Strona główna » Obyczajowe i romanse » Złote kłamstwa

Złote kłamstwa

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7551-507-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Złote kłamstwa

W trakcie porządków na strychu babka Rileya znajduje posążek smoka, który okazuje się cennym chińskim zabytkiem, obiektem pożądania wielu osób. Kiedy smok znika bez śladu, Riley musi połączyć siły z Paige Hathaway, piękną dziedziczką rodowej fortuny. Cynik i optymistka, ludzie z kompletnie różnych światów, z początku nie potrafią się porozumieć. Jednak nowe odkrycia coraz mocniej splatają historie ich rodzin, a Paige i Riley przekonują się, jak potężna jest moc przeznaczenia.

Polecane książki

  Ważnym procesem zachodzącym we współczesnej gospodarce światowej jest umiędzynarodowienie. Polega ono na tworzeniu i rozwijaniu różnych form ponadnarodowych powiązań między przedsiębiorstwami, których przykładem są zagraniczne inwestycje bezpośrednie. Głównym celem podjętych badań jest ocena reakc...
  Ostatecznym celem nauki prawa wedle Kanta jest ustanowienie i zagwarantowanie trwałego pokoju na świecie. Chociaż filozof w Metafizycznych podstawach nauki prawa zajmuje się wieloma innymi kwestiami, to jednak wszystkie jego ustalenia są ukierunkowane na jeden cel - przyjęcie powszechnego stanu pr...
Opracowanie ma na celu: zapoznanie Czytelników ze specyfiką analizy ekonomicznej tego sektora gospodarki, którym jest ochrona zdrowia, uświadomienie potrzeby dokonywania oceny ekonomicznej i przedstawienie najważniejszych jej narzędzi, zwrócenie uwagi na specyfikę mierzenia efektywności w...
Publikacja omawia główne założenia i postanowienia Krajowego Standardu Rachunkowości Nr. 13 „Koszt wytworzenia jako podstawa wyceny produktów”, którego celem jest pomoc firmom w prawidłowym stosowaniu zasad ustalania i prezentacji w sprawozdaniach finansowych kosztu wytworzenia produktów. K...
Genialne połączenie literatury młodzieżowej z ciężkim, psychodelicznym thrillerem. W ostatniej części trylogii Mara musi stawić czoła rzeczywistości. Trzecia część bestsellerowej serii o Marze Dyer. Pewnego dnia Mara budzi się w lustrzanym pokoju i nie wie, gdzie jest. Zdaje sobie sprawę, że j...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Barbara Freethy

Tytuł oryginału: Golden Lies

Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek

Copyright© 2013 Barbara Freethy

All rights reserved

Copyright © for the Polish translation 2016 Wydawnictwo BIS

ISBN 978-83-7551-507-7

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22 877-27-05, 22 877-40-33; fax 22 837-10-84

e-mail:bisbis@wydawnictwobis.com.pl

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Prolog

San Francisco, 1952

Ogień z łatwością przebudził się do życia – iskierka, lekkie tchnienie – i płomyczek z trzaskiem poderwał się w górę. Prześlizgnął się szybko po sznurze, rosnąc i piękniejąc z każdym pożeranym centymetrem. Nadal został czas, by go powstrzymać, by zmienić zdanie. Gaśnica czekała pod ręką. Wystarczyłaby sekunda, żeby ją chwycić i zdusić niewielkie płomienie. Jednak ogień, przepiękny, hipnotyzował – złoto, czerwień, pomarańcz, czerń – barwy smoków, które niegdyś obiecały tak wiele: pomyślność, zdrowie, drugą szansę, nowy początek.

Ogień zaczął strzelać, niepozorne dźwięki ginęły w nieustającym huku petard odpalanych na ulicach San Francisco dla uczczenia Chińskiego Nowego Roku. Nikt nie zauważy jeszcze jednego hałasu, jeszcze jednego rozbłysku światła, zanim będzie za późno. W zamieszaniu, pośród dymu i tłumów, smoki i strzeżona przez nie kasetka znikną. Nikt nigdy się nie dowie, co naprawdę zaszło.

Płomień dotarł do końca nasączonego benzyną sznura i buchnął w rozbłysku intensywnego, zabójczego żaru. Nastąpiły kolejne eksplozje, kiedy ogień zajął kartonowe pudła z cenną zawartością i skoczył ku sklepieniu piwnicy. Skądś dobiegł pytający okrzyk, zadudniły kroki biegnących przez sale budynku, będącego niegdyś ich sanktuarium, ich marzeniem o przyszłości, gdzie skarby przeszłości zamieniano na zimną, twardą gotówkę.

Cena zdrady będzie wysoka. Zakończy się ich braterstwo. Z drugiej strony, nie łączyły ich nigdy więzy krwi, a jedynie przyjaźni – przyjaźni, której kresu ten i ów będzie się doszukiwał w dzisiejszej nocy ognia, choć naprawdę umarła znacznie wcześniej.

Pozostała do zrobienia tylko jedna rzecz, porwać smoki i ich skrzynkę tajemnic. Tylne drzwi udostępniały drogę ucieczki. Ściana ognia nie pozwoli nikomu dojrzeć prawdy. Nikt się nie dowie, kto za to odpowiada.

Drewniana skrzynia, w której przechowywano smoki, przyzywała przyjacielsko. Podważenie wieka zajęło ledwie chwilę. Z powodu drażniącego oczy dymu i gorąca trudno było dostrzec, co znajduje się wewnątrz, ale każdy by się zorientował, że czegoś brakuje.

W  ś r o d k u   b y ł   t y l k o   j e d e n   s m o k!  Drugi zniknął, podobnie jak kasetka. Jak to możliwe? Gdzie się podziały? Tych trzech elementów nie wolno było rozdzielać. Wszyscy wiedzieli, jak ważne jest, żeby trzymać je razem.

Brakowało czasu na dalsze poszukiwania. Drzwi po drugiej stronie piwnicy stanęły otworem. Mężczyzna z czerwoną gaśnicą strzelił skromnym, bezsilnym strumieniem chemikaliów w rozszalałe morze ognia.

Pożogi nie da się powstrzymać, podobnie jak przyszłości. Dokonało się. Smoki już nigdy nie zatańczą razem.

Rozdział 1

San Francisco, dzisiaj

– Podobno smoki przynoszą szczęście swoim właścicielom – powiedziała Nan Delaney.

Riley McAllister przyjrzał się ciemnej figurce z brązu w rękach babki. Wysokości dwudziestu pięciu centymetrów, najwyraźniej przedstawiała smoka, choć bardziej przypominał on potwora, z wężowatym cielskiem i brudnymi łuskami. Zielone oczy lśniły jak prawdziwe kamienie, wykluczone jednak, by wykonano je z jadeitu. Podobnie jak złoty pasek wokół szyi nie był tak naprawdę ze złota. Co do szczęścia, Riley nie wierzył w nie do tej pory i ani myślał zaczynać teraz.

– Gdyby ten smok przynosił szczęście, stalibyśmy na początku kolejki – sarknął.

Sfrustrowanym spojrzeniem omiótł ludzi wokół, jak szacował, przynajmniej setkę. Kiedy zgodził się pomóc babce posprzątać strych, nie przyszło mu do głowy, że skończy, stojąc na parkingu przy hali sportowej Cow Palace w San Francisco we wczesny poniedziałkowy ranek, z bandą osób, którym zależało na wycenie ich śmieci na objazdowym pokazie antyków.

– Cierpliwości, Rileyu. – W głosie Nan nadal wychwytywało się nuty jej ojczystego irlandzkiego akcentu, mimo że od sześćdziesięciu lat mieszkała w Kalifornii.

Spojrzał chmurnie na buńczuczny uśmiech babki, zastanawiając się, skąd ona czerpie siły. Na litość boską, miała siedemdziesiąt trzy lata! Jednak zawsze była miniaturowym wulkanem energii. Przy okazji też ładnym, z całkiem białymi włosami, tej barwy, odkąd pamiętał, oraz bladoniebieskimi oczami, które zdawały się przenikać wprost do jego duszy.

