Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zakupoholiczka wychodzi za mąż

Zakupoholiczka wychodzi za mąż

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-877-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zakupoholiczka wychodzi za mąż

Rebecca Bloomwood ma wymarzoną pracę. Jest osobistym doradcą zakupowym, więc zamiast wydawania własnych pieniędzy, całymi dniami gospodaruje zawartością portfeli innych ludzi. I jeszcze jej za to płacą! Idealne zajęcie, idealny mężczyzna – cudowny Luke Brandon – i idealne życie na nowojorskim Manhattanie, do tego drzwi w drzwi z projektantem mody! Do pełni szczęścia Rebecce brakuje tylko pierścionka zaręczynowego… Luke nie każe jej jednak długo czekać, a Becky niemal eksploduje z radości, przyjmując jego oświadczyny. Z dźwiękiem weselnych dzwonów w oddali zaczyna wielki zakupowy maraton (nareszcie ma dobry pretekst do sklepowego szaleństwa!). Tylko jak właściwie chciałaby, by wyglądała jej ślubna uroczystość? Rodzice Becky mają swoją wizję tego dnia – zakładają, że ślub odbędzie się w domu – przyjęcie w ogrodowym pawilonie, Rebecca w sukni ślubnej matki, zachowanej specjalnie na tę okazję. Tyle tylko, że bywająca w wyższych sferach matka Luke’a ma zupełnie inny pomysł – nalega na wytworną i (potwornie!) drogą uroczystość w nowojorskim hotelu Plaza… Becky jest kompletnie zdezorientowana. Dwie uroczystości jednego dnia? Nie chce nikomu odmówić, ale jeśli nic nie zrobi, będzie za późno, by cokolwiek odkręcić… „Niemal płakałam ze śmiechu”. Daily Mail „Znakomita… Zabawna, romantyczna i realistycznie przedstawiona historia”. Heat

Polecane książki

Zbiór pomysłów na zabawy usamodzielniających dzieci w wieku 2-5 lat. Od prostych zabaw z piłką czy kartką papieru, po zabawy grupowe. Sposób na zainspirowanie dzieci do samodzielnego twórczego spędzania czasu. Podpowiedź dla rodziców na znalezienie chwili dla siebie w trakcie opieki nad dziećmi...
Agata jest szczęśliwą żoną i matką. Ekspertem od wychowywania dzieci i rozwiązywania rodzinnych problemów. Pewnego dnia w progu jej mieszkania staje dziewczynka, której Agata kiedyś zbyt pochopnie złożyła obietnicę. Ta chwila zmienia życie Agaty. Na nią samą, jej męża i ukochanego synka pada st...
Niniejsza książka stanowi praktyczny przewodnik po Microsoft Office 2019 oraz 365. Jest to poradnik nie tylko dla początkujących użytkowników, lecz także dla tych doświadczonych, pragnących szybko i w przyjazny sposób poznać funkcje pakietu biurowego firmy Microsoft. Prezentuje ona w...
Kilkadziesiąt wskaźników i stawek aktualnych od 1 czerwca 2014 roku bez których codzienna praca specjalisty ds. płac jest niemożliwa. Wystarczy kliknąć w odpowiedni wskaźnik w spisie treści, aby szybko znaleźć go na jednej z 62 stron publikacji. Dodatkową wartością jest obliczenie kwoty do wypłaty p...
Szczeniaki porzucone na śmietniku w święta… Tak! to pełen emocji początek, który ma niewiarygodny ciąg dalszy, a wszystko to dzięki Jasiowi, głównemu bohaterowi książki. I kto tu tak naprawdę ratuje komu życie? O tym dowiecie się zagłębiając przygody Dżekusia i Jasia . Po tej książce nie będziec...
Były psychiatra wojskowy zostaje wezwany do Nowego Jorku w sprawie piątki młodych ludzi, którzy znaleźli się na ulicach miasta uzbrojeni, w stanie ewidentnego szoku i amnezji. Z poradnika dowiecie się jak ukończyć grę „Overclocked: A Story of Violence”. Overclocked: Historia o przemocy - poradnik do...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sophie Kinsella

Tytuł oryginału:

SHOPAHOLIC TIES THE KNOT

Copyright © Sophie Kinsella 2002

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-7999-877-7

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Abigail, która na poczekaniu znajduje genialne rozwiązania wszystkich problemów.

Podziękowania

Pisząc tę powieść, świetnie się bawiłam, a zbierając materiały do niej – chyba jeszcze lepiej. Jestem niezmiernie wdzięczna wszystkim ludziom w Anglii i w Stanach Zjednoczonych, którzy niestrudzenie odpowiadali na setki moich głupich pytań i dali mi tyle natchnienia.

Dziękuję Lawrence’owi Harveyowi z Plazy za jego niebywałą życzliwość i pomoc, a także cudownej Sharyn Soleimani z Barneys. Na wyrazy wdzięczności zasłużyli Ron Ben-Israel, Elizabeth i Susan Allen, Fran Bernard, Preston Bailey, Claire Mosley, Joe Dance z Crate and Barrel, Julia Kleyner i Lillian Sabatelli z Tiffany’ego, Charlotte Curry z „Panien Młodych”, Robin Michaelson, Theresa Ward, Guy Lancaster i Kate Mailer, David Stefanou i Jason Antony oraz cudowna Lola Bubbosh.

Stokrotne podziękowania, jak zwykle, dla mojej niesamowitej agentki Araminty Whitley oraz dla Celii Hayley, dla niezwykle życzliwej i pomocnej Lindy Evans i oczywiście dla Patricka Plonkingtona-Smythe’a.

Na koniec dziękuję z całego serca wszystkim osobom, które towarzyszyły mi w tej cudownej podróży, Henry’emu, Freddy’emu, Hugo i całej purpurowej paczce − wiecie, o kim mówię.

SECOND UNION BANK

300 Wall Street

Nowy Jork, NY 10005

Pani Rebecca Bloomwood,

251 West 11th Street

Apartament B

Nowy Jork, NY 10014

Szanowna Pani Bloomwood,

Nowe wspólne konto bankowe nr: 503925662319

z przyjemnością informujemy o aktywacji Pani nowego rachunku bankowego, którego jest Pani współposiadaczem wraz z Panem Lukiem J. Brandonem. W załączeniu przesyłamy dokumenty wyjaśniające zasady obsługi nowego konta. Karta debetowa zostanie do Pani wysłana osobnym listem.

Nasz Bank szczyci się indywidualnym podejściem do potrzeb naszych Klientów. Jeżeli będzie Pani miała jakiekolwiek pytania dotyczące nowo zaktywowanego rachunku, proszę bez wahania kontaktować się ze mną osobiście. Pomaganie w rozwiązaniu wszelkiego rodzaju problemów i nieścisłości jest moim priorytetem.

Z wyrazami uszanowania

Walt Pitman

Dyrektor Działu Obsługi Klienta

SECOND UNION BANK

300 Wall Street

Nowy Jork, NY 10005

Pani Rebecca Bloomwood,

251 West 11th Street

Apartament B

Nowy Jork, NY 10014

Szanowna Pani Bloomwood,

dziękuję za Pani list z 9 grudnia dotyczący Pani rachunku, którego jest Pani współwłaścicielem wraz z Panem Lukiem J. Brandonem. Zgadzam się, że relacje między bankiem a jego Klientem powinny opierać się na przyjaźni i współpracy. W odpowiedzi na Pani pytanie: moim ulubionym kolorem jest czerwony.

Z prawdziwym żalem muszę Panią poinformować, że nie jestem władny zmienić opisów transakcji na najnowszym wyciągu z Pani konta. Zakup obiektu, do którego nawiązywała Pani prośba, pojawi się na wyciągu jako „Prada, Nowy Jork” i wpis ten nie może zostać zmieniony na „rachunek za gaz”.

Z poważaniem

Walt Pitman

Dyrektor Działu Obsługi Klienta

SECOND UNION BANK

300 Wall Street

Nowy Jork, NY 10005

Pani Rebecca Bloomwood,

251 West 11th Street

Apartament B

Nowy Jork, NY 10014

Szanowna Pani Bloomwood,

dziękuję za Pani list z 4 stycznia dotyczący Pani rachunku, którego jest Pani współwłaścicielem wraz z Panem Lukiem J. Brandonem, oraz za czekoladki, które niestety muszę zwrócić. Zgadzam się, że trudno zapamiętać wszystkie drobne transakcje, i bardzo mi przykro, że sytuacja ta doprowadziła do „lekkiego, acz nieprzyjemnego nieporozumienia” między Panią i Panem Brandonem.

Niestety, nie jestem w stanie podzielić kolejnego wyciągu z konta na dwie części tak, jak to Pani sugeruje, a następnie przesłać jednej z nich do Pani, drugiej zaś do Pana Brandona, „zatrzymując dla siebie nasz mały sekrecik”. Wszystkie transakcje są wyszczególniane do wglądu obu współwłaścicieli konta. Stąd jego nazwa: Rachunek Wspólny.

Z poważaniem

Walt Pitman

Dyrektor Działu Obsługi Klienta

Rozdział 1

Dobrze. Bez paniki. Tylko bez paniki. Dam radę. To całkowicie wykonalne. Muszę jedynie przesunąć się nieco w lewo, trochę podnieść i pchnąć z większą siłą… w końcu włożenie barku koktajlowego do nowojorskiej taksówki nie może być aż tak trudne!

Chwytam mocniej wypolerowane drewno, oddycham głęboko i – znów bezskutecznie – usiłuję przesunąć ciężki mebel. Jest piękny zimowy dzień, z rodzaju tych, kiedy powietrze ma właściwości miętowej pasty do zębów. Każdy oddech wydaje się niemal bolesny i większość przechodniów chowa nos w szalikach. A ja spływam potem. Czerwona jak cegła, rozczochrana pod nowym kapeluszem od Cossacka, doskonale zdaję sobie sprawę, że po drugiej stronie ulicy wszyscy klienci kawiarenki Jo-Jo obserwują mnie z rozbawieniem.

Ale ja nie zamierzam się poddać. Wiem, że w końcu mi się uda.

Musi, bo nie mam najmniejszej ochoty płacić gigantycznego rachunku za transport, skoro mieszkam tuż za rogiem.

– Nie zmieści się. – Taksówkarz wystawia głowę przez okno i spogląda na mnie zimno.

– Właśnie że się zmieści! Dwie nogi już wepchnęłam do środka. – Napieram desperacko na zabytkowy mebel. Muszę jakoś wcisnąć pozostałe dwie nogi tego szafiska do środka. Przypomina mi to zabieranie psa do weterynarza.

– Poza tym nie jestem ubezpieczony – dodaje kierowca.

– Nie szkodzi. Mieszkam kilka przecznic stąd. Będę trzymała barek przez całą drogę i wszystko będzie w porządku. – Taksówkarz unosi brwi i dłubie wykałaczką w brudnych zębach.

– Myśli pani, że się pani zmieści obok tej komody?

– Jakoś się wcisnę – odpowiadam bez tchu i sfrustrowana popycham znów barek, który blokuje się na oparciu przedniego siedzenia.

– Hej, jeśli uszkodzi mi pani taksówkę, będzie pani musiała zapłacić!

