie groźby, natychmiast rezygnuję z protestów.

Ojciec często przywołuje historię Pitou w swoich naukach dotyczących natury ludzkiej. „Jeżeli zamieszkasz wśród innych ludzi, potraktują cię tak, jak kaczki potraktowały Pitou. Nie zawahają się. Zniszczą cię z najbardziej błahego powodu, zresztą nie będą potrzebowali nawet powodu. Ludzie twierdzą, że są uczciwi, ale tak naprawdę po prostu boją się policji”.

Lindbergh

Ojciec nie lubi, kiedy siedzę bezczynnie. Jako mała dziewczynka, kiedy już odrobiłam lekcje, mogłam iść pobawić się w ogrodzie. Ale teraz skończę niedługo pięć lat i mam coraz mniej czasu na przyjemności. Ojciec często powtarza: „Nie powinnaś tracić czasu. Skup się na tym, co musisz zrobić”.

Mimo to zdarza mi się czasem uciekać gdzieś myślami. Nieruchomieję i zaczynam patrzeć w dal. Podczas prac w ogrodzie, kiedy jestem zmęczona, przystaję czasem na chwilę, żeby złapać oddech. W takich sytuacjach zawsze powtarza się ten sam schemat. Nagle zapada wokół mnie cisza. Serce zaczyna mi łomotać, odwracam się powoli… A ojciec stoi tuż za mną. „Co ty wyprawiasz?!” – krzyczy. Nie potrafię otworzyć ust i doskonale wiem, że przez to wyglądam na winną. Ogarnia mnie przerażenie i czym prędzej wracam do pracy.

Nie wiem, jak ojciec to robi, ale najwyraźniej ma szósty zmysł, który pozwala mu wyczuwać wszystkie moje słabości. Ilekroć się rozluźniam albo odpoczywam, wiem, że stoi tuż za moimi plecami i wpatruje się we mnie przenikliwym wzrokiem. Nawet jeśli akurat nie ma go przy mnie, czuję jego wzrok na swoim karku.

Kiedy karczujemy z matką ogród, kątem oka zauważam wspaniałe drzewo. Nie jest to ani najwyższe, ani najbardziej rozłożyste z naszych drzew – ale zdecydowanie najpiękniejsze. Ma nisko zawieszoną grubą gałąź, która wyrasta poziomo z pnia, a potem pięknym łukiem wzbija się w niebo. Marzę o tym, żeby usiąść w tym zagłębieniu, które wydaje mi się wprost stworzone do dziecięcych zabaw. Pewnego dnia, kiedy matka się oddaliła, natychmiast skorzystałam z okazji i położyłam się na niskiej gałęzi. Byłam zachwycona. Nie wiem, ile tam leżałam. Ale dobrze pamiętam dotyk ręki ojca, który gwałtownie chwycił mnie za włosy i zrzucił na ziemię z taką siłą, że przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Nie usłyszałam, jak się zbliżał. Od tamtego czasu ograniczam się do patrzenia na drzewo z daleka.

Rzadko mam zresztą czas na takie rozrywki. Mój dzień jest szczelnie wypełniony przez lekcje, solfeż, sprzątanie oraz inne zajęcia domowe, które powierza mi ojciec. Czasem udaje mi się wślizgnąć do dużego pokoju o oknach wychodzących na ulicę. Przez kilka minut obserwuję przechodniów. Staram się chodzić tam rano, koło ósmej, jeszcze przed lekcjami, które prowadzi matka. O tej porze robotnicy idą pieszo do fabryki Cathelain znajdującej się po drugiej stronie parku. Mijają nasz dom szybkim krokiem, niosąc menażki z obiadem. Czasem widuję ich też koło osiemnastej. Wracają do domów, wyraźnie zmęczeni, ale też zadowoleni. Zdarza się, że wychodzi im na spotkanie jakaś kobieta albo dziecko. Przyglądam się ich twarzom. Nocą, kiedy leżę w łóżku, wyobrażam sobie przyszłość: jestem żoną takiego robotnika, który chodzi co rano do fabryki z menażką wypełnioną przygotowanym przeze mnie posiłkiem.

Rano widuję też dzieci idące do szkoły – dwójkami albo większymi grupami. Wydaje mi się to wspaniałe: „wspólna droga do szkoły”. Marzę o tym. Oczywiście moja „szkoła” znajduje się na drugim piętrze. Któregoś razu zbieram się na odwagę i mówię o tym matce: sugeruję, że idąc na lekcje, mogłabym przynajmniej wychodzić rano furtką prowadzącą do parku, a potem wracać do domu wzdłuż ogrodzenia. Matka słucha mnie w milczeniu. Nie odpowiada.

