Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zapach wspomnień

Zapach wspomnień

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66134-21-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zapach wspomnień

Historia wielkiej miłości i pasji, których nie zniszczyła nawet wojna

Kiedy w 1939 znana francuska perfumiarka Danielle wchodzi na pokład luksusowego liniowca, który płynie do Europy, nie wie jeszcze, że ta podróż odmieni jej życie na zawsze. Na pokładzie statku ona i jej mąż dowiadują się o wybuchu wojny, która rozdziela ich z synem będącym pod opieką babci w Polsce.

Kolejne miesiące i lata stają się dla Danielle najtrudniejszymi chwilami w życiu. Kobieta rozpaczliwie stara się odnaleźć zagubioną rodzinę. W końcu podejmuje trudną decyzję i wyjeżdża do Ameryki.

Danielle nie zamierza się jednak poddawać i chce wykorzystać swój wspaniały dar w Los Angeles. Dzięki determinacji i pasji wkrótce odnosi sukces jako kreatorka perfum oraz dostaje przepustkę do hollywoodzkich elit.

Mistrzowski romans, którego strony przewracają się same!

__

"Opowieść, która rywalizuje z Danielle Steel w jej romantycznym wydaniu!" – Allegra Jordan, autorka "Końca niewinności"

"Jan Moran to nowa królowa epickiego romansu!" – Rebecca Forster, bestsellerowa autorka „USA Today”

___

O autorce

Jan Moran – przedsiębiorczyni i autorka bestsellerowych powieści historycznych. Jako ekspert w dziedzinie zapachów oraz urody została wyróżniona w wielu publikacjach oraz w telewizji i radiu, w tym w CNN, "InStyle" i "O Magazine". Uzyskała tytuł MBA w Harvard Business School. Uczęszczała na University of California w Los Angeles Extension Writers Program, studiując fikcję, literaturę faktu i scenopisarstwo. Tworząc powieści, często czerpie inspiracje ze swoich międzynarodowych podróży i doświadczeń biznesowych, nadając książkom realistyczne szczegóły.

Polecane książki

Dwie siostry, Grez i Marion, żyją szczęśliwie w angielskiej wiosce z dwoma służącymi, Klemensi Niukom i Benjaminem Britem, i ich dobrodusznym ojcem, dr Dżeddlerem. Dr Dżeddler to człowiek, którego filozofią jest traktowanie życia jako farsy. Marion, młodsza siostra, jest zaręczona z Alfredem ...
Tytułowy „Zapach anioła” pomaga ludziom w najtrudniejszych chwilach przetrwać i nie zwątpić w sens życia. Towarzyszy głównym postaciom tej opowieści o zwycięstwie miłości nad śmiercią, splata się z ich losami w różnym czasie i na odległych kontynentach. Bohaterami powieści są ludzie oraz asystuj...
Od czasu rozpoczęcia reform wewnętrznych w 1978 r. Chiny weszły na ścieżkę szybkiego wzrostu gospodarczego, stopniowo umacniając swoją pozycję międzynarodową. O ile przez pierwsze dziesięciolecia gwałtownych przemian władze w Pekinie starały się maskować własne ambicje mocarstwowe, o tyle w ostatnic...
XIX-wieczny Londyn. Szesnastoletnia Lady Violet Adair przygotowuje się do debiutu w towarzystwie, zgodnie z nakazem ojca, choć najchętniej nie opuszczałaby swojego laboratorium. Gdy podczas balu dochodzi do morderstwa, Violet rozpoczyna śledztwo, które prowadzi ją do kostnicy, gdzie w zwłokach ofiar...
Wiek XV. W książce można znaleźć wiele prawd historycznych w tym przełomowym okresie naszej historii. W tej powieści czytelnik znajdzie barwne opisy bitew, intrygi, piękne opisy przyrody, wątki miłosne, odwagę i poświęcenie dla ziemi Ojczystej. Zachęcam Państwa do pochylenia się nad e-bookiem, l...
Proces decyzyjny tłumacza jest pierwszym na rynku polskim metodycznym kompendium z dziedziny pedagogiki przekładu, które w sposób nowoczesny i całościowy ujmuje zagadnienia dotyczące kształcenia tłumaczy. Metodyka nauczania przekładu przedstawiona jest jako subdyscyplina przekładoznawstwa, a kluczow...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jan Moran

Mojej Mamie, Jeanne Hollenbeck,

która wsparła mnie swoimi wspomnieniami

z czasu II wojny światowej oraz wpoiła mi

uwielbienie dla zapachów i wszystkiego,

co piękne. Z wyrazami podziękowania

i najgłębszej miłości.

1

Róża to symbol miłości, królowa wszystkich zapachów. A mimo tego swąd wojny potrafi zaczadzić najbardziej światłe umysły…

– DB

(z dziennika perfum Danielle Bretancourt)

3 września 1939 roku, Ocean Atlantycki

Spragniona świeżego powietrza Danielle Bretancourt von Hoffman wsparła się o pokrytą mahoniowymi panelami ścianę i z trudem utrzymując równowagę, otworzyła mosiężny bulaj. Do wnętrza kabiny wtargnął przesycony wilgocią wiatr – zwiastun zbliżającego się sztormu – i wypełnił jej nozdrza intensywnym, surowym zapachem wodorostów. Jednak nawet orzeźwiające mrowienie słonych kropli na skórze nie pomogło uciszyć jej niepokoju o syna.

Nicky miał dopiero sześć lat. „Jak mogłam go zostawić?” Danielle od początku chciała wziąć chłopca ze sobą, ale jej mąż się sprzeciwił, twierdząc, że podróż byłaby zbyt uciążliwa dla dziecka. Jako wytrawny naukowiec przytoczył tak logiczne i racjonalne argumenty, że Danielle, wbrew własnym przeczuciom, uległa. Postanowili więc, że na czas ich nieobecności Nicky zostanie z matką Maxa, Zofią, w ich rodzinnym majątku w Polsce.

Newell-Grey Explorer zatrzeszczał i odchylił się do tyłu poderwany przez spienioną falę. Danielle nie spuszczała wzroku z horyzontu, gdy nowojorski liniowiec pokonywał szare, wzburzone wody oceanu, zmierzając w stronę Anglii. Ponagliła go w myślach, niecierpliwa, by dotrzeć do domu jak najprędzej.

Jej zwykle stabilny żołądek falował teraz w rytm rozhuśtanego statku. Czy to z powodu stresu, porannych nudności czy niespokojnego ruchu morza? „Pewnie wszystkiego naraz”, pomyślała. Dopiero w zeszłym tygodniu poczuła się tak źle, że poszła do lekarza, a ten rozpoznał ciążę. Naprawdę trudno było sobie wyobrazić mniej sprzyjający moment.

Zmrużyła oczy pod wpływem ostrego podmuchu wiatru, z głową pełną obaw. Kiedy tylko usłyszeli o nowym porozumieniu między Niemcami i Rosją, rzucili wszystko i podjęli starania, aby jak najszybciej wrócić do Europy. Czy naprawdę minęły zaledwie dwa dni, odkąd dotarła do nich porażająca wiadomość o napaści nazistów na Polskę?

Rozległo się szybkie pukanie. Danielle chwiejnym krokiem przemierzyła kajutę i otworzyła drzwi. W progu stał Jonathan Newell-Grey, przyszły spadkobierca linii żeglugowych noszących jego nazwisko. Miał rozwiązany krawat, a podwinięte rękawy koszuli odsłaniały silne, krzepkie ręce wyrzeźbione przez lata na morzu. Na ramieniu wisiała mu przerzucona niedbale wełniana marynarka.

Danielle i Max poznali Jona w trakcie rejsu w przeciwnym kierunku kilka tygodni wcześniej. Szybko się zaprzyjaźnili i zaczęli regularnie jadać razem kolacje najpierw na pokładzie, a potem także w mieście. Obyty w świecie i pełen energii Jon, który uwielbiał jeść i odkrywać nowe sekrety kulinarne, oprowadził ich nie tylko po najlepszych nowojorskich restauracjach, ale i mniej znanych knajpkach serwujących oryginalne francuskie i niemieckie specjały, łagodząc w ten sposób ich tęsknotę za domem. A ponieważ przez tych kilka tygodni w Nowym Jorku musieli przygotować wszystko na przyjazd reszty rodziny, oboje z Danielle doceniali pomoc dobrze zorientowanego przyjaciela.

Jon na swój bezpośredni, choć taktowny, sposób pomógł im znaleźć dom w dobrej dzielnicy, zapoznał ich ze swoim bankierem i objaśnił pewne niezrozumiałe dla nich amerykańskie powiedzonka podczas wesołych wieczorów przy jego ulubionym, odpowiednio wyleżanym bordeaux. Wjechali razem na dach Empire State Building, obejrzeli przedstawienie na Broadwayu, a raz nawet przetańczyli pół nocy na koncercie zespołu Benny’ego Goodmana. Jon towarzyszył im również na międzynarodowej wystawie, gdzie wśród ekspozycji wchodzących na rynek producentów znalazły się ich kryształowe flakoniki perfum. Danielle i Max bardzo sobie cenili znajomość z Jonem, człowiekiem pełnym fantazji i radości życia, i z nadzieją spoglądali w przyszłość w Stanach Zjednoczonych, z dala od wpływów Hitlera.

Jednak na wieść o inwazji cały optymizm prysnął przyćmiony lękiem o najbliższych.

– Bonjour – powiedziała Danielle, rada na jego widok. – Czy coś już wiadomo?

– Nie. – Jon przeczesał niesforne brązowe włosy palcami. Na jego ogorzałej twarzy lśniły kropelki morskiej wody. – O piętnastej kapitan zbiera wszystkich pasażerów z polskimi i niemieckimi paszportami.

– Ja mam francuski paszport.

– Musisz pójść, Danielle – rzekł zdławionym od wiatru głosem.

– Oczywiście, tylko… – Statek znów szarpnął do góry i Jon złapał ją za ramiona, aby nie upadła. Zaprawiony w rejsach, instynktownie wyczuwał ruchy pokładu.