– Cierpliwość popłaca, a wytrwali są nagradzani – przypomniała mu.

Jego doświadczenia wskazywały na co innego. Nagradzani byli ci, którzy harowali w pocie czoła, uciekali się do wszelkich dostępnych środków, poświęcali wszystko i nigdy nie dopuszczali, by uczucia przyćmiły rozsądek.

– Dlaczego nie pozwolisz mi sprzedać tych szpargałów w Internecie? – zaproponował po raz dwudziesty.

– Żeby ktoś mnie wykorzystał? Nie ma mowy.

– Skąd przeświadczenie, że ci ludzie cię nie wykorzystają?

– Ponieważ Antyki w drodze są w telewizji – odparła z prostą logiką. – Nie mogą kłamać przed milionami telewidzów. Poza tym się zabawimy, zdobędziemy nowe doświadczenie. A ty jesteś cudowny, że ze mną idziesz. Wnuk doskonały.

– Taa… jestem cudowny, a ty możesz przestać mi kadzić, skoro już tutaj przyszedłem.

Babka uśmiechnęła się i delikatnie odłożyła smoka na stos innych skarbów w czerwonym wózku Radia Flyer, również wygrzebanym na strychu. Żywiła przekonanie, że pośród tej sterty ceramiki, lalek, kart bejsbolowych i starych książek kryje się cenne znalezisko. Riley uważał, że dopisze jej szczęście, jeśli dostanie pięć dolarów za całą zawartość wózka.

Odwrócił głowę, słysząc głośny brzęk.

– A to co, u diaska? – spytał w zadziwieniu, kiedy wysoki mężczyzna w pełnej zbroi ociężale parł na czoło kolejki.

– Wygląda jak szlachetny rycerz.

– Raczej jak blaszany drwal, który poszukuje mózgu.

– Zapewne sądzi, że w zbroi ma większą szansę dostać się na pokaz. Ciekawe, czy my mamy coś interesującego do ubrania. – Przykucnęła obok wózka i zaczęła przekopywać się przez stos.

– Zapomnij. Nie założę nic więcej niż to, co już mam na sobie. – Riley podciągnął suwak zamka czarnej skórzanej kurtki, czując się jak jedyna zdrowa na umyśle osoba w otoczeniu świrów.

– A to? – spytała babka, podając mu czapkę bejsbolową.

– Po co ją tu przyniosłaś? To nie antyk.

– Podpisał ją Willie Mays. O tutaj.

Riley sprawdził podpis nabazgrany na daszku bejsbolówki. Nie widział tej czapki od bardzo dawna, ale wyraźnie pamiętał, że na niej pisał.

– Hm, babciu, przykro mi to mówić, ale ten Willie Mays to ja. Zamierzałem sprzedać czapkę Jimmy’emu O’Huleyowi, ale ktoś go ostrzegł.

Zmarszczyła brwi.

– Byłeś bardzo niegrzecznym chłopcem, Rileyu.

– Starałem się.

Stojąca przed nimi cycata rudowłosa dziewczyna odwróciła głowę na ten komentarz, posyłając Rileyowi przeciągłe, seksowne spojrzenie.

– Lubię niegrzecznych chłopców – zamruczała w sposób, który współgrał z jej kocimi oczami.

Staruszek obok niej niecierpliwie zastukał laską o ziemię.

– Co mówiłaś, Lucy? – spytał, regulując aparat słuchowy.

Rudowłosa popatrzyła tęsknie na Rileya, nim odwróciła się znów do przygarbionego starego dziadygi, który to zapewne wsunął dwukaratowy pierścionek na jej środkowy palec.

– Mówiłam, że cię kocham, skarbie.

– To chore – szepnęła Nan do Rileya. – Mogłaby być jego wnuczką. Mężczyzna zawsze zdobędzie młodszą kobietę.

– Jeśli ma dość pieniędzy – zgodził się Riley.

– Nie znoszę, gdy jesteś takim cynikiem.

– Realistą, babciu. I nie wydaje mi się, żeby cię uszczęśliwiło, gdybym przechadzał się po San Francisco w zbroi, udając rycerza. Zatem ciesz się, że mam pracę. Kolejka się rusza – dodał z ulgą, kiedy tłum zaczął się przemieszczać w kierunku wejścia do hali.

Halę Cow Palace, znaną dawniej z pokazów zwierząt hodowlanych, podzielono na kilka sekcji, gdzie w pierwszej odbywał się wstępny przesiew, eksperci przeglądali przyniesione przedmioty. Kiedy nadeszła ich kolej, selekcjonerka szybko przetrząsnęła wózek Nan i zatrzymała się na posążku. Skierowała ich do następnego stanowiska jedynie ze smokiem. Drugi selekcjoner zareagował identycznie i zawołał innego rzeczoznawcę, żeby się z nim naradzić.

– Coś mi mówi, że dostaniemy się na pokaz – szepnęła babka. – Żałuję, że nie ułożyłam sobie włosów. – Z zakłopotaniem poklepała się po głowie. – Jak wyglądam?

– Doskonale.

– Kłamiesz, ale za to cię kocham. – Nan zesztywniała, kiedy dwaj eksperci się rozdzielili. – Chwila prawdy.

– Bardzo interesujący przedmiot – powiedział jeden z nich. – Chcielibyśmy go zaprezentować.

– Czy to znaczy, że jest coś wart? – spytała Nan.

– Zdecydowanie – odparł z błyskiem w oku mężczyzna. – Nasz znawca sztuki azjatyckiej powie państwu znacznie więcej, ale sądzimy, że obiekt może pochodzić z okresu jakiejś starożytnej dynastii.

– Dynastii? – wymamrotała zdumiona Nan. – A niech mnie. Rileyu, słyszałeś pana? Nasz smok wywodzi się z dynastii.

– Taak, słyszałem, ale w to nie wierzę. Skąd właściwie wytrzasnęłaś ten posążek?

– Nie mam pojęcia. Najpewniej twój dziadek go skądś przytargał – powiedziała, kiedy szli przez halę. – Jakie to ekscytujące. Tak się cieszę, że ze mną przyszedłeś.

– Żeby ci tylko serce nie pękło – przestrzegł w obliczu jej rosnącego entuzjazmu. – Nadal może okazać się nic niewart.

– A może jest wart milion dolarów. I zechcą go umieścić w muzeum.

– Fakt, na potrzeby muzeum jest dostatecznie szkaradny.

– Czekamy na panią, pani Delaney – powiedziała uśmiechnięta kobieta, zaganiając ich na plan zdjęciowy, zapchany lampami i kamerami.

Powitał ich starszy mężczyzna o azjatyckich korzeniach. Obejrzawszy smoka, poinformował ich, że prawdopodobnie powstał on za czasów dynastii Zhou.

– Cenne znalezisko – dodał, po czym przystąpił do szczegółowego opisu użytych materiałów, w tym jadeitu, z którego wykonano oczy, oraz dwudziestoczterokaratowego złota w pasku okalającym szyję smoka.

Riley zastanawiał się, czy aby na pewno dobrze słyszy. Najwyraźniej ten dziwaczny smok zajmował istotne miejsce w historii Chin i niewykluczone, że wchodził w skład prywatnej kolekcji jakiegoś cesarza. Ekspert szacował jego wartość na tysiące dolarów, nawet setki tysięcy.

Kiedy nagranie dobiegło końca i zostali odeskortowani z planu, natychmiast zalał ich tłum rzeczoznawców oraz innych ekspertów, wręczających im wizytówki i ściskających dłonie. Riley mocno trzymał zarówno smoka, jak i ramię babki. Smok był niczym przedniej jakości stek rzucony przed watahę wygłodniałych wilków. Riley nigdy dotąd nie widział równie pożądliwych spojrzeń i  tak ordynarnej pazerności.

