Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zaczęło się w Paryżu

Zaczęło się w Paryżu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-557-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zaczęło się w Paryżu

"""Pięknie napisana książka, po brzegi wypełniona emocjami"". Essentialsmagazine.com Na szczycie Wieży Eiffela młody mężczyzna oświadcza się swojej dziewczynie, ku uciesze zachwyconych turystów. Okazuje się, że to wydarzenie odmieni życie nie tylko szczęśliwej pary, ale także przyjaciół i rodziny oczekującej na ich powrót do rodzinnej Irlandii… Leila leczy złamane serce po odejściu męża, ale dla panny młodej, jest gotowa robić dobrą minę do złej gry. Vonnie, po śmierci męża, pragnie, aby miłość znowu zagościła w jej życiu, niestety ktoś może udaremnić jej plany. Tymczasem Grace dowiaduje się, że nadchodzący ślub syna zmusi ją do przebywania w towarzystwie byłego męża. Czy to spotkanie utwierdzi ją w przekonaniu, że podjęła kiedyś dobrą decyzję? Trzy kobiety, w różnym wieku i sytuacji życiowej, spotykają się przy okazji przygotowań do ślubu młodej pary, próbując stawić czoła własnym demonom i, za wszelką cenę, odnaleźć właściwą drogę w życiu."

Polecane książki

„Prawdzie w oczy” Leopolda Trafnego to tomik poezji, to rymy z życia wzięte. Autor zaprasza czytelnika do zadumy, namysłu, zastanowienia się, przeżycia, zakwestionowania lub dołączenia do niego, postawienia pytania, porady. Jest to manifest, ukazanie prawdy, życia, takim jakie było i ...
"Pod koniec pracy zawodowej pragnę zwrócić uwagę na moje rzeczy mniej znane i pamiętane: pierwszy zarys twórczości J.J. Szczepańskiego, portrety Giedroycia i Stawara, studium o „Ślubie”, arcydramacie Gombrowicza. Do nich też należą polemiki w sprawie Jarosława Iwaszkiewicza czy Tadeusza Borowski...
Chyba wszyscy znamy historię o Królewnie Śnieżce.W dobie internetu, facebooka i wszechobecnych aplikacji, warto poznać wersję „Śnieżki” jakiej jeszcze nie było! Debiutancka, ilustrowana książka Magdaleny Śliwińskiej pokazuje jak w dzisiejszych czasach łatwo wpaść w sidła "sieci" i zapomnieć o tym, c...
Powieść „Mrok we krwi” to pierwsza część serii KRONIKI DWUŚWIATA. Ukazuje dwie różne historie bohaterów, którzy w wykreowanym uniwersum magii i miecza mierzą się z przeznaczeniem. Losy młodej szamanki i skażonego mrokiem zabójcy są tylko wątkiem na tle zmagań potężnych sił żądnych władzy abs...
Organizowanie działania przedsiębiorczego. Nowe spojrzenie na firmę autorstwa Petera G. Kleina i Nicolai’a J. Fossa w unikalny sposób ujmuje zagadnienie przedsiębiorczości i jej roli w funkcjonowaniu firmy. Przedsiębiorczość, zbyt długo zaniedbywana przez ekonomistów i przedstawicieli nauk o zarz...
  Brenda Ueland, czerpiąc z myśli tak wielkich artystów jak William Blake, Lew Tołstoj, Fiodor Dostojewski, Anton Czechow, Vincent van Gogh czy Amadeusz Mozart pisze o tym, jak uczynić tekst prawdziwym, żywym i interesującym. Pisze o tym, czym jest i jak pracuje inspiracja i jak używać wyobraźni, że...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Cathy Kelly

Tytuł oryginału:

IT STARTED WITH PARIS

Copyright © Cathy Kelly 2014

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja: Małgorzata Najder

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-557-8

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Prolog

Miłość to sprawa idealna, małżeństwo – realna.

Goethe

Pierścionek zaręczynowy trzymał w kieszeni. Okropnie się bał, że może mu wypaść. Przez całą podróż zatłoczoną windą na szczyt wieży Eiffla zastanawiał się, co zrobi, jeśli go zgubi. Pamiętnym momentem oświadczyn nie powinien być widok przyszłego pana młodego pełzającego na czworakach w poszukiwaniu atłasowego pudełeczka.

Nie, niezapomniane wrażenia miało zapewnić miejsce, otaczający ich, mieniący się Paryż, uśmiechnięci ludzie wokół i ogólna radość. Paryż to miasto miłości, a nie historii pod hasłem „Miałem pierścionek, ale gdzieś mi wypadł. Znajdźmy go, na miłość boską!”.

Od momentu gdy wysiedli z taksówki i uśmiechnęli się z ulgą, ponieważ wszyscy paryscy taksówkarze byli w głębi serca zapalonymi rajdowcami, trzymał pudełeczko w śmiertelnym uścisku, wyjąwszy je uprzednio ze skrytki w torbie na aparat.

Ona uśmiechała się do niego promiennie, zbyt rozproszona widokami, by zauważyć jego zdenerwowanie, a jej zaróżowione policzki pasowały odcieniem do szalika w kolorze peonii. Nawet ze zmarzniętym, zakatarzonym nosem, który wymagał użycia paczki chusteczek higienicznych na godzinę, nadal była piękna.

Jego matka stwierdziła, że dziewczyna ma sarnie oczy, i jak zwykle miała rację.

Rzeczywiście, wyglądała jak łania, ale łania radosna, taka, która pasie się na wybiegu u Świętego Mikołaja i wszystko w życiu postrzega jako magiczne.

Nawet wtedy, gdy szła pośród paryskich piękności, dumnych i modnie ubranych, wzbudzała podziw przechodniów. Nie była wysoka, ale miała szczupłą budowę i postawę baletnicy, która w każdej chwili mogłaby wyjść na scenę ze swoim zespołem ze szkoły średniej. I była jego. Jego dziewczyną i przyszłą narzeczoną…

Odmówił szybką modlitwę, prosząc o pomoc, czego nie robił od lat. Proszę, niech się zgodzi.

Nikomu nie zdradził, że ma zamiar poprosić ją o rękę.

Nie powiedział ojcu, ale niemal wygadał się matce, ponieważ był pewien, że uściska go i powie:

– Śmiało, oświadcz się. Wiesz, że kocham ją jak własną córkę.

Znajomi mogliby stwierdzić, że ma jeszcze czas, by się ustatkować, ale po chwili przypomnieliby sobie, jak wiele ona ma w sobie blasku i swobody, zarówno w charakterze, jak i wyglądzie, oraz inteligencji, z którą jednak nigdy się nie obnosi.

Żadna z tych cech nie była powodem, dla którego prosił ją o rękę. Po prostu ją kochał. Od momentu, gdy wiele lat temu w szkole podstawowej posadzono ich razem w ławce.

Spoglądając na niego dużymi, ciemnymi oczami, pokazała mu swoją supermodną gumkę do wycierania o zapachu truskawek i z powagą oznajmiła, że może ją pożyczać, kiedy zechce, ponieważ podobają jej się kropki na jego twarzy.

– Piegi – poinformował. – Mają je tylko wyjątkowe osoby.

– Mój tata mówi, że jestem wyjątkowa, a nie mam piegów – odparła, głęboko zaskoczona zdradą.

– Narysuję ci kilka – powiedział i wyjął ołówek.

Dwa pierwsze były zbyt bolesne, więc nie narysował więcej, tylko przytulił ją tak, jak mama jego tuliła.

– Będziesz moim przyjacielem? – zapytała, pociągając nosem.

W tym momencie ją pokochał i tak już zostało.

Winda na wieżę Eiffla delikatnie się zatrzymała. W jednej ręce trzymał pudełeczko z pierścionkiem, jakby to był granat, ale dzięki swojemu wzrostowi i posturze udało mu się przepuścić ją w drzwiach tak, by uniknęła zgniecenia. Stwierdził, że turyści odwiedzający Paryż to wariaci: wszystko muszą zobaczyć pierwsi.

– Dziękuję, kochanie – powiedziała, gdy w końcu wyszli z windy. – Myślałam, że mnie rozpłaszczą.

Chwyciła go za rękę, a on poczuł falę opiekuńczości, którą zawsze czuł wobec niej, chociaż nie była wcale delikatną istotką. Pomimo drobnych rozmiarów miała w sobie wiele siły.

– Spójrz – wykrzyknęła, trzymając go za wolną rękę i biegnąc do barierki, skąd rozciągał się widok na Paryż, jakby wieża była centrum wszechświata.

Spojrzał, ale nic nie widział.

Niech się zgodzi. Niech będzie jak w filmie, ona, szczęśliwa, mówi „tak”, a inni turyści biją brawo. Może się nie zgodzić, stwierdzić, że jesteśmy za młodzi, że mamy plany…

Przewodnik wskazywał grupie poszczególne arondissement i inne ciekawe widoki, a ona słuchała.

Para Hiszpanów poprosiła go, by zrobił im zdjęcie ich aparatem. Katy nadal słuchała przewodnika, ale spojrzała na niego i puściła oko. Często mu się to zdarzało. Wysoki, uśmiechnięty, z uroczym wyrazem twarzy i kasztanowymi, zmierzwionymi włosami, wyglądał na uosobienie uczciwości.

Potem przespacerowali się po tarasie widokowym, a ona pokazywała różne miejsca.

– Tam chyba jest nasz hotel, prawda? – zapytała, mrużąc oczy.

Okazało się, że nie zakwaterowano ich w przytulnym, eleganckim hotelu niedaleko centrum miasta, jak im obiecywano. Sypialnia rzeczywiście była przytulna, do tego stopnia, że łatwiej było dostać się do drzwi, przechodząc po łóżku, niż ryzykować uderzenie kolanem w jego krawędź.

Hotel sąsiadował z centrum Paryża tylko wówczas, gdy było się olimpijczykiem sprinterem przygotowującym się do zawodów. Takie drobiazgi nie były jednak w stanie zepsuć tego szczególnego momentu.

Nie mógł już dłużej czekać. Zatrzymał ją, chwycił za nadgarstek, zwrócił twarzą do siebie i padł na kolana. Pudełeczko, dzięki Bogu, było w kieszeni. Wyjął je, uniósł, jak to widział setki razy w filmach, i zapytał:

– Kochanie, czy zostaniesz…

– TAK! – wykrzyknęła i rzuciła mu się w ramiona. Ponieważ klęczał, teraz ona była od niego wyższa i musiała nachylić głowę, żeby go pocałować.

– Naprawdę? – zapytał. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Wiedział, że go kocha, ale to – to była poważna sprawa, a byli przecież jeszcze młodzi i…

– Tak, tak, tak! – zapewniła i pocałowała go tak, jakby umierał, a ona musiała przywrócić go do życia.