– Przepraszam – sapię. – Zaraz, chyba zaczęłam pod złym kątem. Zaraz to naprawię… – ostrożnie unoszę wystającą z wozu część barku i wysuwam go na chodnik.

– Tak w ogóle co to do cholery jest?

– Barek z lat trzydziestych! O, proszę bardzo, tu się otwiera. – Z odrobiną dumy unoszę wieko, ukazując wyłożone lustrami wnętrze. – Tu się trzyma kieliszki… a tutaj są dwa szejkery od kompletu. – Z zachwytem przesuwam dłonią po lśniącej powierzchni. Od pierwszej chwili kiedy zobaczyłam ten barek w Antykach Arthura, wiedziałam, że muszę go mieć. Oczywiście pamiętałam umowę z Lukiem, że żadne z nas nie powinno kupować już więcej mebli do mieszkania, ale to przecież wyjątek, prawda? Prawdziwy barek koktajlowy, jak z filmów z Fredem Astaire’em i Ginger Rogers! Coś takiego całkowicie zmieni nasze wieczory. Codziennie moglibyśmy sobie przyrządzać martini, tańczyć przy dźwiękach dawnych piosenek i podziwiać zachody słońca. To byłoby takie nastrojowe! Musielibyśmy kupić jeden z tych starodawnych gramofonów z wielkim głośnikiem w kształcie rogu i zacząć kolekcjonować winyle – a ja ubierałabym się w cudowne starodawne suknie koktajlowe.

Może ludzie zaczęliby wpadać do nas codziennie na drinka i wreszcie stalibyśmy się znani z organizowania wybornych wieczorów towarzyskich. „New York Times” napisałby o nas artykuł. Tak! „W West Village odrodziła się tradycja wieczorów towarzyskich, zyskując dodatkowo na atrakcyjności. Stylowa para brytyjskich imigrantów w osobie Rebekki Bloomwood i Luke’a Brandona…”

Słyszę szczęknięcie otwierających się drzwi taksówki. Lekko oszołomiona spoglądam na wysiadającego kierowcę.

– Och, dziękuję! – rzucam z ulgą. – Rzeczywiście przydałaby mi się pomoc. Może ma pan jakąś linę, żeby przywiązać barek do dachu…

– Żaden dach! Nigdzie pani nie jedzie. – Taksówkarz zatrzaskuje mi przed nosem drzwi od strony pasażera i gramoli się z powrotem do wozu. Spoglądam na niego wstrząśnięta.

– Nie może pan tak po prostu odjechać! To wbrew przepisom! Musi mnie pan zabrać! Tak mówi burmistrz!

– Burmistrz nie wspominał nic o barkach. – Taksówkarz wywraca oczami i uruchamia silnik.

– Ale jak ja mam to zabrać do domu? – wykrzykuję oburzona. – Stop! Niech pan wraca!

Ale taksówka już wtapia się w ruch uliczny. Stoję jak głupia na chodniku, kurczowo trzymając starodawny barek, i zastanawiam się co dalej.

No dobrze. Pomyślmy. Może uda mi się to jakoś donieść do domu? Przecież nie mieszkam znowu tak daleko.

Rozkładam ramiona najszerzej jak mogę i udaje mi się chwycić barek z obu stron. Powoli podnoszę mebel… i natychmiast upuszczam go z powrotem na chodnik. Boże, ależ to ciężkie! Chyba naciągnęłam sobie mięsień.

No dobrze, może jednak nie dam rady zanieść barku do domu, ale powinnam w miarę łatwo go tam zaciągnąć. Najpierw przesunę troszkę w jedną stronę… potem w drugą… Tak, to zdecydowanie doskonały pomysł. Może i zajmie mi to sporo czasu, ale jeśli nie będę robiła sobie przerw… jeżeli wpadnę w rytm…

Lewa strona do przodu… prawa strona do przodu…

Po prostu nie należy się koncentrować na tym, jaką odległość pokonuję, tylko robić stałe postępy. Jestem pewna, że wkrótce dotrę do domu.

Dwie nastolatki w puchowych kurtkach przechodzą obok i chichoczą na mój widok, ale jestem zbyt skoncentrowana, żeby zareagować.

Lewa strona do przodu… prawa strona do przodu…

– Przepraszam – dobiega mnie ostry, zdenerwowany głos. – Czy mogłaby pani przestać blokować przejście?

Odwracam się i ku swemu przerażeniu widzę kobietę w bejsbolówce i trampkach prowadzącą na smyczach chyba z dziesięć psów różnej rasy i maści.

Boże, zupełnie nie pojmuję, dlaczego ludzie nie mogą sami wyprowadzać swoich pociech. W końcu jeśli ktoś nie lubi wychodzić na spacer z psem, może sobie kupić kota albo hodować tropikalne rybki.

Psy zbliżają się niebezpiecznie, szczekając, warcząc, motając smycze… o nie, nie mogę w to uwierzyć! Pudel podnosi tylną nogę z zamiarem obsikania mojego cudownego barku!

– Przestań! – piszczę. – Niech pani zabierze tego psa!

– Chodź tu, Flo. – Kobieta rzuca mi nieprzyjazne spojrzenie i odciąga psy w drugą stronę.

No nie, sprawa jest beznadziejna! Nie doszłam nawet do końca okna wystawowego Antyków Arthura, a jestem już całkowicie wyczerpana.

– Może jednak chciałaby pani wykupić dostawę? – Dobiega mnie chłodny, ironiczny głos.

Oglądam się na Arthura Grahama, właściciela antykwariatu. Stoi nonszalancko w drzwiach wejściowych, jak zawsze elegancki w marynarce i pod krawatem.

– Nie jestem pewna – opieram się o barek, usiłując przybrać beztroską minę, jakbym miała w zanadrzu jeszcze kilka opcji, włączając w to pozostanie tutaj przez jakiś czas. – Niewykluczone.

– Siedemdziesiąt pięć dolarów w obrębie całego Manhattanu.

Ale ja nie jestem „w obrębie” Manhattanu!, mam ochotę zawyć. Przecież mieszkam dosłownie za rogiem!

Arthur uśmiecha się do mnie nieustępliwie. Zdaje sobie sprawę, że wygrał.

– No dobrze – w końcu się poddaję. – Po namyśle uznaję, że to chyba dobry pomysł.

Arthur przywołuje mężczyznę w dżinsach, który podchodzi do barku i – ku mojej irytacji – podnosi go, jakby ten był z papieru. Idę za nimi do ciepłego zagraconego sklepiku. Już w środku zaczynam się znów rozglądać, chociaż nie było mnie tu zaledwie dziesięć minut. Uwielbiam to miejsce. Gdziekolwiek się człowiek obróci, dostrzega coś, czego mógłby zapragnąć. Na przykład to fantastyczne rzeźbione krzesło i ta ręcznie malowana aksamitna narzuta… och, i ten niesamowity starodawny zegar szafkowy w rogu… Codziennie pojawiają się tu nowe rzeczy.

Nie to, że bywam tu codziennie. Ja po prostu… tylko zgaduję.

– To naprawdę świetny zakup. – Artur wskazuje na barek. – Zdecydowanie ma pani dobry gust. – Uśmiecha się do mnie i zapisuje coś na rachunku.

– Nie byłabym tego taka pewna. – Wzruszam skromnie ramionami.

Co prawda, to prawda. Mam niezły gust. Kiedyś nagminnie oglądałam z mamą niedzielne odcinki Targowiska Antyków i zapewne coś mi tam w głowie zostało.

– To jest niezłe – rzucam ze znawstwem, spoglądając na ogromne lustro w pozłacanej ramie.

– Ach, tak – odpowiada Arthur. – Oczywiście współczesne…

– Naturalnie – przytakuję pospiesznie. Jasne, że to wyrób współczesny. Chciałam powiedzieć, że jest niezłe mimo tego drobnego faktu.

– Jest pani zainteresowana wyposażeniem barku z tej samej epoki? – Arthur spogląda na mnie pytająco. – Szklanki, kieliszki, dzbanki… miewamy tu naprawdę piękne zestawy.

– Och tak! – Uśmiecham się do niego szeroko. – Zdecydowanie!

Szkło z lat trzydziestych! Kto by chciał pić z jakichś zwykłych współczesnych kieliszków, kiedy może mieć zabytkowe naczynia?

– Pani Bloomwood, prawda? – Arthur otwiera dużą, oprawną w skórę księgę zatytułowaną „Kolekcjonerzy”, a ja czuję niejaką dumę. – Jestem pewien, że mamy pani numer, więc jeśli się coś pojawi, natychmiast zadzwonię. – Studiuje przez chwilę zapiski. – Widzę, że jest pani również zainteresowana wazonami ze szkła weneckiego?

– Och… ekhm, tak.

Zupełnie zapomniałam o tym, że kolekcjonowałam szkło weneckie. Po prawdzie nie jestem nawet pewna, gdzie się podział pierwszy wazon, który kupiłam.

– Poza tym jeszcze dziewiętnastowiecznymi dewizkami do zegarków. – Arthur przesuwa palcem w dół listy. – Meblami szejkerskimi, haftowanymi poduszkami… Czy nadal jest pani tym zainteresowana? – Spogląda na mnie.

– Cóż… – chrząkam niepewnie. – Szczerze powiedziawszy, dewizkami już nie tak bardzo. Ani tymi meblami szejkerskimi.

– Rozumiem. A wiktoriańskie łyżeczki do dżemu?

Łyżeczki do dżemu? Co mi przyszło do głowy? Nie wiem nawet, do czego miałyby mi się przydać.

– Wie pan co? – rzucam w zamyśleniu. – Chyba od tej chwili pozostanę wyłącznie przy wyposażeniu barku z lat trzydziestych. Jestem pewna, że szykuje się z tego dość spora kolekcja.

– Myślę, że to bardzo rozsądna decyzja. – Arthur uśmiecha się do mnie i zaczyna wykreślać kolejne pozycje z listy. – Do zobaczenia wkrótce.

Wychodzę ze sklepu na mroźne powietrze, w którym wirują pojedyncze płatki śniegu. Ziąb mnie jednak nie wzrusza. Cała promienieję z satysfakcji. Cóż za wspaniała inwestycja: autentyczny barek z lat trzydziestych, a wkrótce dołączą do niego naczynia z epoki! Jestem z siebie bardzo dumna.

A teraz, po co ja właściwie wyszłam z domu?

Ach tak. Po dwa cappuccino.

Mieszkamy w Nowym Jorku od roku. West 11th Street jest bardzo nastrojową, zadrzewioną uliczką. Wszystkie domy mają tu małe balkoniki i kamienne schody prowadzące do drzwi wejściowych. Naprzeciwko nas mieszka ktoś, kto grywa jazz na pianinie. W letnie wieczory wychodzimy na taras na dachu, który dzielimy z sąsiadami, sadowimy się wygodnie na wielkich poduchach, popijamy wino i słuchamy tych muzycznych improwizacji… (tak naprawdę zrobiliśmy to tylko raz).

Wchodzę do domu, podnoszę plik listów leżących w holu i szybko je przeglądam.

Nuda…

Nuda…

Brytyjski „Vogue”! Ha!

Nuda…

Och! Mój rachunek za zakupy z karty klienta w Saksie na Piątej Alei.