– Trzymaj się, dziewczyno – powiedział z ciepłym uśmiechem, po czym przeniósł wzrok za okno ponad jej ramieniem w stronę masy spienionego oceanu. Słońce zniknęło w gęstwinie ciemnych chmur i na twarz Jona padły ostre cienie.

Lekko zdeprymowana Danielle przylgnęła do ściany. Przypomniała sobie przeczucie, z jakim obudziła się tego ranka. Na swoje szczęście – albo wręcz przeciwnie – posiadała dar szczególnej intuicji. Zmarszczyła brwi i zapytała:

– Czy statek wytrzyma sztorm?

– Oczywiście. To pierwszorzędna maszyna, jedna z najlepszych na świecie. Taka burza to dla niej nic. – Jon zacisnął szczęki i zwrócił się ku niej. Jego zwykle wesołe oczy przesłaniał wyraz powagi. – Nawet jeżeli trafimy na jeszcze silniejszy wiatr, to i tak rano powinniśmy dotrzeć do Anglii.

Danielle skinęła głową, chociaż w głębi duszy wiedziała. Zmroził ją dreszcz niepokoju. Coś było strasznie nie tak. Jej szósty zmysł odzywał się samoczynnie w formie nagłych przebłysków świadomości. Nie mogła sama go uruchomić ani kontrolować, a tym bardziej wytłumaczyć tego komukolwiek, zwłaszcza swojemu mężowi. Miała tylko dwadzieścia sześć lat. Max był starszy, mądrzejszy i uważał wiarę w intuicję za ciemnotę. Nie chciał jej tym urazić. Po prostu jako absolwent wydziału nauk ścisłych na jednym z niemieckich uniwersytetów nie uznawał zjawisk, których nie dało się klarownie udowodnić.

Jon dotknął jej ramienia ze współczuciem.

– Mogę ci jakoś pomóc?

– Nie, chyba że potrafisz dokonywać cudów. – Ciepło jego palców mimo woli przywołało wspomnienie wieczoru sprzed kilku dni, gdy po kolacji Danielle, która uwielbiała tańczyć, przy zachęcie ze strony męża pozwoliła Jonowi porwać się na parkiet, gdy tymczasem Max rozprawiał zawzięcie z kapitanem. Przypomniała sobie jego delikatny oddech, szorstki dotyk skóry i wijące się nad kołnierzykiem włosy. Jon chłonął jej słowa z zainteresowaniem, bez względu na to, czy mówiła o swoim małym synku, czy o pracy w Parfums Bretancourt – rodzinnej perfumerii na południu Francji. A kiedy oparła mu głowę na piersi, zauroczył ją jego naturalny zapach, wyjątkowy i ekscytująco męski.

Jako przedstawicielka trzeciego pokolenia perfumiarzy Danielle miała niezwykle wyczulony węch. W laboratorium ta wrażliwość bardzo się przydawała, ale w codziennym życiu potrafiła być uciążliwa. Surowy, lekko drapieżny zapach Jona nieustannie wiercił jej w nosie i towarzyszył w snach, jakby przeniknął do jej neuronów, a przez to myśli o nim powracały częściej niż powinny. „Jestem szczęśliwą mężatką”, powtarzała sobie stanowczo.

Wyparła tamten obraz z pamięci i speszona zrobiła krok do tyłu. W przelocie pochwyciła w lustrze odbicie swoich potarganych rdzawokasztanowych włosów i rozmazanej szminki. Wygładziła jedwabną suknię w kolorze brudnego seledynu uszytą na podstawie własnego projektu i przesunęła palcami po bladych policzkach.

– Ta podróż od początku źle się zapowiadała.

– Miałaś jakieś wieści od teściowej?

– Od czasu, kiedy rozmawiałam z nią w Nowym Jorku nie. A moja mama w ostatnim telegramie pisze, że jeszcze nie dotarli.

Kiedy usłyszeli o najeździe, zadzwonili do matki Maxa i kazali jej natychmiast zabrać Nicky’ego do Paryża, gdzie rodzice Danielle zajmowali duże mieszkanie w zasobnej szesnastej dzielnicy w centrum miasta. Głos Zofii brzmiał okropnie. Nie wiedzieli, że była aż tak chora. „A jeżeli nie będzie w stanie odbyć tej podróży?” Dręczona wyrzutami sumienia Danielle z trudem przemogła falę paniki w gardle na myśl o teściowej.

– Muszą wyjechać z Polski. – Jon musnął jej policzek.

Danielle ze zbolałym sercem odruchowo zwróciła się ku kojącej pieszczocie jego dłoni, której zapach – miły, choć zarazem groźny – łączył w sobie woń morza z cierpkawą mieszanką drewna, którą w zwykłych okolicznościach rozpoznałaby w okamgnieniu. Ale w tej chwili jej myśli zaprzątał wyłącznie Nicky. Zamknęła oczy i zdusiła nerwowy szloch.

– Max jest bardzo zaradny – powiedział łagodnie Jon, głaszcząc ją po twarzy. – Znajdzie jakiś sposób.

„A jeżeli nie?” Max zaplanował i zorganizował całość przeprowadzki do Stanów, od wyjazdu rozpoznawczego ich dwojga do Nowego Jorku do powrotu do Polski po resztę rodziny. Czynił też starania, aby ściągnąć za sobą najbardziej wartościowych pracowników firmy. „W jego ustach wszystko brzmi tak rozsądnie”.

Max pochodził z arystokratycznej niemieckiej rodziny. Gdy był młody, jego matka odziedziczyła majątek ziemski oraz fabrykę szkła i kryształu na terenie Polski. Razem z mężem Karlem i jego osieroconym bratankiem Heinrichem zamieszkali w rezydencji zbudowanej w tysiąc osiemset dwudziestym roku w prezencie ślubnym dla kogoś z przodków Zofii. Mężczyźni zaangażowali się w odbudowę fabryki i wznowienie produkcji, a Zofię pochłonęła restauracja zamku – prawdziwej perły angielskiego neogotyku. Po ślubie z Maxem Danielle gorliwie wspierała teściową w jej wysiłkach, by przywrócić do dawnej świetności przestronne salony i sypialnie, arboretum, sadzawki i ogrody. Nie potrafiąc jednak całkowicie zrezygnować z ukochanej sztuki, wolne chwile spędzała w urządzonym w ich części atelier, gdzie przy półokrągłym stole z półkami i szufladkami pełnymi olejków eterycznych i perfumiarskich przyrządów w samotności uprawiała swoją magię. Potrzeba tworzenia zapachów była częścią niej i nie potrafiła się jej wyrzec.

Okręt znów się przechylił, a okrągłe drzwiczki bulaju gruchnęły o panelową ścianę. Płynnie przenosząc ciężar ciała na rozkołysanym pokładzie, Jon złapał je i unieruchomił zaczepem, po czym podszedł do niej. Danielle miała wrażenie, że z całej jego muskularnej postaci bije adrenalina. Nachylił się i odgarnął jej z czoła wilgotne pasmo włosów.

– Gdybym nie spotkał Maxa, powiesz mu o zebraniu u kapitana?

– Przyjdziemy. – Znów pochwyciła jego rześki zapach i tym razem ciąg skojarzeń uruchomił się momentalnie. Mieszanka skóry, paczuli, róży plus jego naturalna woń, ciepła, pociągająca… Oczywiście! Spanish Leather. Angielska receptura. Trumper. Lecz na Jonie ta kompozycja nabierała niewiarygodnej treści. Połączenie z zapachem jego ciała dawało fascynujący efekt, który działał na nią jak magnes i rozbudzał w niej bolesną tęsknotę… Cofnęła się gwałtownie. „To nie jest czas ani miejsce”.

Wypuszczając jej włosy z palców, Jon obrzucił ją łagodnym spojrzeniem cętkowanych orzechowych oczu pod ciemnymi brwiami.

Danielle odsunęła się, a on znów utkwił czujny wzrok w toni oceanu spowitej bladą poświatą słońca.

Wyczuła w nim napięcie.

– Coś cię niepokoi?

– Boję się niemieckich u-bootów. Unterseeboot. To najbardziej podstępne okręty podwodne. Prawdziwa plaga na morzu. Ale nie przejmuj się, Newell-Greyowie dbają o bezpieczeństwo swoich pasażerów. – Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

„U-booty? A więc do tego już doszło”. Przyłożyła drżący palec do ust. Ale nie tylko myśl o zagrożeniu wzbudziła w niej popłoch. Swobodny, poufały sposób bycia Jona coraz częściej wywoływał w niej dreszcze. Na szczęście Max miał zbyt wiele godności, żeby robić zamieszanie o nic. „Bo przecież nic się nie dzieje”, pomyślała. Kochała męża. „Tylko ten zapach…” W głowie zaroiło jej się od rozmaitych doznań. „Orzeźwiający, cierpki, nasycony drewnem… Mogłabym odtworzyć chłód morza, dodać odrobinę paczuli…”

Okręt poderwał się nieoczekiwanie. Sztućce z brzękiem zjechały z pokrytego fornirem stołu, a książki uderzyły o ścianę. Danielle zaparła się w miejscu, z jedną dłonią na futrynie drzwi, a drugą osłaniając opiekuńczo brzuch. Spadło na nich tyle wyzwań naraz. „Nasz syn, nasza rodzina, nasz dom”. Postanowiła skupić myśli na obecnej chwili.

Gdy pokład odzyskał równowagę, spostrzegła na podłodze granatową czapkę, którą zrobiła na drutach dla Nicky’ego. Upuścił ją na dworcu, a Danielle zapomniała oddać ją później Zofii. Zdjęta tęsknotą za synem, za dźwiękiem jego głosu, chwyciła miękką włóczkę palcami i przytuliła ją do twarzy, chłonąc ślady zapachu swojego drogiego chłopca – mleka, trawy, słomy i czekolady. Wyczuła nawet chłód miłej, połyskliwej wilgoci na jego rumianej buzi. Przypomniała sobie, jak wśród pisków i śmiechów gonili się po bujnych, rozległych ogrodach, karmili wędrowne kaczki pomieszkujące nad ich sadzawkami lub spacerowali w przyjemnym cieniu koron wysokich, sędziwych drzew. Otarła łzy z policzków.

