Strona główna » Obyczajowe i romanse » ŻAR

ŻAR

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03363-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “ŻAR

ŻAR był pierwszym wydanym w Polsce dziełem Sándora Máraiego. Ta niewielka powieść w swej zewnętrznej warstwie mówi o męskiej przyjaźni, zburzonej przez miłosny trójkąt, przede wszystkim jednak jest refleksją nad potrzebą poznania prawdy, ale także nad niemożnością dotarcia do sedna minionych zdarzeń. Choć bohaterowie są już starzy, na przeszłość ciągle kładzie się cień niepewności – i to napięcie udziela się również czytelnikowi, który do końca nie otrzymuje prostych odpowiedzi.

Polecane książki

Kategorie czy też toposy starości i młodości są bardzo często obecne we wszelkich dokonaniach będących przejawem działalności artystycznej. Funkcjonują zarówno w kulturze wysokiej, jak i popularnej, ponieważ należą do pojęć podstawowych, stanowiąc fundamentalne wymiary przebiegającej w czasie egzyst...
Wydaję obszerny opis swej ostatniej podróży po Afryce Północnej. Ująłem ją w dwóch tomach, gdzie opowiadam o swych obserwacjach, badaniach i studiach, przytaczam mało znane w Europie fakty z historii tej części czarnego kontynentu, w celach poznania miejscowego folkloru przytacz...
Poruszająca historia o niezwykłym chłopcu, który ocali niejedno życie Baltazar rodzi się w małej księgarence pośród działu z legendami. Matka okrywa go kartkami wyrwanymi z „Najpiękniejszych baśni” i wkrótce po tym umiera. Chłopiec trafia do domu dziecka kochających Miezynków i już na zawsze ma czuć...
Problematyka wolności sumienia i wyznania była już wielokrotnie przedmiotem rozpraw naukowych, a pomimo to ponowne podejmowanie tego tematu nie może stać się mniej ciekawe lub choćby mało oryginalne. Religia i religijność zmieniają się na całym świecie, a współczesność zdaje się dowodzić intensyfika...
Tytuł publikacji "Idee, normy i instytucje Kongresu wiedeńskiego – 200 lat później – perspektywa prawnomiędzynarodowa" jest syntezą jej celów naukowych, a zamiarem, który legł u podstaw jej przygotowania było podjęcie  prawniczej (przede wszystkim prawnomiędzynarodowej lecz nie tylko) refleksji nad ...
Przystępując do tworzenia niniejszej monografii autorzy chcieli poszukiwać odpowiedzi na pytanie, czy istnieje część wspólna zbiorów wartości prawa międzynarodowego, europejskiego i krajowego, refleksji nad jej zawartością oraz implikacji ewentualnego istnienia. Intuicja podpowiadała nam, że badanie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sandor Marai

Sándor Márai

Żar

Przekład
Feliks Netz

Czytelnik

Warszawa 2015

1

Przed południem generał długo przebywał w tłoczni wina. O świcie udał
się z winogrodnikiem do winnicy, ponieważ wino w dwóch beczkach zaczęło
fermentować. Minęła już jedenasta, gdy skończył z butelkowaniem i wrócił
do domu. Na werandzie, zalatującej stęchlizną od wilgotnych kamieni,
pomiędzy filarami stał sztywno łowczy; gdy pan się zbliżył, wyciągnął ku
niemu rękę z listem.

– Czego chcesz? – powiedział generał i urażony przystanął. Odsunął z czoła słomkowy kapelusz, którego szerokie rondo całkowicie ocieniało
jego czerwoną twarz. Już od paru lat nie otwierał i nie czytał listów.
Korespondencję przyjmował i sortował ekonom w biurze zarządcy majątku.

– Posłaniec przyniósł – powiedział łowczy, nadal stojąc sztywno.

Generał rozpoznał pismo, wziął list i włożył go do kieszeni. Wszedł do
chłodnego przedsionka i bez słowa oddał łowczemu swój kapelusz i laskę.
Z kieszonki na cygara wyjął okulary, podszedł do okna i w półmroku, w świetle przedostającym się przez szczeliny do połowy opuszczonych
żaluzji, zaczął czytać list.

