Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Zaklinaczka. Próba ognia

Zaklinaczka. Próba ognia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8057-188-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zaklinaczka. Próba ognia

Seria ZAKLINACZKA to najnowsza seria bestsellerowych powieści fantasy autorstwa Lene Kaaberbøl przeznaczona dla młodzieży w wieku od dziesięciu lat. Próba ognia to pierwsza część serii powieści dla nastolatków o Clarze, jej miłości do zwierząt i trudnościach, jakie napotyka będąc zaklinaczką w świecie, w którym magia to coś więcej niż dziecięce zabawy. Clara uważa się za zwyczajną nastolatkę. Może trochę nieśmiałą, może trochę zbyt bladą i za bardzo piegowatą, i w ogóle fascynującą mniej więcej tak jak siekana wątróbka. Lecz w chwili, gdy spotyka czarnego kota zwyczajne życie odchodzi w przeszłość. A jeśli nie będzie ostrożna, przeszłością stanie się również ona sama…

Polecane książki

Prezentowana publikacja dostarcza użytecznych wskazówek i narzędzi niezbędnych w procesie przekształcania samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej w spółki kapitałowe zgodnie z zapisami ustawy o działalności leczniczej. W opracowaniu ukazano zakres i dynamikę zmian w sektorach o...
Jeśli czasem zastanawiacie się, jak wyrwać się z toksycznego związku - ta książka jest właśnie dla was! Oto typowa sytuacja: Mąż - zakochany w sobie lekkoduch i egoista, w dodatku alkoholik. Żona - udręczona nieudanym małżeństwem, zadająca sobie od dłuższego czasu pytania: "Jak wyrwać się z tego kos...
Bogaty rosyjski milioner, Mikołaj Golicyn, od dawna interesował się piękną Ellie, która opiekowała się dzieckiem jego brata, Saszy. Miał ochotę poznać ją bliżej. Jednak gdy doszło do tragicznego wypadku, w którym zginął Sasza, zrozpaczony Mikołaj obwinił ją o tę śmierć. Gdy udręczona oskarżeniami wy...
Monografia jest pierwszym opracowaniem dotyczącym prawa publicznego gospodarczego, które analizowane jest przez pryzmat konkurencyjności i innowacyjności przedsiębiorstw jako punktu centralnego działań legislacyjnych ustawodawcy.  (...) Na uwagę zasługuje różnorodność podejmowanych zagadnień badawcz...
Summer Lyndon jest prawdziwą artystką deserów. Jej kulinarny kunszt doceniają elity w Europie i w Ameryce. Nic dziwnego, że wysoko ceni swoje umiejętności i nie od razu chce współpracować z Blakiem Cocharanem, właścicielem sieci luksusowych hoteli. Dopiero gdy ten przyjmuje jej wygórowane żądania, S...
Poradnik do Dead Space 3 to szczegółowa, bogato ilustrowana solucja kampanii dla pojedynczego gracza, wraz z zadaniami pobocznymi. W tekście znalazło się również zestawienie wszystkich 257 sekretów, wraz z ich dokładnie zobrazowanymi lokalizacjami. Dead Space 3 - poradnik do gry zawiera poszukiwane ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lene Kaaberbol

Tytuł oryginału:

VILDHEKS: Ildprøven

Copyright © Lene Kaaberbøl, Copenhagen 2010

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Published by agreement with Copenhagen Literary Agency ApS, Copenhagen

Wydawca dziękuje Danish Arts Foundation za pomoc w sfinansowaniu przekładu

Okładka: Cover Artwork © Bente Schlick, www.benteschlick.com

ISBN 978-83-8057-188-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO DEBIT Sp. z o.o.

pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:debit@soniadraga.com.pl

www.mlodybook.com.pl

www.facebook.com/BookMlody

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

1Kot morski

Kot siedział na środku schodów i ani drgnął.

Był to największy kot, jakiego w życiu widziałam. Wielki jak labrador mojego kolegi Oscara, i tak samo czarny. Jego żółte oczy świeciły w półmroku panującym w zejściu do rowerowni.

– Ekhm… kocie? Możesz się trochę przesunąć?

Nie.

To znaczy on tego nie powiedział. Po prostu było po nim widać, że nie zamierza się ruszyć. Rozłożył się tam nie dla przyjemności. Ani nie przypadkowo. Siedział tam właśnie dlatego, że chciał tam siedzieć. Bo czegoś ode mnie chciał.