Spoglądam przez chwilę na kopertę, a potem wsuwam ją do torebki. Nie dlatego, że chcę ją ukryć. Po prostu nie ma powodu, żeby Luke to zobaczył. Czytałam ostatnio naprawdę dobry artykuł w jakimś magazynie zatytułowany Zbyt dużo informacji. Było tam napisane, że lepiej filtrować wydarzenia dnia, niż informować swojego partnera o każdej najmniejszej rzeczy, przeciążając w ten sposób jego (lub jej) mózg. Dom powinien stanowić sanktuarium, a poza tym nikt nie musi wiedzieć absolutnie wszystkiego. Kiedy człowiek dobrze się nad tym zastanowi, rzeczywiście sporo w tym racji.

Dlatego ostatnimi czasy dość dużo „filtruję”. Wszystkie te nużące, prozaiczne małe sprawy jak… cóż, na przykład rachunki z moich kont sklepowych czy też dokładna cena mojej najnowszej pary butów… Szczerze mówiąc, chyba ta teoria jest prawdziwa, bo dzięki jej zastosowaniu wiele się zmieniło w moim związku z Lukiem.

Wsuwam resztę korespondencji pod pachę i zaczynam się wspinać po schodach. Żadnych listów z Anglii, ale też nie spodziewałam się niczego takiego, ponieważ dzisiaj… tadam! Dzisiaj lecimy do domu! Na ślub mojej najlepszej przyjaciółki Suze! Nie mogę się doczekać.

Suze wychodzi za Tarquina, naprawdę słodkiego faceta, którego znała całe swoje życie. Dokładnie rzecz biorąc, są kuzynami, ale ich związek będzie całkowicie legalny. Sprawdzili to. Ślub i wesele odbędzie się w domu rodziców Suze w Hampshire. Spodziewam się dużej ilości szampana i powozu zaprzężonego w piękne konie. Co najważniejsze jednak, będę świadkową Suze!

Na samą myśl o tym odczuwam ukłucie tęsknoty. Naprawdę nie mogę się doczekać – nie tylko bycia świadkową, ale przede wszystkim ponownego spotkania z Suze i z rodzicami. Tęsknię za Anglią. Wczoraj zdałam sobie sprawę, że nie byłam tam od ponad pół roku, a to przecież szmat czasu. Nie byłam przy tym, jak tata został wybrany na kapitana klubu golfowego (jego życiowa ambicja). Ominął mnie skandal, kiedy Shobhan z kościoła ukradła pieniądze ze zbiórki przeznaczonej na remont dachu i pojechała na Cypr. Najgorsze jednak, że nie byłam przy tym, jak Tarquin oświadczył się Suze – chociaż dwa tygodnie później odwiedziła mnie w Nowym Jorku, żeby pochwalić się pierścionkiem zaręczynowym.

Nie oznacza to, że przez cały ten czas usychałam z tęsk­noty. Wręcz przeciwnie, doskonale mi się tu żyło. Praca w Barney’s jest fantastyczna, podobnie jak mieszkanie w West Village. Uwielbiam przemierzać ciasne, ukryte uliczki, kupować babeczki w sobotnie poranki w piekarni Magnolia i wracać do domu przez targ. Naprawdę, kocham Nowy Jork i wszystko, co tutaj mam. Może z wyjątkiem mamy Luke’a.

Mimo to… nie w tym mieście czuję się jak u siebie.

Docieram na drugie piętro i słyszę muzykę dochodzącą zza drzwi naszego mieszkania. Natychmiast ogarnia mnie podniecenie. To z pewnością Danny pracujący nad swoim projektem. Pewnie już skończył! Moja suknia jest gotowa!

Danny Kovitz mieszka nad nami, w apartamencie swojego brata. Od kiedy przeprowadziłam się do Nowego Jorku, stał się jednym z moich najlepszych przyjaciół. Danny jest niesamowicie utalentowanym projektantem mody, chociaż na razie jeszcze nie odniósł zbyt wielkiego sukcesu.

Szczerze mówiąc, nie odniósł żadnego sukcesu. Pięć lat po skończeniu szkoły mody nadal czeka na wielki przełom w karierze. Niestety, jak to zawsze powiada, trudniej zostać znanym projektantem mody niż sławnym aktorem. Jeżeli nie znasz odpowiednich ludzi ani nie masz byłego Beatlesa za ojca, możesz zwyczajnie o tym zapomnieć. Żal mi Danny’ego, bo naprawdę zasługuje na sukces. Gdy tylko Suze poprosiła, żebym została jej świadkową, właśnie jemu zleciłam projekt i wykonanie mojej sukni. Wiem, że na ślubie mojej przyjaciółki będzie mnóstwo bogatych i bardzo ważnych gości. Miejmy nadzieję, że zainteresują się moją suknią i w ten sposób przyspieszę nieco przełom w karierze Danny’ego!

Nie mogę się doczekać przymiarki. Wszystkie szkice, które widziałam, były fantastyczne! Poza tym ręcznie szyta suknia zostanie wykonana z dużo większym kunsztem i drobiazgowością niż sklepowa. Gorset będzie na prawdziwych fiszbinach, ręcznie haftowany. Danny zasugerował również wszycie maleńkiego węzła miłości wysadzanego kamieniami szczęścia wszystkich uczestników ceremonii. Niesamowicie oryginalny pomysł.

Martwię się – oczywiście tak troszeczkę – tylko jednym: ślub ma się odbyć już za dwa dni, a ja jeszcze nie miałam okazji przymierzyć tego dzieła sztuki. Ani nawet go zobaczyć. Tego poranka wstąpiłam do Danny’ego, żeby przypomnieć mu o moim dzisiejszym wyjeździe do Anglii. Danny wreszcie jakoś dowlókł się do drzwi i obiecał mi solennie, że skończy suknię przed lunchem. Twierdził, że zawsze pozwala dojrzewać swoim pomysłom niemal do ostatniej chwili, a potem nagle dostaje zastrzyk adrenaliny i bardzo szybko doprowadza projekt do końca. Zapewnił mnie, że to jego „proces artystyczny” i że nigdy jeszcze nie zawalił terminu.

Otwieram drzwi.

– Halo! – wołam radośnie. Nikt nie odpowiada, więc wchodzę do naszego wielofunkcyjnego salonu. Z rozkręconego na cały regulator radia drze się Madonna, w telewizorze migają teledyski z MTV, a dziwaczny robodog Danny’ego usiłuje wspiąć się na sofę. Sam zaś Danny zwisa z maszyny do szycia, otoczony chmurą złotego jedwabiu, i chrapie w najlepsze.

– Danny?! – rzucam przerażona. – Hej, obudź się!

Podrywa się i przeciera wychudłą twarz. Jego kręcone włosy są potargane, a bladobłękitne oczy jeszcze bardziej przekrwione niż dzisiejszego ranka. Ma na sobie stary szary podkoszulek i porwane dżinsy. Z nogawki wystaje kościste kolano, na którym widnieje wielki strup – skutek weekendowych szaleństw na łyżworolkach. Danny wygląda jak dziesięciolatek z trzydniowym zarostem.

– Becky – mówi na wpół przytomnie. – Hej! Co ty tu robisz?

– To moje mieszkanie, nie pamiętasz? Przeniosłeś się tutaj z pracą, bo w twoim mieszkaniu wysiadła elektryczność.

– Ach, no tak. – Rozgląda się nieprzytomny. – Faktycznie.

– Dobrze się czujesz? – Spoglądam na niego zaniepokojona. – Przyniosłam kawę. – Wręczam mu kubek, z którego upija kilka dużych łyków. Potem zerka na plik listów, który wetknęłam pod pachę, i nagle przytomnieje.

– Hej, czy to brytyjski „Vogue”?

– Ekhm… tak. – Kładę magazyn w dostępnym miejscu. – Jak ci idzie praca z suknią?

– Świetnie! Wszystko jest pod kontrolą.

– Mogę ją przymierzyć?

Danny milknie i spogląda na górę złotego jedwabiu, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.

– Nie, jeszcze nie – odpowiada wreszcie.

– Ale czy zdążysz ją uszyć na czas?

– Oczywiście! Jak najbardziej! – Opuszcza stopę na pedał i maszyna do szycia zaczyna pracowicie buczeć. – Wiesz co? – przekrzykuje hałas. – Dobrze by mi zrobiła szklanka wody.

– Już się robi.

Pędzę do kuchni, odkręcam kran i czekam na świeżą zimną wodę. Instalacja hydrauliczna jest tu dość dziwna i zawsze męczymy panią Watts, właścicielkę kamienicy, żeby zajęła się sprawą. Niestety, pani Watts mieszka na Florydzie i nie wydaje się zbyt zainteresowana swoją kamienicą. Poza tym jednym mankamentem nasz dom jest absolutnie cudowny. Apartament, który zajmujemy, jest ogromny – a przynajmniej jak na nowojorskie standardy, ma drewniane podłogi, kominek i gigantyczne okna na całą wysokość mieszkania.

Oczywiście kiedy tata i mama przyjechali z wizytą, nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Przede wszystkim nie mogli zrozumieć, dlaczego nie kupiliśmy domu. Potem uznali, że kuchnia jest zdecydowanie za mała i wielka szkoda, że nie mamy ogrodu. A tak przy okazji, czy słyszałam o tym, że Tom, syn sąsiadów, przeprowadził się do swojego własnego domu z dziesięciona arami gruntu? O czym my tu mówimy! Gdyby ktokolwiek w Nowym Jorku posiadał dziesięć arów wolnego gruntu, zaraz pojawiłoby się na nim dziesięć biurowców.

– OK! Powiedz mi, jak… – Wchodzę do salonu i przerywam w pół zdania. Maszyna do szycia stoi bez­użyteczna, zaś Danny pogrążony jest w lekturze „Vogue’a”.

– Danny! – jęczę. – Co z moją suknią?

– Widziałaś to? – Danny stuka w jedną ze stron. – „Kolekcja Hamisha Fargle’a jak zwykle zachwyciła maestrią i oryginalnością” – czyta na głos. – Nie no, naprawdę! Przecież on w ogóle nie ma talentu! Ani krzty! Wiesz, że chodził ze mną do szkoły? Ściągnął ode mnie jeden z pomysłów… – Spogląda na mnie podejrzliwie. – Sprzedają jego kolekcję w Barney’s?

– Ekhm… nie wiem – kłamię.

Danny ma obsesję na punkcie wystawienia swojej kolekcji w Barney’s. To jedyna rzecz, jakiej pragnie. A ponieważ pracuję tam jako konsultantka do spraw zakupów osobistych, wydaje mu się, że powinnam być w stanie załatwić mu wejście albo przynajmniej spotkanie z ważnym klientem.

I nawet to zrobiłam, kilkakrotnie. Za pierwszym razem Danny pojawił się na spotkaniu o tydzień za późno i klientka zdążyła już odlecieć do Mediolanu. Za drugim razem zaprezentował jej żakiet, z którego podczas przymiarki odpadły wszystkie guziki.

O Boże, co ja sobie myślałam, prosząc go o uszycie mojej sukni?

– Danny, powiedz mi szczerze, czy moja suknia będzie gotowa?

Zapada długa cisza.