Chowając czapkę do torebki, zastygła na chwilę, zapatrzona na zdjęcie Nicky’ego, które nosiła przy sobie. Z oczami zmrużonymi od śmiechu wystawiał do obiektywu swoją ulubioną maskotkę – małpę w biało-czerwone paski z oczami z czarnych guzików, które przyszyła Danielle. Nicky był takim rozkosznym, złotowłosym gejzerem energii. Danielle przeszył nagły lęk. Wcisnęła czapkę do środka i zatrzasnęła torebkę. Drzwi otworzyły się i do kabiny wszedł Max z poszarzałą twarzą, a w sztywnych ruchach jego smukłej, kanciastej sylwetki Danielle wyczuła stres.

– Jon zajrzał przed chwilą – powiedziała. – Mamy iść na zebranie…

– Wiem, jesteśmy razem – odparł Max swoją lekko oficjalną, zdławioną angielszczyzną z niemieckim akcentem. Podniósł do ust onyksową fajkę, roztaczając wokół słodki, dymny aromat swojego ulubionego tytoniu z dodatkiem wanilii.

W drzwiach ukazał się Jon.

– Gotowi?

Max zacisnął szczęki i wsunął fajkę do kieszeni świetnie skrojonej wełnianej marynarki.

– Wcześniej muszę się napić. Masz ochotę, Jon?

– Dzięki, nie teraz.

Max minął Danielle i ruszył do kredensu z alkoholem. Przy kolejnym skoku okrętu stracił równowagę i upadł na toaletkę, strącając skórzaną czerwoną szkatułkę żony na podłogę.

Danielle wydała zduszony okrzyk. Rozległ się brzęk tłuczonych flakoników, wieczko odskoczyło i ze środka, jak zapachowy fajerwerk, buchnęły opary jaśminu, róży, kwiatu pomarańczy, bergamotki, jagód, wanilii, cedru i sandałowca.

– Och, Max! – Zrozpaczona zgarnęła fałdy sukni i kucnęła nad swoimi skarbami. To były wszystkie perfumy, jakie wzięła. Nie potrafiłaby przywołać w pamięci nawet jednego dnia bez którejś ze swoich kompozycji. Wiedziała, że Max nie zrobił tego naumyślnie, ale i tak serce jej pękało, gdy ostrożnie zaczęła wyławiać z puzderka potrzaskane szczątki: okruchy kryształu i karneolowe zatyczki. – Max, możesz podać mi kosz?

– Przepraszam cię, nie chciałem… – Z zatroskaną twarzą odwrócił się i sięgnął po butelkę wódki. – Daj spokój, Danielle – westchnął z rezygnacją. – Obsługa się tym zajmie.

Jon uklęknął przy niej.

– Sama je zrobiłaś?

– Tak. A szkatułkę dostałam od Maxa w prezencie ślubnym.

– To dzieła sztuki, Danielle. Max mówił, że już w młodości słynęłaś jako wschodzący talent w świecie perfumiarstwa. – Wyjął ostry odłamek z jej palców. – Nie skalecz się. Przyślę kogoś, żeby to uprzątnąć, kiedy was nie będzie.

Pochwyciła jego spojrzenie i podziękowała mu bezgłośnie, po czym wstała i ponownie otworzyła bulaj. Silny poryw wiatru omiótł włosami jej twarz i wywołał mrowienie na policzkach. Popatrzyła w morze, a wtedy spłynęło na nią ciche, podskórne przekonanie. „To prawda”, pomyślała i się odwróciła.

– Jon powiedział, że mogą tu krążyć u-booty.

Max nalał sobie wódki i zastygł z kieliszkiem w dłoni, podczas gdy jego analityczny umysł już dokonywał rachunku prawdopodobieństwa takiej groźby. Danielle dobrze go znała. Widziała, jak w oczach męża zapłonął blask koncentracji, by po chwili rozproszyć się w ich czystym błękicie wraz z wyciągnięciem wniosków.

– Niemożliwe – stwierdził.

– Wszystko jest możliwe. – Jon wrzucił odłamki szkła do pojemnika i podniósł się z ziemi.

Danielle gorączkowo przewijała w myślach poranne wydarzenia.

– Czy to dlatego płyniemy zygzakiem?

Jon zerknął na Maxa.

– Bystra ta twoja żona. – Posłał jej ciepły uśmiech uniesionym kącikiem ust, przez co wgłębienie w podbródku przesunęło się nieco w bok. – Owszem, Danielle, ale tylko na wszelki wypadek. U-booty nie atakują liniowców pasażerskich.

Poczuła ucisk w głowie.

– A Lusitania?

– Dzisiaj takie pomyłki się nie zdarzają – zapewnił Jon, pocierając brodę palcami. – Każdy kapitan ma dostęp do Rejestru Lloyda. Wiadomo, że jesteśmy statkiem pasażerskim. Poza tym na wojnie panują pewne zasady. Przed atakiem trzeba wystrzelić z dzioba sygnał ostrzegawczy. Zresztą Anglia nie jest w stanie wojny.

– Jeszcze nie. – Max opróżnił kieliszek jednym haustem i skrzywił się, zaciskając usta. – A więc to dlatego przez cały dzień warujesz na rufie, Jon?

– Przejrzałeś mnie, mądralo. Ale mówiąc poważnie, w razie potrzeby będzie dość czasu, aby dać znać, że nie jesteśmy uzbrojeni. Wojenne reguły dotyczą także łodzi podwodnych. Nawet naziści muszą ich przestrzegać.

„Naziści”. Dźwięk tego słowa napełnił Danielle trwogą. To, co spotykało Żydów w Niemczech, było nie do pojęcia. Zgodnie z najnowszym rozporządzeniem musieli dla rozpoznania nosić na odzieży żółtą gwiazdę. Coś nieprawdopodobnego. Zamykano żydowskie interesy, bito i mordowano całe rodziny, bez względu na poziom wykształcenia, wiek czy stan majątkowy. A to byli przecież niemieccy obywatele. Wielu z nich mieszkało w Niemczech od pokoleń. Po plecach przebiegł jej dreszcz.

– Zbyt długo czekaliśmy, Max. Musimy natychmiast wyciągnąć stamtąd Nicky’ego i twoją mamę.

– Polskie wojsko jeszcze się nie poddało – odparł cicho Max i nalał sobie kolejnego drinka. – Cierpliwości, kochanie.

– Jak możesz być taki spokojny? – Pod wpływem rozpaczy głos jej się lekko załamał. Ojciec Danielle pochodził z dawnej francuskiej rodziny o ugruntowanej pozycji, ale matka była Żydówką. Niemieckie prawo uznawało więc Nicky’ego za ćwierć-Żyda. – Wiesz przecież, co mogliby mu zrobić.

– Rozmawialiśmy o tym. Nicky jest tylko dzieckiem – odparł Max ze znużeniem, a na wysokie czoło wystąpiły mu pulsujące żyły. – Wychowano cię w religii twojego ojca. Jesteś katoliczką. Nicky także został ochrzczony. Jak naziści mogliby doszukać się czegoś innego?

Ale Danielle wiedziała, że mieli swoje sposoby. Przycisnęła rękę do ust, targana niepokojem i poczuciem winy. „Dlaczego nie uparłam się, żeby go zabrać?”

Max wychylił zawartość kieliszka i spojrzał na Jona.

– Chyba powinniśmy iść. – Ruszył w stronę drzwi, ale po drodze przystanął i nie odwracając się, rzekł głucho: – Przepraszam za perfumy, Danielle. Przepraszam za wszystko.

Danielle serce stanęło. Max pił tylko wtedy, gdy czuł się bezradny, gdy nie potrafił znaleźć rozwiązania. I nigdy nie przepraszał. W jego przekonaniu to oznaczało porażkę – przyznanie, że trzeźwość umysłu i dokładne kalkulacje zawiodły. Bardzo poważnie traktował rolę głowy rodziny i dokładał wszelkich starań, aby jego bliskim, a szczególnie ukochanemu synkowi, niczego nie brakowało. Danielle zawsze czuła się przy nim bezpiecznie. „Aż do teraz – pomyślała, a strach oplótł ją niczym pnącze bluszczu. – Nagle wszystko się zmieniło”.

Jon otworzył drzwi i przepuścił ich przodem. Chwyciła torebkę i pośpieszyła za mężem.

W korytarzu tłoczyli się podróżni, a powietrze fermentowało od ich wzburzenia i niepokoju jak mleko zostawione na słońcu. Pot wywołany strachem pachniał inaczej.

– Przeklęte szwaby – rozbrzmiewało raz po raz, na co Max spinał się nieswojo.

Kiedy wyszli na pokład widokowy, Danielle uciekła wzrokiem w morze, lecz niewiele zdołała dostrzec poprzez gęste opary nad wodą.

Jon podążył za jej spojrzeniem.

– Spada mgła.

Przesycone ozonem powietrze zwiastowało deszcz.

– Jest tak ciemno – stwierdziła. – Jon, dlaczego nie włączamy świateł?

– Ze względów bezpieczeństwa.

„Nieprawda”, pomyślała, czując, jak sztywnieją jej mięśni karku.

W wypoczynkowym salonie pierwszej klasy oczekiwał już tłum rozemocjonowanych pasażerów. Jon przeprosił ich i poszedł zająć miejsce obok sceny jako przedstawiciel armatora. Po sali przebiegły zatrwożone szepty, gdy na podwyższenie wszedł zasępiony kapitan.

– Dziękuję państwu za przybycie – zaczął. – Przedwczoraj hitlerowskie Niemcy naruszyły europejski układ pokojowy. Oto odpowiedź premiera Wielkiej Brytanii. – Skinął na jednego z członków załogi. Spośród radiowych trzasków wyłonił się zdenerwowany głos angielskiego spikera.

Komunikat dotyczył niemieckiego ataku na Polskę, który dziennikarz określał mianem „blitzkriegu”.

„Wojna błyskawiczna”, przetłumaczył Max, potrząsając głową, i zacisnął szczęki, aż na skroniach nabrzmiały mu żyły .

– Och, nie! – Zdruzgotana i przerażona Danielle osunęła się na pierś męża. „To już – pomyślała z drżeniem. – Biedni Nicky i Zofia. Mon Dieu, co się z nimi stanie? Muszą umierać ze strachu”.