Zatopił się w jej objęciach i czuł, jak serce bije mu z czystej radości.

Zgodziła się.

Tłum turystów wyraził swoją aprobatę, klaszcząc i skandując. Ktoś robił zdjęcia, ale on nie zważał na to naruszenie ich szczególnej chwili.

– Wyjdziesz za mnie?

– Tak. Pokaż mi, pokaż.

Otworzył pudełeczko, w którym znajdował się antyczny pierścionek z diamentem. Diament o szmaragdowym szlifie otaczały dwa rzędy maleńkich diamencików. Tak chyba się nazywały niezmiernie małe kamienie, niewystarczająco okazałe, żeby mogły zostać uznane za prawdziwe diamenty. Przez dwa miesiące przeszukiwał sklepy z antyczną biżuterią w całym Waterford, a nawet Cork, aby znaleźć idealny pierścionek dla ukochanej kobiety.

Zrobiła wdech, wyciągnęła drobną dłoń, a on wsunął pierścionek na jej palec. Był pewien, że rozmiar pasował. Zmierzył jeden z pierścionków i według norm jubilerskich nosiła rozmiar J.

– Idealny kamień dla tak delikatnej biżuterii – powiedział uradowany jubiler, kiedy on wsunął pierścionek na jedną czwartą długości swego małego palca i próbował spojrzeć na niego jej oczami.

– Jest cudowny – powiedziała z rozmarzeniem. Jedną dłoń nadal opierała na jego ramieniu, a drugą trzymała delikatnie w górze, gdzie kamień błyszczał w paryskim słońcu.

Dwoje Hiszpanów podeszło do nich i zaproponowali, że zrobią im zdjęcie.

– Piękna z was para – przyznał mężczyzna.

Stanęli na tle panoramy Paryża, objęli się w talii, a ona z dumą wyciągnęła lewą dłoń, by zaprezentować pierścionek zaręczynowy.

Pozostali patrzyli z uznaniem na wysokiego, silnego mężczyznę ze zmierzwionymi włosami i szczupłą dziewczynę w jeansach i śnieżnobiałych tenisówkach, z jedwabistymi, brązowymi włosami związanymi w kucyk. Dobrze razem wyglądali, pasowali do siebie.

– Będziecie mieli piękne dzieci – stwierdził Hiszpan i z uśmiechem oddał im aparat.

Na myśl o tym oboje się zaśmiali.

Dzieci!

To dopiero za parę lat.

– Komu najpierw powiemy? – zapytał, kiedy tłum zmalał i ponownie zostali sami.

Zadumała się. Patrzył na nią i zdał sobie sprawę, że nadal ma w sobie to cudownie radosne uczucie. Wiedział, że się zgodzi, tak dobrze ją znał. Powiedziała tak. Tak!

Nie zapomni tej chwili do końca życia.

Rozdział 1

Miłość to kwiat, który w małżeństwie zmienia się w owoc.

Przysłowie fińskie

Herbata różana. Pięknie pachniała, nawet opakowanie wyglądało pięknie, stylizowane na lata czterdzieste, z namalowaną akwarelami filiżanką, z której unosiły się języki pary zwinięte w maleńkie róże. Przy swoim biurku na piątym piętrze szklanego budynku w kolorze morskiej zieleni, w którym Eclipse Films miała siedzibę, Leila Martin rozkoszowała się zapachem herbaty, przyniesionej na tacy przez asystentkę Ilonę dla nich obu.

– Na pewno ci zasmakuje! – oznajmiła Ilona, wracając do nowoczesnego gabinetu tym razem z notatnikiem i tabletem. Zawsze przynosiła szefowej różne przysmaki, czekoladki, ciasteczka, węgierską herbatę ziołową, za którą ręczyła matka Ilony, choć pachniała jak kocia kuweta wymieszana ze śmieciami z patio.

Leila mogłaby pomyśleć, że dziewczyna chce ją pocieszyć. Asystentka wiedziała jednak, że szefowa w żadnym razie nie potrzebuje podnoszenia na duchu, ponieważ stanowczo ją o tym poinformowała.

To był typowy dzień pracy w Eclipse. Leila Martin chciała, by pracownicy wiedzieli, iż nie zawraca sobie głowy żadnym zawodem miłosnym ani tego typu sprawami. Była pewna, że udało jej się ich nabrać.

Spojrzała ponownie na herbatę różaną.

Na pewno była zdrowa. Prawdopodobnie obniżała poziom stresu i pobudzała układ odpornościowy albo posiadała inne właściwości lecznicze, które zastęp naukowców z tytułami doktorskimi potwierdził w testach naukowych. Nie była to jednak kawa.

Co gorsza nie była to ulubiona filiżanka kawy Leili, a mianowicie ta, którą mąż przynosił jej rano do łóżka. Słyszała, jak przygotowuje ją w klasycznym ekspresie, który trząsł się na blacie kuchennym jak wulkan przed wybuchem i stanowił chyba najstarszy element wyposażenia ich mieszkania.

Odkąd Tynan odszedł, żadna kawa jej nie smakowała.

Nic jej nie smakowało.

Po sześciu miesiącach własnoręcznego przyrządzania kawy Leila nadal nie była w stanie zaparzyć jej tak jak on. Jak mogła całe życie przygotowywać ją sobie sama, pić ją ze smakiem w modnych kawiarniach, a potem zakochać się w kawie parzonej przez męża, który następnie porzucił ją dla innej kobiety w innym mieście, zostawiając ją niemalże uczuloną na smak jakiegokolwiek innego napoju? To było kompletnie niedorzeczne.

Kiedy miała piętnaście lat i mieszkała w Bridgeport, razem z przyjaciółką Katy miały bzika na punkcie kawy i wydawały kieszonkowe na cappuccino lub americano z odtłuszczonym mlekiem w kawiarni najbliżej Poppy Lane, gdzie mieszkała Leila.

Katy mieszkała na obrzeżach Waterford, rzut beretem od miasteczka Bridgeport. Leila nie mogła się doczekać, kiedy wyniesie się z tej, w jej mniemaniu, głębokiej prowincji i zamieszka w dużym mieście. Piętnaście lat później zarówno duże miasto, jak i kawa pozostawiły po sobie smak goryczy.

– Flatte jest całkiem smaczna – zachęcała ją Katy podczas ostatniej weekendowej wizyty u Leili w Dublinie.

Znalazły wolne miejsca w modnej kawiarni i Katy studiowała zawzięcie menu, dywagując nad smakami syropów oraz mocą kawy.

– Nie – odparła ponuro Leila. – Nienawidzę flatte, za dużo w niej mleka. Nie wiem, o co chodziło z tym francuskim ekspresem, ale on umiał go ujarzmić. Ja nie potrafię. Rzucił na niego urok. Wróciłam do herbaty, zwykła czarna, earl grey, jakakolwiek. Czy ktokolwiek kiedyś sprawdził, czy rozstanie powoduje zmiany chemiczne w kubkach smakowych? To jedyna odpowiedź. Jeśli nie, to najwyraźniej zrobił sobie w Londynie woskową laleczkę na moje podobieństwo i wbija jej szpilki w usta.

Obie się roześmiały na myśl o tym, że modny przystojniaczek Tynan mógłby oddawać się jakimkolwiek praktykom religijnym, w tym wudu, a co dopiero wykonać woskową laleczkę. Jak sam deklarował, był ateistą i wierzył jedynie w moc dolara, co doprowadzało Katy do szewskiej pasji, zważywszy na to, że walutą w Irlandii było euro.

– Jeśli ktokolwiek miałby zrobić laleczkę wudu, to tylko ty – powiedziała Katy do przyjaciółki, z którą znały się od szkoły podstawowej.

Obie niewysokie, jedna blondynka, druga brunetka, razem tworzyły silny zespół, z którym należało się liczyć. Leila czuła, że ostatnio równowaga w ich relacji została zaburzona. Katy doświadczała szczęścia swej pierwszej miłości, natomiast ona była zdecydowanie nieszczęśliwa.

Co gorsza wiedziała, że zdaniem przyjaciółki powinna się radować, iż ktoś tak nielojalny jak Tynan odszedł z jej życia i zakończył ich trwające rok małżeństwo. Powiedziała na ten temat o wiele więcej. Po sześciu miesiącach okres krytykowania potwornych mężów dobiegł jednak końca i Katy chciała, żeby przyjaciółka zaczęła nowe życie.

Niestety okazało się to trudniejsze, niż się spodziewała, i obie wiedziały, że Leila natychmiast przyjęłaby zdrajcę Tynana z powrotem, jak tylko pojawiłby się skruszony pod jej drzwiami.

Przyjaciółka pocieszała Leilę podczas długich, nocnych rozmów telefonicznych, ocierała jej łzy, wysyłając pełne wsparcia wiadomości, i powstrzymywała się od krytyki, ponieważ pod wpływem miłości niegdyś silna Leila Martin stała się delikatna i podatna na zranienie.

Tego dnia Leila zamówiła zieloną herbatę i obie usadowiły się w wygodnych kawiarnianych fotelach, by porozmawiać o jedynej rzeczy, o której chciała rozmawiać.

– Wiem, że teraz brzmi to niedorzecznie, ale kiedy się pobraliśmy, czułam się bezpiecznie. Myślałam, że to już na zawsze. Miałam wrażenie, że te wszystkie lata spotykania się z nieodpowiednimi facetami dobiegły końca i wreszcie z Tynanem znalazłam to, czego szukałam. Był Tym Jedynym. A do tego, Katy, to jest najgorsze, sama nakłoniłam go do małżeństwa. Jemu odpowiadał ówczesny stan rzeczy, mieszkanie razem, nie potrzebował świstka papieru oficjalnie potwierdzającego, że jesteśmy mężem i żoną.

Katy słyszała tę historię już wiele razy i w geście solidarności poklepała przyjaciółkę po kolanie.

– Wszyscy robimy głupie rzeczy w imię miłości – odparła, co było wariacją na temat jej wcześniejszych odpowiedzi. – I wcale nie był Tym Jedynym. Ktoś taki nie rzuciłby cię dla dwudziestoparolatki z udami chudszymi niż kolana.

Czasami te słowa rozśmieszały Leilę, ale nie dzisiaj. Ledwie je usłyszała, gdyż próbowała w myślach rozgrzeszyć się za popełnione błędy. Czuła ulgę, mogąc otwarcie opowiedzieć o swoim bólu. Udawanie w pracy, że dobrze się czuje, jeszcze bardziej utrudniało jej odzyskanie równowagi.

– Wpędziłam nas oboje w to małżeństwo, ponieważ tak bardzo chciałam z nim być. Chciałam, żeby był mój. Gdybym tylko poczekała, nie spieszyła się tak…

Była przekonana, że Tynan chce w życiu tego samego co ona. Na weselu tańczył z nią jak szalony do granej przez orkiestrę, kiczowatej wersji To musiałaś być ty i nie patrzył na nikogo poza panną młodą o blond włosach i twarzy promieniejącej blaskiem, który nie miał nic wspólnego z nałożonym starannie makijażem. Dałaby głowę za to, że byli wtedy szczęśliwi.