A mnie spieszyło się do szkoły. Już byłam spóźniona, a przy takim wietrze i ulewie, jadąc na rowerze, raczej nie miałam szans nadrobić straconego czasu. Sama jazda pewnie też nie będzie najprzyjemniejsza. I z całą pewnością nie miałam ochoty próbować wyjaśniać Matematycznej Hannie, że spóźniłam się na jej lekcję po raz drugi w ciągu dwóch tygodni, bo bałam się przejść obok czarnego kota.

– A kysz! – syknęłam. – Poszedł! No już, żegnam!

Zwierz tylko otworzył pyszczek, pokazując różowy język i komplet białych zębów, dłuższych i ostrzejszych niż u innych kotów. A gdy syknął, okazało się, że i w tym wyrasta ponad przeciętność.

Stojąc wciąż na dole schodów, potrafiłam docenić przewagę przeciwnika, ale naprawdę nie miałam czasu na grę nerwów. Pchnęłam rower po podjeździe i weszłam na kolejny stopień. Od kota dzieliły mnie teraz jakieś dwa metry. Zamachałam mu ręką przed oczami.

– No idź stąd!

Nie ruszył się nawet o milimetr.

Cóż, może nie jestem najbardziej odważną dziewczyną na świecie, ale akurat w tamtej chwili zdecydowanie bardziej bałam się Matematycznej Hanny niż jakiegoś kota. Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam w górę najszybciej, jak umiałam. Trudno, albo się ruszy, albo…

Kocur podskoczył. Nie na bok ani w tył, ale wprost na mnie. Wczepił się we mnie na wysokości klatki piersiowej, zasłaniając mi twarz, i przez moment nie widziałam nic poza czarnym futrem. Straciłam równowagę i runęłam w tył aż na sam dół schodów. Wylądowałam plecami na podłodze, ciągnąc za sobą rower i oczywiście kota. Tyłem głowy uderzyłam w beton i zdarłam sobie skórę na łokciu, ocierając się o szorstką ścianę. Ale to przez kota leżałam sparaliżowana strachem, czując, jak oszalałe serce podchodzi mi do gardła. Przeszywał mnie ognistym spojrzeniem żółtych oczu, a jego pazury przedarły się przez płaszcz przeciwdeszczowy, bluzę i wbijały się w moje ciało. Czarny, futrzany cień niemal całkowicie wypełniał moje pole widzenia. Za nim widziałam jedynie skrawek szarego nieba i wielkie krople deszczu spadające na nas oboje.

Zwierzę podniosło przednią łapę i rozcapierzyło pazury. Na końcach były śnieżnobiałe, a wyżej sine.

– Nie, nie rób tego… – szepnęłam, choć sama nie do końca rozumiałam, czego się boję. Leżałam, na wpół przygniatając swoje lewe ramię, a prawą ręką próbowałam go z siebie zepchnąć. Futro miał mokre i ciężkie, nie tylko od deszczu. Pachniał wodorostami i morzem, i słoną wodą. Zupełnie nie byłam w stanie go ruszyć.

– Kysz.

Błyskawicznie machnął mi łapą tuż przy twarzy i poczułam, że pazurami zdarł mi skórę pomiędzy brwiami. Rana natychmiast zaczęła krwawić. Ciepła strużka krwi spływała po nasadzie nosa i musiałam szybko mrugać, żeby nie zalała mi oczu. I gdy tak leżałam, poobijana i unieruchomiona, morski kot pochylił się do przodu i szorstkim językiem lizał mnie po czole.

Zlizywał krew z rany, którą sam mi zadał.

– Claro! Co z tobą? Spóźnisz się! – z gabinetu dobiegł głos mamy. A ja stałam w przedpokoju i nie byłam w stanie wydusić słowa. Chwilę później wyszła do mnie.

– Skarbie! – zawołała przestraszona. – Co ci się stało?

Pokręciłam tylko głową. Drżałam na całym ciele. Głowa bolała mnie od uderzenia, rana na czole swędziała i piekła. Wciąż czułam na sobie ciężar mokrego kociego ciała i zapach wodorostów oraz słonej krwi.

– Kot – szepnęłam. – Tam był kot.

Nie liczyłam, że mi uwierzy. Sądziłam, że zasypie mnie pytaniami i powie, żebym nie histeryzowała. No bo sami powiedzcie, jak często się zdarza, żeby kogoś zaatakował ogromny czarny kot?

A jednak tak się nie stało. Mama uważnie mi się przyglądała.

– Ach, nie – powiedziała. Tylko tyle, nic więcej. A potem się rozpłakała.