Max uniósł jej twarz za podbródek i niezręcznym gestem otarł łzy z policzków.

– To przeze mnie. Trzeba było od razu wyjechać całą rodziną. Nie sądziłem, że to się stanie tak szybko.

Na widok jego żałosnego wyrazu twarzy Danielle zakłuło serce. Poległ. Wszystkie jego plany i działania miały chronić rodzinę. Odwróciła wzrok od jego zbolałych oczu, usiłując wyrównać oddech. Wokół nich zerwały się okrzyki przerażenia. Głośniki znów zatrzeszczały.

„Posłuchajmy wystąpienia premiera Chamberlaina”.

„Dziś rano brytyjski ambasador w Berlinie przekazał niemieckim władzom ostatnie ostrzeżenie, zgodnie z którym do godziny jedenastej czekaliśmy na deklarację Rzeszy wyrażającą gotowość do natychmiastowego wycofania swoich sił z terytorium Polski pod groźbą wojny między naszymi krajami. – Mimo wyraźnego przygnębienia, Chamberlain mówił płynnie i z mocą. – Niniejszym informuję, że do chwili obecnej nie otrzymaliśmy od strony niemiec­kiej takiego zapewnienia, co oznacza, że nasz kraj znalazł się w stanie wojny z Niemcami”*.

Sala zawrzała wstrząśnięta, a Danielle padła w ramiona Maxa, który objął ją i wymruczał cicho:

– Znajdziemy ich. Niedługo będą bezpieczni.

„Czy on pociesza mnie, czy siebie samego?”

Po przemówieniu premiera kapitan odsunął się na bok, a na środek wystąpił Jon, tonując gwar poruszonego tłumu swoim donośnym barytonem:

– Gdy jutro przybijemy do brzegu, pracownicy Newell-Grey będą do państwa dyspozycji. O wszystkim będziemy informować na bieżąco.

Danielle przycisnęła dłoń do ust. „Nikt nie mógł przewidzieć czegoś podobnego”. Ogarnęła ją nagła fala gorąca, a mdłości powróciły z nieprzepartą siłą. Wyplątała się z objęć Maxa i z trudem torując sobie drogę wśród pasażerów, wypadła na tylny pokład. Z żołądkiem podchodzącym do gardła przechyliła się nad barierką i oddychała głęboko. Wiatr zerwał jej z szyi seledynową apaszkę.

– Danielle – zawołał Max od drzwi, a za jego plecami pojawił się Jon.

„Nie wytrzymam”, pomyślała w udręce, z ciągłym obrazem Nicky’ego i Zofii przed oczami. Zgięta wpół objęła się za brzuch i oparła rozpalony policzek o chłodną metalową poręcz. Max i Jon stanęli u jej boków i we troje zapatrzyli się w siną toń zasnutą chmurą mgły.

Max przygarnął Danielle i gładząc żonę po plecach, zerknął na Jona ponad jej ramieniem.

– Przy Nickym nie czuła się tak źle.

Ale Jon nie odrywał oczu od morza. Nagle twarz mu zbielała.

Powierzchnię wody przecięła wąska struga piany.

– Co to… – zaczął Max.

– Jezus Maria, padnij! – ryknął Jon i powalił ich oboje na ziemię.

Danielle uderzyła o deski tak mocno, że poczuła chrupnięcie w barku. Pociemniało jej w oczach. „Dziecko”, pomyślała w panice, odruchowo osłaniając brzuch ramionami i podciągając kolana.

Chwilę później silny wstrząs odrzucił ich na burtę, kiedy kadłub statku rozdarła potężna eksplozja. Okręt zatrzeszczał i przechylił się, a wśród mgły dał się słyszeć rozpaczliwy zgiełk.

– Torpeda! – Jon zaklął pod nosem, przygniatając głowę Danielle do podłogi. – Nie wstawaj.

Na pokład wtargnęła struga lodowatej wody i przemoczyła ich na wylot. Danielle wydała rozdzierający krzyk. Mon Dieu! Za nią na mokrych deskach ślizgał się Max. „Ocal nas”, modliła się w duchu, z brodą przyciśniętą do piersi.

Nastąpił kolejny wybuch i konstrukcja z przeraźliwym zgrzytem osunęła się na bok jak ugodzony wieloryb. Rzężąc pod ciężarem własnego bezwładu, okręt stopniowo słabł pod naporem bezlitosnych fal wlewających sól w jego otwarte rany.

Jon podniósł się z trudem.

– Daj mi rękę, Danielle. Musimy przejść do łodzi ratunkowych. Tędy, Max. – Pomógł jej wstać. – Nazistowskie ścierwa. – Wyprostował ramiona i odwrócił się w stronę zalęknionego tłumu.

– Uwaga! – W jego grzmiącym głosie zadźwięczała stanowczość. – Proszę zachować spokój i kierować się do łodzi ratunkowych.

Na pokładzie wybuchło zamieszanie, ludzie rzucili się przed siebie na oślep.

Danielle znów chwyciła rękę Jona, lecz w pośpiechu zawadziła o coś nogą. Przetarła zalane wodą oczy i zamrugała. U jej stóp leżała kobieta, którą poznała poprzedniego wieczoru. Zdławiła okrzyk przestrachu i przyklękła, aby jej pomóc.

Jon szarpnął ją za ramię.

– Zostaw. Już za późno.

– Nie! – krzyknęła Danielle. Nigdy wcześniej nie widziała martwego ciała. Pomijając kałużę krwi dookoła, kobieta wyglądała tylko na nieprzytomną. „To nie może być prawda”. W tym momencie spostrzegła, że leżącej brakuje tylnej części czaszki, i dostała torsji.

Jon wcisnął jej do ręki chusteczkę do otarcia ust.

– Nie zatrzymuj się – krzyknął.

Dotarli do jednej z szalup dyndającej nad burtą jak zabawka.

– Max, pomóż mi, szybko. Danielle, złap się barierki. – Jon odgarnął mokre włosy z oczu i chwycił za linę. Max dołączył na chwiejnych nogach.

Woda chlusnęła na pokład i porwała ze sobą krew kobiety, zabarwiając deski na czerwono. Wokół nich spanikowani ludzie z krzykiem padali na ziemię. Danielle także straciła równowagę, gdy żywioł zdarł jej z nogi skórzany pantofel. Pozbyła się drugiego i z całych sił przywarła do poręczy.

Jon i Max zaczęli rozdawać pasażerom kamizelki ratunkowe.

Na ich widok Danielle serce zamarło.

– Czy… Czy my utoniemy?

Jonowi drgnął mięsień żuchwy.

– Załóż to.

– Nie umiem pływać! – krzyknęła histerycznie.

– W kamizelce nie będziesz musiała.

Danielle z przerażeniem wcisnęła na siebie okrycie. Jon i Max odczepiali kolejne łodzie, a kilku członków załogi kierowało do nich kobiety i dzieci. Gdy pierwsza szalupa zaczęła się obniżać, Max poprawił kamizelkę Danielle i sprawdził wiązania.

– Idź, spotkamy się niedługo – powiedział, całując ją na pożegnanie.

Popatrzyła w dół i strach uwiązł jej w piersi. „Nie, tylko nie to”. Nie cierpiała małych, lekkich łódek. W dzieciństwie omal nie utonęła, kiedy pewnego razu wypadła z podobnej łupiny. Na samą myśl robiło jej się słabo.

Jon zamachał na nią.

– Wsiadaj – ponaglił zachrypniętym głosem.

Danielle zwróciła błagalny wzrok na męża.

– Nie mogę, Max.

– Możesz. Będę tuż za tobą, kochanie. – Pomimo nadętej kamizelki, Max przytulił żonę i znów pocałował.

Jon chwycił ją za rękę tak mocno, aż krzyknęła z bólu.

– Danielle, ludzie czekają.

– Nie… Nie mogę wsiąść do tej łódki. Zostanę z Maxem.

– Wykluczone. – W oczach Jona mignęła niespotykana zaciętość. – Na litość boską, weź się w garść, kobieto. Gdzie się podziała słynna francuska niezłomność?

Max rzucił mu szybkie spojrzenie, po czym skinął na żonę.

– To prawda, musisz iść.

Danielle wyszarpnęła ramię z oburzeniem.

– Ja ci pokażę niezłomność. – Bez butów wstąpiła do łodzi, przyciskając do siebie torebkę.

Gdy niepewnie usiadła, podbiegł do nich mężczyzna z płaczącym dzieckiem w ramionach.

– Czy ktoś może wziąć mojego syna?

Danielle pomyślała o Nickym i spojrzała na Jona.

– Ja. – Wyciągnęła ręce po chłopca.

– Ma na imię Joshua. Będzie pani na niego uważać?

– Obiecuję. – Danielle miała nadzieję, że gdyby było trzeba, ktoś zrobiłby to samo dla jej syna. Przytuliła wylęknionego malca przesiąkniętego słodkim, mlecznym zapachem. Wzrostem przypominał Nicky’ego. Z trudem powstrzymała się, żeby tak do niego nie mówić.

Jon dał znak i łódź osiadła na rozkołysanej powierzchni. Danielle zacisnęła oczy i ogarnęła dziecko ramionami, a masywna fala roztrzaskała się o drewniany dziób, zalewając wnętrze lodowatym bryzgiem, od którego włosy i ubrania przylgnęły pasażerom do skóry.

Szczękając zębami obejrzała się na liniowiec. Szybko nabierał wody. Wszędzie wokół miotały się na falach łodzie ratunkowe przy wtórze rozpaczliwych jęków i nawoływań.

Wytężyła wzrok, próbując dostrzec Maxa lub Jona pośród mgły i kotłującego się tłumu. Dumny okręt Newell-Grey Explorer z wolna ustępował, chociaż wciąż jeszcze stawiał opór nurtowi ciągnącemu go w dół.

Danielle nie mogła oderwać oczu od tej przerażającej sceny. Nagle coś sobie przypomniała. „Musimy działać”. Spojrzała na młodego członka załogi, który wsiadł z nimi do szalupy.

– Kiedy statek tonie, wir może wessać wszystko dookoła. Musimy stąd uciekać.

Młodzieniec w szoku nie reagował. Zdesperowana odwróciła się do starszej kobiety obok.