Jak mogła tego nie zauważyć?

– W porządku, Leila? – zaniepokoiła się Katy. – Gdzieś odpłynęłaś.

– Tak – przytaknęła Leila i zmusiła się do lekkiego uśmiechu. – Dziękuję, że wysłuchujesz moich wywodów. Powinnam ci płacić. Ile teraz liczą sobie psychologowie? Sześćdziesiąt funtów za godzinę? Zasługujesz na wynagrodzenie. Nikomu innemu nie mogę o tym powiedzieć, bo uznaliby mnie za wariatkę. Nie tak powinnam się zachowywać.

Wszystkich innych, kolegów z pracy, matkę, siostrę Susie obdarzała stoickim uśmiechem i mamrotała pod nosem, że to była jego decyzja, a ona ma się dobrze.

Tego jej zdaniem oczekiwano od silnej, ambitnej, dwudziestodziewięcioletniej kobiety odnoszącej sukcesy zawodowe.

Nie mogła powiedzieć, że przy Tynanie czuła się jak szalona nastolatka, którą nigdy nie była, i że ślepo wpadła w jego ramiona, przekonana, że jest jej przeznaczony. Był kochający, seksowny, przystojny, zabawny i uprzejmy, a nawet kupił jej idealny ekspres do kawy.

– Powinnaś przestać udawać, że to nie boli – poradziła przyjaciółka. – Przyznanie, że się smucisz, nie jest oznaką słabości. Jestem pewna, że Bill Gates płakałby, gdyby żona go rzuciła.

– Bill Gates jest zbyt mądry, by poślubić osobę, która go zostawi – odparowała Leila. – Nigdy wcześniej nie czułam się jak frajerka, a teraz tak właśnie się czuję. I nadal go pragnę, a to tylko pogarsza sprawę.

– Posłuchaj! – rozkazała stanowczo Katy. – Skoro Tynan zostawił cię dla jakiejś młodej hipsterki, którą poznał w pracy, to znaczy, że od początku nie był ciebie wart. Lepiej, że przekonałaś się o tym teraz, a nie za dziesięć lat. Wyświadczył ci przysługę. Za kilka lat sama wyrzuciłabyś go za drzwi.

Czyżby? zastanowiła się smutno Leila. Nigdy sobie nie wyobrażała, że mogłaby wyrzucić Tynana. Przypominał żywioł, był pełnym pasji, niefrasobliwym mężczyzną, który wtargnął w jej życie jak tornado. Nigdy by go nie wyrzuciła, zbyt mocno go kochała.

Zabrał wszystkie swoje rzeczy i niemal całą jej pewność siebie. Czy kiedykolwiek ją odzyska? Kto to wie? Na razie skończyła z mężczyznami. W zasadzie nie tylko na razie – na zawsze.

Kilka tygodni wcześniej, dokładnie sześć miesięcy po odejściu Tynana, Leila wyrzuciła mały francuski ekspres do kawy i rozpoczęła przygodę z herbatami ziołowymi. Jak to bywa z symbolicznymi gestami, nie było to wielkie dokonanie, ale zawsze pierwszy krok.

Siedziała teraz przy biurku i wpatrywała się w herbatę różaną, której zalety zachwalała Ilona.

– To moja ulubiona – zareklamowała napój z nutą egzotycznego, węgierskiego akcentu. – Jaśmin jest cudowny, ale dobrej jakości herbata z tym kwiatem dużo kosztuje, za to róża ma właściwości uspokajające. Co o tym myślisz?

Ilona miała dwadzieścia trzy lata i podziwiała swą szefową i mentorkę z niezachwianym oddaniem, chociaż Leila była od niej starsza jedynie o sześć lat.

Leila zatrudniła ją dwa lata wcześniej na stanowisko asystentki w dziale reklamy, kiedy dziewczyna miała jeszcze lekkie kłopoty z gramatyką angielską i dyrektor się obawiała, jak sobie poradzi z pisaniem maili, pomimo jej ogromnych chęci rozwoju w firmie.

Co by sobie pomyślała, gdyby się dowiedziała, że podziwiana szefowa nie jest silną, profesjonalną bizneswoman, ale osobą, która przez ostatnie pół roku czuła się kompletnie załamana?

Oczywiście, nigdy się tego nie dowie. Nikt się o tym nie dowie.

– Mieliśmy różne potrzeby – odpowiadała beznamiętnie.

Ilona zaczęła przeglądać listę spraw do zrobienia.

Były zajęte od momentu przyjazdu Leili do biura punkt dziewiąta, choć poprzedniego dnia wróciła późno z imprezy firmowej. Nie została jednym z najbardziej cenionych członków Eclipse Films dzięki częstym urlopom.

Znała się na swojej pracy, inaczej dyrektor zarządzający Eamonn Devlin nie zatrudniłby jej. Ciężko harowała, by przed trzydziestką osiągnąć obecną pozycję, poświęcając wiele godzin na pracę, w razie potrzeby również weekendy. W dodatku wyglądała jak wyjęta z branżowego magazynu specjalistka od PR. Ubierała się w eleganckie spodnie, jedwabne koszule lub koszulki, a jej blond włosy zawsze były nienagannie ułożone. Chociaż zwracała uwagę na to, by nie przyćmić gwiazdy, której akurat towarzyszyła, miała swój niepowtarzalny styl i prezentowała się na tyle szykownie, by ludzie ją zauważyli.

Fakt, że udało jej się połączyć ten ogromny wysiłek z utrzymaniem pozycji najlepszego w kraju dyrektora do spraw reklamy, jak żartobliwie nazywał ją Devlin, dowodził tego, jak ciężko pracowała.

Tego ranka piątą pozycją na liście zadań był e-mail od menadżera młodej aktorki, w którym wymieniał jej wymagania dotyczące hotelu, gdzie miała nocować podczas przyjazdu do Dublina na premierę filmu, który zdaniem Leili ledwie kwalifikował się do kategorii filmów wydawanych wyłącznie na kasetach wideo.

– Żółte orchidee, nie białe – przeczytała. – Biały jest taki staromodny, prawda, Ilono? Muślinowe zasłony w apartamencie.

– Sprawdzę, jakie zasłony mają w apartamencie prezydenckim w hotelu Centennial – odparła Ilona. Trzymała długopis nad notatnikiem i siedziały razem w gabinecie Leili.

– Bez problemu mogą zmienić je na muślinowe – uspokoiła ją Leila. – Kupili ich mnóstwo, kiedy popularny był wystrój z białymi orchideami, muślinowymi zasłonami i ogrodem zen na tarasie. Poza tym myślę, że mają w piwnicy wystarczającą ilość białego piasku w stylu zen, by zbudować całkiem pokaźny zamek. Zadzwoń do Sergia i poproś uprzejmie, by obsługa zawiesiła muślinowe zasłony. W porządku, następna kwestia.

– O mój Boże, ty wiesz wszystko – powiedziała z podziwem Ilona.

– Nie – zaprzeczyła Leila. – Po prostu przywykłam do spełniania dziwacznych próśb.

Razem z asystentką przeglądała listę wymagań dotyczących każdego elementu wizyty aktorki w Dublinie. Był to jeden z aspektów pracy dyrektora do spraw reklamy, który wymagał wiele czasu i szerokich umiejętności dyplomatycznych. Reklamowanie filmów Eclipse dawało jej wiele radości: przebywała w świecie filmowym, poznawała najbardziej fascynujących i utalentowanych aktorów, reżyserów i producentów i miała możliwość oglądać ich prywatnie, bez masek, które zakładali dla świata zewnętrznego.

Prawdziwi fachowcy przylatywali, wykonywali swą pracę z błyskotliwym znawstwem i odlatywali, nie prosząc o więcej niż posiłki bez pszenicy i laktozy podane do apartamentu hotelowego, autoryzację ważnych wywiadów i czasami kierowcę, by mogli zwiedzić miasto.

Inni natomiast rozpaczliwie chcieli udowodnić swą wyjątkowość. Do nich nie stosowały się żadne zasady.

W tym kręgu na porządku dziennym były potwornie drogie świece zapachowe, najlepszy gatunkowo szampan czekający na każdej dostępnej powierzchni i nowa, luksusowa pościel za cztery tysiące euro, podobnie jak surowe jedzenie lub świeżo wyciskane soki dostępne dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, rzadkie owoce i kaloryczne desery, których nie tknie nikt, może z wyjątkiem ostatniego w szeregu członka ekipy, ale które musiały zostać przygotowane na wypadek, gdyby gwieździe znudziły się soki.

Istniały jednak granice. Kiedy pewna wschodząca gwiazdka zażyczyła sobie, by Eclipse zapewniło jej szczeniaki, które miały hasać na planie jej sesji zdjęciowej w Dublinie, Leila się sprzeciwiła. Nie pozwoli, by ktokolwiek bawił się kosztem zwierząt. Wystarczył telefon do menadżera celebrytki.

– Proszę jej powiedzieć, że przestrzegamy zasad etycznych PETA1 – oznajmiła mu spokojnie. Podziałało. Nikt nie chciał zadzierać z PETA.

Kolejny zakaz dotyczył narkotyków.

– Nie na nasz koszt ani podczas naszych godzin pracy – prezes firmy Devlin zakomunikował pracownikom, kiedy młody, nieokiełznany aktor, na szczęście niegrający wówczas w filmie Eclipse, pod wpływem metamfetaminy zdemolował pokój hotelowy. – Jeśli ktoś tego potrzebuje, sam może sobie załatwić kokę, oksykodon albo cokolwiek innego.

Kiedy Devlin mówił, ludzie słuchali.

Tymczasem muślinowe zasłony i konkretne gatunki kwiatów należały do całkowicie zwyczajnych wymagań.

– Płyty z muzyką irlandzką do tańca oraz stworzenie irlandzkiej atmosfery – przeczytała z rozbawieniem Leila. – To naprawdę słodkie. Będziesz musiała nagrać na iPoda kilka naszych skocznych kawałków.

Ilona zamrugała zdezorientowana.

– Przepraszam, poproś o pomoc Marca albo Sinead – powiedziała Leila. – Tak się już zadomowiłaś w irlandzkich klimatach, że zapomniałam, iż pochodzisz z Węgier i nie znasz wszystkich naszych kulturowych wariactw.

– To nie są wariactwa – zaprzeczyła Ilona. – Jestem dumna, że jestem Irlandką. A właściwie będę za rok.