– Czy musi być gotowa dzisiaj? – rzuca wreszcie niepewnie. – Dosłownie dzisiaj.

– Za sześć godzin mam samolot! – rzucam piskliwie. Jestem już poważnie zdenerwowana. – Ślub odbędzie się za… – Potrząsam głową. – Wiesz co, nie przejmuj się. Załatwię sobie coś innego.

– Coś innego? – Danny odkłada „Vogue’a” i spogląda na mnie z niezrozumieniem. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– Cóż…

– Czy to znaczy, że mnie… zwalniasz? – Wygląda, jakbym właśnie oświadczyła mu, że nasze dziesięcioletnie małżeństwo dobiegło końca. – Tylko z powodu drobnego opóźnienia?

– Wcale cię nie zwalniam, ale przecież nie mogę być świadkową bez sukni, prawda?

– No dobrze, ale cóż innego miałabyś niby włożyć?

– Ja… – Wyłamuję nerwowo palce. – Mam taką jedną rezerwową suknię w szafie… – Nie mogę mu przecież powiedzieć, że w rzeczywistości mam trzy. Plus dodatkowe dwie zarezerwowane w Barney’s.

– Od kogo?

– Ekhm… od Donny Karan – odpowiadam z poczuciem winy.

– Donna Karan? – Głos Danny’ego ocieka wyrzutem. – Wolisz Donnę Karan ode mnie?

– Oczywiście, że nie, ale przynajmniej tamta suknia już jest zrobiona… wszystkie szwy są na miejscu…

– Proszę cię, włóż moją suknię!

– Danny…

– Włóż moją suknię! Błagam! – Rzuca się na ziemię i pełznie ku mnie na czworakach. – Zdążę na czas. Będę pracował dzień i noc.

– Ale ja nie mam dnia i nocy! Zostały nam… może trzy godziny.

– W takim razie będę pracował nieprzerwanie przez trzy godziny. Uda mi się!

– Naprawdę zdążysz zrobić ręcznie haftowany gorset na fiszbinach w trzy godziny? – pytam z niedowierzaniem. – Od zera?

Danny wygląda na speszonego.

– Ja… hmmm… chyba muszę troszeczkę zmodyfikować mój projekt…

– A konkretnie w jaki sposób?

Przez kilka chwil Danny stuka palcami o blat stołu, a potem spogląda na mnie natchniony.

– Masz jakiś zwykły biały T-shirt?

– T-shirt?! – Nie jestem w stanie ukryć konsternacji.

– Rezultat będzie niesamowity! Obiecuję!

Nagle słyszymy, jak pod wejście do naszej kamienicy podjeżdża półciężarówka. Danny wygląda przez okno.

– Hej, czyżbyś kupiła kolejny antyk?

Godzinę później stoję przed lustrem odziana w długą spódnicę wykonaną ze złotego jedwabiu i w biały podkoszulek, który w niczym nie przypomina swojej pierwotnej postaci. Danny oberwał zeń rękawy, naszył cekiny, obszył brzegi, stworzył linie tam, gdzie ich przedtem nie było. Krótko mówiąc, wykreował najbardziej odlotowy top, jaki kiedykolwiek widziałam.

– Niesamowite! – Uśmiecham się promiennie do Danny’ego. – Fantastyczne! Będę najfajniejszą świadkową na świecie.

– Nieźle mi wyszło, co? – Danny wzrusza ramionami na pozór obojętnie, ale widzę, że jest z siebie bardzo zadowolony.

Dopijam koktajl i spoglądam na pusty kieliszek.

– Pycha. Jeszcze jedna kolejka?

– Co było w tym drinku?

– Ekhm… – Spoglądam półprzytomnie na butelki ustawione na koktajlbarze. – Nie jestem pewna.

Wniesienie nowego nabytku do naszego mieszkania zajęło dość sporo czasu. Okazało się, że barek jest nieco większy, niż mi się wydawało. Nie jestem pewna, czy zmieści się w małej wnęce za kanapą, gdzie planowałam go umieścić. Mimo to wygląda fantastycznie! Stoi dumnie na środku dużego pokoju i już zdołaliśmy zrobić z niego użytek. Danny pobiegł na górę i przydźwigał zapasy alkoholi swojego brata, Randalla. Ja z kolei przyniosłam wszystkie butelki z procentami, które stały w kuchni. Mieliśmy już za sobą margaritę, gimlet i mój własny koktajl o nazwie bloomwood. Składa się z wódki, pomarańczy oraz M&Msów i można go jeść łyżkami.

– Zdejmij bluzkę. Muszę poprawić ramiączko.

Posłusznie wykonuję polecenie i sięgam po sweter, nie przejmując się moją częściową nagością. W końcu to tylko Danny.

Mój przyjaciel nawleka igłę i zaczyna umiejętnie podszywać rąbek koszulki.

– Powiedz mi… ten cały dziwny pomysł małżeństwa kuzynów – zaczyna. – O co w tym tak naprawdę biega?

– To wcale nie jest dziwny pomysł – waham się przez chwilę. – No dobrze, może faktycznie Tarquin jest trochę ekscentryczny, ale Suze wcale nie! Jest moją najlepszą przyjaciółką!

– To co? Żadne z nich nie mogło znaleźć drugiej połowy poza obrębem najbliższej rodziny? – Danny unosi brwi. – „Och, mama już jest zajęta… moja siostra jest za gruba… pies… hmmm, nie podoba mi się jego sierść…”

– Przestań! – Nie mogę powstrzymać chichotu. – Po prostu oboje nagle zrozumieli, że są sobie przeznaczeni.

– Tak jak w Kiedy Harry poznał Sally? – „Byli przyjaciółmi. Pochodzili z tej samej puli genetycznej” – deklamuje niczym spiker w reklamie filmu.

– Danny…

– Dobrze już dobrze – poddaje się. – A co z tobą i Lukiem? – Obcina nitkę.

– A co ma być?

– Myślisz, że się pobierzecie?

– No… nie mam pojęcia. – Czuję, że różowieją mi policzki. – W ogóle jeszcze się nad tym nie zastanawiałam.

Co jest absolutną prawdą.

No dobrze, może nie absolutną. Może raz czy drugi przyszło mi to na myśl. Może nawet kilka razy napisałam „Becky Brandon” w moim notesie, ot tak, żeby zobaczyć, jak to będzie wyglądało. Może również zdarzyło mi się raz czy drugi przejrzeć Śluby z Marthą Stewart. Z czystej ciekawości, nic więcej. Może również przyszło mi do głowy raz czy drugi, że Suze wychodzi za mąż, chociaż jest z Tarquinem krócej niż ja z Lukiem.

Nieważne. Śluby wcale tak bardzo mnie nie interesują. Jestem przekonana, że gdyby Luke mi się oświadczył, odmówiłabym.

Nie. Tak naprawdę przyjęłabym oświadczyny. Prawdopodobnie.

Tak czy siak, to się nie zdarzy. Luke nie chce się z nikim związać na poważnie jeszcze przez długi, długi czas, jeśli w ogóle. Powiedział to w wywiadzie dla „Telegraphu” trzy lata temu. Znalazłam wycinek z gazety w jego szufladzie (wcale nie byłam wścibska, szukałam tylko gumki). Artykuł traktował głównie o jego interesach, ale dziennikarz zadał też kilka pytań osobistych. Jego odpowiedź znalazła się również w podpisie do zdjęcia: „Małżeństwo nie jest dla Luka Brandona priorytetem”.

I w porządku. Nie ma sprawy. Dla mnie też nie.

Danny wykańcza suknię, a ja w tym czasie ogarniam mieszkanie – a konkretnie wrzucam brudne naczynia po śniadaniu do zlewu, żeby się namoczyły, wycieram małą plamkę na kontuarze i przez jakiś czas ustawiam słoiczki z przyprawami. To bardzo satysfakcjonujące zajęcie – prawie tak samo jak w dzieciństwie układanie flamastrów w piórniku.

– Pewnie niełatwo wam mieszkać razem, co? – Danny obserwuje mnie z progu.

– Nie. – Spoglądam na niego z zaskoczeniem. – Dlaczego?

– Moja przyjaciółka Kirsty próbowała mieszkać ze swoim chłopakiem. To była katastrofa. Ciągle się ze sobą żarli. Powiedziała, że nie rozumie, jak komukolwiek się coś takiego udaje.

Ustawiam kminek obok kozieradki (co to właściwie jest kozieradka?), odczuwając niejakie samozadowolenie. Prawda jest taka, że od kiedy zamieszkaliśmy z Lukiem, nie mieliśmy właściwie żadnych problemów. Może poza tym jednym razem, kiedy przemalowałam łazienkę, w rezultacie czego nowy garnitur Luke’a ubrudził się złotą brokatową farbą. Ten incydent jednak nie może się liczyć, bo jak Luke sam przyznał nieco później, zareagował zdecydowanie przesadnie i każdy człowiek z odrobiną rozsądku zauważyłby, że farba jest jeszcze mokra.

Taaak… teraz, kiedy o tym myślę, może mieliśmy kilka nieprzyjemnych dyskusji o tym, ile ciuchów kupuję. Może od czasu do czasu Luke otwierał szafę i wzdychał z rezygnacją, rzucając:

– Czy ty w ogóle miałaś je na sobie chociaż raz?

Być może odbyliśmy również kilka kłó… szczerych rozmów na temat czasu, który Luke spędzał w pracy. Prowadzi własną firmę PR, Brandon Communications, która ma już filie w Londynie, w Nowym Jorku i cały czas się rozbudowuje. Luke kocha swoją pracę, a ja być może raz czy drugi oskarżyłam go o to, że kocha ją bardziej niż mnie.

Najważniejsze, że jesteśmy parą dojrzałych ludzi, którzy potrafią iść na kompromis i rozwiązywać wszelkie narastające problemy za pomocą konwersacji. Ostatnio na przykład wybraliśmy się na lunch i bardzo długo rozmawialiśmy. Obiecałam wtedy z ręką na sercu, że postaram się kupować mniej rzeczy, zaś Luke zobowiązał się ograniczyć godziny pracy. Po posiłku wrócił do biura, a ja poszłam do sklepu DeLuca, żeby kupić coś na kolację. To wtedy właśnie znalazłam fantastyczną oliwę z oliwek z dodatkiem papki z organicznych czerwonych pomarańczy, którą muszę, po prostu muszę w końcu wykorzystać do jakiegoś przepisu.

– Nad wspólnym życiem trzeba pracować – rzucam z mądrością w głosie. – Trzeba iść na kompromis. Dawać, a nie tylko brać.

– Doprawdy?

– O tak. Luke i ja dzielimy finanse i obowiązki… to wszystko kwestia pracy zespołowej. Po prostu nie można oczekiwać, że nic się nigdy nie zmieni. Należy się dostosować.

– Naprawdę? – Danny wydaje się zainteresowany. – A kto twoim zdaniem dostosowuje się bardziej? Ty czy Luke?

Zastanawiam się przez chwilę.

– Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że mniej więcej po równo.

– Czyli co? To… to wszystko tutaj. – Rozgląda się po zagraconym mieszkaniu. – To w większości twoje czy jego rzeczy?