– Proszę wziąć Joshuę i trzymać go mocno. – Podała jej też swoją torebkę.

– Ale co mamy robić? – krzyknęła inna pasażerka.

– Wiosłować – odparła Danielle. – Kto mi pomoże? – Wystarczająco często widziała swojego brata Jean-Claude’a na jeziorze. „Dam radę”, pomyślała w przypływie determinacji.

Zgłosiła się tęga rudowłosa Irlandka.

– Na wiosłowaniu akurat znam się jak nikt.

– Dobrze. – Danielle nabrała otuchy i zajęła miejsce. Wcisnęła ociekające wodą fałdy sukni między nogi, a zielony tren odrzuciła do tyłu, po czym chwyciła wiosło.

– Razem na trzy! Nie, moment… – Gdy uniosła ręce, kamizelka wzdęła się wokół jej szyi, tamując swobodę ruchów. Zauważywszy, że Joshua nie ma zabezpieczenia, zerwała ją i podała starszej pani. – Proszę mu to założyć.

– Uwaga, zaczynamy – zawołała Irlandka. – Równo. I raz!

Danielle z całych sił obracała wiosłem, próbując złapać rytm, chociaż drzazgi kaleczyły jej dłonie, a cienkie rękawy sukni pękały na wytężonych ramionach.

Dopiero po pewnym czasie znowu podniosła wzrok. Klejnot floty Newell-Grey wydał ostatni, żałosny skowyt syreny i pogrążył się w czarnych odmętach Atlantyku, zostawiając za sobą spienione kłębowisko wody na powierzchni i smugę dymu w powietrzu.

„Gdzie jest Max? I Jon? Czy udało im się uciec z okrętu?” Nie mogła już na to patrzeć. Odwróciła się, nieczuła nawet na zimno.

I wtedy dostrzegła dziwną maszynę, która wynurzyła się w oddali. Z boku widniała duża litera „U” i ciąg cyfr. U-boot. „Podstępne – powiedział Jon. – I śmiercionośne”.

Danielle zmrużyła oczy. „A więc to jest wróg. To oni napadli na Polskę i moją rodzinę”.

Porwana nagłym gniewem znalazła się przy burcie, zaciskając dłonie, aż zbielały jej knykcie. „Wypłynęli ujrzeć swoje dzieło, dranie”. Wyprostowała się i krzyknęła w tamtym kierunku:

– Kiedyś za to odpowiecie, łotry! C’est la guerre. A ja się nie poddam. Nigdy!

– Tak jest! – zawołała Irlandka.

Skupieni na u-boocie pasażerowie łodzi nie zauważyli wzbierającej za ich plecami fali zasilanej przez cichy, podwodny prąd.

Danielle tknęło nagłe wrażenie dziwnej ciszy.

Obejrzała się i zamarła.

Prosto na nich sunęła wypchnięta przez tonący okręt ściana wody, która zwaliła się z hukiem, podrzucając drobną łódkę niczym liść. Danielle wrzasnęła i straciwszy równowagę, wpadła w spienioną otchłań. Z targanej w powietrzu łódki wyleciało wiosło i nim zdążyła się uchylić, uderzyło ją w głowę.

Pochłonęła ją zimna toń tłumiąca dźwięki. Danielle rozpaczliwie młóciła rękami i nogami, by wydobyć się na ciągle bliską powierzchnię, ale każdy ruch zasysał ją coraz bardziej w głąb pożądliwego morza. W końcu nie czuła już nic poza lodowatym chłodem Atlantyku. Uszło z niej powietrze i opadła w mrok.

* Treść wypowiedzenia wojny Rzeszy Niemieckiej przez Wielką Brytanię opiera się na radiowym nagraniu wystąpienia premiera Chamberlaina (przyp. aut.).

2

W XVII wieku tureckie konkubiny opracowały sekretny system komunikacji za pomocą kwiatów, nadając poszczególnym gatunkom rozmaite znaczenia. Pomysł zrobił furorę w Europie, a szczególnie w wiktoriańskiej Anglii. W języku kwiatów czerwona róża symbolizuje miłość, a kalia – niezwykłe piękno. Razem stanowią magiczne połączenie w rękach perfumiarza.

– Danielle Bretancourt

3 września 1939 roku, Polska

Zofia von Hoffman miała niewiele czasu na zorganizowanie ucieczki. Mimo trawiącego jej ciało nowotworu przystąpiła do przygotowań natychmiast, gdy tylko usłyszała o inwazji dzień wcześniej przed świtem. Z pomocą swojego kierowcy Jakuba zdołała opróżnić rodzinną rezydencję z większości dobytku i zamknąć wszelkie kosztowności i dzieła sztuki w piwnicy.

Dochodziła północ. Stała w progu, oddychając ciężko. Jej podrażnione od kurzu płuca rozdarł nagły atak gwałtownego, chrapliwego kaszlu. Gdy doszła do siebie, wyprostowała się dumnie i skinęła na Jakuba.

– Na nic więcej nie mamy czasu. Weź samochód i jedź po rodzinę. Razem poszukamy schronienia. Pośpiesz się.

– Wrócę po was przed wschodem słońca. – Jakub przystanął w drzwiach, kładąc jej dłoń na ramieniu, po czym podniósł wzrok na olejny obraz wiszący za nią w holu.

Zofia także objęła spojrzeniem oświetlony blaskiem księżyca portret przedstawiający ją w dzień przed ślubem pięćdziesiąt lat wcześniej – w białej, lejącej sukni, z bukietem kremowych kalii w alabastrowych dłoniach.

Oczy Jakuba rozbłysły z zachwytu.

– Pamiętam, kiedy go malowano.

Zofia odchyliła głowę.

– Byłeś ledwie wyrostkiem.

– Pracowałem w stajni przy powozach. Ale już wtedy wiedziałem, że byłaś niezwykle piękna – powiedział z tkliwością.

Zofia popatrzyła na swoje wiotkie dłonie porysowane pajęczyną żył. Choroba uczyniła z niej ducha dawnej siebie. Jednak nie żałowała przekwitłej młodości tak bardzo, jak utraconej energii.

– Przepraszam – rzekł Jakub cicho. – Nie chciałem powiedzieć, że dzisiaj nie jesteś piękna.

– Mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. – Serce Zofii zabiło szybciej. Nazistowskie wojska postępowały nieuchronnie naprzód, a rodzina Jakuba znajdowała się dokładnie na ich drodze.

Mężczyzna zawahał się w progu i spojrzał na nią wilgotnymi oczami spod ciemnych, krzaczastych brwi.

– Gdybym nie wrócił, musisz wiedzieć, że ja zawsze…

– Wiem. – Uśmiechnęła się smutno. – A ty musisz wiedzieć, że zostało mi mało czasu…

– Nieprawda. Wkrótce poczujesz się lepiej. Znajdziemy innego lekarza.

Potrząsnęła głową i zwróciła oczy na zachód, gdzie niebo rozświetlała złowroga pomarańczowa łuna.

– Pośpiesz się. I proszę cię, bądź ostrożny.

Zamierzali ukryć się w lesie nieopodal i przeczekać niebezpieczeństwo. W najlepszym wypadku wrócić potem do domu. W najgorszym… Zofia zadrżała.

Jakie to szczęście, że Jakub jej nie opuścił. Heinrich, bratanek jej męża, który z nimi mieszkał, zniknął tuż po napaści.

Zofia i Karl wzięli Heinricha do siebie po śmierci rodziców chłopca, kiedy był jeszcze mały. Od tamtej pory Zofia bardzo dbała, by traktować go tak samo jak Maxa. Jednak gdy Karla zabrakło, Heinrich nie chciał z nią zostać. A przecież mimo jego wybuchowego charakteru Zofia kochała go jak własnego syna. Gdzie był teraz, kiedy tak go potrzebowała?

Chwycił ją kolejny napad kaszlu. Byle tylko zdołała odwieźć Nicky’ego do Paryża, tak jak obiecała Maxowi i Danielle.

Przycisnęła rękę do piersi. Lekarz przepowiedział jej więcej czasu, ale chyba nie docenił tempa rozwoju choroby.

Poczucie godności nie pozwoliło jej przyznać się najbliższym. Nie chciała martwić Maxa i Danielle.

Wyrównała oddech i kaszel powoli ucichł. Co syn i jego żona zastaną tu po powrocie? W ciągu ostatnich dni z linii frontu docierały niewiarygodne wieści. Podobno w nalotach i ostrzeliwaniach zginęły tysiące ludzi. Kto mógł, ratował się ucieczką. A ich wieś, Klukowce, leżała akurat na trasie przemarszu nazistów.

Z bólem serca Zofia pomyślała o swoim ukochanym wnuku. Danielle nie chciała go zostawić, ale ona zapewniała, że nie ma powodu do obaw i spotkają się niedługo w Paryżu. Jak bardzo się myliła…

Kiedy gruchnęła wiadomość o porozumieniu zawartym przez Niemcy i ZSRR, ludzie zaczęli oblegać dworce i stacje benzynowe. Zofia próbowała wedrzeć się do paryskiego pociągu, ale była zbyt słaba, by stawić czoła rozszalałemu tłumowi.

Usłyszała trzaśnięcie tylnych drzwi i kroki na schodach dla służby. Rozpoznała stąpanie ciężkich butów.

– Heinrich?

Wyszła ku niemu do holu. Jasne włosy Heinricha sterczały na boki jak kolce, a koszulę miał mokrą od potu. W dłoni trzymał niewielką torbę.

– Ciociu… Myślałem, że wyjechaliście.

Zofia się zjeżyła.

– Zobaczyłeś odjeżdżający samochód i pomyślałeś, że to my. Bałeś się spojrzeć mi w oczy?

– Nie, ja tylko…

– Gdzie byłeś?

Umknął jasnoniebieskimi oczami na podłogę, lecz po chwili odrzucił głowę i wypiął hardo pierś.

– Zaciągnąłem się do wspaniałej armii Nowych Niemiec.

Zofia jak rażona piorunem wsparła się o ścianę. Oddech palił ją w piersi, gdy wykrztusiła z trudem:

– Przecież mieszkasz tu, odkąd skończyłeś dziesięć lat. Jesteś bardziej Polakiem niż Niemcem.