– W takim razie w ramach wprowadzenia powinnaś nauczyć się tańców irlandzkich – stwierdziła poważnie Leila. – Trenowałam je przez osiem lat i zdobyłam wszystkie możliwe medale. Pokażę ci kiedyś parę kroków.

Udało jej się nie uśmiechnąć, choć nie było to łatwe. Ilona, która nigdy nie wiedziała, czy jej szefowa żartuje, czy nie, wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami.

– W porządku, żartuję. Mam kilka medali zdobytych w konkursach tańców irlandzkich, ale dziś nie zatańczyłabym za żadne skarby. Daleko mi było do klasy Riverdance. Należałam do osób, które ukradkiem cofały się do ostatniej linii przy trudniejszych krokach. Medale dostałam w ramach pocieszenia. Dobra, wróćmy do listy. Woda mineralna i cola bez cukru. To żadne wyzwanie – zażartowała. – Żadnych wymagań w kwestii temperatury napojów, specjalnie importowanej wódki ani nowo zainstalowanych desek sedesowych. Albo dziewczyna jest miła i ma klasę, albo nikt jej nie powiedział, o co proszą inne gwiazdy. Może należy do tych normalnych, na ile normalna może być osoba znana na całym świecie, która zostaje sfotografowana przez paparazzich, jak tylko wyjdzie z domu bez makijażu.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Cieszę się, że pracuję po tej stronie, a nie po stronie gwiazd.

– Ja też – przytaknęła żarliwie Ilona.

Kiedy skończyły przeglądać listę rzeczy do zrobienia, Ilona zabrała swój notatnik i wyszła z gabinetu, a Leila zwróciła się w stronę komputera, który już sygnalizował przyprawiającą o zawrót głowy ilość maili w skrzynce pocztowej. Niemal się cieszyła, gdy natrafiała na spam, który mogła wyrzucić do kosza bez odpowiedzi. Gdyby tylko wszystkie wiadomości nadawały się do wyrzucenia, pomyślała z zadumą.

O piątej trzydzieści tego wieczoru, dwieście czterdzieści kilometrów na południowy zachód od siedziby Eclipse, mieszczącej się w nowoczesnym, oszklonym budynku, Susie Martin wyszła ze szpitala w Waterford, wsiadła do samochodu i ruszyła powoli w kierunku Bridgeport. Szpitale zawsze ją przerażały, nawet wówczas, gdy nie siedziała na ostrym dyżurze, czekając na informacje o stanie zdrowia matki, która uległa poważnemu wypadkowi drogowemu. Pomogła jej nieco kawa z automatu w poczekalni, ale mimo tego czuła się nieswojo i niepewnie. Widok poobijanej matki w stanie szoku spotęgował stres spowodowany obserwowaniem siedzących obok rannych i posiniaczonych ludzi o bladych, zbolałych twarzach.

W tym stanie niepokoju Susie dojechała na obrzeża miasta i dopiero zaparkowawszy pod niewielkim sklepem spożywczym, zadzwoniła do siostry.

Leila zawsze odbierała telefony od niej, ale Susie za każdym razem miała wrażenie, że przeszkadza siostrze w jej intensywnym życiu pełnym gwiazd filmowych, premier kinowych i ważnych spotkań. Susie wyciszała telefon podczas godzin pracy w centrum obsługi klienta firmy telekomunikacyjnej, ale zostawiała go na biurku na wypadek, gdyby dzwonił ktoś ze szkoły Jacka albo opiekunka Mollsie. Dzwoniący do niej, w przeciwieństwie do rozmówców Leili, nigdy się nie dowie, że nie może w tej chwili rozmawiać, ponieważ prowadzi konferencję prasową hollywoodzkiej gwiazdy dla trzydziestu dziennikarzy i reporterów telewizyjnych.

Wieczorem telefonujący może przeszkodzić jej w odrabianiu wraz z synem Jackiem zadania domowego do szkoły, które wymaga na przykład zrobienia dinozaura z kartonowych rolek po papierze toaletowym, folii aluminiowej i innych materiałów z odzysku. To wszystko. Życie Leili było ekscytujące, natomiast jej… zwyczajne.

Natychmiast poczuła wyrzuty sumienia, że mogła tak choćby pomyśleć. Miała Jacka: kochanego, radosnego, wyjątkowego Jacka. Światło jej życia.

Wyrzuty sumienia nie uciszyły jednak poczucia samotności. Brakowało jej siostry, z którą była niegdyś bardzo zżyta, zanim porwał ją Tynan. Czuła się samotna na myśl o tym, że już nigdy nie zazna romantycznej miłości, ponieważ ochoczo poświęcała cały swój czas synowi, a pozostały mamie. W rezultacie nie miała chwili, by choćby pomyśleć o dzieleniu życia z mężczyzną.

Poza tym mężczyźni w jej wieku nie uganiali się za samotnymi matkami. Unikali raczej kobiet, którym tykał już zegar biologiczny, i nie wskakiwali ochoczo w związki z mamami, które nie mogły dla czystej rozrywki polecieć na weekend do Barcelony.

Odpięła pas i czekała, aż siostra odbierze telefon.

– Susie – odezwała się Leila zdziwionym głosem.

– Chodzi o mamę – odpowiedziała natychmiast, nie bawiąc się w formalności. – Miała wypadek samochodowy.

Usłyszała nagły wdech.

– Czy ona…?

– Żyje. Lekarz powiedział, że miała wiele szczęścia. – Susie wysiadła z samochodu i z telefonem przy uchu weszła do sklepu. – Złamała biodro.

– O Boże – wyszeptała siostra.

– Biedaczka, całą twarz ma posiniaczoną. To nie jest, oczywiście, najgorsze, ale wygląda okropnie. Jakiś starszy facet w wiekowym fiacie wpakował się na nią na czerwonym świetle. Nie jechał zbyt szybko, bo byłoby gorzej. Mama jest jednak mocno roztrzęsiona.

– Biedna mama – zmartwiła się Leila i Susie usłyszała, że siostrze zbiera się na płacz. Podeszła do koszyków sklepowych i wzięła jeden z nich. Pędząc przez sklep, chwyciła karton mleka i kilka produktów na obiad, chociaż nie wiedziała, kiedy będzie jej dane je zjeść, gdyż najpierw musiała pojechać po psa chorej matki, a potem po Jacka do opiekunki. Dorzuciła do koszyka wielką tabliczkę czekolady. Nici z niskowęglowodanowej, niskocukrowej diety.

– Susie, słuchasz mnie? – zapytała Leila.

– Kiepsko cię słyszę – odparła, zdając sobie sprawę, że siostra zadała jej jakieś pytania. – Jestem zestresowana – dodała z lekką irytacją. – Dziś pracuję pół dnia, więc podczas wizyty w szpitalu musiałam poprosić opiekunkę o odebranie Jacka ze szkoły. Zanim go od niej zabiorę, będę musiała pojechać do mieszkania mamy i wziąć Pixie. Obiecałam jej, że zajmiemy się suczką. Tak więc będę też musiała wyprowadzić tego piekielnego psa, który pewnie pogryzie mi kanapę, kiedy zostawię go samego w domu, ponieważ mama pozwala mu robić, co chce…

– Przykro mi – powiedziała cicho Leila. – Wiem, że musisz się wszystkim zająć. Jesteś cudowna, naprawdę. Pojadę do mamy, jak tylko będę mogła. Co zamierzają lekarze? Wyjdzie z tego?

– Chyba tak – odparła Susie nadal poirytowana, co natychmiast zaczęła sobie wyrzucać.

Kiedyś były sobie z Leilą bardzo bliskie, niektórzy twierdzili, że jak bliźniaczki, a teraz warczała na siostrę.

– Przepraszam, jestem nieco roztrzęsiona – dodała w poczuciu winy. – Zrobią jej prześwietlenie, ponieważ będzie wymagała operacji, podczas której zespolą kości za pomocą śruby. Udzielą nam szczegółowych informacji dopiero, gdy zespół ortopedów podejmie decyzję o sposobie leczenia. Całe wieki leżała na wózku szpitalnym i zwijała się z bólu, aż w końcu zrobiono jej zastrzyk znieczulający.

– Och, Susie, biedna mama – powiedziała Leila i zaczęła płakać. – Myślisz, że jeśli teraz zadzwonię do szpitala, to będę mogła z nią porozmawiać?

– Nie wiem – odparła Susie. – Mama nie miała ze sobą komórki. Możesz zadzwonić do pokoju pielęgniarek, ale raczej nie podadzą jej telefonu do łóżka.

Leila najwyraźniej przestała jej słuchać, ponieważ przerwała i stwierdziła:

– Pewnie po lekach będzie spała. Porozmawiam z pielęgniarkami.

– Spróbuj, ale mama może być na sali operacyjnej. Ja nie dam rady pojechać tam znowu dziś wieczorem. Pielęgniarki mają do mnie zadzwonić, kiedy będzie po wszystkim. Muszę przywieźć Jacka do domu. Nigdy nie spał u Mollsie.

– Mollsie?

– U opiekunki – wyjaśniła Susie nieco ponuro.

Nawet koleżanka pracująca przy biurku obok, która żyła tylko po to, by imprezować, znała imię Mollsie. Siostra Susie i matka chrzestna Jacka – nie.

Susie poczuła, jak zalewa ją znajoma fala gniewu wzmożonego przez lęk i niepokój wywołane całodziennym pobytem w szpitalu.

– Nie wierzę, że nie pamiętasz, Leila. To Mollsie i mama pomagają mi z Jackiem. Tylko one.

Na chwilę w słuchawce zaległa cisza.

Susie nie chciała dosadnie zasugerować, że była sama z małym dzieckiem, ponieważ jego ojciec nie interesował się synem, oraz że jej własna siostra, niegdyś najlepsza przyjaciółka, już jej nie pomagała.

Jednak słowa już padły, nie dało się ich cofnąć i Susie wcale ich nie żałowała.

Rozumiała, że Leila cierpi z powodu złamanego serca, ale Tynan odebrał ją Susie i mamie na długo przedtem, zanim sam uciekł.

Chociaż jego już nie było, Leila nadal do nich nie wróciła.

– Jest piąta czterdzieści pięć – stwierdziła Leila, co zabrzmiało dziwnie. – Wyjdę z biura za pół godziny, pojadę do domu po kilka rzeczy i mogę być w szpitalu o dziewiątej.

Susie westchnęła w duchu.

Leila nie lubiła nie mieć racji, więc po prostu ignorowała uwagi siostry.

W porządku.

– Mama raczej z tobą nie porozmawia – wyjaśniła beznamiętnie. – Będzie pewnie na sali operacyjnej.

– Myślę… – zaczęła Leila.

Susie była już przy kasie.

– Muszę kończyć, Leila. Pa.

– Pa – odpowiedziała Leila, ale Susie zdążyła już wcisnąć przycisk kończący połączenie, więc siostra mówiła w próżnię.