Babka chciała przystanąć na pogawędkę, ale siłą poprowadził ją spiesznie przez tłum. Rozluźnił się dopiero, kiedy znaleźli się w jego samochodzie i zablokowali drzwi. Odetchnął.

– Co za wariactwo. Ci ludzie są szaleni.

– Moim zdaniem tylko podekscytowani – stwierdziła Nan, przenosząc wzrok na trzymany przez wnuka posążek. – Uwierzysz, że to coś ma tysiące lat?

Przez sekundę był tego bliski. Smok zdawał się promieniować gorącem, parząc mu dłonie. Och, do diaska, prawdopodobnie ponosiła go wyobraźnia. Liczył sobie rok czy tysiące lat, ciągle był to zaledwie kawałek brązu, nic, czym warto by się podniecać. Riley umieścił posążek na środku deski rozdzielczej, pozbywając się go z rąk z ulgą, do której niechętnie by się przyznał.

– I stał sobie u nas na strychu – ciągnęła Nan z marzycielską nutą w głosie. – Wyobraź sobie. Jak w bajce.

– Albo koszmarze sennym.

Nan zignorowała go, wertując plik otrzymanych wizytówek.

– Och, mój Boże. Dom Hathaway. Spójrz. – Uniosła w górę prostą, tłoczoną wizytówkę z nazwą najsłynniejszego i najelegantszego sklepu w San Francisco. – Chcą, żebym zadzwoniła jak najszybciej. Mam bardzo dobre przeczucia.

– Doprawdy? Bo ja mam bardzo złe.

– Za dużo się martwisz. Nie myśl o problemach, myśl o możliwościach. Kto wie, czy właśnie nie zaczęło się coś wspaniałego.

* * *

– Czy jest możliwe, by ten smok rzeczywiście powstał w okresie dynastii Zhou?

Paige Hathaway zwróciła się z tym pytaniem do swego ojca, Davida, zatrzymawszy obraz na taśmie wideo, którą jeden z ich współpracowników przesłał z Antyków w drodze. Jeśli ktokolwiek był w stanie datować ten przedmiot, to właśnie jej ojciec, odpowiedzialny za zakupy dla Domu Hathaway i zarazem ich ekspert z zakresu chińskiej sztuki.

– Jak najbardziej – odparł z nutą ekscytacji w głosie i niecierpliwym błyskiem w oku, przybliżając twarz do ekranu. – Szkoda, że nie da rady lepiej mu się przyjrzeć. Ten mężczyzna bez przerwy mi zasłania. Naprawdę powinni pokazać obiekt prosto do kamery.

Wspomniany przez jej ojca mężczyzna był wysokim, krzepkim typem w czarnej skórzanej kurtce, którego na początku krępowała obecność kamery, później zaś sprawiał wrażenie osłupiałego i bardzo, bardzo sceptycznego. Stanowił uderzający kontrast z uroczą, promienną starszą panią, do której zwracał się per „babciu”, więcej niż odrobinę podekscytowaną myślą o swoim szczęściu. A szczęście niezmiernie jej dopisało, jeśli ojciec Paige miał rację w kwestii wieku obiektu.

– Dlaczego do nas nie zadzwoniła? – zapytał z irytacją ojciec. – Powiedziałaś jej, że koniecznie musimy porozmawiać z nią dzisiaj?

– W obu wiadomościach, jakie jej zostawiłam – uspokoiła go Paige. – Na pewno oddzwoni. – Aczkolwiek kiedy spojrzała na zegarek, zdała sobie sprawę, że dochodzi szósta. – Choć niewykluczone, że dopiero jutro.

– Sprawa nie może czekać do jutra. Muszę mieć tego smoka.

David spacerował nerwowo po gabinecie Paige na czwartym piętrze. Na urządzenie pokoju składały się proste, piękne chińskie meble, mające za zadanie relaksować i inspirować. Ta uspokajająca atmosfera ewidentnie nie wywierała wpływu na jej ojca.

– Pojmujesz, jakie by to mogło być znalezisko? – ciągnął. – Początki dynastii Zhou szacuje się na mniej więcej 1050 rok p.n.e. Może chodzić o bardzo wczesny brąz. Z tym smokiem bez wątpienia wiąże się niesamowita historia.

– Nie mogę się doczekać, kiedy ją od ciebie usłyszę – mruknęła.

Uwielbiała swego ojca w chwilach takich jak ta, z pasją w oczach, głosie, sercu.

– Nie opowiem tej historii, dopóki nie zobaczę smoka, dopóki nie potrzymam go w dłoni, nie zważę, nie posłucham głosu, nie poczuję magii.

David podszedł do okna z widokiem na Union Square. Paige wątpiła, by spoglądał na światła miasta. Pochłonął go pościg za nowym nabytkiem. Ilekroć tak się działo, inne sprawy traciły dla niego znaczenie. Całkowicie koncentrował się na swoim celu.

I po raz pierwszy włączył w ten pościg Paige. Zwykle przy zakupach posyłał na wizyty swoich asystentów, zależnie od typu przedmiotu i dziedziny, w jakiej się specjalizowali. Jeżeli uznali obiekt za godny zainteresowania, wzywali jej ojca. Jednak tym razem przyszedł prosto do Paige i poprosił, żeby zadzwoniła do pani Delaney. Zastanawiała się dlaczego, ale nie zamierzała pytać. Jeśli zależało mu na jej zaangażowaniu, to się zaangażuje.

Uśmiechnęła się, kiedy nerwowo przeciągnął dłonią po falujących brązowych włosach, mierzwiąc je. Jej matkę, Victorię, doprowadzało do szału, że mąż często wyglądał równie niechlujnie jak banknoty, które wpychał do kieszeni, zamiast wkładać do drogiego portfela, prezentu od niej na pięćdziesiąte piąte urodziny, który dostał kilka miesięcy temu. Ale to był David Hathaway, odrobinę zmiętoszony, nierzadko impulsywny, zawsze interesujący. Niekiedy Paige żałowała, że bardziej go nie przypomina. Jednak, choć odziedziczyła ciemnobrązowe oczy ojca, była raczej córeczką mamusi. Może gdyby dawniej spędzał więcej czasu w domu, gdyby przekazał jej swoją wiedzę, zamiast zostawiać jej edukację w gestii żony, gdyby kochał ją tak mocno, jak kochał Chiny…

Nie, w te rejony się nie zapuści. Przecież nie będzie zazdrosna o kraj! To było śmieszne, a Hathawayowie nie pozwalali sobie na śmieszność, na cokolwiek poniżej doskonałości.

Dziadek i matka dzień w dzień instruowali ją, żeby siedziała prosto, była odpowiedzialna, nigdy nie okazywała emocji, nigdy nie traciła nad sobą kontroli. Te trwające całe życie lekcje nadal snuły się w jej głowie jak irytująca piosenka, której nie sposób zignorować. Nieskazitelnie schludne biuro Paige odzwierciedlało owe lekcje, powielało atmosferę, w jakiej dorastała – wyrafinowania, pieniędzy, ogłady i chłodu. Nawet teraz po ramionach przebiegł jej dreszcz, związany bynajmniej nie z chłodnym lutym za oknem, ale wyłącznie z jej rodziną.

Może gdyby żyła jej siostra, Elizabeth, sprawy wyglądałyby inaczej. Paige nie dźwigałaby brzemienia oczekiwań, zwłaszcza matki i dziadka, widzących w niej jedynego dziedzica Hathawayów, na którego pewnego dnia spadnie cała odpowiedzialność. Ogarnęło ją poczucie winy z powodu tej myśli, istniał bowiem milion powodów, dla których jej starsza siostra powinna żyć, a żaden z nich nie wiązał się z tym, by uczynić życie Paige prostszym.

– Znalazła go na strychu – rzekł znienacka David, odwracając się ku niej. – Tak powiedziała ta starsza kobieta, zgadza się?

– Tak, tak mówiła w trakcie programu. – Paige z wysiłkiem skoncentrowała się na teraźniejszości.