Tu chyba należy się wam parę słów wyjaśnienia. Otóż moja mama nie jest jakąś tam beksą. Przeciwnie, to naprawdę twarda babka. Jest dziennikarką, freelancerką, jak to się nazywa, bo ma własną firmę i żyje z pisania artykułów dla różnych gazet, które są gotowe za nie zapłacić. A jest ich sporo, bo mama jest w tym naprawdę dobra. Nie tylko w pisaniu, ale też w wyszukiwaniu ciekawych historii. Tato już z nami nie mieszka. Wyprowadził się, kiedy miałam pięć lat, więc mama przywykła, że z wszystkim musi radzić sobie sama.

Szybko jednak przestała płakać. Poszła po apteczkę i zaczęła oczyszczać mi ranę na czole i tę na łokciu, jednocześnie przyciskając barkiem telefon do ucha i próbując dodzwonić się do lekarza.

– Jesteś siódmy w kolejce do połączenia z konsultantem – odezwał się cichutki, odległy głos w słuchawce. Mama wściekle rzuciła telefonem i poszła do kuchni po woreczek mrożonego groszku i ręcznik kuchenny.

– Trzymaj – powiedziała. – Przyłóż to do rany. Jedziemy na pogotowie.

– Ale rower – przypomniałam sobie. – Nie przypięłam roweru.

– Olać to – zdecydowała. – To teraz nieważne. Załóż suchą bluzę, nie wiemy, ile będziemy musiały czekać.

Znów była sobą. Moją mamą, która ma wszystko pod kontrolą, która zawsze potrafi się mną zająć. A jednak nie potrafiłam zapomnieć bezradnego westchnienia „Ach, nie”. Ani wyrazu jej twarzy, zanim na powrót włożyła maskę supermatki.

Otwarte usta. Pobielałe wargi. I łzy, które niekontrolowanie trysnęły jej z oczu.

Jakby świat się zawalił.

2Kocia gorączka

– To wystarczy na pięć dni – powiedziała lekarka, wręczając mamie receptę na penicylinę. – A ty, Claro, pamiętaj, żeby następnym razem nie drażnić kota, dobrze?

– Wcale go nie drażniłam – próbowałam się bronić. Wciąż bolała mnie głowa i miałam wrażenie, jakby była większa i bardziej gorąca niż normalnie. Ramię też mnie bolało, bo dostałam zastrzyk przeciwtężcowy, a zadrapanie między oczami swędziało i piekło. Czułam się urażona, że pani doktor, zazwyczaj całkiem miła, zachowuje się, jakbym była wszystkiemu winna.

– Nie, oczywiście, że nie – poprawiła się szybko. – Ale postaraj się trzymać z dala od kotów, przynajmniej póki co, dobrze? – Po czym znowu zwróciła się do mamy: – Proszę dzwonić, jeśli zauważy pani zaczerwienienie albo opuchliznę, albo pęcherze w okolicy rany. Trzeba uważać na chorobę kociego pazura.

– Boże, a cóż to takiego? – zaniepokoiła się mama.

– Koty często są nosicielami bakterii o nazwie Bartonella, która może przejść na człowieka. Penicylina powinna jednak temu zapobiec, więc proszę się nie martwić.

Postanowiłam się nie martwić, w każdym razie nie jakoś szczególnie. Bardziej się bałam, że kocie monstrum może wrócić.

Po drodze do domu zatrzymałyśmy się przy aptece na Dworcowej, a potem pojechałyśmy do „La Luny”, naszej ulubionej pizzerii, żeby wziąć pizzę na wynos.

– Hawajska z dodatkowym serem? – upewniła się mama.

– Dokładnie – powiedziałam, choć dziwnie się czułam, zamawiając pizzę w środku dnia. Z drugiej strony wciąż lało jak z cebra, a moje ciało wydawało się ciężkie, jakbym łapała grypę. Nie byłam pewna, czy nadmiar roztopionego sera może na to pomóc, ale chyba warto spróbować.

I nie było mowy, żebym szła do szkoły. Mama tak naprawdę zachowywała się, jakby kwestią czasu było, zanim ta straszna bakteria Bartonella rozłoży mnie na łopatki, pomimo zastosowanych jodyny, spirytusu, kwasu bornego i nawet penicyliny oraz dokładnego oczyszczenia rany. Kiedy skończyłyśmy pizzę i posprzątałyśmy ze stołu, chciałam pograć na komputerze u siebie w pokoju, ale mama kazała mi leżeć z książką pod kocem na łóżku dla gości w jej gabinecie, a sama zasiadła do pracy. W sumie całkiem miło było tak sobie leżeć skuloną, ale nie mogłam wyzbyć się poczucia, że mama chciała po prostu mieć mnie na oku.