Po powrocie do samochodu Susie miała w telefonie kilka nieodebranych połączeń, jedno od koleżanki z pracy i jedno od Mollsie, która informowała ją, że nie musi się martwić, ponieważ Jack dobrze się miewa. Jack uwielbiał, kiedy Susie pracowała tylko pół dnia, odbierała go ze szkoły zamiast Mollsie i razem spędzali czas na jakichś atrakcjach, latem szli do parku lub na gorącą czekoladę, a w zimowe wieczory siedzieli przytuleni przy kominku.

Susie poczuła, jak dociera do niej stres całego dnia. Siedziała w samochodzie i płakała.

Miała dopiero trzydzieści jeden lat, a czasami czuła się jak staruszka. W porównaniu z singielkami z pracy rzeczywiście nią była. Większość pracowników telefonicznego centrum obsługi klienta była młoda i traktowała tę pracę jako tymczasowe rozwiązanie. Wyjeżdżali na szalone weekendy, zamawiali przez Internet wspaniałe wycieczki, a po powrocie opowiadali o miejscach, które ona widziała jedynie na zdjęciach.

Susie wydawała pieniądze na rozsądne zakupy spożywcze i ubrania z tanich sklepów. Oszczędzała na Boże Narodzenie i rzadkie wakacje. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz spędziła szalony weekend, prawdopodobnie z Leilą i Katy, zanim pojawił się Tynan.

Kiedy Jack spał, a jego długie rzęsy muskały wciąż jeszcze pucułowate policzki, patrzyła na niego z ogromną miłością i wdzięcznością za to, że pojawił się w jej życiu. Za tego małego chłopca, z jego nadziejami i marzeniami, ponosiła wyłączną odpowiedzialność i nie było nikogo, z kim mogłaby ją dzielić. Za żadne skarby nie zamieniłaby życia z Jackiem, ale nie da się ukryć, że czasem bywało jej ciężko.

I samotnie. Czuła się tak, odkąd Tynan pojawił się w życiu jej siostry. Szczupły, przystojny i wystylizowany tak, by sprawiać wrażenie, jakby przed chwilą niedbale zarzucił na siebie ubranie, chociaż wiedziała, że spędzał kilka godzin w łazience na układaniu włosów i ćwiczeniu pochmurnego wyrazu twarzy. Wystarczyło, że raz na niego spojrzała i wiedziała, że złamie Leili serce.

Próbował oczarować Susie podczas pierwszego spotkania w Bridgeport.

– Jakim cudem tak przepiękna dziewczyna jak ty nie ogania się od mężczyzn? – zdziwił się i poklepał ją w kolano na wpół czule i na wpół flirciarsko.

– Skutecznie się oganiam, więc przepędziłam ich wszystkich – odpowiedziała ponuro. – Przynajmniej wszystkie typy spod ciemnej gwiazdy.

Tynan przyjrzał się jej z zadumą. Był na tyle bystry, by nie skomentować jej odpowiedzi. Zdawał sobie sprawę, iż przypisała go do tej właśnie kategorii.

Natychmiast zaczął oczarowywać ich matkę, więc po spotkaniu Susie ostrzegła przed nim Leilę.

– Rzuci cię, Leila – stwierdziła poważnie. – Gdy jesteś z nim, przestajesz być sobą. Jakbyś była kimś innym, kimś, kto mu się twoim zdaniem spodoba. Nie możesz zmieniać się dla faceta.

Spojrzała na strój zupełnie nie w stylu Leili, obcisłe czarne dżinsy, buty na wąskich obcasach, przylegającą do ciała bluzkę, zmierzwione włosy w stylu rockmenki i grubszą niż zazwyczaj warstwę makijażu.

– Podoba mi się mój wygląd – odparła z wściekłością Leila. – Jesteś zazdrosna, ponieważ w końcu znalazłam sobie kogoś, a ty nie.

Siostry patrzyły na siebie w ciszy, która nagle zaległa między nimi. W rodzinie Martinów nie używało się ostrych słów. Dolores odnosiła się do wszystkich łagodnie. Nikt na nikogo nie wrzeszczał ani nie krzyczał i nikt nie chodził spać w gniewie. To było coś innego, coś okropnego, co przyniósł ze sobą przeklęty Tynan.

Susie wiedziała, że siostra wybaczy jej w końcu słowa wypowiedziane w chwili frustracji. Kiedy jednak Tynan zrobił dokładnie to, co przewidziała, Susie nie poczuła radości, iż zniknął z życia Leili. Doświadczyła jedynie utraty siostry, która nigdy nie wróciła, by wypłakać się jej i powiedzieć: „Przepraszam, wiem, że chciałaś dla mnie jak najlepiej”.

Samotność była najtrudniejsza do zniesienia.

Leila przygryzła wargę i podziwiała przez okno gabinetu panoramę Dublina. Ulica roiła się od ludzi wracających z biur do domów. Było nadal jasno i w oddali widziała niewyraźny, fioletowy zarys gór Wicklow, gdzie razem z Tynanem i jego znajomymi wspięli się kiedyś na szczyt Sugarloaf.

Nie miała zamiaru płakać. Ostatnio ciągle to robiła i nie chciała rozkleić się w biurze tylko dlatego, że Susie celowo wywołała w niej poczucie winy. Nie była winna tego, iż pracowała daleko od Waterford i nie mogła na zawołanie podskoczyć do siostry i zająć się Jackiem.

Pracuje na cały etat, robi karierę. Susie musi to zrozumieć.

Potem pomyślała o matce leżącej na szpitalnym łóżku, przestraszonej i obolałej, i musiała przygryźć wargę jeszcze mocniej. Susie opiekowała się mamą, a mama Susie i Jackiem.

Leila już nikim się nie opiekowała. Tynan wbił klin pomiędzy nią i rodzinę, a ona cierpiała zbyt mocno, by to naprawić. Teraz nie wiedziała, jak to zrobić.

Devlin podniósł wzrok, gdy Leila wkroczyła do jego gabinetu.

– Co się stało? – zapytał od razu. Z wyrazu jej twarzy wyczytał jednoznacznie, że coś jest nie w porządku.

– Moja mama miała wypadek samochodowy. Muszę natychmiast jechać do domu. Wiem, że zostawiam cię samego przed przyjazdem ekipy z Octagon Rising.

Devlin uniósł w górę swą dużą, opaloną dłoń. Po tygodniu na nartach we Francji, śniady, z kruczoczarnymi włosami i oczami, nabrał jeszcze bardziej pirackiego wyglądu. Jak tylko go poznała, Leila się zastanawiała, jak by wyglądał z kolczykami w kształcie kół i papugą na ramieniu. Był wysoki, dobrze zbudowany jak rugbista i zabójczo przystojny, co skutecznie wykorzystywał podczas spotkań z odwiedzającymi go talentami.

Niejedna aktorka chciała ulec jego urokowi, ale Leila była pewna, że jest zbyt sprytny, by wdać się w romans z którąś z nich. To byłoby szaleństwo skutkujące prawdopodobnie otrzymaniem biletu w jedną stronę do oddziału firmy w Antarktyce, zakładając, że taki istniał.

Teraz przyglądał się Leili uważnie tymi czarnymi oczami, spod długich, ciemnych rzęs.

Często się zastanawiała, czy potrafi przejrzeć jej precyzyjnie stworzony wizerunek i dostrzec kobietę, która pod powłoką profesjonalizmu kuli się ze strachu i codziennie siedzi przy biurku na granicy płaczu. Skądże. Jak miałby to zrobić? Była przecież świetną aktorką.

– Nie martw się, Leila – odparł spokojnie. – Ilona może cię zastąpić przez kilka dni, prawda?

Leila przytaknęła. Ilona była bystra i zaangażowana. Z chęcią pokieruje sprawami pod nieobecność szefowej.

– Poinstruuję ją, ale prawdę mówiąc, sama wie, co robić – przyznała. – Będziemy musieli się postarać, żeby ją zatrzymać. Zechce piąć się wyżej w tym biznesie.

– Ona nie jest taka jak ty, Leila – odparł szorstko Devlin. – Daj mi znać, jak długo cię nie będzie, dobrze?

– Jasne. – Leila zasalutowała, odwróciła się w miejscu na obcasach i wyszła.

Eamonn Devlin patrzył, jak odchodzi w drogim kostiumie, idealnie uzupełnionym jeszcze droższymi szpilkami. Często się zastanawiał, jak daje radę przemierzać tyle kilometrów na tych cholernych obcasach. Uznał, że to taktyka niskich kobiet, które nie chcą pozwolić, by szef nad nimi górował.

Czy wiedziała, że to ją zatrzymałby za wszelką cenę? Raczej nie.

Zerknął ostatni raz na jej blond włosy opadające na plecy, zanim drzwi się zamknęły i znikła mu z oczu. Podobno kilka razy w tygodniu odwiedzała salon fryzjerski. Tak przynajmniej przeczytał w artykule o niej. Tekst był z cyklu „jak udaje mi się robić to, co robię” i przedstawiał ją jako pełną wigoru, zabawną i szalenie kompetentną osobę, która uwielbia modne czarne kostiumy i ożywia swe stroje biżuterią w pokaźne, geometryczne wzory. Wizerunek dopełniały idealnie pomalowane paznokcie i ułożone włosy wraz z telefonem BlackBerry i wszystkimi najnowocześniejszymi gadżetami schowanymi w przepastnej torbie kobiety sukcesu. Całość pozostawiała wrażenie perfekcyjnie skrojonego kłamstwa, mającego za zadanie ukryć prawdziwą osobę. Taki zabieg mógł się udać tylko najlepszemu publicyście.

Artykuł napisany przed odejściem męża Leili opatrzono zdjęciem przedstawiającym ją w modnym, markowym ubraniu, siedzącą na beżowej aksamitnej sofie w pokoju hotelowym i wyraźnie eksponującą zarówno pierścionek zaręczynowy, jak i obrączkę. Z piękną fryzurą i strojem wyglądała idealnie, jednak ani tekst, ani zdjęcie nie oddawały tego, jaka Leila była naprawdę: zabawna, miła, niezastąpiona w swojej pracy i niezwykle życzliwa dla Węgierki, którą szkoliła.

Niewiele osób potrafiło uśmiechać się tak ciepło jak Leila, kiedy jej twarz jaśniała, a kształtne piwne oczy promieniały szczęściem i radością. Odkąd jednak ten drań, jej mąż, odszedł, jej oczy nie śmiały się już tak jak kiedyś.

Cierpiała bardzo, chociaż wydawało jej się, że skrzętnie to ukrywa. Chciałby ją wesprzeć, ale ona nie przyjęłaby żadnej pomocy. Żadnej, a w szczególności jego. Był jej szefem, więc taka propozycja wydawała się niezręczna.