– Zaczekaj – powiedział przez ramię do łowczego, który już miał odejść z kapeluszem i laską.

Wcisnął list do kieszeni.

– Niech Kalman zaprzęgnie na szóstą. Do landa, bo będzie deszcz. Niech
włoży strój galowy. Ty tak samo – powiedział z nieoczekiwanym naciskiem,
jakby go coś rozzłościło. – I wszystko ma błyszczeć. Natychmiast
bierzcie się do czyszczenia karety, sprzętu. Włóż liberię, rozumiesz? I usiądziesz na koźle obok Kalmana.

– Rozumiem, wielmożny panie – powiedział łowczy i spojrzał swojemu panu
prosto w oczy. – Na szóstą.

– Wyjeżdżacie o wpół do siódmej – powiedział generał i przez chwilę
bezgłośnie poruszał ustami, jakby liczył. – Zgłosisz się pod Białym
Orłem. Powiesz tylko tyle, że ja cię posłałem, że kareta przyjechała po
pana kapitana. Powtórz.

Łowczy powtórzył jego słowa. Wówczas – jakby chciał jeszcze coś
powiedzieć – generał podniósł rękę i spojrzał na sufit. Ale nie
powiedział nic, poszedł na piętro. Łowczy, w postawie na baczność,
odprowadził go szklanym wzrokiem, odczekał, aż krępa, barczysta postać
zniknie za załomem, za rzeźbioną kamienną balustradą.

Generał wszedł do swojego pokoju, umył ręce i zbliżył się do wysokiego
pulpitu, pokrytego cienkim zielonym suknem z plamami po atramencie,
gdzie było pióro i kałamarz oraz ułożone jeden na drugim, starannie co
do milimetra, oprawione w płótno w pepitę szkolne zeszyty, w jakich
uczniowie piszą swoje wypracowania. Pośrodku pulpitu stała lampa z zielonym abażurem; zaświecił ją, bo w pokoju było ciemno. Za
spuszczonymi żaluzjami, w wysuszonym, spieczonym, zeschniętym ogrodzie,
płonęło lato w ostatnim wybuchu furii; było niczym podpalacz, który nim
pójdzie w świat, w bezmyślnej wściekłości puszcza z dymem okoliczne
pola. Generał wyjął pomięty list, starannie wygładził papier i w silnym
świetle, z okularami na nosie, jeszcze raz przeczytał proste i krótkie
rządki, karbowane literami, które były jak drzazgi. Czytał z rękoma
założonymi do tyłu.

Na ścianie wisiał kalendarz z cyframi wielkimi jak pięści. Czternasty
sierpnia. Generał spojrzał w sufit, liczył. Czternasty sierpnia. Drugi
lipca. Liczył czas, jaki upłynął pomiędzy dawno minionym dniem i dniem
dzisiejszym. Czterdzieści jeden lat, powiedział półgłosem. Od pewnego
czasu mówił głośno w swoim pokoju, także gdy był sam. Czterdzieści lat,
rzekł po chwili, zmieszany. I jak uczniak, który gubi się wśród powikłań
trudnej lekcji, poczerwieniał, odchylił ciężką głowę i przymknął klejące
się powieki. Czerwona szyja odcina się od kołnierza kukurydzianożółtej
marynarki. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty dziewiąty, drugi lipca, to
wtedy było polowanie, pomrukiwał. Potem umilkł. Zafrasowany oparł się
łokciami o pulpit, jak wkuwający uczeń, i ponownie zapatrzył się w tekst, w tych kilka ręką skreślonych słów, w list. Czterdzieści jeden
lat, powiedział w końcu, ochryple. I czterdzieści trzy dni. A więc tyle
to trwało.