– Ekhm… – Spoglądam na świeczki do aromaterapii, zabytkowe koronkowe poduszki i sterty magazynów mody. Przez moment wracam myślą do lśniącego czystością, minimalistycznego mieszkania, które Luke zajmował w Londynie. – Wiesz… trochę moje, trochę jego – odpowiadam wreszcie.

Poniekąd to prawda. W końcu Luke nadal trzyma w sypialni swój komputer.

– Fantastycznie. – Danny częstuje się jabłkiem ze stojącej na stole miski. – Macie szczęście.

– Wiem. – Spoglądam na niego z pewnością siebie. – Jesteśmy tak zgraną parą, że czasem budzi się między nami… szósty zmysł.

– Naprawdę? – Danny wpatruje się we mnie. – Mówisz poważnie?

– Oczywiście. Często wiem dokładnie, co Luke zamierza powiedzieć, i czuję, kiedy jest w pobliżu…

– Coś w rodzaju Mocy?

– Przypuszczam, że tak. – Wzruszam ramionami z pozorną nonszalancją. – Coś w rodzaju daru. Nie zastanawiam się nad tym zbytnio…

– Witaj, Obi Wan Kenobi. – Rozbrzmiewa za naszymi plecami głęboki męski głos i oboje z Dannym ze strachu omal nie wyskakujemy ze skóry. Odwracam się i widzę Luke’a spoglądającego na nas z progu z rozbawieniem. Policzki ma różowe od mrozu i płatki śniegu we włosach. Jest tak wysoki, że w jego obecności pokój wydaje się nagle dużo mniejszy.

– Luke! – wykrzykuję. – Przestraszyłeś nas.

– Przepraszam. Uznałem, że wyczułaś moją obecność.

– Tak, to znaczy… coś tam poczułam… – bronię się niepewnie.

– Naturalnie. – Całuje mnie na przywitanie. – Cześć, Danny.

– Hej. – Danny obserwuje Luke’a, gdy ten zdejmuje granatowy kaszmirowy płaszcz, a potem rozpina mankiety i poluźnia krawat – wszystko z typową dla niego wprawą.

Kiedyś po pijaku Danny zapytał mnie:

– Czy Luke kocha się z tobą w taki sam sposób, w jaki otwiera butelkę szampana?

I chociaż w odpowiedzi pisnęłam przeraźliwie, walnęłam go w ramię i powiedziałam, że to nie jego interes, rozumiałam, o co mu chodzi. Luke nigdy się nie ociąga, nie waha ani nie wydaje się zagubiony. Zawsze wie doskonale, czego chce, i przeważnie osiąga cel – czy jest to otwarcie butelki szampana bez najmniejszego hałasu, zdobycie nowego klienta dla swojej firmy czy też igraszki w łóżku prowadzące do… W każdym razie powiem tylko tyle, że od kiedy zamieszkaliśmy razem, moje horyzonty znacznie się poszerzyły.

Luke zaczyna przeglądać dzisiejszą korespondencję.

– Jak się masz, Danny?

– Dobrze, dziękuję. – Mój przyjaciel wgryza się w jabłko. – Jak tam w świecie finansjery? Spotkałeś może mojego brata? – Randall pracuje w firmie finansowej i Luke kilka razy był z nim na lunchu.

– Nie, dzisiaj nie.

– Ach, w takim razie kiedy go spotkasz, spytaj, czy przybrał na wadze – rzuca Danny. – Tak od niechcenia. Po prostu powiedz: „Hej, Randall, wyglądasz na dobrze zabezpieczonego przed chłodem”, a potem może skomentuj jego wybór przystawki. Mój brat jest koszmarnie przerażony myślą, że może utyć. To naprawdę zabawne.

– Braterska miłość jest taka piękna – rzuca Luke. Przerzuca wszystkie listy i spogląda na mnie, marszcząc lekko brwi. – Becky, wyciąg z naszego wspólnego konta jeszcze nie przyszedł?

– Ekhm… nie. Jeszcze nie. – Uśmiecham się do niego. – Spodziewam się, że dotrze do nas jutro.

To niezupełnie prawda. Wyciąg przyszedł już wczoraj, ale od razu schowałam go w szufladzie z bielizną. Trochę się martwię niektórymi transakcjami, więc najpierw muszę sprawdzić, czy nie da się czegoś z tym zrobić. Bez względu na to, co powiedziałam Danny’emu, nadal trudno mi ogarnąć cały ten pomysł wspólnego konta bankowego.

Nie zrozumcie mnie źle – jestem jak najbardziej za dzieleniem się pieniędzmi. Szczerze mówiąc, wręcz uwielbiam ideę korzystania z zasobów finansowych mojego partnera. Sama ta myśl przyprawia mnie o przyjemne dreszcze. Po prostu nie lubię, kiedy Luke nagle pyta: „Co kupiłaś w Bloomingdale’s za siedemdziesiąt dolarów?”, a ja zwyczajnie nie pamiętam. Wypracowałam więc całkiem nową taktykę, genialnie wręcz prostą: wylewam coś na wyciąg z konta, żeby Luke nie mógł niczego rozczytać.

– Idę wziąć prysznic. – Luke zabiera ze sobą listy. Jest już prawie na korytarzu, kiedy nagle zatrzymuje się, odwraca bardzo powoli i spogląda na barek, jakby dopiero co zarejestrował jego obecność. – Co to jest? – pyta podejrzanie cicho.

– Barek! – rzucam radośnie.

– Skąd on się tu wziął?

– Bo… ekhm… bo ja właśnie dzisiaj go kupiłam.

– Becky… – Luke zamyka oczy. – Myślałem, że to już uzgodniliśmy. Żadnych więcej bzdetów.

– To nie jest żaden bzdet, tylko autentyczny bar koktajlowy z lat trzydziestych! Możemy co noc przyrządzać niesamowite drinki! – Czuję się nieco niepewnie, widząc jego minę, więc zaczynam terkotać. – Posłuchaj, wiem, że powiedzieliśmy sobie „żadnych więcej mebli”, ale to co innego! Takiego cacka nie można tak po prostu zignorować! – Milknę i nerwowo przygryzam wargę.

Luke bez słowa podchodzi do koktajlbaru, przesuwa dłonią po powierzchni i unosi szejker. Jego usta zaciskają się w wąską kreskę.

– Luke, ja… pomyślałam, że ci się spodoba! Właściciel sklepu powiedział, że mam naprawdę dobre oko…

– Naprawdę dobre oko… – powtarza Luke jakby z niedowierzaniem.

Krzyczę przestraszona, kiedy podrzuca szejker i kurczę się, oczekując głuchego uderzenia metalu o drewnianą podłogę. Luke nagle chwyta pojemnik jednym zręcznym ruchem. Gapimy się na niego wraz z Dannym, kiedy znów podrzuca szejker, obraca go zręcznie, a potem pozwala mu się stoczyć w dół ramienia. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Żyję z Tomem Cruise’em!

– Pracowałem kiedyś w wakacje jako barman. – Luke uśmiecha się sprytnie.

– Naucz mnie to robić! – piszczę podekscytowana. – Ja też tak chcę!

– I ja! – dodaje Danny. Chwyta drugi szejker, potrząsa nim i rzuca w moim kierunku. Usiłuję go chwycić, ale wyślizguje mi się z rąk i upada na kanapę. – Niezdara! – kpi Danny. – Hej, Becky, jeśli chcesz złapać bukiet na ślubie twojej przyjaciółki, lepiej zacznij ostro trenować!

– Wcale nie chcę!

– Pewnie, że chcesz! Na pewno zamierzasz być następna w kolejności, prawda?

– Danny… – Usiłuję roześmiać się beztrosko.

– Zdecydowanie powinniście się pobrać. – Danny ignoruje moje mordercze spojrzenia. Łapie szejker i zaczyna go przerzucać z ręki do ręki. – Idealne rozwiązanie. Sami pomyślcie: mieszkacie razem, nie chcecie się pozabijać, nie jesteście spokrewnieni… mógłbym zaprojektować dla ciebie fantastyczną suknię ślubną. – Nagle poważnieje i odkłada szejker. – Hej, Becky, obiecaj mi, że jeśli wyjdziesz za mąż, to będę mógł uszyć dla ciebie suknię ślubną.

Tragedia! Jeśli będzie tak dalej nawijał, Luke pomyśli, że usiłuję wywrzeć na niego nacisk. Może nawet uznać, że specjalnie namówiłam Danny’ego, aby poruszył temat sukni ślubnej. Muszę jakoś przywrócić równowagę tej całej sytuacji, i to szybko.

– Wcale nie chcę wychodzić za mąż. – Słyszę swoje własne słowa. – A przynajmniej jeszcze przez jakieś dziesięć lat.

– Naprawdę? – Danny jest wyraźnie zaskoczony. – Nie chcesz wyjść za mąż?

– No właśnie. – Luke spogląda na mnie z nieprzeniknioną miną. – Nie wiedziałem o tym.

– Nie? No to już wiesz – rzucam na pozór nonszalancko.

– Dlaczego nie chcesz wyjść za mąż aż przez dziesięć lat? – pyta Danny.

– No… ekhm… – chrząkam. – Tak się składa, że chcę najpierw zrobić bardzo wiele rzeczy. Skoncentrować się na karierze i… rozwinąć mój potencjał, i… najpierw dogłębnie poznać siebie, i… stać się pełnowymiarową… ekhm… dojrzałą osobą – milknę i spoglądam na Luke’a, z lekka niepewnie.

– Rozumiem. – Kiwa głową. – Cóż, to dość rozsądne wytłumaczenie. – Spogląda na trzymany w dłoni szejker i odstawia go na barek. – Powinienem się spakować.

Zaraz, chwileczkę. Przecież nie powinien się ze mną zgodzić!

Rozdział 2

Docieramy na Heathrow o siódmej następnego poranka i odbieramy zarezerwowany samochód. Podczas podróży do domu rodziców Suze w Hampshire wpatruję się nieprzytomnie w zimowy wiejski krajobraz, przysypane śniegiem żywopłoty, pola i niewielkie wioski, jakbym widziała to po raz pierwszy w życiu. Po roku mieszkania na Manhattanie wszystko wydaje się takie małe i… czarujące. Zaczynam rozumieć, dlaczego Amerykanie twierdzą, że wszystko w Anglii jest urocze.

– Gdzie teraz? – pyta Luke, gdy dojeżdżamy do kolejnego wiejskiego skrzyżowania.

– Ekhm… zdecydowanie w lewo. To znaczy w prawo… nie, w lewo. – Luke rusza dalej, a ja wyciągam z torebki zaproszenie, żeby sprawdzić dokładny adres.

Sir Gilbert i Lady Cleath-Stuart

mają przyjemność zaprosić…

Wpatruję się jak zaczarowana w duże zdobne litery. Boże, nadal nie mogę uwierzyć, że Suze i Tarquin się pobierają!

To znaczy, oczywiście, że w to wierzę. W końcu są razem od ponad roku i Tarquin już dawno przeprowadził się do mieszkania, które dzieliłam z Suze przed wyjazdem do Stanów. Chociaż ostatnio chyba spędzają coraz więcej czasu w Szkocji. Są naprawdę uroczy, kochani i wyluzowani. Wszyscy znajomi uważają ich za wspaniałą parę.