Devlin przeniósł wzrok na zestawienia liczbowe na ekranie komputera. Kobiety są niemożliwe. Bez dwóch zdań.

Pięć godzin później, niż planowała, Susie zaparkowała wreszcie na małym osiedlu w Waterford. Podekscytowana Pixie zeskakiwała na podłogę i wskakiwała z powrotem na przednie siedzenie od momentu, kiedy Susie wpuściła ją do samochodu.

– Przestań! – rzuciła błagalnie. Nie chodziło tu o brak sympatii do psów, ale była już na granicy wyczerpania i zajmowanie się Pixie, która najwyraźniej nie rozumiała polecenia „nie” ani obowiązku załatwiania swych potrzeb na zewnątrz, było kroplą, która przelała czarę.

Jakimś sposobem Susie przypięła psu smycz i poprowadziła go do drzwi Mollsie pięknie utrzymaną ścieżką biegnącą wzdłuż idealnie przyciętego trawnika i wysadzaną zgrabnie przyciętymi krzewami.

Mollsie otworzyła drzwi, jak tylko Susie się pod nimi pojawiła.

Fotografia idealnej opiekunki na pewno przedstawiałaby Mollsie, zadbaną i schludną jak jej ogród, z owalną twarzą promieniejącą ciepłem i oczami, które niczego nie przegapią, ale błyszczą radością. Nikt nigdy nie zwracał uwagi na to, co miała na sobie, ani jak uczesała swoje siwe, kręcone włosy. Ważniejsza od nich była jej przyjazna osobowość.

– Na pewno nie masz nic przeciwko psu? – zapytała Susie, niemal słaniając się z wyczerpania.

– Uwielbiam psy – oznajmiła Mollsie i podrapała Pixie za uchem. – Jack się ucieszy, kiedy cię zobaczy, prawda? – powiedziała do psa, który jak wszyscy, uległ urokowi Mollsie i natychmiast rzucił się pod nogi nowej przyjaciółce.

– Wejdź i zjedz kolację. Musisz być wykończona.

– Nie, nie chcę się narzucać. Pomyślałam, że jeśli pies pobiega po ogrodzie, to może się wysiusia…

– Świetny pomysł, ale ty musisz coś zjeść. Odgrzewam właśnie placek z kurczakiem i purée ziemniaczane ze śmietaną. Wiem, że to nie jest dietetyczne jedzenie, jakie lubisz, ale musisz się posilić po tak wyczerpującym dniu – dodała i zaprowadziła Susie do domu. – Opowiedz mi o wszystkim.

– Mama! – Jack wybiegł z kuchni w kierunku Susie. Po chwili się zatrzymał. – Pixie!

– Zajmiemy się nią, kiedy babcia będzie w szpitalu – wyjaśniła zmęczonym głosem.

– Super! – ucieszył się Jack i już klęczał przy psie, który fundował mu dokładne mycie twarzy.

Przynajmniej ktoś się cieszy z obecności psa w mieszkaniu, pomyślała Susie, chociaż nie miała pojęcia, jak poradzi sobie ze zwierzakiem w ciągu dnia.

– Jaka to rasa? – zapytała czule Mollsie.

– Spaniel z domieszką innej rasy… rozkosznie nieposłuszny… Jak nazwać takiego psa?

– Normalny – skwitowała Mollsie.

Susie się rozluźniła, kiedy opiekunka zaprowadziła ich do kuchni, wypuściła psa, by obwąchał ogród, i zaczęła odgrzewać kolację, cały czas gawędząc o tym, że dzisiaj znacznie szybciej leczy się złamane biodra i matka Susie już niedługo stanie na nogi.

Jack przytulił się do matki, gdy usiadła na kanapie.

Był pięknym dzieckiem, wszyscy tak twierdzili. Miał jasne włosy, jak Susie i Leila, do tego brązowe oczy w kształcie migdałów i oliwkową cerę, co sprawiało, że wyglądał jak stworzonko z bajki. Był grzecznym chłopcem, ale pomimo wysiłków Mollsie zdenerwował się, że mama się spóźniła. Susie pilnowała, by odbierać go na czas.

Postanowiła, że chociaż Jackowi brakuje ojca, nie będzie czuł niedosytu miłości ani braku porządku w życiu.

Karmiła Jacka jedzeniem najlepszej jakości i ubierała w odzież znacznie droższą niż jej własna.

– Wiesz, on mi o wszystkim opowiada – wyznała jej Mollsie już na początku znajomości. – Niektórzy są tym zszokowani, ale przy dzieciach niczego się nie ukryje. Kłótnie, chipsy na obiad, co ci przyjdzie do głowy.

– W naszym domu nie ma ani jednego, ani drugiego – uśmiechała się szeroko Susie. – Chyba że Jack nie chce zjeść warzyw.

Mollsie udała zdziwienie.

– Jack mówi, że w domu cały czas je warzywa, dlatego u mnie nie musi ich jeść tak dużo.

Jack zachichotał.

– Nienawidzę zielonego jedzenia.

– Co ty powiesz? – zażartowała z uśmiechem Susie.

Susie rzadko piła choćby herbatę u Mollsie, świadoma tego, że opiekuńcza staruszka starała się troszczyć zarówno o dzieci pod swą opieką, jak ich rodziców. Tego wieczora jednak myśl o placku z kurczakiem, którego sama nie musiała zrobić, była zbyt kusząca.

Kiedy jadła, nawet Pixie się uspokoiła i leżała cicho na kanapie, rozszarpawszy uprzednio na strzępy skarpetkę.

– Jest dziurawa – stwierdził Jack i podniósł ją delikatnie do góry, podczas gdy suczka podziwiała z dumą swoje dzieło.

– Już wcześniej była, więc wszystko w porządku – stwierdziła Mollsie.

W końcu Susie zabrała syna i Pixie i pożegnała się z opiekunką.

– Do zobaczenia jutro – powiedziała.

Jack uściskał Mollsie.

– Mogę zająć się nim w weekend, kiedy będziesz odwiedzać mamę – zaoferowała. – Możesz przywieźć też Pixie. Niestety, nie mogę jej wziąć, kiedy są inne dzieci, ale Jack jest przy niej bezpieczny, prawda?

– Tak, Jack jest bezpieczny, w odróżnieniu od skarpetek i butów – odparła ze smutkiem Susie, zastanawiając się, ile czasu zajmie jej zabezpieczenie mieszkania przed psem. – Dziękuję, Mollsie.

Opiekunka stała na progu i patrzyła, jak odjeżdżają. Przez lata opiekowała się wieloma dziećmi i zawsze znaleźli się rodzice bliżsi jej sercu. Tak było też z Susie. Sprawiała wrażenie osoby, która doznała zawodu i tak bardzo starała się znowu do niego nie dopuścić, że nie pozwalała na zaistnienie choćby podobnej sytuacji.

Żadna kobieta nie jest wyspą, pomyślała Mollsie i zamknęła drzwi w ten zimowy wieczór. Ludzie potrzebują pomocy.

Rozdział 2

Miłość nie polega na tym, aby wzajemnie sobie się przyglądać, lecz aby patrzeć razem w tym samym kierunku.2

Antoine de Saint-Exupéry

Dyrektor Grace Rhattigan lubiła jako ostatnia wychodzić ze szkoły publicznej Bridgeport National. Mogła w spokoju nadrobić papierkową robotę, kiedy ostatni nauczyciel opuścił pokój nauczycielski, a wszystkie dzieci poszły do domów, od najmłodszych do szóstoklasistów, którzy w wieku dwunastu lat uważali się za bardzo dorosłych.

Osoby sprzątające kończyły zwykle pracę o wpół do piątej, chociaż tego dnia wychodziły później, gdyż usunięcie pozostałości po eksplozji żółtej farby w klasie zerówki wymagało więcej czasu.

– Farba jest wszędzie, Roberto – powiedziała do głównego sprzątającego, kiedy oboje oglądali róg pomieszczenia, gdzie nieszkodliwa, plastikowa butelka z żółtą, nietoksyczną farbą została radośnie rozpryskana na ścianie przez pięciolatka o imieniu Jamie.

– Nie ma problemu, pani Rhattigan – odparł Roberto. – Wyczyścimy tak, żeby nie pozostał żaden żółty ślad. Dzieciaki lubią się tak bawić. – Uśmiechnął się, żeby potwierdzić, że nie stanowi to dla niego problemu, a taka sytuacja jest całkowicie normalna.

Grace bardzo lubiła Roberta. Wiedziała, że pracuje na dwa etaty, by utrzymać swą dużą brazylijską rodzinę, a mimo tego bez zarzutu wykonywał swoje zadania i do każdego obowiązku podchodził z uśmiechem.

Gdyby wszyscy w szkole byli tacy jak on.

– Spójrz na ten bałagan! Jamie stwierdził, że chciał namalować słonecznik na ścianie, a nie na papierze – oznajmiła ze złością tego samego dnia panna Brown, nauczycielka zerówki, i pokazała pani dyrektor kwiat o rozmiarach nieco większych od zamierzonych.

– Chłopiec ewidentnie ma rozmach – odparła Grace, spoglądając na róg sali, gdzie żółta farba pokrywała fragment okna, pokaźną część ściany i każdy zakamarek półki z książkami i układankami. – Może zostanie wielkim artystą, znanym ze swoich pokaźnych płócien.

Grace zawsze pokładała duże nadzieje w swoich wychowankach. Wszyscy byli wartościowymi ludźmi ze wspaniałymi talentami i ciekawymi cechami, które trzeba było jedynie odpowiednio rozwijać.

– Albo wcześnie zacznie malować graffiti – dodała ze znawstwem panna Brown.

Orla Brown była jednym z najmłodszych nauczycieli w szkole i Grace nie mogła powstrzymać myśli, iż powinna uczyć się opieki nad dziećmi od Roberta.

Pracowała w szkole dopiero pierwszy rok i nadal trwał jej okres próbny. Podczas rozmów kwalifikacyjnych z Grace i radą szkoły w swojej kwiecistej bluzce i zwiewnej różowej spódnicy przypominającej baletowe tutu prezentowała się jako idealna, uśmiechnięta nauczycielka najmłodszych klas. W rzeczywistości miała tendencję do surowego traktowania dzieci, co Grace coraz mniej się podobało.

Dyrektor wyprostowała się, prezentując całe swoje sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, i przybrała stanowczy, opanowany, dyrektorski ton głosu, który wspaniale działał na niektóre osoby.

– Orla, spójrzmy na to z szerszej perspektywy. Jeśli powiemy Jamiemu, że w przyszłości będzie malował sprayem mury przy dworcu kolejowym, na tym się zatrzyma. Wiele osób z jego rodziny nie oczekuje od niego więcej, ale my tutaj postępujemy inaczej. – Spojrzała na farbę na ścianie. – To przyszły artysta. Bierzemy za dzieci wielką odpowiedzialność, Orla. Musimy pomagać im osiągnąć więcej, szczególnie jeśli w domu nie spotykają się z wysokimi aspiracjami. Rozumiesz?