Krótko po trzeciej dostałam esemesa. Oscar pisał: „Dlaczego nie było cię w szkole?”. Nie bardzo wiedziałam, co odpisać. Tłumaczenie, że podrapał mnie kot i możliwe, że się od tego pochoruję, było nieco skomplikowane. Ostatecznie napisałam tylko „Chora ”, mimo że to nie była prawda – w każdym razie jeszcze nie.

Kot przyśnił mi się tamtej nocy. Czekał na mnie przy rowerowni, dokładnie tak jak było w rzeczywistości. Ale zamiast mnie zaatakować, przeciągnął się z zadowoleniem i ziewnął, pokazując wszystkie zęby.

– Teraz jesteś moja – powiedział i oblizał wargi różowym językiem. – Moja. Moja. Moja…

– Mamo?

– Słucham, skarbie? – błyskawicznie, całkiem przytomna usiadła na łóżku, aż zwątpiłam, czy w ogóle spała.

– Chyba mam gorączkę…

Czułam, jak rozsadza mi czaszkę. Ręce i nogi wydawały się długie i chude jak patyki, jakby nie były odpowiednio mocno przymocowane do ciała. Światło lampki nocnej kłuło mnie w oczy i wnikało aż do mózgu. Spróbowałam na chwilę zamknąć powieki, ale tak też było źle. Zakręciło mi się w głowie i prawie się przewróciłam.

Mama przyciągnęła mnie do krawędzi swojego łóżka i położyła dłoń na czole.

– Jesteś rozpalona – stwierdziła. – Tu cię boli?

– Tak.

– Chodź, połóż się. Zadzwonię na ostry dyżur.

Ale najwyraźniej lekarz dyżurny nie przyjeżdżał z wizytą domową tylko dlatego, że jakaś dwunastolatka dostała lekkiej gorączki. Leżałam z zamkniętymi oczami w łóżku mamy i słyszałam, jak się z nim wykłóca. Jej głos był niewyraźny i zdawał się dobiegać z daleka, choć była praktycznie tuż obok.

– Rzecz w tym, że penicylina najwyraźniej nie działa – tłumaczyła. – Ona ma czterdzieści stopni gorączki!

Przysnęłam na chwilę. Świeżo wyprana pościel tak cudownie pachniała czystością i bezpieczeństwem, mamą i jej szamponem. Nie miałam jednak odwagi zasnąć zupełnie. Kot wciąż tam był, czułam to. Czekał na mnie w moim śnie.

– Chcesz wody?

– Nie, dziękuję… – Miałam rozpalone, obolałe gardło i nie chciałam nic do niego wlewać, choć rzeczywiście bardzo chciało mi się pić.

– Może jednak powinnaś coś wypić. Może coli? Albo soku?

– Może trochę soku.

Przyniosła mi szklankę. Potem wróciła do kuchni i słyszałam, jak nastawia wodę na kawę. Wzięła ze sobą komórkę i do kogoś zadzwoniła.

– Mówi Milla Ask. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale pilnie muszę się skontaktować z siostrą…

Potem zamknęła drzwi, więc nie słyszałam reszty. Lecz nawet mimo gorączki bardzo mnie to zdziwiło. Wiedziałam, że mama ma starszą siostrę, ale nigdy jej nie poznałam. A już kompletnie nie rozumiałam, dlaczego mama próbowała się do niej dodzwonić o drugiej w nocy. Czyżby ciocia była lekarką? Nie. Nagle przypomniałam sobie, że ciocia Isa była rysowniczką. Widziałyśmy kiedyś w witrynie sklepowej kartki z kaczkami, które wyglądały jak żywe. Duży napis na górze stojaka brzmiał: „Isa Ask Design”, a kartki były piekielnie drogie. „Ona też nazywa się Ask”, zauważyłam i pokazałam na stojak. Byłam wtedy mała, mogłam mieć z osiem, góra dziewięć lat. „Bo to twoja ciocia”, odparła mama. Ale nie kupiła żadnej kartki, a kiedy spytałam, czy nie możemy kiedyś odwiedzić ciocię Isę, mama powiedziała tylko, że ciotka mieszka „na bardzo dalekiej prowincji”, jakby to było w Mongolii i można się tam było dostać tylko helikopterem albo psim zaprzęgiem.