– Nie. Ty jesteś Polką. Ale mój stryj był Niemcem. Po śmierci rodziców nie miałem za wiele do powiedzenia, prawda? – Szyderczo uniósł kącik ust. – W moich żyłach płynie niemiecka krew i jestem z tego dumny. Mein Führer mnie potrzebuje.

Zofia wiedziała, że Heinrich ubóstwiał wszystko, co niemieckie. W dzieciństwie lubił się bawić żołnierzykami, odgrywać bitwy i planować strategie wojenne. Marzył o mundurze, wojskowym braterstwie i chwale. Tyle że w nazizmie nie było nic chwalebnego. „Jak go powstrzymać?” Dotknęła ramienia młodzieńca.

– Heinrich, zawsze kochałam cię jak swojego syna.

– To nieprawda i dobrze o tym wiesz. – Odsunął się. – Twój najdroższy syn Max zdradził swoją rasę, kiedy wziął ślub z tą francuską Żydówką podającą się za katoliczkę. A ty przyjęłaś ją pod swój dach. Poświęciłaś jej i temu gówniarzowi więcej czasu niż mnie przez całe życie.

– A więc o to chodzi? Jesteś zazdrosny o Danielle i Nicky’ego? – Zofia pokręciła głową z niedowierzaniem. Heinrich rzeczywiście zrobił się bardziej opryskliwy po przyjeździe Danielle, lecz sądziła, że to tylko humory okresu dojrzewania.

– Zazdrosny? Nie. Oni są przy mnie niczym, ciociu, tak samo jak ty. – Odwrócił się na pięcie i zbiegł z rumorem po schodach.

Trzasnęły drzwi. Zofię ogarnęła gwałtowna fala złości na nazistów i żalu do Heinricha. Oparta o ścianę z trudem chwytała oddech.

„Przyłączył się do wroga. Zdradził rodzinę”.

Nagła myśl zmroziła jej krew w żyłach. Heinrich znał pochodzenie Nicky’ego. „Czy poważyłby się donieść na chłopca?”

Usłyszała za sobą tupot lekkich nóżek.

Nicky objął jej nogi ramionami na wysokości kolan.

– Grand-mère, czemu Heinrich jest zły?

– To długa historia, Nicky. Ale już go nie ma. I nie wróci więcej.

Nicky zmarszczył brwi.

– Zawsze mówi takie niemiłe rzeczy.

Zofię zakłuło w sercu. „A więc to prawda”.

Chłopiec podniósł na nią wielkie, niewinne oczy.

– Cieszę się, że nie wróci.

Przyklęknęła i wzięła dziecko w ramiona.

– Wracaj do łóżka, kochanie. Musisz nabrać sił. – Wzięła wnuka za rękę i powiodła go z powrotem do dziecięcego pokoju. Troskliwie otuliła malca kołdrą i pocałowała na dobranoc, po czym wróciła do siebie.

Kominkowy zegar wskazywał przeszło północ, lecz Zofia nie mogła pozwolić obolałemu ciału i udręczonej duszy na odpoczynek. Zostało jeszcze tyle do zrobienia, a pokojówka uciekła zaraz po inwazji.

Zofia wyjęła z szafy prostą suknię podróżną z czarnej wełny i zaszyła w rąbku swoje najcenniejsze klejnoty. Zdjęcia, pieniądze i akty notarialne majątku trafiły do dużej torby razem z ubraniem na zmianę, okularami, lekami i jedzeniem.

Wyczerpana opadła na krzesło przy biurku w gabinecie. Jeszcze raz spróbowała zadzwonić do rodziców Danielle we Francji.

– Halo? Halo? – Ale odpowiadała jej tylko martwa cisza.

„Gdzie się podziewa Jakub?”, pomyślała.

4 września 1939 roku, Ocean Atlantycki

Kilka godzin po zatonięciu Newell-Greya Explorera Danielle siedziała skulona na cichym, pogrążonym w ciemności pokładzie brytyjskiego niszczyciela, który przybył na pomoc ofiarom katastrofy. Wilgotny, przesiąknięty zwierzęcym zapachem koc, jaki dostała do okrycia, dawał niewiele ciepła.

Przeżyła dzięki Irlandce, której silne ręce w ostatniej chwili zdążyły wyciągnąć ją na powierzchnię, kiedy zrezygnowana opadała już w otchłań, zostawiając za sobą świat. „Nie byłam gotowa odejść”, pomyślała, a po plecach przebiegły jej ciarki na wspomnienie tego osobliwego uczucia zawieszenia między życiem a śmiercią. Przygryzła drżące wargi i zamrugała gwałtownie, aby odpędzić strach. „Nicky mnie potrzebuje. Muszę go odnaleźć”.

Chwała Bogu, wszyscy pasażerowie szalupy ocaleli, łącznie z Joshuą, chłopcem, którego wzięła pod opiekę. Zapytała o niego natychmiast po odzyskaniu przytomności. Irlandka zapewniła, że z małym wszystko w porządku. Podobno kapitan osobiście poprosił kilkoro nauczycieli, aby zajęli się dziećmi, które trafiły do łodzi ratunkowych bez rodziców, a po przybiciu do portu pomogli odnaleźć ich rodziny. Danielle z ulgą przyjęła wiadomość, że chłopcu nic się nie stało, i modliła się, aby z jego ojcem było podobnie.

Sama nie odniosła żadnych poważniejszych obrażeń, nie licząc kilku zadrapań i bolesnego obrzęku z tyłu głowy. Niestety nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Widok sztywnych, posiniałych ciał unoszących się bezwładnie na wodzie i złowieszczy zapach śmierci miały prześladować ją do końca życia.

Od momentu, gdy wsiadła do szalupy, straciła z oczu zarówno Maxa, jak i Jona. Liczyła, że znajdują się na pokładzie norweskiego okrętu płynącego z tyłu, który wspólnie z niszczycielem nadciągnął im na ratunek. Ze względów bezpieczeństwa oba statki zrezygnowały z łączności radiowej, więc nie sposób było się czegokolwiek dowiedzieć.

Przytuliła czapkę Nicky’ego do policzka. Jako twórczyni perfum doskonale znała niezwykłą zdolność zapachów do pobudzania wspomnień, ale i do przenoszenia emocji, często nawet nieuświadomionych. Zachłannie wdychała więc charakterystyczną woń swojego dziecka, dobrze jej znaną, jak każdemu rodzicowi.

Zaraz potem zapach mokrej wełny wyzwolił skojarzenie z Maxem i jego przemoczoną marynarką, gdy się rozstawali, a to z kolei nieuchronnie przywiodło jej na myśl obraz zdradzieckiego u-boota. Wezbrała w niej fala gniewu. Przypomniała sobie wszystkie okropności, jakie opowiadano o Niemczech. Teraz już nie wątpiła, że były prawdziwe.

W przesyconym słoną mgłą mroku raz po raz rozlegało się urywane łkanie, lecz Danielle nie uroniła ani jednej łzy. Nie czuła nic oprócz złości łomoczącej w skroniach.

Ścisnęła kolana i zakołysała się, próbując rozgrzać siebie i maleństwo w środku. Na tak wczesnym etapie jeszcze nie wyczuwała jego obecności, mogła więc tylko się modlić, by przetrwało.

Nie wiedziała, jaki los spotkał jej męża, lecz nie pozwoliła sobie na rozpacz. Zamiast tego utkwiła wzrok przed siebie, w kierunku Anglii.

Nazistowskie okręty podwodne musiały już ich wytropić. „Czy uda im się dotrzeć do celu? A jeżeli tak, to co potem?”

Dobrze, że Zofia i Nicky mieli przy sobie Heinricha. Danielle nigdy nie była blisko z kuzynem męża. Od początku dostrzegała w jego zachowaniu dystans, ale Max zbywał jej obawy żartobliwym śmiechem, twierdząc, że to tylko pruska powściągliwość. Mimo to Danielle nie mogła się oprzeć wrażeniu, że chłopak żywi do niej niechęć.

Odwróciła głowę i skupiła wzrok na ciemnej sylwetce norweskiego okrętu. Nagle spłynęło na nią doznanie obecności Maxa i Jona. „Muszą tam być”. W końcu zmęczenie przeważyło i zapadła w niespokojną drzemkę.

Kiedy się ocknęła, na horyzoncie majaczył zarys lądu. „Gdzie jestem? Co się dzieje? Gdzie jest Max?” Szybko powróciły do niej wypadki poprzedniego dnia i zerwała się na równe nogi.

Zgarnęła poły zawilgłego koca pod szyją i zmarszczyła nos od kwaśnego zapachu mokrej wełny. W powietrzu panował przeraźliwy chłód, a zasnute chmurami niebo zdawało się potęgować ponury nastrój poranka.

Krzepka Irlandka z łodzi ratunkowej stanęła obok niej przy barierce z zatroskaną miną.

– Dzień dobry – powiedziała i wskazała na zbliżający się brzeg. – Southampton. Jak się pani czuje?

– Bywało lepiej, ale cieszę się, że przeżyłam – odparła Danielle. – Nie wiem, jak pani dziękować. Utonęłabym, gdyby nie pani.

– Nie ma sprawy. Ale trzeba by nauczyć się pływać. – Kobieta poklepała ją życzliwie po plecach.

Razem obserwowały cumowanie norweskiego statku. Chwilę potem niszczyciel także wszedł do portu.

Na pokłady obu okrętów wylegli przygnębieni pasażerowie. Danielle wytężyła wzrok, wypatrując Maxa i Jona. Na nabrzeżu czekało mnóstwo ludzi, z nadzieją wykrzykujących nazwiska. Nagle niebo rozdarł przeraźliwy grzmot i nad tłumem rozpostarły się parasole smagane gwałtowną ulewą.

Irlandka, nie oglądając się na nią, ruszyła szukać swojej rodziny. Razem z grupą innych ocalałych Danielle opuściła statek i stanęła w kolejce do dużego ceglanego budynku. W hali imigracyjnej nieustannie przeczesywała oczami ciżbę dookoła. Na pomoc wolontariuszy nie było co liczyć. Poza wręczeniem jej suchego koca i talerza mdłej zupy mogli zaoferować jedynie słowa współczucia.