– Zadzwoń do niej znowu, Paige, w tej chwili.

Dziwny blask w oczach ojca zwiększył jej niepokój.

– Czemu to takie ważne, tato?

– Dobre pytanie – rozległo się od drzwi.

Odwróciwszy się, Paige zobaczyła, jak jej matka, Victoria, wchodzi do gabinetu. Wysoka, chuda jak szczapa blondynka, Victoria stanowiła obraz wyrafinowania, idealnie władczej kobiety-menedżera. Jej przenikliwe niebieskie oczy połyskiwały inteligencją, w głosie pobrzmiewała niecierpliwość, twarz nosiła sugestię bezwzględności. Ubrana w czarny kostium Victoria była zbyt przerażająca, aby uchodzić za piękność, lecz ktokolwiek ją spotkał, nigdy jej nie zapomniał.

– Zadałam ci pytanie, Davidzie – powtórzyła. – Dlaczego siejesz zamęt wśród pracowników, prosząc Martina, Paige i Bóg wie kogo jeszcze, żeby znaleźli tę całą Delaney? Czy ten smok jest aż tyle wart?

– Może okazać się bezcenny.

Parsknęła krótkim, cynicznym śmiechem.

– Wszystko ma swoją cenę, kochany.

– Nie wszystko.

– Czy widziałeś już podobnego smoka w jednej ze swoich książek? Albo słyszałeś jakąś historię, bajkę? Pamiętamy, jak ubóstwiasz bajki, zwłaszcza te z Chin. Wiesz wszystko, co tylko można wiedzieć o tym kraju i nacji. – Victoria wypluła słowo „nacja”, jakby został jej po nim paskudny smak w ustach. – Czy nie tak?

– Co cię to obchodzi, Vicky? – spytał, z rozmysłem używając znienawidzonego przez nią zdrobnienia. – Przecież nie interesuje cię prawdziwa sztuka.

– Ale jej wartość i owszem.

Paige westchnęła, kiedy jej rodzice wymienili spojrzenia pełne wzajemnej antypatii. Niemniej ojciec miał rację. Matka rzadko choćby spoglądała na przedmioty w sklepie. Była finansowym czarodziejem, rzecznikiem firmy, David zaś pełnym pasji znawcą sztuki, któremu każdy drobiazg opowiadał wyjątkową historię. A co do Paige, cóż, jak dotąd nikt, z nią samą na czele, nie ustalił, jakie miejsce zajmuje w firmie Hathawayów.

– Och, byłbym zapomniał. – David wyjął z kieszeni aksamitny woreczek. – Kupiłem to na urodziny Elizabeth, żeby dodać do jej kolekcji.

Paige przyglądała się, gdy wydobywał małego, przepięknie wyrzeźbionego smoka z jadeitu, pełniącego zapewne funkcję ozdoby wieńczącej rękojeść miecza.

– Wspaniały. Będzie się ładnie prezentował z pozostałymi – powiedziała, kiedy jej matka się odwróciła. Victoria nigdy nie czuła się swobodnie podczas rozmów o Elizabeth albo na widok upominków, które David nadal kupował co roku dla uczczenia miłości, jaką jego starsza córka darzyła smoki. – Chcesz go u mnie zostawić?

Włożył smoka z powrotem do woreczka.

– Nie, zatrzymam go do wizyty na cmentarzu w przyszłym tygodniu.

– Doprawdy, Davidzie, te twoje niedorzeczne przyjęcia urodzinowe. Są takie niesmaczne – oznajmiła Victoria, z frustracją potrząsając głową. – Minęły dwadzieścia dwa lata. Nie sądzisz…?

– Nie, nie sądzę – przerwał jej David. – Jeśli nie chcesz iść na cmentarz, Paige i ja wybierzemy się sami. Zgadza się, Paige?

Paige popatrzyła na jednego i drugiego rodzica, czując się rozdarta. Ale nie mogła odmówić ojcu. Coroczne przyjęcie urodzinowe Elizabeth należało do tych nielicznych okazji, które zawsze celebrowali razem.

– Oczywiście.

Zadzwonił telefon na jej biurku. Paige wcisnęła guzik interkomu, wdzięczna za przerywnik.

– Pani Delaney na jedynce – powiedziała jej sekretarka.

– Dzięki, Monico. – Przełączyła telefon na tryb głośnomówiący. – Dzień dobry, pani Delaney. Cieszę się, że pani zadzwoniła. Bardzo byśmy chcieli porozmawiać z panią o pani smoku.

– Jestem taka podekscytowana – oznajmiła jej rozmówczyni. – Co za niesamowity dzień. Aż nie umiem tego opisać.

Paige uśmiechnęła się, słysząc entuzjazm w głosie starszej pani.

– Nie wątpię. Mamy nadzieję, że uda nam się namówić panią, by przyniosła pani smoka jutro do sklepu, tak byśmy mogli go obejrzeć. Na przykład od razu z rana?

– Rano odpada, obawiam się. Riley może mnie podwieźć dopiero po południu.

– Żaden problem. W rzeczy samej, mamy wspaniałą herbatę. Nie wiem, czy pani o niej słyszała, ale…

– Och, tak, tak, słyszałam – powiedziała pani Delaney. – Ponoć jest fantastyczna.

– Wspaniale, ponieważ z chęcią ugościmy panią i pani przyjaciela bądź członka rodziny herbatą oraz prywatną wyceną. Co pani na to?

– Brzmi cudownie – zapewniła kobieta.

– Dobrze, może zatem…

– Chwileczkę – przerwała jej pani Delaney.

Dało się słyszeć jakiś szelest, a potem z głośnika popłynął męski głos.

– Pani Hathaway, tutaj Riley McAllister, wnuk pani Delaney. Rozumie pani, że rozważymy propozycje licznych marszandów – oznajmił obcesowo.

– Oczywiście, mam jednak nadzieję, że dadzą nam państwo szansę na złożenie oferty, kiedy już zweryfikujemy autentyczność przedmiotu.

– Ponieważ pracownicy państwa sklepu wydzwaniają do mojej babki przez cały dzień, jestem raczej pewien, że mamy autentyk. Ale nie podejmiemy żadnych decyzji, dopóki należycie nie sprawdzimy oferenta. Dom Hathaway nie jest jedyny. I nie pozwolę, by ktokolwiek wykorzystał moją babkę.

Paige zmarszczyła brwi, zirytowana insynuacją. Dom Hathaway cieszył się nienaganną reputacją, której z pewnością nie zyskał, wykorzystując drobne starowinki.

– Moja babka przyniesie smoka jutro – kontynuował pan McAllister. – Przyjdzie z przyjaciółką i ze mną. Będziemy o trzeciej.

– Doskonale, zatem… – Jej odpowiedź uciął sygnał wybierania. – No, to było niegrzeczne – stwierdziła, wciskając guzik, żeby zakończyć połączenie.

– Dlaczego zaproponowałaś herbatę? – zapytał z irytacją ojciec. – Podajemy ją dopiero po południu.

– Powiedziała, że nie dałaby rady rano.

– Mam nadzieję, że to nie znaczy, że zabiera smoka w inne miejsce. Chcę mieć tego smoka, bez względu na koszty – oznajmił.

– Nie opowiadaj głupot, Davidzie – wtrąciła Victoria. – Nie dysponujemy nieograniczonym budżetem. Czy muszę ci o tym przypominać?

– Czy muszę ci przypominać, że to ja decyduję o zakupach? – David popatrzył Victorii prosto w oczy. – Nie wchodź mi w drogę, Vicky, nie w tej sprawie.

Następnie okręcił się na pięcie i opuścił gabinet, zostawiając Paige sam na sam z matką.

– Zawsze tyle dramatyzmu – mruknęła Victoria.

– Jak ci się wydaje, czemu ten smok jest dla taty tak ważny? – spytała Paige.