Po jakimś czasie zostaję wezwana do jadalni. Rodzice mają jak zwykle poważne miny. Ojciec mówi o słynnym amerykańskim lotniku Charlesie Lindberghu, którego miał okazję spotkać w młodości. To jedna z niewielu żyjących osób, które ojciec szanuje. Wiele ich łączy. Przede wszystkim obaj urodzili się w 1902 roku. Podobnie jak Lindbergh, ojciec był lotnikiem, podobnie jak on jest też wolnomularzem o wysokim stopniu wtajemniczenia. Synka Charlesa Lindbergha porwano i zamordowano. Ta „zbrodnia stulecia” głęboko poruszyła mojego ojca. Czy wspomina, że to wszystko wydarzyło się dawno temu, jeszcze przed wojną? W każdym razie jego poważny ton robi na mnie ogromne wrażenie i zakładam, że do tego dramatu doszło w ostatnim czasie. Bardzo mi żal biednego Charlesa Lindbergha.

Matka mówi z kolei:

– Syn Peugeotów też został porwany. – Nie wiem, kiedy dokładnie do tego doszło, ale przypuszczam, że całkiem niedawno. Na szczęście chłopca uratowano, ale groziło mu ogromne niebezpieczeństwo. Ojciec ma też związki z Peugeo­tem, bo przez długi czas prowadził największy salon samochodowy w Lille.

Ojciec patrzy mi głęboko w oczy.

– Ty też jesteś w niebezpieczeństwie. Ludzie będą próbowali cię porwać. Właśnie dlatego nie możesz wychodzić. Wystarczy, żeby do naszego domu zbliżył się zwykły samochód, taki jak tamto 403, którym porwano małego Érica Peugeota, i natychmiast znikniesz.

Ojciec powtarza też inną zasadę bezpieczeństwa, którą już dobrze znam: nie wolno mi zapalać świateł, kiedy okiennice są otwarte, bo stajemy się wtedy idealnym celem dla strzelca czającego się po drugiej stronie ulicy. Najpierw muszę opuścić korbką żaluzje, a dopiero potem zapalić światło.

Dociera do mnie, że trwa właśnie zmasowana akcja: „fala porwań dzieci”. Po małym Lindberghu i małym Peugeocie – to właśnie ja jestem trzecia na liście! Mój strach musi być widoczny, bo ojciec zadaje sobie trud, żeby mnie uspokoić. Tłumaczy, że mam na szczęście blizny, które „naznaczają obie strony mojego ciała”. Dzięki temu nie zostanę porwana. A przede wszystkim dzięki tym bliznom ojciec odnajdzie mnie, cokolwiek by się stało. Muszę tylko mieć do niego zaufanie.

Matka potwierdza: „Pan Didier może wszystko zrobić, wszystko zobaczy”. Nie jestem pewna, czy te słowa mnie uspokajają, czy raczej przerażają.

Ojciec powtarza, że cokolwiek robi, zawsze robi to z myślą o mnie. Poświęca całe swoje życie, żeby mnie kształtować, formować, rzeźbić – bym stała się w przyszłości tą wyjątkową istotą, którą mam się stać. Tłumaczy, że kochał mnie na długo przedtem, zanim się urodziłam. Że zawsze chciał mieć córkę, która nazywałaby się Maude. Maude z „e” na końcu, tak jak wspaniała żona Willa Szkarłatnego, towarzysza Robin Hooda. Była wyjątkową kobietą, wojowniczką, amazonką, wierną swojemu ukochanemu aż do śmierci. Ojciec opowiada, że marzył o mnie, jeszcze kiedy był bardzo młody. I że gdy tylko pojawiła się taka możliwość, zadbał o to, żebym przyszła na świat. To był bardzo rozbudowany projekt. Najpierw znalazł kobietę, która miała mnie urodzić. Matka była wtedy pięcio- czy sześcioletnią dziewczynką. Ponieważ pochodziła z rodziny górników z Północy, a ojciec był bogaty, bez trudu przekonał jej rodziców, żeby pozwolili mu zaopiekować się ich córką. Odebrał ją rodzinie, by strzec przed zewnętrznymi wpływami. Włożył całe swoje serce i energię w to, żeby zdobyła jak najlepsze wykształcenie i skończyła renomowane uczelnie. A kiedy przyszła pora, wydała mnie na świat.