W pewnej chwili usłyszała, jak mówią o nich „rozbitkowie”, i krew uderzyła jej do głowy. „A więc tym teraz jesteśmy”. Bosonoga, kurczowo przyciskając torebkę do piersi, Danielle wyrecytowała swoje dane i z duszą na ramieniu zapytała o Maxa.

Celniczka przebiegła listę wzrokiem, zmarszczyła brwi i poszła coś sprawdzić

Danielle oblizała spierzchnięte od soli usta. Zapach potu i pleśni drażnił jej nos. Nieopodal dostrzegła schludnie ubranego mężczyznę z legitymacją prasową zatkniętą za taśmą na kapeluszu.

– Ile osób było na pokładzie? – zapytał urzędnika z amerykańskim akcentem.

– Tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt cztery – padła odpowiedź.

– Ile ocalało?

Danielle nadstawiła uszu.

– Według ostatnich danych dziewięćset siedemdziesiąt sześć.

Szybko dokonała obliczeń w myślach. „Ponad trzystu zabitych”.

Dziennikarz zapisał liczby w notatniku.

– A co wiadomo na temat SS Athenia?

Funkcjonariusz pokręcił smętnie głową.

– U-boot zaatakował parowiec w drodze do Montrealu na północ od Irlandii. Zginęło ponad stu cywilów i członków załogi.

„O nie! Kolejny statek!” Danielle ogarnęła rozpacz. „Więc to naprawdę wojna”.

3

Jaka szkoda, że lilak tak zaborczo strzeże swojego zapachu i nie chce się nim dzielić. By odtworzyć jego czarującą woń, perfumiarz musi więc uciekać się do alchemii, łącząc ekstrakty z jaśminu, wanilii i jagodlinu z olejkiem neroli.

– Danielle Bretancourt

4 września 1939 roku, Southampton, Anglia

Jon wodził uważnym spojrzeniem po umęczonych twarzach setek ludzi czekających w kolejce przed surowym ceglanym budynkiem urzędu imigracyjnego. „Gdzie ona może być?” Przesunął dłonią po włosach, zdjęty strachem na myśl, że Danielle mogła się znajdować w szalupie, która zatonęła. Razem z Maxem nie zmrużyli oka, szukając jej, gdzie popadło. Nie została wyłowiona przez Norwegów, a nawet jemu nie pozwolono nawiązać kontaktu z brytyjskim niszczycielem.

Po przejściu kontroli granicznej Max został zabrany na przesłuchanie przez służby angielskiego wywiadu. Jon obiecał mu, że będzie dalej szukał Danielle. Od zatonięcia liniowca upłynęły ponad dwadzieścia cztery godziny. „Dobry Boże, spraw, żeby przeżyła”. Jon nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś jej się stało. Miał absolutną pewność, że Danielle nie poddałaby się bez walki, ale wiedział również, ilu silnych, zaprawionych w rejsach marynarzy pochłonęły lodowate wody Atlantyku.

Nagle spostrzegł jej smukłą postać i zalała go fala bezgranicznej ulgi. Stała owinięta kocem, a odgarnięte z czoła kasztanowe włosy spływały jej po plecach grubym, bezładnym zwojem.

Na ułamek sekundy oddech zamarł mu w piersi, ale nie z powodu mizernego wyglądu Danielle, lecz na widok jej dumnie wyprostowanej sylwetki. „Niezłomna”.

Z kocem narzuconym na ramiona, wyzywająco uniesioną brodą i wyrazem determinacji na twarzy miała w sobie jakąś królewską godność. Żadna inna kobieta nie robiła na nim takiego wrażenia.

Kiedy przysunął się bliżej, wyczuł napięcie, z jakim lustrowała otaczający ją tłum. W oczach jak kolumbijskie szmaragdy błyskały surowe iskry, dając do zrozumienia, że lepiej nie wchodzić jej w drogę.

„Gdybym poznał ją, zanim wyszła za Maxa…” Jon poczuł gorąco na szyi. Przystanął, aby opanować wzburzone emocje. To absurd. Miał się przecież ożenić z Victorią. Ale nie było chyba nic złego w samym patrzeniu?

Danielle rozpoznała górującą nad tłumem postać Jona na tle jaskrawego światła. Przez chwilę chłonęła wzrokiem jego rosłą, barczystą sylwetkę, po czym zamachała i z drżeniem w piersi zaczęła się przeciskać przez gąszcz ludzi.

Jon wziął ją w ramiona, muskając jej czoło ustami. Danielle przywarła do niego, ukojona silnym, miarowym biciem jego serca. Szybko jednak odsunęła się na stosowną odległość.

– Nie znajdują Maxa na liście. Widziałeś go?

Jon spuścił na nią czerwone, wilgotne oczy.

Danielle się zachłysnęła. „Tylko nie Max”.

– Nie, nie… – wyszeptała.

– Z Maxem wszystko w porządku. Był niesamowity, pomógł uratować życie wielu ludzi. Razem z kapitanem zeszliśmy ze statku ostatni.

– Gdzie on jest? – Danielle chwyciła Jona za klapy marynarki. – Muszę się z nim zobaczyć.

– Śledczy go przesłuchują. Mało nie dostali zawału na jego widok. – Jon parsknął lekkim śmiechem. – Wzięli go za Edwarda, księcia Windsoru. Musiałem za niego poświadczyć, że nie ma pronazistowskich sympatii.

4 września 1939 roku, Polska

Oddychając ciężko, Zofia ogarnęła spojrzeniem rząd oprawionych w srebrne ramki fotografii stojących na biurku. Przypomniała sobie, ile wysiłku kosztowało Maxa podźwignięcie z upadku fabryki szkła i kryształu, którą przejął po śmierci ojca, jej ukochanego Karla.

Pobrali się w Niemczech, ale wkrótce potem Zofia odkryła hazardowe długi małżonka. Jedyne, co im zostało, to rodzinny majątek w Polsce, we wsi należącej do jej przodków. Wywodzący się od walecznego polskiego rycerza i księżniczki śląskiej ród Klukowskich zamieszkiwał te ziemie od pokoleń. Wiele lat później, kiedy serce Karla ostatecznie dało za wygraną, Max odziedziczył kulejący zakład.

Dotknęła ślubnego zdjęcia syna i Danielle. Jakie to szczęście, że Max poznał ją na targach perfum w Paryżu.

Pokręciła głową, a bruzda między jej brwiami się pogłębiła. „Jeżeli wiadomość o napaści dotarła do nich w podróży, muszą teraz umierać z niepokoju”. Wysunęła bliskie sercu fotografie z ramek i ukryła w torbie, po czym podniosła do oczu zegarek na breloczku. Wpół do szóstej. Do pokoju zaczynały przenikać pierwsze smugi światła. „Jakub powinien już wrócić”.

Obudziła Nicky’ego, aby go ubrać do drogi.

Chłopiec przetarł oczy.

– Dlaczego wstajemy tak wcześnie?

– Jedziemy na małą wycieczkę. – Zofia naciągnęła mu ciepły sweter przez głowę.

– Tam, gdzie są maman i papa?

– Dołączą do nas, kiedy tylko wrócą z Nowego Jorku. – Zofia pocałowała go w policzek. – Do tego czasu musimy być cierpliwi i dzielni.

Nicky przycisnął do siebie swoją ulubioną maskotkę – małpkę w czerwone paski.

– Mogę ją zabrać?

– O ile sam będziesz ją nosił.

Zabawkę zrobiła dla niego Danielle.

Wreszcie byli gotowi. Trzymając wnuka za rączkę, Zofia stanęła w tylnych drzwiach rezydencji i czekała na przyjazd Jakuba. W oddali dzwon na wieży kościelnej zadzwonił siedem razy. „Czemu jeszcze go nie ma?”

– Popatrz, grand-mère – zawołał Nicky. Lekki, ciepły wiatr potargał mu złote włoski, gdy zwrócił buzię na zachód. Nad horyzontem unosiły się szare smugi dymu.

Zofia wzięła głęboki oddech. W rześkim porannym powietrzu wyczuła nikły swąd spalenizny. Przygarnęła wnuka do piersi, ale on nie mógł ustać spokojnie.

– Przejdźmy się po ogrodzie. – Zofia ujęła małą rączkę i nie wypuściła nawet, kiedy chłopiec spróbował wyrwać do przodu. – Ale ty jesteś żwawy od samego rana.

Usiedli na mokrym od rosy trawniku. Zofia rozejrzała się wokół, chłonąc ciszę swojego ogrodu. Przyszło jej do głowy, że być może nigdy więcej go nie zobaczy, więc zamknęła oczy i napawała się wonią bujnie kwitnących róż, białych wiciokrzewów i ulubionego bzu lilaka, który każdej wiosny obsypywał się purpurowymi kiśćmi.

Z alei dobiegł warkot silnika. Nicky zeskoczył z jej kolan. Zofia poprawiła upięte nad karkiem włosy i podniosła się, sucha i koścista, lecz jak zawsze dumnie wyprostowana, i ruszyła w kierunku samochodu.

W środku siedzieli żona Jakuba, Irma, ich troje małych dzieci i brat Jakuba, Oskar.

Zofia weszła po frontowych schodach dworku i zamknęła na klucz misternie rzeźbione, dwuskrzydłowe drzwi wejściowe. Przystanęła na kamiennych stopniach.

Jej rodzina przeszła przez wiele zawirowań, więc i to ich nie złamie. Podniosła oczy na majestatyczną budowlę, modląc się, aby także przetrwała. Dla Maxa, dla Danielle, dla Nicky’ego i kolejnych pokoleń.

Jakub zbliżył się do niej.

– Przepraszam, ale powinniśmy jechać – powiedział łagodnie, pełnym szacunku tonem.

Zofia z wdzięcznością przyjęła podane ramię i wsunęła rękę w zagięcie jego łokcia. Podeszła do pojazdu, udając silniejszą, niż w rzeczywistości była, i usiadła z przodu z Nickym na kolanach. W miarę jak się oddalali, patrzyła przez ramię na swój piękny dom, dopóki nie zniknął za wzgórzem. Po policzkach spływały jej ciche łzy i kapały na cienkie włoski wnuka. Powietrze gdzieś ponad nimi przeszył ostry świst. Zofia chwyciła Jakuba za rękę.