– Nie mam pojęcia. Od jakiegoś czasu pozostaje dla mnie tajemnicą, co jest ważne dla twojego ojca. – Umilkła na chwilę. – Informuj mnie w temacie smoka, dobrze?

– Dlaczego?

– Ponieważ zarządzam tą firmą.

– Nigdy dotąd nie obchodziły cię stare posążki.

– Obchodzi mnie wszystko, co dotyczy sklepu, zwłaszcza rzeczy, pod wpływem których twój ojciec nabiera przekonania, że może robić, co mu się żywnie podoba.

Paige zmarszczyła czoło, kiedy jej matka wyszła z gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Upłynęło sporo czasu, odkąd jej rodzice przejawiali jakieś wspólne zainteresowania. To nie wróżyło dobrze.

Rozdział 2

Riley czuł, jak podnoszą mu się włoski na karku. Współgrały z gęsią skórką na jego ramionach, gdy wszystkie instynkty mówiły mu, że ktoś ich obserwuje. To uczucie towarzyszyło mu już poprzedniej nocy, kiedy spał w domu babki, ponieważ nie chciał zostawiać jej samej z potencjalnie cennym dziełem sztuki, które dopiero co pokazano w ogólnokrajowej telewizji. I nie opuszczało go teraz, gdy parkował samochód na podziemnym parkingu przy Union Square. Chociaż było wczesne popołudnie, a parking dość dobrze oświetlony, jego niepokój narastał, kiedy Riley rozważał dostępne możliwości.

– Nie wysiadamy? – spytała z zaciekawieniem Nan, kiedy na powrót opuścił automatyczne blokady w drzwiach samochodu.

– Za chwilę.

Wyćwiczonym okiem przeczesał teren. Prowadząc przez ostatnie cztery lata specjalizującą się w zabezpieczeniach firmę dziadka, nauczył się zwracać uwagę na szczegóły. Szukał czegoś nietypowego. Osoby siedzącej w samochodzie. Zbitej lampy. Cienia, którego nie powinno tu być. Otoczenie wyglądało normalnie.

– Czego tak wypatrujesz? – spytała z tylnego siedzenia Millie Crenshaw, nachylając się ku niemu.

Najlepsza przyjaciółka i zarazem sąsiadka jego babki wybrała się wraz z nimi na herbatę, przy czym, podobnie jak Nan, zdawała się bardziej zainteresowana tym, co podadzą im do jedzenia, niż kwestią, czy istotnie powinni rozważyć sprzedaż smoka Domowi Hathaway. Riley wolałby mieć więcej czasu na sprawdzenie tej firmy, jak również kilku innych spośród tych, które się z nimi skontaktowały. Ale babka odmówiła rozmowy z kimkolwiek, dopóki nie wypije herbaty, którą entuzjazmowało się całe San Francisco.

– Złoczyńców – szepnęła Nan do Millie. – Uważa, że ktoś może spróbować ukraść mi smoka.

– Uważam jedynie, że powinnaś zachować ostrożność – sprostował Riley. – Chociaż jest wyjątkowo szkaradny, wielu ludziom ewidentnie zależy na tym, by go dostać.

– Czy to nie zadziwiające, że przez tyle lat czaił się u ciebie na strychu? – spytała Millie. – Wczoraj zeszłam do piwnicy i przejrzałam nasze graty. Nakłonię Howarda, żeby zabrał mnie na pokaz, kiedy znowu Antyki w drodze zawitają do miasta. Nigdy nie wiadomo, co człowiek u siebie trzyma.

– To prawda. – Nan tuliła smoka na podołku jak ukochane dziecko. – Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek wcześniej go widziała. Na strychu rządził Ned. Wiecznie się tam krzątał. – Spojrzała nerwowo na zegarek. – Spóźnimy się, Rileyu. Powinniśmy już iść.

– Poniosę smoka, na wszelki wypadek.

– Na wypadek czego, skarbie?

– Czegokolwiek – odparł enigmatycznie, nie chcąc martwić babki.

Mimo że na pozór wszystko zdawało się w porządku, instynkty podpowiadały mu, że coś tu nie gra. Miał nadzieję, że nie popełnia gigantycznego błędu, nie słuchając ich głosu. Wysiadł i okrążył samochód, by otworzyć drzwi babce. Kiedy obie panie znalazły się poza autem, Riley przeczesał wzrokiem parking, wyczulony na każdy dźwięk.

Zza rogu wyjechał samochód, opony zapiszczały na cemencie. Riley natychmiast rzucił się przed Nan, zasłaniając ją swym ciałem. Kiedy samochód przemknął obok nich, zobaczył na przednich siedzeniach dwóch nastolatków; nawet na niego nie spojrzeli.

– Wielkie nieba, Rileyu – powiedziała Nan, wygładzając sukienkę. – Jesteś taki spięty, że zaraz pękniesz, jeśli nie będziesz uważał. Może to ja powinnam nieść smoka – dodała, kiedy wsuwał posążek do ciężkiego płóciennego worka.

– Ja go wezmę. Chodźmy. – Poczuje się lepiej, kiedy znajdą się na chodniku.

Nan i Millie szły szybko przed nim. Obie z trudem łapały oddech, gdy dotarli do windy, która porwała ich w górę, na Union Square i błogosławione słońce.

– Teraz już w porządku? – spytała Nan, kiedy przystanęli, żeby się zorientować, dokąd iść.

– Wolałbym, gdybyś pozwoliła mi zająć się tym samemu. – Nadal się rozglądał, kiedy zmierzali przez plac.

– Żeby ominęła mnie herbata? Wykluczone. – Babka uśmiechnęła się do niego i przystanęła. – No dobrze, powiedz mi, jak wyglądam? Nie mam na zębach szminki? – Błysnęła idealnie białymi zębami.

– Pięknie – odparł. Nan założyła swój, jak go zwała, najlepszy niedzielny zestaw: granatową sukienkę, rajstopy i buty na niskim obcasie. Millie stanowiła wyższą, bardziej barwną wersję jego babki, w jaskraworóżowych spodniach i dopasowanym do nich topie, z jasnorudymi włosami płonącymi w promieniach popołudniowego słońca. – Obu wam dałbym góra sześćdziesiątkę.

– Och, ależ z ciebie czaruś – powiedziała Millie, machając obciążoną pierścionkami dłonią. – Nie pojmuję, dlaczego nadal jesteś singlem.

– Ani ja – zgodziła się babka. – Powtarzam mu, że chcę zobaczyć prawnuki, ale on w kluczowych momentach zawsze pozoruje kłopoty ze słuchem. Czy nie tak, Rileyu?

– Co mówiłaś, babciu?

– Sama widzisz – skomentowała Nan, po czym ona i Millie się roześmiały.

– Chodźmy.

Riley poprowadził je obok Saksa, Neimana Marcusa i hotelu St. Francis ze szklanymi windami sunącymi na zewnątrz budynku. Minęli przystanek tramwaju linowego, gdzie grupa turystów pstrykała sobie nawzajem zdjęcia. Dom Hathaway stał dumnie na wschodnim rogu placu. Przy swoich pięciu piętrach nie miał szans na tytuł najbardziej imponującego budynku w mieście napchanym drapaczami chmur, ale romańskie kolumny i zdobne złocone płaskorzeźby nad głównym wejściem robiły wrażenie.

Riley przytrzymał skrzydło wielkich szklanych drzwi, a następnie podążył za Millie i babką do środka.

Nan przystanęła, kładąc dłoń na sercu.

– Ojej, czyż nie wspaniale? Nie byłam tutaj od lat. Zapomniałam, jak tu pięknie.

Choć zakupy nie były konikiem Rileya, musiał przyznać, że sklep zachwyca. Chłodny, cichy i dobrze oświetlony, z obrazami na ścianach, szerokimi przejściami między szklanymi gablotami pełnymi dzieł sztuki oraz podłogą wyścieloną grubym dywanem, miał pośrodku imponujące sklepienie, sięgające na pięć pięter w górę i zwieńczone witrażowym świetlikiem. Riley odniósł wrażenie, że wstąpił do innego świata, świata pieniędzy i kultury, gdzie nie czuł się szczególnie komfortowo.