Powinnam rozumieć, że żyję po to, żeby zrealizować wielkie projekty mojego ojca. Wiem, że muszę okazać się godna misji, które mi w przyszłości powierzy. Ale boję się, że nie sprostam temu zadaniu. Wydaje mi się, że jestem zbyt słaba, za mało sprawna, za głupia. Tak bardzo się go boję. Jego olbrzymia sylwetka, duża głowa, długie i masywne ręce oraz stalowe oczy – przerażają mnie do tego stopnia, że nogi uginają się pode mną, ilekroć się do niego zbliżam.

Boję się tym bardziej, że mierzę się z tym tytanem zupełnie samotnie. Nie mogę liczyć na żadne wsparcie czy ochronę ze strony mojej matki. W jej oczach „pan Didier” jest półbogiem, którego jednocześnie czci i nienawidzi, ale któremu nigdy nie ośmieliłaby się przeciwstawić. Nie mam wyboru: muszę zamknąć oczy i drżąc ze strachu, pozwolić, żeby ten, który mnie stworzył, wziął mnie teraz pod swoją opiekę.

Ojciec jest przekonany, że dusza ludzka może wszystko. Absolutnie wszystko: potrafi pokonać największe niebezpieczeństwa i przeszkody. Ale żeby to osiągnąć, trzeba przejść długą, żmudną naukę w ukryciu przed pokusami tego zepsutego świata. Ojciec powtarza nieustannie: „Człowiek jest z gruntu zły, świat jest z gruntu niebezpieczny. Po ziemi chodzą słabe, tchórzliwe istoty, które pod wpływem własnej słabości i tchórzostwa stają się zdrajcami”. Ojciec rozczarował się światem, był często zdradzany. Mówi mi: „Nawet nie wiesz, ile masz szczęścia, że jesteś odcięta od zepsutych ludzi”. Właśnie do tego służy nasz dom – ma nas chronić przed zgnilizną świata zewnętrznego.

Czasem ojciec podkreśla, że nie powinnam wychodzić z domu nawet po jego śmierci. Strzegąc jego pamięci, która tu pozostanie, będę bezpieczna. Czasem mówi jednak co innego. Twierdzi, że w przyszłości będę mogła robić, co tylko zechcę, że zostanę prezydentem Republiki Francuskiej albo władcą świata. Ale jeżeli opuszczę ten dom, to nie po to, żeby wieść puste, bezsensowne życie „zepsutej damulki”. Zrobię to po to, żeby podbić planetę i „dokonać wielkich rzeczy”. Powinnam jednak od czasu do czasu odzyskiwać siły, wracać do „bazy”, czyli do domu, który codziennie wchłania potęgę mojego ojca.

Jest jeszcze trzecia możliwość: zostanę w domu, żeby praktykować nauki i dyscyplinę, które ojciec wpaja mi od dziecka. W takim wypadku powinnam czekać w gotowości, bo pewnego dnia zostanę wezwana, żeby „podźwignąć ludzkość z kolan”. Pytam, skąd będę wiedziała, że nadszedł odpowiedni czas. „Ja ci powiem. Nawet jeżeli nie będzie mnie już na tym świecie”.

Myśląc o swoich marzeniach, o mężu robotniku i menażce – czuję wstyd.

Żeby nie zawieść ojca, staram się walczyć ze swoimi niezliczonymi słabościami. Ale jednego nie potrafię opanować: dziwnej skłonności do poruszania nosem, ustami, oczami. „Skończ wreszcie z tymi grymasami” – powtarza często matka. Ojciec tego nie znosi. Odkąd byłam malutka, miałam obowiązek rozmawiać z nim „z absolutnie nieruchomą twarzą”.

Z początku musiałam wytrzymywać tak kilka minut. Potem kwadrans. Odkąd skończyłam pięć lat, „ćwiczenia powściągliwości” – jak je nazywa – stały się dla mnie codziennością. Dodał je do swojego rozkładu dnia, między 20:00 a 20:15. A potem te seanse stawały się coraz dłuższe i pojawiały się o różnych porach dnia. Trwają nawet po kilka godzin, opóźniając moje lekcje i prace domowe, które muszę później nadrabiać. Teraz matka też musi ze mną ćwiczyć. Robi mi z tego powodu wyrzuty, kiedy tylko zostaje ze mną sama.