– Co to? – Ale zanim kierowca zdążył odpowiedzieć, samochodem wstrząsnął nagły huk.

Zofia wygięła szyję, żeby lepiej widzieć. Za nimi buchnął kłąb czarnego dymu. Nagle dostrzegła na niebie srebrny błysk, a potem jeszcze jeden i kolejny.

– Samoloty. Dobry Boże, oni nas bombardują.

Jakub docisnął pedał gazu do oporu.

4 września 1939 roku, Southampton, Anglia

W urzędzie imigracyjnym Danielle udzieliła odpowiedzi na cały szereg pytań, podała adres zamieszkania w Polsce, dane swoich rodziców we Francji i na wszelkie sposoby próbowała przekonać funkcjonariuszy, że Max nie prowadzi działalności zagrażającej brytyjskim interesom.

Wkrótce potem poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Obejrzała się i na widok męża w gardle wezbrała jej fala nieopisanej ulgi.

– Kochanie, tak się martwiłam – wykrztusiła z trudem.

– Chwała Bogu, że jesteś – odparł, kołysząc ją w ramionach i okrywając jej twarz deszczem pocałunków. Nagle zmarszczył brwi. – A dziecko?

– Chyba w porządku. – Pogładziła się po lekko zaokrąglonej talii. – Powinnam dla pewności pójść do lekarza.

– Oczywiście, najdroższa. – Max zwrócił się ku Jonowi stojącemu obok. – Gdyby nie ty i wsparcie twojego ojca, nie wiem, co by ze mną zrobili. Mógłbym już być w drodze do Niemiec skazany na pewną śmierć.

– Drobnostka. Ojciec ma znajomych, którzy orientują się w sytuacji. Dostaliście oboje azyl tymczasowy. – Jon się uśmiechnął, ale jego oczy były przygaszone.

Max ponownie spojrzał na Danielle, a na skronie wystąpiły mu błękitne żyły.

– Pomogli mi też połączyć się z Paryżem. – Urwał, szukając odpowiednich słów. – Rozmawiałem z twoją mamą, Danielle. Nie mają żadnych wieści o mojej mamie i Nickym.

Gdzieś obok rozległ się żałosny płacz dziecka, na co Danielle ogarnęła jeszcze większa złość.

– Nigdy nie powinnam była go zostawiać.

Na twarzy Maxa odbił się wyraz szoku i dopiero wtedy Danielle zauważyła, jak bardzo on cierpi. Otoczył ją ramionami.

– Przepraszam. Nie sądziłem, że do tego dojdzie.

Danielle opanowała emocje. „Drugie przeprosiny w ciągu dwóch dni. To do niego niepodobne”.

– Max, musimy znaleźć sposób, aby dotrzeć do domu.

– Niedługo. Obiecuję – odparł miękko.

Jon spojrzał na niego i położył dłoń na ramieniu Danielle.

– Przyjaciele moich rodziców, Herb Leibowitz i jego żona Libby, przyjmą was do siebie. – Zerknął na swoją brudną, pogniecioną koszulę. – Wszystkim nam przydałaby się gorąca kąpiel i świeże ubranie. O, to właśnie Libby.

Podeszła do nich niewysoka, ciemnowłosa kobieta w tweedowym kostiumie.

– Państwo von Hoffmanowie? – Uniosła ku nim ptasią, pokrytą zmarszczkami twarz. – Jestem Libby Leibowitz – przedstawiła się z wyraźnym wschodnioeuropejskim akcentem. – Do czasu, aż dalsza podróż będzie bezpieczna, mogą państwo zostać u nas w domu w Londynie.

– Dziękujemy. Jesteśmy wykończeni – odpowiedziała Danielle.

Podążyli za Libby do jej samochodu. Na widok lśniącego, czarnego rolls-royce’a z szoferem za kierownicą Danielle spuściła wzrok zażenowana z powodu swojej zniszczonej sukni. W środku z lubością poczuła intensywny zapach skórzanej tapicerki.

W ciągu długiej drogi z Southampton do Londynu Libby odwróciła się ku nim.

– Mój mąż jest doradcą w rządzie. Przez cały dzień uczestniczy w zebraniach, ale z przyjemnością państwa pozna. – Westchnęła głęboko. – Przeżyłam już jedną wojnę, która mnie tutaj rzuciła. Trzeba powstrzymać Hitlera za wszelką cenę.

– Mogę zapytać, skąd pani pochodzi? – Danielle nie była w stanie rozpoznać akcentu.

– Z Litwy – odparła Libby z widoczną dumą. – Chociaż nie byłam tam od czasu wojny. Zbudowałam sobie życie tutaj, razem z mężem. – Przeniosła spojrzenie z Maxa na Danielle. – Mają państwo rodzinę?

Danielle ścisnęło się serce.

– Nasz syn Nicky jest w Polsce z moją matką – rzekł Max.

Twarz Libby spochmurniała.

– To niedobrze. Trzeba ich stamtąd wydostać.

– Najszybciej, jak to możliwe – przytaknęła twardo Danielle.

Leibowitzowie mieszkali w Belgravii, ekskluzywnej dzielnicy w centrum miasta. Danielle z zapartym tchem weszła do wystawnego holu pełnego kwiatów. Drewniane parkiety oraz dywany z Aubusson przypomniały jej rodzinny apartament w Paryżu. Z nagłą tęsknotą pomyślała o rodzicach, bracie i jego żonie oraz ich córeczce prawie w wieku Nicky’ego. Nachyliła się nad oprawionymi w srebrne ramki zdjęciami uśmiechniętych ludzi, podobnymi do tych, które wypełniały ich mieszkanie w Polsce.

W ślad za Libby ruszyli na górę po mahoniowych schodach z gładką, wypolerowaną poręczą. Danielle wychwyciła lekki zapach olejku cytrynowego. Nad ich głowami iskrzył kryształowy żyrandol, równie imponujący jak te, które produkowała ich fabryka w Polsce. Danielle zmarszczyła brwi na myśl o zatrudnionych w niej ludziach.

Na drugim piętrze Libby odwróciła się ku nim.

– Zaznaczam, że mogą państwo zostać tak długo, jak będzie trzeba.

– To bardzo miłe z pani strony – rzekł Max.

– Skądże. To wręcz swojego rodzaju egoizm. Los nie obdarzył nas dziećmi. Próbowaliśmy zaadoptować Jonathana i jego siostrę Abigail, ale ich rodzice nie chcieli o tym słyszeć. – Uśmiechnęła się smutno. – Szkoda tylko, że spotykamy się w takich okolicznościach.

Zaprowadziła ich do pokoju gościnnego. Buzujący w kominku ogień wypełniał wnętrze przytulnym zapachem palonego drewna. Danielle podeszła do biureczka w stylu chippendale stojącego pod oknem, za którym rozpościerał się urządzony ze smakiem ogród. Ogarnęła spojrzeniem zielony labirynt starannie przystrzyżonych żywopłotów i klomby zadbanych róż i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że jest piękny. Ale wcale tego nie czuła.

Następnego ranka Max wyszedł, kiedy Danielle jeszcze spała. Libby wezwała do niej rodzinnego lekarza, który orzekł, że oboje – matka i dziecko – mają się dobrze, i zalecił dużo jedzenia i odpoczynku.

Po jego wyjściu Danielle przejrzała ubrania, które przyniosła pokojówka Leibowitzów. Były to dary zgromadzone w ramach prowadzonej przez Libby zbiórki na rzecz Londyńskiego Towarzystwa Kobiet. Danielle wybrała kostium z czarnej wełny. Musiała ściągnąć w talii zbyt szeroką spódnicę i podwinąć do środka za długie rękawy. Wyszczotkowała włosy i związała je w zgrabny kok tuż nad karkiem.

Czegoś jednak jej brakowało. Po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, nie użyła perfum. Czuła się niekompletna. Miała wrażenie, że straciła bliskiego przyjaciela, pewną część swojej historii, ale teraz nie miało to znaczenia.

Za jej plecami otworzyły się drzwi.

– Ślicznie wyglądasz, Danielle – powiedział Max.

– Gdzie byłeś? Rano przyszedł lekarz.

– Rozmawiałem z nim. Cieszę się, że wszystko w porządku. Miałem coś do załatwienia na mieście. – Musnął jej policzek ustami, po czym odpalił fajkę.

– Coś przede mną ukrywasz. – Szósty zmysł Danielle dał o sobie znać mrowieniem skóry na karku. – Jak pojedziemy po Nicky’ego i Zofię?

Max westchnął.

– Danielle, to, co teraz powiem, jest absolutnie poufne. Myślę, że twój brat może nam pomóc.

– Jean-Claude? Student akademii medycznej?

Max zniżył głos.

– On ma koneksje. Pamiętasz, że kiedyś przyjaźnił się z siostrzenicą mojej sekretarki? Tak naprawdę pomógł jej i jej rodzinie uciec z zajętej Czechosłowacji aż do Portugalii, skąd popłynęli statkiem do Ameryki. Współpracuje z podziemnymi organizacjami, które ratują ludzi przed hitlerowskim reżimem w różnych krajach.

– Ja… Nie miałam pojęcia. – Do tej pory Danielle sądziła, że mówili sobie z bratem o wszystkim. Co jeszcze przed nią ukrywał?

Max wziął ją za rękę.

– W całej Europie działają grupy ochotników takich, jak twój brat, którzy mają odwagę pomagać niewinnym w potrzebie. Powinnaś być dumna z Jean-Claude’a, ale nie wolno nikomu o tym mówić. Od tego zależy jego życie. Nawet jego żona i rodzice o tym nie wiedzą, a w szczególności wasz ojciec. Przysiągłem, że dochowam tajemnicy.

– Hélène nie wie? – Danielle zmarszczyła brwi. – A papa…

Max nie pozwolił jej skończyć:

– Tak długo, jak bank twojego ojca finansuje rozwój przemysłu niemieckiego, Edouard nie może nawet podejrzewać, co robi Jean-Claude.

Danielle podniosła dłoń do ust, zdając sobie sprawę z zagrożenia.

– Jean-Claude myśli, że papa