Od czasu do czasu jednak, kiedy się nie koncentruję, mój umysł wykrzykuje znienacka: „Co takiego? Suze i Tarquin?!!”.

Tarquin od początku był dla mnie dziwnym, geekowatym kuzynem Suze. Przez całe lata uważałyśmy go za ekscentryka, zawsze noszącego starą kurtkę, chowającego się po kątach i nucącego Wagnera w miejscach publicznych. Rzadko kiedy wynurzał się z bezpiecznego schronienia swojego szkockiego zamku. A kiedy już to zrobił, zabrał mnie na najgorszą randkę mojego życia (chociaż już o tym nie rozmawiamy).

Teraz jednak jest… cóż, jest narzeczonym Suze. Nadal trochę dziwnym i uwielbiającym powyciągane wełniane swetry zrobione przez jego starą nianię. Ale chociaż jest nieco sfatygowany, Suze go kocha i tylko to się liczy.

Coś jak z kotkiem Bagpussem.

O Boże. Nie mogę się przecież jeszcze rozpłakać. Muszę trochę zwolnić tempo z emocjami.

– Harborough Hall. – Luke zatrzymuje się przy dwóch pokruszonych kamiennych filarach. – To tutaj?

– Ekhm… – Pociągam nosem i przybieram zasadniczą minę. – Tak, to tutaj. Wjeżdżaj.

Byłam w domu Suze wiele razy, ale zawsze zapominam, jaki jest imponujący. Ruszamy szeroką długą aleją wysadzaną po obu stronach drzewami i docieramy do żwirowego podjazdu. Dom rodziców Suze jest wielki, szary i wygląda zabytkowo. Ma kolumny przed wejściem i jest porośnięty bluszczem.

– Ładny dom – rzuca Luke, kiedy ruszamy w kierunku drzwi wejściowych. – Bardzo stary?

– Nie mam pojęcia. Rodzina Suze mieszka w nim od pokoleń. – Pociągam za dzwonek z płonną nadzieją, że w końcu go naprawili. Oczywiście tak się nie stało, więc zamiast tego stukam kilkakrotnie ciężką kołatką. Kiedy nikt się nie pojawia, otwieram drzwi i wchodzę do przestronnego, wyłożonego kamiennymi płytami holu, w którym przy płonącym kominku wyleguje się sędziwy labrador. – Halo, jest tu kto? – wołam. – Suze?

Nagle dostrzegam ojca mojej przyjaciółki smacznie śpiącego przy kominku na ogromnym skórzanym fotelu. Trochę się boję ojca Suze i zdecydowanie nie mam ochoty go budzić.

– Suze? – mówię dużo ciszej.

– Bex! Tak myślałam, że to ty!

Spoglądam w górę, na schody, i widzę Suze w kraciastym szlafroku, z długimi blond włosami opadającymi na plecy. Moja przyjaciółka uśmiecha się podekscytowana.

– Suze! – Wbiegam na schody i wyściskuję ją z całego serca. Kiedy się od siebie odsuwamy, obie mamy nieco zwilgotniałe oczy. Śmieję się nerwowo. Mój Boże, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tęskniłam za swoją przyjaciółką.

– Chodź ze mną do pokoju. – Suze ciągnie mnie za rękę. – Zobaczysz suknię.

– Dobrze wyszła? – pytam podekscytowana. – Na zdjęciu wyglądała zjawiskowo.

– Jest idealna! Poza tym musisz zobaczyć mój odjechany gorsecik od Rigby’ego i Pellera… i naprawdę oszałamiająe majtki…

Luke chrząka głośno i obie spoglądamy na niego.

– Och, przepraszam! – uśmiecha się Suze. – W kuchni są dzisiejsze gazety i inne takie. – Wskazuje w kierunku końca korytarza. – Możesz dostać jajka na boczku. Pani Gearing je dla ciebie przygotuje!

– Pani Gearing jest zdecydowanie w moim typie – odpowiada Luke z uśmiechem. – Do zobaczenia później.

Pokój Suze jest duży i jasny, z widokiem na ogród. To określenie umowne, ponieważ ów „ogród” zajmuje skromne pięć tysięcy hektarów. Ogromna połać trawników prowadzi do kępy cedrów i jeziora, w którym Suze niemal się utopiła, kiedy miała trzy lata. Po lewej stronie schowany za kamiennym płotem znajduje się ogród różany i kwietne rabatki pośród labiryntu żwirowanych ścieżek i żywopłotów. To tam Tarquin oświadczył się Suze. Podobno kiedy podniósł się z kolana, miał na spodniach mnóstwo żwiru. Typowy Tarquin.

Po prawej stronie widać stary kort tenisowy i połać łąki ciągnącej się aż do wysokiego żywopłotu, za którym mieści się miejscowy cmentarz parafialny. Wyglądam przez okno i widzę ogromną markizę oraz zadaszony pasaż biegnący wzdłuż kortu tenisowego, przez łąkę aż do bramy prowadzącej na dziedziniec kościelny.

– Chyba nie zamierzasz iść na ślub piechotą? – Nagle zaczynam się niepokoić o buty Suze, od Emmy Hope.

– No co ty, głuptasie! Przyjadę w powozie, ale goście będą mogli po wszystkim wrócić na piechotę do domu. Po drodze dostaną hot toddy, którą będą rozdawać kelnerzy ustawieni wzdłuż pasażu.

– Rany, zanosi się na wielkie widowisko! – Przyglądam się robotnikowi w dżinsach, który za pomocą młotka wbija palik w ziemię. Mimowolnie czuję ukłucie zazdrości. Zawsze marzyłam o wielkim, niesamowitym ślubie, z końmi, powozami i całym przepychem, jaki można sobie tylko wyobrazić.

– Prawda? Będzie niesamowicie! – Suze promienieje z radości. – A teraz muszę umyć zęby… – Z tymi słowy znika w łazience, a ja podchodzę do toaletki. W ramkę lustra wsunięte jest ogłoszenie zaręczyn. Czcigodna Pani Susan Cleath-Stuart i Czcigodny Pan Tarquin Cleath-Stuart. Rany boskie! Zawsze zapominam, że Suze pochodzi z wysokiego rodu.

– Ja też chcę mieć tytuł szlachecki – mówię, kiedy wraca do pokoju ze szczotką do włosów w dłoni. – Czuję się zupełnie poza marginesem. Jak się zdobywa tytuły?

– O nie, nie chcesz żadnego tytułu, uwierz mi. – Suze marszczy nos. – To dramat. Ludzie piszą do ciebie listy i nazywają cię „Czcigodna”.

– Tak czy siak, byłoby fajnie. Jak myślisz, jaki tytuł by mi pasował?

– Hmm… – Suze rozczesuje włosy. – Dama Becky Bloomwood?

– Fuj, brzmi to tak, jakbym miała z dziewięćdziesiąt trzy lata – krzywię się niepewnie. – A może Becky Bloom­wood, MBE1? To akurat chyba w miarę łatwo zdobyć, co?

– Pewnie – rzuca Suze z przekonaniem w głosie. – Mogłabyś zostać mianowana za zasługi dla przemysłu albo coś w tym stylu. Jeśli chcesz, nominuję cię. A teraz chodź! Chcę zobaczyć twoją kreację na ślub.

– W porządku! – Ze stęknięciem wciągam walizkę na jej łóżko. Rozpinam ją i ostrożnie wyciągam na wierzch kreację Danny’ego. – Co o tym sądzisz? – Prezentuję ją z dumą, wsłuchując się w szelest złotego jedwabiu. – Całkiem niezła, prawda?

– Fantastyczna. – Suze wpatruje się w moją suknię wielkimi oczami. – Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. – Dotyka cekinów na ramiączku. – Gdzie ją wynalazłaś? W Barney’s?

– Nie, nie, to projekt Danny’ego. Pamiętasz, mówiłam ci, że ma dla mnie coś uszyć?

– Faktycznie… – Suze marszczy czoło. – Danny?

– Mój sąsiad z góry – przypominam jej. – Projektant mody. Wpadłyśmy kiedyś na niego na schodach.

– Ach, no tak. – Suze kiwa głową. – Teraz już sobie przypominam.

Z jej tonu wynika jasno, że wcale niczego nie pamięta. Nie mogę jej jednak za to winić. W końcu widziała Danny’ego może przez dwie minuty. Akurat wybierał się do Connecticut z wizytą do rodziców, a Suze była zmęczona po długiej podróży samolotem i w zasadzie zamienili ledwie kilka słów. Mimo wszystko wydaje mi się to trochę dziwne, że Suze nie zna Danny’ego i vice versa. Przecież oboje są dla mnie tacy ważni. Zupełnie jakbym prowadziła dwa osobne życia, a im dłużej przebywam w Nowym Jorku, tym bardziej ich drogi się rozchodzą.

– A to jest moja kreacja. – Podekscytowana Suze otwiera szafę i rozpina pokrowiec, z którego wyłania się absolutnie bajkowa suknia, cała z jedwabiu i aksamitu, z długimi rękawami i z tradycyjnym długim welonem.

– O Boże, Suze – wzdycham wzruszona. – Będziesz wyglądała prześlicznie… Nadal nie mogę uwierzyć, że wychodzisz za mąż! Pani Cleath-Stuart.

– Aaaaa, nie nazywaj mnie tak. – Suze marszczy nos. – Mówisz jak moja matka. Chociaż faktycznie, małżeństwo z członkiem rodziny jest dość wygodne – dodaje, zamykając szafę. – Dzięki temu mogę jednocześnie przyjąć nazwisko męża i zachować panieńskie. Inicjały S C-S na wszystkich moich ramkach zostaną bez zmian. – Sięga do kartonowego pudła i wyciąga zeń przepiękną szklaną ramę, całą ze spiral i zakrętasów. – Zobacz, to moja nowa kolekcja…

Suze zajmuje się zawodowo projektowaniem oprawek do zdjęć, które sprzedaje w całym kraju. W zeszłym roku zaczęła również produkować albumy fotograficzne, a także papier i pudełka do pakowania prezentów.

– Inspirowana kształtami muszelek – mówi z dumą. – Podoba ci się?

– Jest niesamowita. – Przesuwam palcem po spiralnych kształtach. – Jak wpadłaś na ten pomysł?

– Tarkie mi go podsunął! Pewnego dnia poszliśmy na spacer i zaczął mi opowiadać, jak bardzo lubił zbierać muszelki, kiedy był dzieckiem. Rozwodził się o niesamowitych kształtach, jakie tworzy natura… i nagle mnie oświeciło.

Spoglądam w rozpromienioną twarz Suze i nagle wyobrażam sobie, jak spaceruje z Tarquinem po wietrznych szkockich wrzosowiskach wokół zamku, oboje w arańskich swetrach.

– Suze, będziesz bardzo szczęśliwa z Tarquinem – mówię całkowicie szczerze.

– Tak sądzisz? – Rumieni się z zadowolenia. – Naprawdę?

– Oczywiście. Spójrz tylko na siebie. Cała promieniejesz!