– Spójrzcie na ten domek dla lalek – powiedziała Millie, ruszając ku najbliższej gablocie. – Są tu miniaturowi ludzie i cała reszta. A kosztuje… – Zrobiła wielkie oczy. – Trzy tysiące dolarów. Wyobrażacie sobie? Zdaje się, że domek dla lalek mojej córki opchnęliśmy na wyprzedaży garażowej za dwa dolary.

– Zadziwiające, ile niektórzy zapłacą za śmieci – skomentował Riley.

– Cicho już – zgasiła go babka. – Co dla jednego jest śmieciem, może okazać się skarbem dla kogoś innego.

– Dlatego też znaleźliśmy się tutaj. – Riley zaczynał się zastanawiać, ile wart jest smok jego babki.

– Pani Delaney?

Riley odwrócił się i wstrzymał oddech, kiedy podeszła do nich piękna młoda kobieta. Miała długie blond włosy, spięte u nasady karku ozdobną klamrą, i oczy barwy ciemnej czekolady. Suknia z turkusowego jedwabiu opinała jej biust i kończyła się tuż nad kolanami, ukazując zgrabne łydki. Sądził, że dawno minęły czasy, gdy atrakcyjna kobieta potrafiła zwalić go z nóg, ale najwyraźniej był w błędzie. Oddech uwiązł mu w piersi, odnosił też okropne wrażenie, że szczęka opadła mu na tyle nisko, by walnąć o podłogę. Odkaszlnął i z wysiłkiem zaczerpnął tchu, podczas gdy babka witała się z kobietą uściskiem dłoni.

– Pan McAllister, jak mniemam. – Obdarzyła go uśmiechem znacznie chłodniejszym niż ten, który przypadł jego babce. – Jestem Paige Hathaway.

Powinien był się tego domyślić po drogiej biżuterii i nucie perfum, które zapewne kosztowały więcej, niż wynosił miesięczny czynsz za jego mieszkanie. Cóż, zawsze pragnął tego, czego nie mógł dostać. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

– Miło mi – rzucił lakonicznie.

– Udadzą się państwo ze mną? Mój ojciec oczekuje nas w laboratorium. – Poprowadziła ich do pobliskiego ciągu wind. – Ogromnie się cieszymy, że państwo przyszli – powiedziała. – Odwiedzili państwo już kiedyś nasz sklep?

– Od dawna tu nie zaglądałam – odparła Nan. – Jest troszkę nie na moją kieszeń, wie pani. Ale wygląda cudownie.

– Na koniec z radością państwa oprowadzę. W składzie na drugim piętrze oferujemy duży wybór przedmiotów w całkiem rozsądnych cenach.

– Byłoby cudownie. Tyle słyszałam o tej herbacie. Całe San Francisco o niej mówi, wie pani – dodała Nan, kiedy wchodzili do windy.

Rileya niepokoiła gorliwość babki. Staruszka rozpaczliwie chłonęła czar Paige Hathaway. Przypuszczał, że to zrozumiałe; w ostatnich latach życie jej nie oszczędzało. Nie pamiętał już, kiedy zabrał ją na zakupy albo zjedli wspólnie posiłek w miejscu innym niż jej dom bądź kafeteria szpitala, do którego stale wracał dziadek. Zaniedbywał ją. Choć nie robił tego celowo, tak czy inaczej ją zaniedbywał. Na przyszłość bardziej się postara.

Winda otworzyła się na czwartym piętrze. Znaleźli się na wprost szeregu drzwi oznaczonych jako biura zarządu, ale Paige skręciła w prawo, prowadząc ich długim korytarzem. Riley odruchowo zarejestrował obecność dyskretnych kamer. W windzie także była jedna. Najwyraźniej Dom Hathaway nieźle sobie radził z zagadnieniami bezpieczeństwa. Paige wbiła kod na panelu przy drzwiach i nacisnęła klamkę. Weszli do pomieszczenia z biurkiem i kilkoma krzesłami. Przez przeszkloną ścianę naprzeciw widać było laboratorium, gdzie dwaj mężczyźni poddawali oględzinom jakąś wazę. Riley odnotował, że elektroniczny panel przy prowadzących tam drzwiach jest bardziej wymyślny.

Paige zapukała w szybę, na co jeden z mężczyzn się odwrócił. Miał brązowe oczy Paige… albo raczej odwrotnie. Riley nie potrzebował prezentacji, by wiedzieć, że patrzy na jej krewnego, najprawdopodobniej ojca. Moment później drzwi zabzyczały i ciemnowłosy mężczyzna wyszedł z laboratorium.

– Mój ojciec, David Hathaway – przedstawiła go Paige.

Wymieniano uściski dłoni, kiedy David witał się z nimi z czarującym uśmiechem. Gdy jednak spojrzał na Rileya, w jego oczach malował się dystans, świadczący o rozkojarzeniu, albo może raczej skupieniu – na płóciennym worku w ręku gościa.

– Mogę zobaczyć smoka? – zapytał.

Riley sięgnął do worka, ale David go przystopował.

– Na pewno trzymał go pan wiele razy, jednak od tego momentu chciałbym ograniczyć liczbę rąk, które go dotykają.

Riley przyglądał się, jak David wyciąga z kieszeni parę lateksowych rękawiczek i je zakłada.

– Poddamy smoka oględzinom w clean roomie, to znaczy pomieszczeniu czystym, środowisku, gdzie utrzymujemy możliwie największą sterylność, aby chronić dzieła sztuki – wyjaśnił David. – Wstępna ocena potrwa około godziny. Paige zabierze państwa w tym czasie na herbatę, a później się spotkamy.

– Chyba zostanę i popatrzę. – Rileya ogarnęła lekka złość z powodu błysku ulgi w oczach Paige. Dziewczyna z radością się go pozbędzie.

David wyglądał na zdecydowanie mniej zadowolonego.

– Tak naprawdę nie ma tu co oglądać. Nie możemy wpuścić pana do clean roomu, a większa część naszej pracy nie będzie widoczna przez okno.

– Dlaczego nie mogę wejść do środka?

– Ubezpieczenie, odpowiedzialność, rozumie pan – odparł, wykonując nieokreślony ruch ręką. – Proszę skosztować naszej herbaty. Nie zapomni pan tego doświadczenia.

– Och, chodźże z nami, Rileyu – powiedziała Nan. – Chcę przeżyć to razem z tobą.

Ujęła go pod ramię, wybijając z głowy dalszy spór. Nim się obejrzał, urocza Paige Hathaway prowadziła ich z powrotem do windy, która wwiozła ich na ostatnie piętro, gdzie mieściła się herbaciarnia.

Gdy weszli do środka, Riley odniósł wrażenie, jakby pokonali Ocean Spokojny i wylądowali w Pekinie. Herbaciarnię wypełniały drogie stoły z mahoniu oraz szklane gabloty ze zdobionymi filiżankami i dzbankami, malowidła na ścianie przedstawiały sceny z Dalekiego Wschodu. Tę restaurację lata świetlne dzieliły od jadłodajni, gdzie kupował na wynos pierożki jiaozi i wołowinę po mongolsku.

Kobieta w orientalnej sukni z jedwabiu wskazała im stolik w rogu, otoczony z trzech stron ozdobnymi parawanami, malowanymi w kwiaty, owoce i ptaki. Zniknęła tak cicho, jak się pojawiła, oni zaś usadowili się przy stole z marmuru i rzeźbionego drewna.

– Pan Lo zaraz do nas przyjdzie – powiedziała Paige. – Jest chińskim mistrzem herbaty i poprowadzi dla państwa ceremonię.

– To istnieje coś takiego jak mistrz herbaty? – spytał Riley.

– Jak najbardziej. Choć japońska ceremonia herbaty, zwana chanoyu, jest lepiej znana, Chińczycy także mają swoją. Skoro państwa smok w domniemaniu pochodzi z Chin, postanowiliśmy zabawić państwa chińską wersją.