„Twoja twarz i twoje ciało powinny pozostawać całkowicie nieprzeniknione. Nikt nie może z nich niczego wyczytać – powtarza ojciec ze śmiertelną powagą. – W przeciwnym razie zostaniesz pożarta. Tylko słabi ludzie mają widoczną ekspresję. Musisz nauczyć się kontrolować twarz, jeżeli chcesz stać się kiedyś wielką pokerzystką”.

Czy chcę stać się wielką pokerzystką? Sama nie wiem. Nigdy nie grałam w pokera. Ale muszę być gotowa, na wypadek gdyby w przyszłości okazało się to potrzebne. W trudnych momentach swojego życia ojciec radził sobie właśnie dzięki pokerowi. Potrafił przyjąć całkowicie obojętną postawę, jednocześ­nie odczytując bez trudu mowę ciała i wyraz twarzy swoich przeciwników.

Najgorsze podczas tych treningów jest swędzenie. Pojawia się od samego początku, na całym ciele. Po chwili ustaje. A potem powraca i staje się coraz bardziej nieznośne. Matka kompletnie sobie z tym nie radzi. Zawsze nadchodzi moment, kiedy jej ramię albo noga nagle odskakuje jak sprężyna. Muszę wtedy włożyć ogromny wysiłek w to, żeby nie wybuchnąć śmiechem. „Twoja matka cierpi na przypadłość nazywaną tańcem świętego Wita” – oznajmia ojciec z głęboką pogardą, spoglądając przy tym na stojące przede mną lustro, by upewnić się, czy nie poruszyła się choćby jedna moja rzęsa. Dla niego „taniec świętego Wita” to dolegliwość osób słabych i ułomnych.

Boję się, że ja też okażę się słaba i ułomna. Gra w szachy z moim ojcem jest prawdziwą torturą. Siedzę wyprostowana na brzegu krzesła i muszę przestrzegać zasady powściągliwości, rozważając jednocześnie kolejne ruchy. Jego spojrzenie sprawia, że serce łomocze mi ze strachu. Kiedy przesuwam pionek, pyta ironicznie: „Dobrze to przemyślałaś?”. Przerażona, chcę natychmiast cofnąć ten ruch. Ale on dodaje: „Przestawiłaś już pionek, nie możesz się wycofać. Myśl, zanim coś zrobisz. Myśl”.

Kennedy

Jestem w pokoju matki i mam na sobie pidżamę. Matka dyktuje mi dziwny list, który zaczyna się od słów: „Najdroższy tatusiu”. Wielokrotnie powtarzam w nim „kocham cię”. Od kiedy nauczyłam się pisać, matka co roku dyktuje mi też list „Wszystkiego najlepszego, mamusiu” i list „Wszystkiego najlepszego, tatusiu”. Ponieważ nie znała dokładnych dat tych świąt, zadecydowała, że Dzień Matki będzie wypadał w trzecią niedzielę maja, a Dzień Ojca w trzecią niedzielę czerwca.

Nic nie mówię, ale zawsze wydaje mi się to strasznie banalne! Nie używamy w domu czułych słówek, bo nadają się tylko dla „słabeuszy i frajerów”. Na przykład słowo „kochanie” – nigdy go nie wypowiadamy. Sformułowanie „moja kochana mamusia” wydaje mi się jeszcze dziwniejsze, zwłaszcza zważywszy na ton, jakim matka dyktuje mi te słowa. Nie znosi mojego imienia i stara się go nie używać. A ja staram się nie mówić do niej „mamo”.

Pisanie odbywa się w czasie przeznaczonym na mój sen – w końcu chodzi o „prezent”. Wieczorem, gdy nadchodzi pora, kiedy powinnam się kłaść, matka każe mi usiąść na pufie naprzeciw swojej toaletki. To nieszczególnie rozsądne rozwiązanie, jeżeli chce się ładnie pisać. Ilekroć robię kleksa, matka wpada w histerię i każe mi zaczynać wszystko od nowa, czasem nawet po dziesięć razy. Ostatnio mój charakter pisma schodzi jednak na dalszy plan. Jeżeli nie umiem poprawnie zapisać jakiegoś słowa, mówi: „Napisz, co chcesz”. To już jest naprawdę niepokojące. Kiedy popełniam błędy ortograficzne, zazwyczaj uderza mnie linijką po głowie.

Czasem to, co mi dyktuje, sprawia, że mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Dzisiaj na przykład kończę list słowami: „Mamusiu, mam nadzieję, że mój przyszły mąż będzie tak wspaniały jak twój”. To kompletna bzdura! Jeżeli będę miała w przyszłości męża, chciałabym, żeby przypominał robotników z fabryki Cathelain, a nie mojego ojca. W zeszłym roku musiałam napisać: „Nie chciałabym innego taty”. Czy można wybrać sobie ojca?