Tylko tyle wiedziałam o mojej ciotce. Dlaczego więc nagle „pilnie” trzeba się z nią skontaktować?

Zmęczona zamknęłam oczy. Nie miałam siły dłużej rozmyślać. Ale w ciemności za zamkniętymi powiekami od razu usłyszałam śpiew kota. Moja, moja, moja… Znów otworzyłam oczy. Chyba trochę się popłakałam, głównie dlatego że byłam tak śmiertelnie zmęczona, a jednocześnie bałam się zasnąć.

Głos mamy za zamkniętymi drzwiami był teraz podniesiony i wściekły. Wciąż nie umiałam rozróżnić słów, ale było coś o konieczności i o życiu mojej córki.

Życiu mojej córki? Serce mi stanęło. Czy mama myśli, że umieram? Niebezpieczne bakterie mogą zabić człowieka, nawet jeśli nie jest stary i nie mieszka w domu opieki.

Usiadłam w łóżku. Bach. Poczułam przeszywający ból, jakby młotek uderzył mnie prosto między oczy, dokładnie w miejscu, gdzie podrapał mnie kot. Jęknęłam cicho. Tak bardzo bolało i nie chciało przestać.

– Mamo?

Wstałam. Od drzwi kuchni dzieliły mnie całe kilometry, ale w końcu do nich dotarłam.

„… być może nie będę miała innego wyjścia – powiedziała mama. – Po prostu nie rozumiem, jak można być tak obojętnym, kiedy…” – Wtedy mnie zauważyła.

– Ależ kotku. Usiądź, bo zaraz zemdlejesz. – Szybko odwróciła się plecami, ale i tak zauważyłam, że płakała. Znowu.

Mamy nie powinny płakać. Powinny być dorosłe i silne i opiekować się dziećmi. Jak już wspomniałam, nie jestem zbyt odważna, na pewno nie tak jak Oscar, chociaż wydaje mi się, że nawet on by się przestraszył na moim miejscu.

– Daj mi ten adres – powiedziała mama krótko. – Zresztą wobec tego będę musiała poradzić sobie sama. – Zapisała coś pośpiesznie na karteczkach przyczepionych do drzwi lodówki i szorstko się pożegnała z tym, z kim rozmawiała. Gdy znów się do mnie odwróciła, zdążyła otrzeć łzy, a na twarz przykleić swojski, matczyny uśmiech.

– Skarbie, wygląda na to, że będziemy musiały dokądś pojechać. Myślisz, że dasz radę?

3Trucizna ropuchy i ślina węża

Jechałyśmy bardzo długo. Mama rozłożyła poduszki i kołdry na tylnym siedzeniu naszej maleńkiej kii, więc właściwie leżało mi się całkiem wygodnie, tyle że robiło mi się coraz bardziej niedobrze, a w uszach coś dziwnie brzęczało, niby komar, tylko znacznie głośniej i bliżej, jakby siedział mi w uchu. Moja, moja, moja. Mimo to chyba udało mi się jednak trochę pospać, bo nagle byłyśmy poza miastem, wokół nie paliły się latarnie i nie było słychać żadnego ruchu ulicznego. Otaczała nas ciemność, tylko z rzadka przecinana światłami mijających nasze auto samochodów. Wycieraczki skrzypiały na szybie, łiii-i, łiii-i, łiii-i, a o dach dudnił deszcz.

– Możemy włączyć radio? – spytałam, bo pomyślałam, że może choć trochę zagłuszy to bzyczenie komara.

– Jasne. Wygodnie ci?

– Tak – odparłam.

W głośnikach zatrzeszczało, kiedy mama próbowała znaleźć stację. Co chwila pojawiały się głosy i skrawki muzyki, ale szybko znikały w radiowym szumie.

– Oj, to chyba nie będzie takie proste tak daleko od miasta – stwierdziła w końcu. – Może lepiej włączę jakąś płytę?

– Dobrze.

Znalazła płytę Electry – wiedziała, że ją lubię. Silny, jasny głos przebijał się przez dudnienie basu i rytm perkusji. „Go where you gotta go, no matter how far”, śpiewała. „Mama always told me, gotta be who you are, can’t be nobody else, gotta seek your own star, gotta be… gotta be… gotta be who you are”.

Przez chwilę leżałam i słuchałam. Miałam wrażenie, że trochę mniej czuję dudnienie w głowie, kiedy bardziej się skupiam na słuchaniu głosu Electry niż na bzyczeniu komara. Wtedy też w końcu zdobyłam się na odwagę.