To najszczersza prawda. Nie zauważyłam tego przedtem, ale Suze wygląda zupełnie inaczej niż przed kilkoma laty. Nadal ma ten sam delikatny nosek i wysokie kości policzkowe, jej twarz jest jednak bardziej zaokrąglona, a rysy jakby łagodniejsze. Suze nadal jest szczupła, ale wygląda, jakby nieco się wypełniła, niemal jak… Lustruję ją uważnie od stóp do głów.

Zaraz, chwileczkę.

Nie. Chyba raczej…

Nie!

– Suze?

– Tak?

– Suze, czy ty… – Przełykam głośno. – Nie jesteś chyba… w ciąży?

– No co ty! – odpowiada oburzona. – Oczywiście, że nie! Naprawdę nie mam pojęcia, skąd wytrzasnęłaś ten… – Spogląda mi w oczy i przerywa. – No dobrze, jestem. – Wzrusza ramionami. – Jak się domyśliłaś?

– Jak? Z twojego… przecież widać, że jesteś w ciąży.

– Nieprawda! Nikt inny się nie domyślił!

– Niemożliwe. To przecież oczywiste!

– Wcale nie! – Suze wciąga brzuch i spogląda na swoje odbicie w lustrze. – Widzisz? A kiedy włożę mojego Rigby’ego i Pellera…

Nie mogę w to uwierzyć. Suze jest w ciąży!

– Czyli… to tajemnica? Twoi rodzice jeszcze nie wiedzą?

– Broń Boże! Nikt nie wie, nawet Tarkie – krzywi się. – To trochę w złym guście być przy nadziei na własnym ślubie, nie sądzisz? Zamierzałam udawać, że to wynik miesiąca miodowego.

– Ale przecież jesteś już przynajmniej w trzecim miesiącu.

– W czwartym. Dziecko ma się urodzić na początku czerwca.

Spoglądam na nią wstrząśnięta.

– W takim razie jakim cudem chcesz przekonać wszystkich, że zostało poczęte podczas miesiąca miodowego?

– Cóż… – zamyśla się na krótką chwilę. – Może urodzi się przed terminem?

– O całe cztery miesiące?!

– Nikt nie zauważy takiego drobiazgu! Wiesz, jacy roztargnieni są moi rodzice.

To prawda. Kiedyś pojawili się w szkole z internatem, żeby odebrać swoje dziecko po zakończeniu semestru. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Suze zakończyła tam naukę dwa lata wcześniej.

– A co z Tarquinem?

– Och, on nawet pewnie nie ma pojęcia, jak długo trwa ciąża. – Suze macha niedbale ręką. – Kiedyś hodował owce, a im zajmuje to około pięciu miesięcy. Powiem mu, że ludzie mają tak samo. – Sięga po szczotkę do włosów. – Wiesz, kiedyś wmówiłam mu, że kobiety muszą jeść czekoladę dwa razy dziennie, żeby nie zemdleć, i całkowicie mi uwierzył.

Suze ma rację co do jednego – kiedy już wciska się w swój dizajnerski gorset, jej ciążowy brzuszek zupełnie znika. Gdy tak siedzimy przed toaletką, uśmiechając się do siebie radośnie, Suze wygląda wręcz szczuplej niż ja – co szczerze powiedziawszy, jest trochę niesprawiedliwe.

Ostatnie dni były wspaniałe. Spędziłyśmy je, wypoczywając, oglądając stare filmy i spożywając niezliczone ilości kitkatów (Suze jadła wszakże za dwoje, ja zaś musiałam się jakoś wzmocnić po trudach transatlantyckiej podróży). Luke przywiózł ze sobą jakieś dokumenty i większość czasu przesiadywał w bibliotece. Chwilowo jednak nie miałam nic przeciwko temu. Cieszyłam się czasem spędzonym sam na sam z Suze. Dowiedziałam się wszystkiego o mieszkaniu, które zamierzali kupić z Tarquinem w Londynie, obejrzałam zdjęcia przepięknego hotelu na Antigui, gdzie zaplanowali spędzić miesiąc miodowy, i przymierzyłam większość ciuchów z obszernej garderoby mojej przyjaciółki.

W domu panował niezwykły ruch. Co chwila pojawiali się kwiaciarze, firmy zajmujące się organizacją przyjęć. Po trochu zjeżdżali się również liczni krewni. O dziwo, gospodarze zdawali się zupełnie tym nie przejmować. Mama Suze spędziła większość czasu na polowaniu, a ojciec siedział zamknięty w swoim gabinecie. Organizacją uroczystości zajmowała się gospodyni, pani Gearing, a i ona wydawała się dość zrelaksowana. Kiedy spytałam o to Suze, wzruszyła tylko ramionami.

– To dlatego, że przywykliśmy do wydawania wielkich przyjęć.

Ostatniego dnia przed ślubem odbył się wieczorek alkoholowy dla większości krewnych Suze i Tarquina, którzy przybyli tu ze Szkocji. Spodziewałam się, że wszyscy będą rozmawiać tylko o ślubie, ale za każdym razem gdy zwracałam czyjąś uwagę na cudowne bukiety albo komentowałam, że cała sytuacja jest bardzo romantyczna, ludzie patrzyli na mnie z obojętnością lub wręcz z niezrozumieniem. Dopiero gdy Suze wspomniała, że w ramach prezentu ślubnego Tarquin zamierza kupić jej wierzchowca, nagle wszyscy się ożywili i zaczęli rozprawiać o hodowcach, których znali, koniach, które kupili, i o tym, jak ich dobry znajomy miał przepiękną młodą kasztankę, którą Suze mogłaby być zainteresowana. Daję słowo, nawet jedna osoba nie zapytała mnie o mój strój!

Tak czy owak niewiele mnie to obchodzi. Moja kreacja jest spektakularna, podobnie jak suknia Suze. Obie wyglądamy prześlicznie. Fantastyczny wizażysta wykonał dla nas makijaże, a fryzjerka uczesała nam włosy w gładkie koki. Następnie wynajęty fotograf zrobił tak zwane „naturalistyczne” zdjęcia przedstawiające mnie pomagającą Suze w zakładaniu sukni ślubnej (kazał nam wszystko powtarzać trzy razy i pod koniec sesji rozbolały mnie ramiona). W tej chwili Suze zastanawia się nad wyborem jednego z sześciu rodowych diademów, a ja czekam cierpliwie, popijając szampana. Dla uspokojenia.

– A co z twoją mamą? – pyta fryzjerka, stylizując cienkie blond pasemka wokół twarzy Suze. – Może chciałaby, żebym ułożyła jej włosy?

– Wątpię – krzywi się moja przyjaciółka. – Mama nie lubi takich rzeczy.

– W co się ubiera? – pytam.

– Bóg jeden raczy wiedzieć. – Wzrusza ramionami Suze. – Pewnie pierwszą rzecz, jaka wpadnie jej pod rękę. – Spogląda na mnie, a ja uśmiecham się ze współczuciem. Zeszłej nocy matka Suze pojawiła się na przyjęciu w suto marszczonej spódnicy i wzorzystym wełnianym swetrze z ogromną diamentową broszką dla ozdoby. Co prawda mama Tarquina prezentowała się jeszcze gorzej. Nie mam pojęcia, skąd u Suze wzięło się tak dobre wyczucie stylu. – Bex, mogłabyś się upewnić, że nie włoży jakiejś obrzydliwej starej sukienki do pielenia chwastów? – prosi Suze. – Ciebie posłucha, jestem tego pewna.

– No dobrze – odpowiadam ze zwątpieniem. – Spróbuję.

Wychodząc z pokoju, dostrzegam na korytarzu Luke’a we fraku.

– Wyglądasz ślicznie. – Uśmiecha się do mnie.

– Naprawdę? – Obracam się. – To bardzo ładna sukienka, nie sądzisz? I tak dobrze pasuje…

– Nie mówię o sukience – przerywa mi Luke, spoglądając na mnie z łobuzerską iskierką w oczach. Robi mi się nagle bardzo ciepło i przyjemnie. – Suze jest ubrana? – pyta. – Chciałem jej tylko życzyć powodzenia.

– Tak, oczywiście. Możesz do niej wejść. Hej, Luke, nigdy nie zgadniesz, czego się dowiedziałam!

Przez ostatnie dwa dni nie mogłam się doczekać, aby opowiedzieć Luke’owi o dziecku, i teraz słowa zaczynają się ze mnie wylewać, zanim jestem się w stanie powstrzymać.

– Co takiego?

– Suze jest… – O Boże, nie mogę mu o tym powiedzieć! Po prostu nie mogę. Suze mnie zabije. – Jest… naprawdę bardzo szczęśliwa! – Czuję się jak ostatnia kretynka.

– To doskonale! – Luke spogląda na mnie zdziwiony. – Rzeczywiście, to niespodzianka. Cóż, zamienię z nią tylko słówko. Do zobaczenia później.

Ruszam w kierunku sypialni matki Suze i dyskretnie pukam do drzwi.

– Taaak? – krzyczy ktoś w odpowiedzi i drzwi otwierają się z rozmachem. Caroline, mama Suze, ma niemal metr osiemdziesiąt wzrostu, długie smukłe nogi, siwe włosy spięte w ciasny kok i ogorzałą twarz, która marszczy się w uśmiechu na mój widok. – Rebecca! – wykrzykuje tubalnym głosem i spogląda na zegarek. – Czy to już czas?

– Niezupełnie. – Uśmiecham się niepewnie i spoglądam na jej starą granatową bluzę sportową, bryczesy i buty do jazdy konnej. Mama Suze ma niesamowitą figurę jak na swój wiek. Nie dziwota, że moja przyjaciółka jest taka szczupła. Rozglądam się po sypialni, ale nie widzę żadnych innych ubrań, pokrowców na sukienki ani pudeł na buty lub kapelusze.

– Caroline… zastanawiałam się, co dzisiaj na siebie włożysz… jako matka panny młodej?

– Matka panny młodej? – Kobieta wpatruje się we mnie z przerażeniem. – Mój Boże, rzeczywiście! Nie myślałam o tym w ten sposób.

– Aha… czyli nie masz żadnego specjalnego ubioru na dzisiejszą okazję?

– Chyba jeszcze trochę za wcześnie na przebieranie, czyż nie? – mówi Caroline. – Wrzucę coś na siebie przed samą uroczystością.

– Może w takim razie pomogę ci coś wybrać? – bardziej oznajmiam, niż pytam. Ruszam w kierunku szafy, otwieram drzwi, szykując się na szok… i zastygam zaskoczona.

Nie mogę w to uwierzyć! Mam przed sobą najbardziej niesamowitą kolekcję odzieży, jaką kiedykolwiek widziałam. Stroje jeździeckie, suknie balowe i koktajlowe w stylu retro wiszą obok indyjskich sari, meksykańskich poncho… i całej baterii rodowej biżuterii.

– Co za kolekcja! – wzdycham.

– Wiem. – Caroline spogląda na ubrania niechętnie. – Cały stos starych śmieci.

– Starych śmieci? Mój Boże, gdyby chociaż jedna z tych sukni znalazła się w nowojorskim butiku z klasykami mody… – Wyciągam z szafy błękitny satynowy płaszcz obrębiony tasiemką. – To niesamowite!

– Podoba ci się? – pyta zaskoczona Caroline. – W takim razie weź to sobie.

– Nie mogłabym!

– Drogie dziecko, ale ja tego nie chcę.