I jakby nagle ogarnął go spokój, zaczął się przechadzać. Sala była
sklepiona, filar na środku podtrzymywał jeden z łuków. Niegdyś były to
dwa pokoje, sypialnia i garderoba. Wiele lat temu – myślał już tylko
dziesiątkami lat, nie lubił dokładnych liczb, jakby każda z nich
przypominała coś, co lepiej było zapomnieć – kazał rozebrać ścianę
między pokojami. Pozostawiono jedynie ten filar, który podtrzymywał
środkowy łuk sklepienia. Domostwo wzniesiono przed dwustu laty, zbudował
je pewien dostawca wojenny, który sprzedawał owies austriackim
kawalerzystom, a potem został księciem. Wtedy zbudowano cały pałac.
Generał urodził się tutaj, w tym pokoju. W owym czasie ten dość ciemny
pokój na tyłach, z oknami wychodzącymi na ogród i zabudowania
gospodarskie, był pokojem jego matki, zaś ten pogodniejszy, bardziej
przewiewny – garderobą. Przed paroma dekadami, kiedy wprowadził się do
tego pałacowego skrzydła, zburzono ścianę oddzielającą sypialnię matki i dwa pokoje rozrosły się w jedną mroczną salę. Od drzwi do łóżka było
siedemnaście kroków. A osiemnaście kroków od ściany tylnej, ogrodowej,
do balkonowej. Wiele razy obliczał, wiedział to dokładnie.

Żył w tym pokoju jak chory, który przyzwyczaił się do wyznaczonej mu
przestrzeni. Jakby ta przestrzeń była skrojona na jego ciało. Mijały
lata i nigdy nie przeszedł do drugiego skrzydła, gdzie ustawiły się w szeregu trzy salony: zielony, niebieski i czerwony, ze złotymi
żyrandolami. Stamtąd okna wychodziły na park, na kasztanowce, które
wiosną przechylały się przez balkonową kratę i chełpiąc się różowymi
świeczkami oraz ciemnozieloną wspaniałością, stały półkolem przed
brzuchatą wypukłością południowego skrzydła, przed kamiennymi
balustradami balkonów. Krępe anioły podtrzymywały balustrady. Chodził do
tłoczni albo do lasu, albo – każdego ranka, także zimą, także wtedy, gdy
padał deszcz – nad potok z pstrągami. Po powrocie do domu szedł z westybulu prosto na piętro do swojego pokoju i tam jadł posiłek.

– A więc powrócił – powiedział teraz głośno, pośrodku pokoju. – Po
czterdziestu jeden latach. I czterdziestu trzech dniach.

Kiedy wypowiedział te słowa, nagle poczuł się bardzo zmęczony, jakby
dopiero teraz zrozumiał, jaki to kawał czasu – czterdzieści jeden lat i czterdzieści trzy dni; zachwiał się. Usiadł w skórzanym fotelu z wystrzępionym oparciem. Na stoliku, pod ręką, leżał srebrny dzwonek;
generał zadzwonił.

– Niech przyjdzie tu Nini – powiedział lokajowi. Po chwili, grzeczniej:
– Proszę.

Nie poruszył się, siedział ze srebrnym dzwonkiem w ręku, aż przyszła
Nini.

2

Nini miała dziewięćdziesiąt jeden lat i nadeszła szybko. W tym pokoju
niańczyła generała. Była tutaj, w tym pokoju, kiedy generał przyszedł na
świat. Miała wtenczas szesnaście lat, i była bardzo piękna. Niska,
muskularna i spokojna, jakby jej ciało posiadło jakąś tajemnicę. Jakby
coś ukrywało w kościach, we krwi, w skórze, tajemnicę czasu albo życia,
której nie można nikomu wyjawić, nie można przełożyć na obcy język,
słowa nie uniosłyby tej tajemnicy. Była córką wiejskiego listonosza,
urodziła dziecko, gdy miała szesnaście lat, i nie powiedziała nigdy
nikomu, kto był ojcem dziecka. Karmiła generała, bo miała dużo mleka;
kiedy ojciec wyrzucił ją z domu, przyszła do pałacu. Nie miała niczego,
prócz jednej sukni i w kopercie kosmyka włosków zmarłego dziecka. W takim stanie przybyła do pałacu. Na sam poród. Pierwszy łyk mleka
generał wyssał z piersi Nini.