To nie było pytanie, tylko rozkaz.

Skarcona Orla przytaknęła, ale Grace nie była pewna, czy zrozumiała.

Niektórzy mieli dar nauczania, innym go brakowało.

Dla nauczyciela, który uważał, że pięciolatek skończy, wypisując wulgaryzmy na murach, nie było miejsca w szkole Bridgeport National.

Zaraz po powrocie do gabinetu Grace wyjęła swój duży notatnik, ten, który trzymała zamknięty pod kluczem, i niechętnie zrobiła adnotację w dokumentach Orli Brown.

Kiedy sama pracowała jako nauczycielka klas młodszych, ponad dwadzieścia siedem lat temu, patrzyła na każdą z małych twarzyczek jak na przyszłość narodu.

Widziała w nich szczęśliwych, spełnionych dorosłych, najlepsze matki i ojców, życzliwych ludzi, a nawet entuzjastycznych przemysłowców i przedsiębiorców. Teraz patrzyła na nich podobnie. Ludzie myślący inaczej byli kiepskimi nauczycielami.

Siedziała przy biurku, a jedynym dźwiękiem dobiegającym do niej było tykanie wielkiego zegara ściennego. Jej myśli biegły w stronę oprawionych w ramki dziecinnych obrazków przedstawiających słoneczniki, które zdobiły ściany nad schodami w jej własnym mieszkaniu.

Słoneczniki namalowali zerówkowicze, błyszczące gwiazdki i uśmiechnięci Mikołajowie z waty powstali w pierwszej klasie, a pingwiny i motyle ozdobione brokatem w drugiej. Jako nauczycielka wiedziała, że kolekcja prac plastycznych i opowiadań autorstwa Michaela i Fiony będzie się powiększać, co nie powstrzymało jej przed zachowaniem ich wszystkich.

Na ścianach nad schodami i półpiętrem Grace wywiesiła galerię najcenniejszych dzieł, poczynając od dwóch zestawów kolorowych plam imitujących słoneczniki aż do pięknych akwareli Fiony przedstawiających wzgórza wokół Bridgeport, które namalowała w szkole średniej podczas zajęć plastycznych, na które uczęszczała, przygotowując się do egzaminów końcowych.

– Mamo – błagał od czasu do czasu Michael. – Zdejmij je, są żenujące.

– Och, nie. Uwierz mi, wcale nie są żenujące.

– Mamo, mówię serio – nalegał. Trudno było patrzeć na błyszczącego Mikołaja na ścianie, gdy było się dorosłym facetem, który potrafił wycisnąć na ławeczce pokaźne ciężary. Co ludzie sobie pomyślą? Na szczęście osoba, na której zdaniu najbardziej mu zależało, uważała, że są urocze.

– Uwielbiasz je, ponieważ Katy je uwielbia – droczyła się ze starszym bratem Fiona. – Zawsze rozpływa się na widok twoich malunków palcami i wzdycha, że byłeś taki słodki.

Michael był dwudziestodziewięcioletnim mikrobiologiem i wykładał na pobliskim uniwersytecie. Grace rozpierała duma z jego sukcesów naukowych, ale jeszcze bardziej cieszył ją fakt, że syn wyrósł na dobrego człowieka. Pomimo przysadzistej budowy miał w sobie urok i łagodność.

Grace uprzątnęła ostatnie papiery na biurku i zerknęła w stronę telefonu. Cały dzień czekała, aż jej syn zadzwoni i oznajmi, że oświadczył się swojej długoletniej dziewczynie.

Zastanawiała się, czy mogła się w tej kwestii pomylić. Michael nie powiedział jej dosłownie, że ma zamiar oświadczyć się Katy podczas wycieczki do Paryża, ale nie na darmo Grace była dyrektorem szkoły i dyplomowanym psychologiem dziecięcym. Zwykle czytała w nim jak w otwartej księdze, co nie było trudne, biorąc pod uwagę, jak ciężko mu było ukryć przed nią cokolwiek. W ciągu ostatnich tygodni kilka razy znienacka pytał o nią, Stephena i ich małżeństwo.

– Ile ty i tata mieliście lat, kiedy się pobraliście? – zapytał podczas jednej z wizyt, a wyraz jego twarzy zdradzał, iż pożałował pytania, jak tylko je zadał.

Grace udała, że niczego się nie domyśla, i odparła:

– Dwadzieścia trzy, ale wtedy były inne czasy, kochanie. Dzisiaj ludzie mieszkają ze sobą i poznają nawzajem swoje słabostki i nawyki. W dawnych, prehistorycznych czasach w wieku dwudziestu trzech lat byliśmy jeszcze dziećmi, świeżo po skończeniu studiów, nic nie wiedzieliśmy o świecie. Twoje pokolenie lepiej sobie z tym radzi. Ludzie mieszkają razem, jak ty i Katy, żeby zobaczyć, czy do siebie pasują, zanim zdecydują się na ślub.

Michael i Katy mieszkali w trzypokojowym mieszkaniu w Waterford od strony Bridgeport i Katy dojeżdżała codziennie do zakładów przemysłu wełnianego Bridgeport Woolen Mills, gdzie pracowała w dziale marketingu. Mieszkali razem od czasów college’u. Katy zdobyła dyplom w dziedzinie zarządzania przedsiębiorstwem, by lepiej zrozumieć, a w końcu przejąć firmę ojca, jednak nie miała w sobie nic z rozpuszczonej jedynaczki.

– A skoro mowa o Katy, przyjdziecie w niedzielę na obiad? – zapytała syna tak niewinnie, jakby nie widziała związku pomiędzy pytaniem o małżeństwo a dziewczyną, z którą się spotykał, od kiedy byli nastolatkami.

Cudownie było wiedzieć, że żadne z jej dzieci nie bało się małżeństwa i że rozwód rodziców nie zniechęcił ich do tego całkowicie. Grace starała się za wszelką cenę nie dopuścić do tego, by Michael i Fiona stali się ofiarami rozpadu jej małżeństwa. Razem ze Stephenem ciężko nad tym pracowali. Odnosili się do siebie uprzejmie i nawet wówczas, gdy nie mieli dla siebie już żadnych uprzejmych słów, uśmiechali się, przekazując sobie dzieci, i rozmawiali tak spokojnie, jakby omawiali zatkany odpływ, a nie rozpad rodziny.

Przez kolejne lata Grace się zastanawiała, czy to ona zawiniła. Gdyby tylko była bardziej ugodowa i skłonna do kompromisu, gdyby zrezygnowała z pracy nauczycielki w Bridgeport i przeprowadziła się do Dublina, gdzie Stephen miał do wyboru wiele wspaniałych ofert pracy w agencjach reklamowych. Z drugiej strony Stephen też nie należał do elastycznych. Spierali się, oboje młodzi, pełni marzeń i planów. Grace twierdziła, że żadna kariera nie jest ważniejsza niż stabilność, którą mogą zapewnić dzieciom, a to oznaczało pozostanie w Bridgeport.

W pewnym momencie, pośród ciągłych kłótni, wpadli na pomysł próbnej separacji. Szalony pomysł, który zaczął im się podobać.

Grace miała nadzieję, że to posunięcie uświadomi Stephenowi, z czego rezygnuje.

Liczyła na to, że zatęskni za domem i spojrzy na wszystko z jej perspektywy.

I wtedy, dwa lata później, pojawiła się Julia i nie było sensu się zastanawiać, czy postąpili słusznie. Julia sprawiła, że wszelkie gdybanie okazało się zbędne i bezcelowe.

– Przykro mi – wyznał Stephen. – Nigdy nie myślałem… Ona była przy mnie, a ty nie.

Myśl o tym już nie bolała, nie po piętnastu latach. Ale… Grace szukała odpowiedniego słowa. Kłuła. Tak, właśnie. Kłuło ją, że ich małżeństwo nie przetrwało, a Stephen od trzynastu lat żyje szczęśliwie z Julią. Jej udało się to, co nie udało się Grace. Ta świadomość również kłuła.

Julia tak bardzo się od niej różniła.

Najwyraźniej bezdzietna z wyboru, swobodna i odprężona, o kulturze umysłowej, która Grace nigdy nie pociągała. Grace nie interesowały kluby książkowe, poszła na kilka spotkań, gdy dzieci były młodsze, ale nie spodobało jej się. Zbyt wcześnie podano wino, każda z uczestniczek była matką, rozmowa nieubłaganie schodziła na dzieci i o dziesiątej wieczorem wszystkie były znużone po wypiciu pół butelki wina na głowę, słowem nie wspomniawszy o książce.

Natomiast w klubie książkowym, do którego należała Julia, zdołano omówić irlandzkich klasyków, wielką literaturę amerykańską, dzieła pisarzy australijskich oraz zdobywców nagrody Bookera i poszukiwano nowych literackich obszarów. Grace dowiedziała się o tym od Fiony. Stephen nigdy nie opowiedziałby jej sam o czymś takim. Podobnie jak się nie przyznał, jakie filmy zagraniczne i sztuki teatralne obejrzeli z Julią, ani do tego, że co roku podróżują do Wiednia, by posłuchać opery.

Życie towarzyskie Grace kręciło się wokół jej dzieci, kolegów z pracy i kilku matek, które znała z czasów, gdy Michael i Fiona byli mali. Przyjaźniła się z Norą, która prowadziła dom opieki Hummingbird. Diametralnie różniło się ono od obecnego życia Stephena i chociaż wiedziała, że nie powinna ich porównywać, nadal to robiła.

– Dlaczego nadal to robię? – wielokrotnie pytała Norę. – Dlaczego się zastanawiam, czy wciąż bylibyśmy razem, gdybym bardziej przypominała Julię, była bardziej zrelaksowana i wyrafinowana?

Nora, równie mądra jak Grace i nadal zamężna z sympatią z dzieciństwa, Leopoldem, stwierdziła, że jej zdaniem zastanawianie się, co mogłoby się zdarzyć, to naturalna, ludzka cecha.

– Niewybrane ścieżki każdego prześladują – mawiała. – Wszyscy się zastanawiamy, co by było gdyby, Grace. Jak już powiedziałam, miałaś dzieci i karierę i myślałaś o obu sprawach, gdy oznajmiłaś Stephenowi, że powinien przeprowadzić się do Dublina bez was. Poza tym jesteś bardzo wyrafinowana. Czasami się zastanawiam, czy gdybym nie została w Bridgeport, nie poślubiła Leopolda i nie założyła domu opieki, może śpiewałabym raz w tygodniu w Royal Albert Hall, mieszkała w luksusowym apartamencie i codziennie przyjmowała zabiegających o mnie mężczyzn z kwiatami – kontynuowała Nora.