– Mimo wszystko, sama wartość sentymentalna… wszystkie wspomnienia…

– Moje wspomnienia znajdują się tutaj. – Caroline stuka się po głowie. – A nie tutaj. – Przygląda się kolekcji ubrań i ozdób. Sięga po małą kość nawleczoną na rzemyk. – Ale do tego akurat jestem nader przywiązana.

– Do tego? – Usiłuję wzbudzić w sobie odrobinę entuzjazmu. – Cóż, to bardzo…

– Ofiarował mi to wódz Masajów dawno, dawno temu. Wyruszyliśmy tego dnia z bazy wczesnym rankiem, w poszukiwaniu stada słoni, kiedy zatrzymał nas wódz plemienia. Miejscowa kobieta dostała gorączki po urodzeniu dziecka. Pomogliśmy zbić jej temperaturę i plemię obsypało nas za to podarkami. Byłaś kiedykolwiek w Masai Marze, Rebecco?

– Mhm… nie. Tak naprawdę nigdy nie byłam…

– Ach, i ten cudowny drobiazg! – przerywa mi, sięgając po ręcznie haftowaną torebkę. – Kupiłam ją na targu ulicznym w Konyi. Wymieniłam ją na ostatnią paczkę papierosów, zanim wyruszyliśmy na Nemrut Dagi. Byłaś kiedyś w Turcji?

– Nie, tam również nie byłam – czuję się całkowicie niekompetentna z moją niesamowicie ograniczoną listą podróży. Szukam rozpaczliwie miejsca, które odwiedziłam, a które mogłoby zrobić wrażenie na Caroline, ale niestety nie byłam w żadnym wystarczająco ciekawym regionie. Kilka razy odwiedziłam Francję, Hiszpanię, Kretę… i to w zasadzie wszystko. Dlaczego nie byłam w żadnych ciekawych miejscach? Dlaczego na przykład nie wybrałam się na trekking w Mongolii?

Kiedyś zamierzałam pojechać do Tajlandii, ale ostatecznie zdecydowałam się na Francję i wszystkie oszczędności wydałam na torebkę od Lulu Guinness.

– Nie zwiedziłam wielu miejsc – przyznaję niechętnie.

– A zdecydowanie powinnaś, moja droga! – wykrzykuje Caroline. – Musisz poszerzać swoje horyzonty, uczyć się życia od innych ludzi. Jedną z moich najdroższych przyjaciółek jest boliwijska chłopka. Mełłyśmy razem kukurydzę na równinie Llanos.

– Och!

Mały zegar na kominku wybija godzinę i nagle zdaję sobie sprawę, że niczego nie uzyskałam.

– W każdym razie… masz jakiś pomysł na kreację ślubną?

– Coś ciepłego i kolorowego. – Caroline sięga po żółto-czerwone poncho.

– Ekhm… nie jestem pewna, czy taki strój byłby odpowiedni. – Przebieram w dziesiątkach garsonek i sukni i nagle dostrzegam połysk brzoskwiniowego jedwabiu. – Oooo! To będzie w sam raz. – Wyciągam wieszak i nie mogę uwierzyć własnym oczom. To Balenciaga.

– Ach tak, mój strój z przyjęcia pożegnalnego – zamyśla się Caroline. – Miałam go na sobie przed wyjazdem w podróż poślubną. Wyruszyliśmy wtedy Orient Expre­ssem do Wenecji, a potem zwiedzaliśmy Jaskinię Postojną. Znasz te okolice?

– Musisz to włożyć! – piszczę podekscytowana. – Będziesz wyglądała niesamowicie. A poza tym to takie romantyczne, jeśli włożysz strój, który nosiłaś podczas pożegnalnego przyjęcia przed podróżą poślubną!

– Faktycznie, to dość interesujący pomysł. – Caroline przykłada suknię do siebie. Krzywię się, widząc jej zniszczone czerwone dłonie. – Chyba powinna nadal pasować, jak myślisz? I mam tutaj jeszcze gdzieś do tego kapelusz… – Odkłada garsonkę i zaczyna przeszukiwać półkę.

– Chyba… jesteś szczęśliwa z powodu Suze? – Chwytam małe zdobne lusterko i studiuję swoje odbicie.

– Tarquin jest kochanym chłopcem. – Caroline odwraca się i stuka się znacząco po nosie. – Dobrze wyposażonym.

To prawda. Tarquin jest piętnastym z kolei najbogatszym człowiekiem w kraju lub coś w tym stylu. Jestem jednak zaskoczona, że mama Suze w ogóle o tym wspomina.

– No tak… – odpowiadam. – Chociaż nie sądzę, żeby Suze potrzebowała jego pieniędzy.

– Ach, nie mówię przecież o tym! – Caroline uśmiecha się do mnie znacząco i nagle pojmuję, do czego nawiązywała.

– Och! – Czerwienię się gwałtownie. – Ach, rozumiem!

– Wszyscy męscy potomkowie Cleathów-Stuartów są wręcz z tego znani. Nigdy nie słyszałam o rozwodzie w naszej rodzinie – dodaje, wciskając na głowę zielony filcowy kapelusz.

Mój Boże, od tej chwili zawsze będę patrzyła na Tarquina pod nieco innym kątem.

Po dłuższej chwili udaje mi się wreszcie wyperswadować Caroline zielony kapelusz i przekonać ją do szykownego czarnego cloche. Wracając długim korytarzem do pokoju Suze, słyszę znajome głosy dochodzące z holu na parterze.

– To przecież oczywiste! Pryszczyca została przyniesiona przez zarażone gołębie.

– Gołębie? Chcesz mi powiedzieć, że cała ta ogromna epidemia, która wytłukła połowę hodowli bydła w całej Europie, została wywołana przez kilka Bogu ducha winnych gołębi?

– Bogu ducha winnych? Graham, to są szkodniki!

Moi rodzice! Podbiegam do poręczy i widzę ich oboje stojących przy kominku. Tata ma na sobie frak, pod pachą trzyma cylinder, mama ma granatowy żakiet, kwiecistą spódnicę i jasnoczerwone buty, które nie bardzo pasują odcieniem do jej czerwonego kapelusza.

– Mama?

– Becky!

– Mamo, tato! – Zbiegam po schodach i obejmuję ich mocno, wdychając znajomy zapach talku Yardleya i wody Tweed.

Z minuty na minutę ta wycieczka robi się coraz bardziej sentymentalna. Nie widziałam moich rodziców od czasu ich wizyty w Nowym Jorku cztery miesiące temu. A nawet wtedy zatrzymali się u mnie tylko na trzy dni, przed wyjazdem na Florydę do Everglades.

– Mamo, wyglądasz fantastycznie! Czy to nowa fryzura?

– Tak. Maureen zrobiła mi pasemka. – Mama wygląda na bardzo zadowoloną. – Poza tym dzisiaj wpadłam do sąsiadki, żeby zrobić sobie profesjonalny makijaż. Wiesz, że Janice zrobiła kurs i jest teraz specjalistką!

– Właśnie… widzę – odpowiadam słabo, spoglądając na krzykliwe plamy różu i rozjaśniacza, którymi wysmarowane są policzki mamy. Może uda mi się jakoś „przypadkiem” trochę je wytrzeć?

– Luke tu jest? – Mama rozgląda się podekscytowana, niczym wiewiórka szukająca orzechów.

– Tak, kręci się tu gdzieś. – Na moje słowa rodzice wymieniają znaczące spojrzenia.

– Ale na pewno przyjechał, tak? – Mama chichocze nerwowo. – Przylecieliście tym samym samolotem, prawda?

– Mamo, nie martw się, Luke naprawdę tu jest. Daję słowo.

Nie wygląda na przekonaną i wcale jej nie winię. Koniec końców podczas ostatniego ślubu, w którym wszyscy braliśmy udział, Luke się nie pojawił, a ja w desperacji musiałam zastosować… ekhm…

Cóż, tak naprawdę było to jedynie malutkie niewinne kłamstewko. Przecież naprawdę mógł być na miejscu, wmieszany w tłum. I gdyby nie ta głupia fotografia grupowa, nikt by się nie dowiedział prawdy.

– Pani Bloomwood! Witam! – wykrzykuje Luke, przechodząc przez drzwi wejściowe. Dzięki Bogu!

– Luke! – Mama chichocze z ulgą. – Jesteś! Graham, widziałeś? Luke tu jest!

– Oczywiście, że jest. – Ojciec wywraca oczami. – Gdzie, uważasz, miałby być? Na Księżycu?!

– Jak się pani miewa, pani Bloomwood? – Luke uśmiecha się i całuje mamę w policzek.

– Ach, Luke, musisz zacząć mi mówić po imieniu! Jane! Już tyle razy ci tłumaczyłam! – Cała jest zarumieniona z zadowolenia i trzyma Luke’a za ramię, jakby za chwilę miał się rozpłynąć w powietrzu. Luke uśmiecha się do mnie lekko, a ja odpowiadam mu tym samym. Czekałam na ten dzień bardzo długo, a teraz wreszcie nastąpił. Czuję się, jakby przyszło Boże Narodzenie. Przez otwarte drzwi widzę gości weselnych zdążających do ośnieżonego ogrodu we frakach, pięknych sukniach i eleganckich kapeluszach. Z daleka dobiega mnie dudnienie dzwonów kościelnych, a wokół panuje elektryzująca atmosfera oczekiwania.

– A gdzie jest nasza piękna panna młoda? – pyta tata.

– Tutaj – dobiega nas z góry głos Suze. Spoglądamy na nią, gdy spływa po schodach w dół, spowita w delikatny jedwab, trzymając w dłoni przepiękną wiązankę z róż i bluszczu.

– Och, Suzie. – Mama zakrywa dłonią usta. – Ach, ta suknia! Och… Becky, widziałaś! Suzie, wyglądasz… – Spogląda na mnie wzruszona i po raz pierwszy zdaje się dostrzegać mój strój. – Becky… czy zamierzasz to włożyć na ślub? Zmarzniesz na kość!

– Nie zmarznę. Kościół jest ogrzewany.

– Piękna suknia, prawda? – mówi Suze. – Bardzo nietypowa.

– Ale przecież to tylko podkoszulek! – Mama pociąga niezadowolona za rękaw. – A ten wystrzępiony kawałek? Nie jest nawet porządnie wykończona!

– Jest zrobiona na zamówienie – wyjaśniam. – Jedyna w swoim rodzaju.

– Jedyna w swoim rodzaju? A czy nie powinnaś mieć takiej samej sukni jak reszta druhen?

– Nie mam żadnych innych druhen – wyjaśnia Suze. – Jedyną osobą, jaką ewentualnie mogłabym jeszcze poprosić, była Fenny, siostra Tarquina. Powiedziała jednak, że jeśli znów zostanie druhną, zaprzepaści wszelkie swoje szanse na zamążpójście. Wiecie, co powiadają: „Trzy razy świadkujesz – nigdy nie ślubujesz”. A ona robiła to już z dziewięćdziesiąt razy! A teraz ma oko na jakiegoś faceta, który pracuje w City, i nie chce niczego zapeszyć.

Zapada cisza. Widzę, jak mama intensywnie się nad czymś zastanawia. O Boże, błagam, tylko nie…