Kiedy list „Wszystkiego najlepszego, mamusiu” jest już gotowy, matka mnie odprawia, nie całując nawet na dobranoc. W naszym domu nikt nikogo nie dotyka, nawet przy okazji Dnia Matki. Mam wrócić do pokoju i zaczekać, aż się położy, a potem wsunąć list pod jej drzwi. Następnego ranka pokaże go ojcu i powie: „Panie Didier, niech pan zobaczy, co znalazłam po przebudzeniu”. List do ojca jest zwykle wsuwany pod jego drzwi już w przeddzień święta: dzięki temu udowadniam, że o nim nie zapomniałam.

Nie rozumiem tych listów, tak jak nie rozumiem wielu innych spraw. Ale nie zadaję pytań. Tak czy inaczej nie mam co liczyć na odpowiedzi inne niż ta: „Obowiązują pewne reguły i trzeba się do nich stosować. Przestań zadawać te swoje idiotyczne pytania”.

Istnieje na przykład reguła przebudzenia. Mój pokój oddziela od pokoju matki tylko łazienka. Każdego ranka o wpół do siódmej matka otwiera drzwi i bum! Zapala światło i woła: „Wstawać!”. Matka uważa, że ludzie, którzy budzą się o siódmej, są „leniuchami”. Bacznie mnie obserwuje, a ja muszę wstać i ubrać się w ciągu dwóch minut. Potem nakazuje: „Idź obudź ojca i sprawdź, czy dobrze się czuje”.

Każdego ranka o wpół do siódmej wszystko odbywa się tak samo. Czasem matka mówi: „A teraz idź obudzić pana Didiera i sprawdź, czy jest w dobrym humorze”.

Ale tego ranka jest inaczej. Dzieje się coś dziwnego. Matka zapala lampkę u mnie w pokoju i natychmiast wraca do siebie. Naciągam ubrania tak szybko, jak tylko potrafię – inaczej zmarznę. A potem czekam, nie wiedząc, co robić dalej. Jeżeli nie obudzę ojca, zrobi mi awanturę. Ale jeżeli pójdę do niego sama z siebie, i tak czeka mnie awantura. Wytężam umysł i usiłuję sobie przypomnieć, czy rodzice mówili coś poprzedniego wieczora… Ostatecznie decyduję, że lepiej zapukać do drzwi ojca.

Czy to wszystko dlatego, że mam dziś urodziny? Ojciec uważa, że urodziny nie są świętem – i stara się wychowywać mnie tak, żeby nigdy nie było inaczej. Właśnie dlatego co roku 23 listopada przerwa w czasie lekcji zostaje zniesiona, a dzień nauki wydłużony. Czekam z niepokojem na kolejne „pouczenie”, które ojciec przekaże mi z okazji szóstych urodzin.

Jesteśmy w jadalni. Stoimy przed ojcem, który piorunuje nas wzrokiem. Jeszcze nigdy nie widziałam matki tak przerażonej. Bełkocze o kimś, kto został zamordowany, o żonie, która rzuciła się w jego stronę i o „końcu świata”. Ojciec zwraca się do mnie z wściekłością: „Skąd ona o tym wiedziała? Gdzie się dowiedziała?”. Wpadam w panikę. Nie mam pojęcia, o czym on mówi. Co takiego matka wiedziała? Mam ściśnięte gardło, nie mogę wydusić z siebie ani słowa. Ojciec oskarża mnie o „krycie” matki, po czym zwraca się w jej stronę i zasypuje ją gradem pytań: „Gdzie się o tym dowiedziałaś? Kto ci mówił o Kennedym? Skąd wiesz, że został zamordowany? Odpowiadaj, kretynko! Odpowiadaj”.

Ktoś został zamordowany? Kto? Czy w domu jest trup? I dlaczego matka powtarza, że zbliża się trzecia wojna światowa? W końcu wyznaje, że słucha w ukryciu radia. Ojciec wychodzi z siebie. Wrzeszczy do mnie: „Gdzie jest to radio? Idź po nie!”. Nie mogę się ruszyć, wiem tylko, że nie wolno mi się rozpłakać. Matka mija mnie, kopie kolanem w plecy, rzucając przez zęby: „Widzisz, co się dzieje, kiedy masz urodziny!”. Wchodzi na górę, a po chwili wraca ze starym odbiornikiem z dużymi przyciskami. Ojciec posyła mnie do piwnicy po młotek, po czym wydaje matce polecenie: „Uderz w nie z całych sił”.