Riley nachylił się do przodu.

– Zostawiliśmy już smoka z pani ojcem, może pani sobie darować pokazówki.

Paige przygryzła wargę. Sądząc po wyrazie lekkiego zdenerwowania na tych pięknych ustach, chyba właśnie odnotował kolejny ważny szczegół. Paige Hathaway nie zawsze znajdowała celną ripostę.

– Zgodnie z legendą – powiedziała Paige, koncentrując uwagę na Nan i Millie – w roku 2737 przed naszą erą cesarz imieniem Shen Nung gotował wodę, odpoczywając pod dzikim drzewem herbacianym. Do jego kociołka wpadło kilka liści, a kiedy wypił tę gorącą wodę, z zaskoczeniem odkrył, że czuje się odmłodzony. Przekonany, że to owe liście odpowiadają za jego dobre samopoczucie, zaczął z nimi eksperymentować. Taki był początek tradycji picia herbaty w Chinach. Dziś możemy wybierać z przeszło półtora tysiąca rodzajów herbaty. Choć uprawia się ją w ponad dwudziestu pięciu krajach, głównym producentem pozostają Chiny.

– Naprawdę? – zdziwiła się Nan. – Nie wiedziałam. Ty wiedziałeś, Rileyu?

– Nie miałem pojęcia. Cóż za zbieg okoliczności, te liście herbaty wpadające do kociołka.

– Krążą też inne opowieści o początkach picia herbaty, ale ta jest najbardziej popularna – uzupełniła Paige. – Ważne, by zrozumieć, że herbata nadal odgrywa istotną rolę w chińskiej kulturze. Stanowi część codziennego życia. Wierzy się, że jej właściwości pozytywnie oddziałują na fizyczne, umysłowe i emocjonalne samopoczucie pijących.

– Lepiej przerzucę się na nią z kawy – stwierdziła ze śmiechem Millie.

– Jakiej herbaty się napijemy? – spytała Nan. – Słyszałam o zielonej, ale wiem, że musi być mnóstwo innych.

– Mnóstwo – zgodziła się z uśmiechem Paige – o nich jednak opowie państwu pan Lo. – Podniosła wzrok, kiedy przygarbiony starszy mężczyzna w grubych czarnych okularach, z samotną kępką siwych włosów na łysiejącej głowie, usiadł z nimi przy stoliku. – Panie Lo. Przedstawiam panu Nan Delaney, jej wnuka, Rileya McAllistera oraz przyjaciółkę, Millie Crenshaw.

– Witam państwa. Jestem Yuan Lo.

Postawił na stoliku tacę, na której znajdowało się parę przedmiotów – płytka lakierowana skrzyneczka, cztery małe czarki w kształcie szpulek do nici oraz dodatkowe czarki do picia. Moment później nadeszła kelnerka z dzbankiem do herbaty i umieściła go na ozdobnej podgrzewanej płycie. Na stoliku pojawiło się też więcej małych czarek.

Wszystko było tak miniaturowe, że Riley czuł się jak na dziecięcym przyjęciu herbacianym. Poruszył się na niewygodnym, wąskim krześle, również zbyt małym. Szarpnął krawat, który założył pod wpływem nalegań babki, i zapragnął znaleźć się w dowolnym innym miejscu, byle nie tutaj. Powinien był zostać w laboratorium. Przynajmniej nudziłby się w bardziej męskim otoczeniu. I miałby oko na smoka, potencjalnie zyskując wyobrażenie na temat jego prawdziwej wartości. Zamiast tego weźmie zaraz udział w ceremonialnej, świętoszkowatej, przereklamowanej herbatce.

– Rozluźnij się, Rileyu – powiedziała cicho babka, jakby czytała mu w myślach.

– To niczemu nie służy – wymamrotał.

– Oczywiście, że nie. Nie wszystko w życiu musi służyć konkretnemu celowi. Czasami chodzi po prostu o trochę zabawy!

Rileyowi McAllisterowi ich herbata nie przypadła do gustu, oceniła Paige. Przestał słuchać mniej więcej w momencie, gdy pan Lo przystąpił do omawiania różnic między herbatą czarną, zieloną i ulung. Jakkolwiek posłusznie wąchał herbaciane liście i kosztował, kiedy należało, nie wyglądał na osobę choć minimalnie poruszoną zmysłowym doświadczeniem. Paige było zbyt ciepło, a ponadto odrobinę kręciło jej się w głowie. Efekt gorącej herbaty, mówiła sobie, nie zaś tego, że siedziała obok Rileya.

Niezaprzeczalnie był mężczyzną atrakcyjnym, z kruczoczarnymi włosami, kręconymi i gęstymi, odrobinę przydługimi. W opalonej twarzy jarzyły się niebieskie oczy, wzdłuż linii szczęki zaznaczał się cień zarostu. Nie był wytwornym menedżerem, do których widoku przywykła, lecz szorstkim, krańcowo fizycznym, bardzo męskim typem, praktycznie przez nią niespotykanym. Typem mężczyzny, który nie bywa w magazynach z wyszukanymi prezentami i antykami lub muzeach, dwóch miejscach, gdzie Paige spędzała większość czasu. Zapewne dlatego w obecności pana McAllistera czuła się nieco rozkojarzona.

To wskutek gniewu, poirytowania jego niecierpliwością było jej gorąco i dręczył ją niepokój. Na pewno nie dlatego, że ją pociągał. Nawet gdyby odczuwała pożądanie, o nim nie dało się rzec tego samego. Przez ostatnie dwadzieścia minut obdarzył Paige zaledwie paroma zniesmaczonymi spojrzeniami. Rzucało się w oczy, że pragnie mieć tę wizytę za sobą i zająć się własnymi sprawami. Podzielała te odczucia. Obędzie się bez jego protekcjonalności, jego braku zainteresowania. Dała z siebie wszystko, żeby zabawić jego babkę, nie wątpiła też, że jej ojciec wkrótce złoży Rileyowi i Nan szczodrą ofertę. Nie znajdowała absolutnie niczego, za co powinna przepraszać, i nie dopuści, by wzbudzał w niej poczucie skrępowania.

Wyprostowała się na krześle, kiedy kelnerka przyniosła talerze z jedzeniem do degustacji. Herbata była wspaniała, Paige zamierzała więc zignorować Rileya i się nią cieszyć. Przynajmniej Nan i Millie stanowiły miłe towarzystwo. Gawędziły, jakby wcale nie zauważały napięcia między Rileyem a Paige, narastającego z każdą chwilą. Nieomal życzyła sobie, by się odezwał. Jego milczenie, nieprzenikniony wyraz twarzy ją niepokoiły. Przywykła do mężczyzn, którzy mówią o sobie, swojej pracy, wszystkim, co ich interesuje. Umiała postępować z takimi mężczyznami. Właściwie wystarczyło słuchać, a zawsze uchodziła za dobrą słuchaczkę. W przeciwnym razie nie pozyskałaby uwagi ojca. Był wspaniałym gawędziarzem, a wiadomo, że wspaniały gawędziarz potrzebuje wspaniałej publiczności. Tym właśnie była niegdyś – publicznością swego ojca.

A kim była teraz? Irytujące pytanie znowu zagościło w jej myślach. Każdego dnia wracało, coraz głośniejsze, bardziej natarczywe, coraz usilniej domagało się odpowiedzi. I nie chodziło jedynie o ojca, ale także o matkę i dziadka, i rolę Paige w firmie. Niecierpliwiła się, ciągnęło ją, by robić w Hathawayu coś ważniejszego niż planowanie przyjęć i muzealnych wydarzeń. Jednak gdy jej dziadek dzierżył ster firmy, ojciec odpowiadał za zakupy, matka za operacje finansowe, a wieloletni przyjaciel rodziny, Martin Bennett, nadzorował pion sprzedaży detalicznej, dla Paige brakowało miejsca. Firma funkcjonowała gładko bez jej udziału. Nikt jej w istocie nie potrzebował… tyle że jednak jej potrzebowali, ponieważ ironią losu była dziedziczką, jedyną dziedziczką. Firma nie przejdzie nigdy w ręce Victorii, gdyż w jej żyłach nie płynęła krew Hathawayów. David pragnął tylko kupować dzieła sztuki, a Martin nie był z nimi spokrewniony. Co oznaczało, że pewnego dnia wszystko to przypadnie Paige.