– Nie wyobrażam sobie, żebyś mogła żyć inaczej niż teraz.

– Ja też nie, ale od czasu do czasu nadal o tym marzę. Ludzie marzą, kochana, i dzięki temu nie tracimy zmysłów. Ty jesteś sobą, a nie Julią. Ona nigdy nie doświadczyła radości macierzyństwa. A poza tym, spójrzmy prawdzie w oczy, zwariowałabyś, gdybyś musiała chodzić co wieczór do kina lub teatru. Co do opery, to chociaż słuchasz jej ze względu na mnie, gdy jedziemy razem samochodem, wiem, że za nią nie przepadasz. Kochasz Fleetwood Mac i założę się, że gdybyś była blondynką, ubierałabyś się jak Stevie Nicks.

Obie się zaśmiały.

– Dyrektor szkoły nie może nosić luźnych koszulek, zbyt wielu bransoletek i bardzo długich włosów, które sugerują, że ktoś ledwie przeczesał je palcami – zażartowała Grace. – Chociaż może kiedyś spróbuję, tak dla zabawy.

Dochodziła szósta typowego, mroźnego, styczniowego wieczora i Grace wracała do domu ulicami Bridgeport. Nawet w obliczu przejmującego zimna, mokrych dróg i czyhającej za rogiem gołoledzi, wciąż uwielbiała to miejsce.

Przypomniała sobie, jak przylatując na lotnisko w Waterford, spojrzała z góry na swe ukochane, rodzinne miasteczko. Usytuowane na półwyspie niedaleko Waterford, przywoływało na myśl owoc karamboli położony u ujścia rzeki, miasto rozpościerające swą pięciopalczastą dłoń i srebrna nitka rzeki Dòchas prowadząca do portu. Rzeka przecinała miasto na dwie części, połączone dwoma mostami, Nowym i Starym.

Ponad sto lat temu Bridgeport z wioski rybackiej rozwinęło się w kurort, w którym zamożni turyści odwiedzali wielkie, edwardiańskie hotele wybudowane wzdłuż jednej strony portu. Po drugiej stronie znajdowały się domki rybaków, obecnie pomalowane na pastelowe kolory. Co najmniej w jednej trzeciej z nich otwarto restauracje, zarabiające na miejscowym rybołówstwie. W późnych latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku w czasie odpływu w delcie rzeki wykopano połowę łodzi wikingów, a wraz z nią sporą ilość złota. Sprytny burmistrz postanowił otworzyć centrum kulturalne, dzięki któremu Bridgeport zaistniałoby na mapie turystycznej. Nowy Most został szybko przemianowany na Most Thora3, a kręta ścieżka wzdłuż cypla, po zachodniej stronie miasta, została Trasą Walkirii4. Od tamtego czasu trwała przeciągająca się kłótnia z katolickim bractwem Ancient Order of Hibernians, które obstawało przy nazwie Trasa Zakonnic, ponieważ ścieżką zakonnice wędrowały na poranne modlitwy ze starego zakonu przylegającego do opuszczonego od dawna klasztoru cystersów na cyplu. Osoby zarabiające na turystyce uważały, że wikingowie znacznie skuteczniej przyciągną wczasowiczów niż zakonnice.

Konflikt toczył się od lat. Dni upamiętniające słynne bitwy przeplatały się z pełnymi zadumy rekolekcjami, a wszystkie atrakcje równie skutecznie zachęcały turystów do przyjazdu.

Podczas drogi Grace próbowała sobie przypomnieć, czy ma w lodówce coś na kolację. Zdrowe jedzenie z pewnością było wartościowe. W szkole Grace obowiązywała rygorystyczna polityka dotycząca produktów, które dzieci mogą spożywać na drugie śniadanie. Zakazano chipsów i pozwolono na czekoladę i słodycze jedynie w piątki. Drugie śniadania uczniów szkoły podstawowej znacznie odbiegały jednak od zapasów rozwiedzionej pani dyrektor. Odpowiednie odżywianie wymagało planowania, a Grace czasami nie miała na to czasu ani energii. Od dawna zamierzała zrobić zakupy spożywcze przez Internet, ale jakoś dotąd się za to nie zabrała. Produkty szybko jej się kończyły, więc dostawa następnego dnia nie miałaby sensu.

– Nie rozumiem, jak całe to zdrowe odżywianie miałoby być dla nas dobre – narzekała tydzień wcześniej Nora podczas ich comiesięcznego, piątkowego wieczornego spotkania albo sabatu czarownic, jak nazywał je jej mąż. – Po pierwsze, nie proponują żadnych ciastek, a przecież ludzie ich potrzebują – stwierdziła stanowczo.

– Tylko ty możesz żywić się wyłącznie ciastkami i nic nie pójdzie ci w biodra – stwierdziła Grace i westchnęła tęsknie, żałując, że zaczęła ten temat. – Ja ledwie spojrzę na kawałek sernika i po pięciu minutach czuję go w talii. Kiedyś mogłam jeść do woli.

Nora była w stanie utrzymać wagę przy wzroście ponad stu osiemdziesięciu centymetrów, nawet dobrze po sześćdziesiątce nadal prezentowała figurę sportsmenki. Grace, która miała niewiele ponad sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i szczupłe kości, pochodziła z rodziny, w której kobiety zaczynały tyć, jak tylko weszły w okres menopauzy. Dodatkowe kilogramy nieubłaganie sadowiły się wokół ich talii i nie chciały się przemieścić.

W wieku pięćdziesięciu czterech lat, z zestawem ubrań, w które miała zamiar nadal się mieścić, Grace zdała sobie sprawę, że geny mają potężną moc. Teoretycznie zmiana wyglądu nie stanowiła dla niej problemu, z wiekiem tak już jest. Wpadała jednak w lekką irytację, kiedy ubrania okazywały się za małe, jak jej najukochańsza rudobrunatna jedwabna spódnica.

Wraz z Norą obejrzały ją dokładnie, by sprawdzić, czy da się ją przerobić, ale werdykt był negatywny.

– Będę musiała kupić nowe ubrania – zrzędziła Grace.

– Jesteś chyba jedyną kobietą na świecie, która nie lubi kupować ciuchów – zaśmiała się Nora.

– Jestem zbyt niecierpliwa – odparła Grace. – Spędzasz w sklepie całe godziny i wychodzisz z jednym cholernym swetrem.

– Ty niecierpliwa? Nigdy w życiu – dodała słodko Nora. – Idź do jednego z dużych domów towarowych w Waterford i poproś o pomoc doradcę. Teraz jest inaczej, nikt nie próbuje namówić cię na kupno drogich rzeczy. Mówisz im po prostu, ile pieniędzy chcesz wydać.

– Nie, to mi się nie podoba. Zrobię zakupy przez Internet – skwitowała Grace. – Jeśli się okaże, że wyglądam w czymś jak wariatka, to tylko ja sama i moje lustro będziemy świadkami, a wtedy będę mogła odesłać zakup.

Postanowiła, że przy okazji zamówi dostawę produktów spożywczych. Wjechała do miasta i zastanawiała się, gdzie kupić coś na kolację. To kwestia lepszego planowania. Mniej planowania w szkole, więcej we własnym życiu.

Uznała, że nie jest w stanie wejść do supermarketu, który wieczorami przeradzał się w strefę randkowania, pełną samotnych ludzi z koszykami, którzy obserwowali innych samotnych ludzi z koszykami.

Od rozwodu Grace spędzała zdecydowanie zbyt wiele czasu na udaremnianiu wysiłków życzliwych przyjaciół, którzy za wszelką cenę chcieli ją z kimś umówić. Ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, były zalotne lub obojętne spojrzenia świeżo rozwiedzionych mężczyzn posyłane znad awokado. Sama nie była pewna, co jest gorsze, bycie taksowaną wzrokiem czy bycie uznaną za zbyt starą na taksowanie. Może to dobrze, że jej rudobrunatna spódnica już nie pasowała, gdyż wyglądała w niej dość belfersko. W jej ulubionych magazynach zawsze ostrzegano przed niebezpieczeństwem postarzenia się poprzez zakładanie zbyt wygodnych ubrań. Czy strój rzeczywiście miał takie duże znaczenie? Przecież najważniejsze jest wnętrze i entuzjastyczne podejście do życia, prawda?

W minimarkecie na Westland Street nie było czasu na takie błazenady. To było miejsce, gdzie pracownicy biurowi wpadali po mrożoną pizzę, mleko i herbatę, zbyt zmęczeni po ciężkim dniu, by zwracać uwagę na zachowania innych.

– Dobry wieczór, pani Rhattigan – powitał ją przy kasie wesoły były uczeń, kiedy w końcu zapełniła swój koszyk.

– Witaj, Maxine, jak ci idzie w college’u?

– Świetnie – odparł Maxine, wprawnie kasując zakupy Grace, świeży makaron nadziewany serem i szynką, sos do makaronu, sałatę, ocet balsamiczny i wreszcie jedyny niegrzeczny zakup, dwa sernikowe desery w pojemniczkach wielkości jogurtu. Całkowicie niewinne zakupy.

To był jeden z minusów tego zawodu, pomyślała Grace i uśmiechnęła się w duchu. Dyrektor szkoły nie odważy się kupić butelki wódki i kawałków kurczaka w panierce na obiad, ponieważ za chwilę wiedziałoby o tym całe miasto.

– Dziękuję, Maxine – pożegnała się, kiedy dziewczyna z obsługi pomagała jej pakować produkty. – Twoja mama powiedziała mi, że miałeś świetne wyniki z egzaminów przed świętami.

Dyrektor szkoły nigdy nie zapominała swoich wychowanków, bez względu na to, czy byli uosobieniem słodyczy, czy łobuziakami z piekła rodem, ciągle przyłapywanymi na rozrabianiu. Jeśli jakiś dzieciak pojawił się w jej szkole w ciągu dwudziestu czterech lat jej pracy, dziesięciu w roli nauczycielki i czternastu jako dyrektor, to Grace go pamiętała.

Nie wszyscy wychowankowie radzili sobie tak dobrze jak Maxine. Grace wyszła ze sklepu i w drodze do domu przypomniała sobie telefon, który odebrała owego ranka w sprawie Ruby Morrison.

Wiedziała, że pojawił się problem, jak tylko Derek McGurk, dyrektor sąsiadującego ze szkołą technikum Bridgeport Technical School, poprosił ją o pilne spotkanie. Ponieważ kierowali dwiema największymi szkołami w mieście, mieli do czynienia z większością tych samych uczniów. Niektórzy nie sprawiali żadnych kłopotów, podczas gdy dokumenty innych podopiecznych dotyczące wykroczeń, ostrzeżeń i zawiadomień o zawieszeniu w prawach ucznia wypełniały segregatory wielkości cegieł.