– Mamo…

– Tak skarbie? – zmieniła bieg i dodała trochę gazu. Czułam, że jedziemy pod górę.

– Czy ta… no wiesz, ta choroba. Czy od niej można umrzeć?

Zdjęła stopę z gazu i samochód zwolnił niemal od razu, tak stromo pięła się szosa. Mama odwróciła się i spojrzała na mnie.

– Claro, dziecko drogie. Nie wolno ci nawet tak myśleć! – powiedziała. – Wkrótce będziemy u cioci Isy i ona nam pomoże. Wszystko będzie dobrze, zgoda?

– W porządku – mruknęłam. – Zgoda.

Ale powiedziałam to ze względu na nią. Bo kiedy znów dodała gazu i jechałyśmy dalej przez skąpaną w deszczu noc, w głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: nie powiedziała „nie”.

Samochód podskakiwał i trząsł się na wybojach, poruszając się teraz żółwim tempem. Usiadłam. Kiedy leżałam, za bardzo mną rzucało. Wbijałam wzrok w szybę pomiędzy przednimi siedzeniami i próbowałam się domyślić, gdzie jesteśmy. Światła mijania omiatały żwirowe nasypy, kałuże i mokre, wysokie trawy. Droga była właściwie szerokim, głębokim wąwozem, z obu stron odgrodzonym wysokimi na metr, może dwa stromymi nasypami. I choć deszcz ustał, potrafiłam dostrzec tylko kilka gwiazd, bo jechałyśmy przez gęsty las, a niebo zasłaniały czarne jak węgiel gałęzie.

– Daleko jeszcze? – zapytałam.

– Jeszcze dziewięć minut – odparła mama. – Tak w każdym razie twierdzi GPS. Ale wydaje mi się, że chyba nie do końca uwzględnił jakość nawierzchni – dodała. Próbowała ominąć głęboką wyrwę, co przez nasypy niezupełnie jej się udało. Krrrr. Coś porządnie podrapało spód samochodu. Może ten helikopter i psi zaprzęg nie był wcale takim głupim pomysłem.

Nie dziewięć, ale dwadzieścia minut minęło, zanim zjechałyśmy w prawo po małym drewnianym mostku i w głębi między drzewami zobaczyłyśmy światło.

– To musi być tutaj – stwierdziła mama. – Nikt inny nie chciałby mieszkać na takim odludziu.

Wjechałyśmy przez bramę na małe poletko. Stały tam dwa domy, a między nimi było podwórko, gdzie mama zatrzymała samochód. Zaparkował tam również mały, bardzo już stary morris mascot z czarnymi bokami i białym dachem. Oba domy były kryte strzechą, a ścian nie zbudowano ze zwykłych cegieł, tylko z kamieni, które można znaleźć na polach. To chyba nazywa się kamień polny. W jednym z domów paliło się światło, a kiedy mama otworzyła drzwi samochodu, do środka wpadł zapach mokrej ziemi, sosny i ogniska.

Drzwi były przedzielone na pół, tak jak czasem widuje się w stajniach. Górna połowa właśnie się otworzyła i stanęła w niej wysoka garbata postać z długimi indiańskimi warkoczami. Chociaż nie. Nie była garbata. Garb na jej plecach miał pióra, oczy i skrzydła. To sowa. Przyglądała się nam z zaciekawieniem, jakby zastanawiała się, czy zjeść nas na śniadanie.

– Wejdźcie – powiedziała nieznajoma z sową. – Niech no zobaczę, co mogę dla was zrobić.

To była moja ciotka Isa.

Ciotka Isa napaliła w piecu w dużym pomieszczeniu, które dla mnie wyglądało jak połączenie warsztatu z salonem. Na blasze stał garnek, w którym coś bulgotało, w regularnych odstępach wypuszczając spod pokrywki małe chmury pary i ostre zapachy. Ściany, tam gdzie nie było okien, szczelnie zastawiono regałami. Na półkach oprócz książek stały też kubki i szklane naczynia, skrzynki z narzędziami i całe rzędy koszy wyłożonych gazetami. Potem odkryłam, że w niektórych zimowały jeże i orzesznice. Resztę umeblowania stanowiły dwa fotele nie do pary, dwie długie ławy i stół stolarski. Światło dawały dwie lampy naftowe. Nigdzie nie zauważyłam telewizora.

Leżałam na