Przeżyła w tym pałacu, milcząco, siedemdziesiąt pięć lat. Zawsze
uśmiechnięta. Jej imię przelatywało przez pokoje, jakby mieszkańcy
pałacu nawzajem zwracali sobie na coś uwagę. Wołano: „Nini!”, jakby
mówiono: „Ciekawe, że też na świecie jest jeszcze coś innego niż egoizm,
namiętność, próżność, to właśnie Nini…”. A że była wszędzie tam, gdzie
być powinna, nigdy nie rzucała się w oczy. A że zawsze była w dobrym
humorze, nigdy jej nie spytano, jak może być w dobrym humorze, skoro
odszedł mężczyzna, którego kochała, i zmarło jej dziecko, dla którego
wezbrało w niej mleko. Wykarmiła piersią i wychowała generała, a potem
minęło siedemdziesiąt pięć lat. Czasami świeciło słońce nad pałacem i rodziną, wówczas, śród ogólnej radości, spostrzegano, że Nini także się
uśmiecha. A potem zmarła hrabina, matka generała, i Nini swoją suknią
zamoczoną w occie wytarła czoło zmarłej, powleczone białym, zimnym,
śluzowatym potem. Pewnego dnia przyniesiono na noszach ojca generała,
który spadł z konia i żył jeszcze pięć lat. Pielęgnowała go Nini.
Czytała mu po francusku, a że nie znała tego języka, czytała pojedyncze
litery; nie umiała poprawnie wymawiać słów, dlatego czytała kolejne
litery, bardzo powoli, tak jak następowały po sobie. I chory wszystko
rozumiał. A potem generał ożenił się i kiedy nowożeńcy wrócili z podróży
poślubnej, Nini czekała na nich w pałacowej bramie. Ucałowała rękę
swojej nowej pani i wręczyła jej róże. Wtedy także się uśmiechała;
generał czasem wspominał tamtą chwilę. Potem zmarła pani, znacznie
później, po dwudziestu latach, i Nini pielęgnowała grób i dbała o stroje
zmarłej pani.

Nie miała w tym domu żadnego tytułu ani stanowiska, ale czuło się jej
siłę. Jedynie generał mniej więcej orientował się, że Nini jest już po
dziewięćdziesiątce. Nikt o tym nie mówił. Energia Nini przepływała przez
dom, ludzi, ściany, przedmioty niczym tajemniczy prąd, który na małej
scenie wędrownego teatru lalek wprawia w ruch postać Witezia Janósa i Śmierć. Niekiedy wydawało się, że dom i przedmioty mogłyby – na
podobieństwo starych materiałów, które ulegają unicestwieniu, rozpadają
się, gdy ktoś ich niespodzianie dotknie – runąć, gdyby siła Nini nie
trzymała razem tego wszystkiego. Po śmierci żony generał wyjechał.
Wrócił po roku. I nieoczekiwanie przeprowadził się do starego skrzydła,
do pokoju swojej matki. Zamknął nowe skrzydło, które zamieszkiwał był z żoną: kolorowe salony, gdzie już strzępiła się jedwabna tapeta, duży
gabinet z kominkiem i książkami, wejście na piętro z jelenimi rogami i wypchanymi cietrzewiami, z wyprawionymi głowami kozic, obszerną
jadalnię, z której okien było widać dolinę i miasto, a dalej
niebieskosrebrne góry, pokoje żony i swoją sypialnię w pobliżu jej
pokoju. Od trzydziestu dwu lat – kiedy umarła pani i generał powrócił z zagranicznej podróży – tylko Nini zaglądała do tych pokoi, oraz służba,
kiedy je – co dwa miesiące – sprzątano.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Strona redakcyjna

TYTUŁ ORYGINAŁU: A gyertyák csonkig égnek

© Heirs of Sándor Márai, Csaba Gaál (Toronto)

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Anna Pol

REDAKCJA: Katarzyna Heidrich-Żurkowska

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Feliks Netz, Warszawa 2008
© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2015

ISBN 978-83-07-03363-1