W nocy słyszę płacz dochodzący z pokoju matki. Czuję się winna. Wiem, że zrobiłam coś strasznego i że przeze mnie ktoś zginął. Zastanawiam się, czy ojciec jest naprawdę moim ojcem, czy nie jest w rzeczywistości ojcem mojej matki. Przychodzi mi do głowy, że jej prawdziwym mężem był ten zamordowany człowiek. To mój prawdziwy ojciec, który mógł zginąć, próbując nam pomóc. Ciężko mi na sercu. Dygoczę z zimna, mimo że leżę w łóżku.

Bez przerwy dręczy mnie pytanie: kim są prawdziwi rodzice matki? Zdaję sobie nagle sprawę, że nic o nich nie wiem. Matka nigdy o nich nie wspomina. Ojciec też nie jest w tej kwestii szczególnie rozmowny, chociaż zdarza mu się – w ramach przekazywanych mi nauk – opowiadać o swoim trudnym dzieciństwie i ubóstwie, jakiego doświadczał. Jako mały chłopiec musiał prześlizgiwać się między kratami w okienkach piwnicznych i kraść produkty, które jego ojciec sprzedawał później w swoim sklepie spożywczym. To był bardzo surowy człowiek, miał twardą rękę. Ojciec opowiada też o bombardowaniach z czasów Wielkiej Wojny. W 1914 roku miał 12 lat, zdołał przetrwać klęskę głodu, musiał jadać szczury. O swojej matce wspomina dużo rzadziej, a głos zaczyna mu wtedy drżeć.

Moja matka nigdy nie opowiada o swoim dzieciństwie. Kiedy pytam: „Kim jest twoja matka, co się z nią stało?” – odpowiada półsłówkami. Stopniowo dowiaduję się, że urodziła się w rodzinie górników z Fives. Miała siedmioro czy ośmioro rodzeństwa, same siostry i tylko jednego brata. „Nie są wykształceni ani inteligentni” – zaznacza matka.

Pytam, dlaczego ich zostawiła. „Pewnego dnia moja najstarsza siostra Henriette przyprowadziła twojego ojca, który na początku wydawał mi się wielkim, przerażającym człowiekiem. Zawieźli mnie do niego. Nie wiedziałam, że już nie wrócę do domu, ale kiedy się o tym dowiedziałam, nie czułam żalu”. Bardzo wcześnie trafiła do szkoły z internatem, w której była bardzo szczęśliwa. A potem skończyła studia, żeby móc mnie uczyć w domu.

– Kiedy przyszedł po mnie twój ojciec, miałam sześć lat – mówi. – Byłam w twoim wieku.

Te słowa są dla mnie jak światełko w tunelu. Pytam z nadzieją:

– A ja? Po mnie też ktoś przyjdzie?

Matka odpowiada lodowatym tonem:

– Zrobiliśmy to wszystko dla ciebie, a ty nadal nic nie rozumiesz. Zawsze marzysz tylko o tym, żeby stąd uciec. Jeżeli wspomnisz o tym swojemu ojcu, zabijesz go. To wszystko będzie twoja wina.

Pani Descombes

Muzyka jest dla mojego ojca ważniejsza od wszystkich innych dziedzin. Ponieważ ani on, ani matka nie są muzykami, zapisują mnie na kurs korespondencyjny. W wieku pięciu lat ćwiczę już solfeż i umiem odczytywać klucze muzyczne. Zaczynam uczyć się krzyżyków i bemoli, tonacji durowej i molowej. Czas opanować grę na jakimś instrumencie. Z początku rodzice chcą, żebym nauczyła się gry na fortepianie korespondencyjnie, ostatecznie jednak przyznają, że nie jest to szczególnie praktyczne rozwiązanie.

W ten sposób w moim życiu pojawia się pani Descombes, wybrana przez rodziców dlatego, że wykłada na Akademii Muzycznej w Lille i była w przeszłości solistką. To kobieta w podeszłym wieku, drobna i szczupła. Ma siwe, krótkie włosy, które bardzo mi się podobają. Nigdy nie widziałam kobiety z krótkimi włosami. Pyta, czy umiem grać. Odpowiadam nieśmiało:

– Znam gamy.

– Dobrze, w takim razie zagraj mi gamę C-dur.

Ze