Ale co miała robić do tej chwili? Po prostu czekać na swoją kolej? Wydawało się, że tego właśnie wszyscy chcą. Wymknęło jej się westchnienie, kiedy jej myśli podążyły znajomym, męczącym labiryntem, pozbawionym wyjścia. Z ulgą powitała chrząknięcie Rileya, który ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Jego irytacja przynajmniej oderwała Paige od dręczących myśli.

– Szalenie to wszystko fascynujące, ale ile jeszcze czasu potrzebuje pani ojciec? – zapytał. – Minęła ponad godzina.

– Na pewno wkrótce do nas dołączy.

Pan Lo wstał i się ukłonił.

– Bardzo państwu dziękuję za uwagę.

– Dziękujemy za zachwycającą prezentację. Mnóstwo się nauczyłam – zapewniła Nan.

– Cieszę się, że są państwo zadowoleni.

– Dziękuję, panie Lo – powiedziała Paige, kiedy mężczyzna odchodził od stołu.

– No dobrze, pani Hathaway – rzekł Riley. – Porozmawiajmy o smoku mojej babki.

– Ale najpierw muszę skorzystać z toalety – przerwała mu Nan, wstając.

– Za tamtymi drzwiami w prawo – poinstruowała ją Paige.

– Pójdę z tobą – powiedziała Millie. – Wypiłam tyle herbaty, że zaraz odpłynę.

Kiedy się oddaliły, Paige pożałowała, że nie zdecydowała się dotrzymać im towarzystwa. Riley miał najbardziej przenikliwe, najbardziej niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziała, przy czym w tej chwili wbijał spojrzenie w nią. Poruszyła się na krześle, nienawykła do tego rodzaju dokonywanej z bliska, rozmyślnej taksacji. Zastanawiała się, co on widzi, i musiała spleść dłonie, żeby nie sprawdzić, czy nie zburzyła jej się fryzura.

– Wygląda pani na zdenerwowaną – skomentował Riley. – O co chodzi? Czy powinienem wiedzieć o czymś w związku z tym szkaradnym smokiem?

Przynajmniej sądził, że Paige denerwuje się z powodu smoka, a nie jego. Co za ulga.

– Po prostu jestem rozkojarzona. Mam dużo pracy.

– Ja też. A mimo to siedzimy tu sobie przy herbatce.

– Czym się pan zajmuje?

– Zabezpieczeniami, prowadzę firmę.

– Co to dokładnie obejmuje? Ochronę osobistą? Bezpieczeństwo komputerowe? Alarmy antywłamaniowe?

– Wszystko, co pani wymieniła, czegokolwiek potrzebuje klient. Kto odpowiada za zabezpieczenia w tym sklepie? Wie pani?

– Oczywiście. Wellington Systems.

Pokiwał głową.

– Wydawało mi się, że rozpoznaję ich robotę, ale nie są już najlepsi. Bret Wellington spędza więcej czasu na polu golfowym, niż poświęca go na to, by być na bieżąco z najnowszymi rozwiązaniami w systemach zabezpieczeń.

– Pan Wellington przyjaźni się z moim dziadkiem.

– Czyli sprawa jasna.

– Zapewne uważa pan, że pańska firma jest lepsza.

– Zapewne tak uważam – odparł z nieznacznym uśmiechem.

Bawiła się serwetką na podołku, marząc, żeby panie wróciły, ponieważ denerwowała się przy Rileyu.

– Skąd taka popularność smoka mojej babki? – zapytał. – Szczerze mówiąc, kiedy po raz pierwszy go zobaczyłem, chciałem go wyrzucić do śmieci.

– Dobrze, że pan tego nie zrobił. Jeśli to naprawdę brąz z okresu Zhou, wówczas jest bardzo stary. Poza tym smoki są w chińskiej kulturze otaczane czcią. Wierzy się, że to boskie, mityczne stworzenia, przynoszące dostatek i szczęście. Chińskie smoki są aniołami Orientu. Kocha się je i czci ze względu na ich moc i doskonałość, śmiałość i heroizm. Nie wiem, jaką historię opowie nam państwa smok, ale podejrzewam, że okaże się fascynująca.

– Uważa pani, że smok do niej przemówi?

– Nie, sądzę jednak, że mój ojciec opowie nam o nim coś interesującego.

– Skoro mowa o pani ojcu, może powinniśmy pójść go poszukać.

– Precyzyjna wycena trochę zajmuje. Na pewno życzy pan sobie precyzji.

Riley wsparł łokcie na stole i pochylił się do przodu.

– Całkiem sporo miejsc interesuje się tym smokiem: Sotheby’s, Butterfields, Christie’s, nie wspominając o niebywałej liczbie mniejszych pośredników. Dlatego zastanawiam się, czy nie lepiej dla nas będzie nawiązać współpracę z jednym z domów aukcyjnych. Skoro wszyscy pragną tego smoka, niech się licytują.

– Jakkolwiek naturalnie warto rozważyć takie rozwiązanie, jestem pewna, że możemy złożyć państwu doskonałą ofertę. Dom Hathaway nie ma sobie równych, panie McAllister.

Tę frazę jej dziadek, Wallace Hathaway, wygłaszał przy tysiącu okazji. Zaskoczyło ją, ale też nieco zirytowało, z jaką łatwością te słowa przeszły jej przez usta. Jej dziadek brzmiał w takich chwilach jak nadęty dureń, Paige zaś towarzyszyło uczucie, że zaprezentowała się właśnie w dokładnie ten sam sposób.

– Przekonamy się – odparł Riley.

– O czym? – spytała Nan, wracając wraz z Millie do stolika.

– Dyskutowaliśmy o wartości smoka – wyjaśnił Riley.

– Nie mogę się doczekać opinii pani ojca – powiedziała Nan. – I raz jeszcze dziękujemy za herbatę. Fantastyczna sprawa.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Również dobrze się bawiłam.

Kiedy Paige kończyła mówić, do herbaciarni wszedł jej ojciec, z zauważalnie pustymi rękami.

Riley gwałtownie wstał.

– Gdzie smok?

– Bezpieczny, zapewniam pana – odparł gładko David. Następnie spojrzał na Nan. – Chciałbym zatrzymać smoka przez noc, jeśli mogę. Znam rzeczoznawcę, który będzie dostępny dopiero jutro, a bardzo by mi zależało, żeby na niego spojrzał. Choć obiekt wygląda szalenie obiecująco, na rynku krąży dziś wiele falsyfikatów. A chcę mieć absolutną pewność, że to zabytek starożytności. Będziemy musieli przeprowadzić liczne testy.

– Nie ma problemu – przystała Nan.

– Chwileczkę. Może po prostu przyniesiemy smoka znowu jutro rano? – zaproponował Riley.

– Chciałbym poddać go dalszym oględzinom dziś wieczorem – odparł David. – Mamy doskonałe zabezpieczenia, jeśli tym się pan niepokoi. Państwa posążek będzie u nas bezpieczny, obiecuję, a także objęty ubezpieczeniem, jak każdy obiekt w sklepie. Pozwoliłem sobie wypisać pokwitowanie. – Wręczył Nan kartkę papieru.

– O nic się nie martwię – oświadczyła Nan.

– Babciu…

– Rileyu, to Dom Hathaway. Cieszą się nienaganną reputacją. Ufam im całkowicie. – Odwróciła się z powrotem do Davida. – Z radością zostawię tu smoka do jutra.

– Dziękuję. Proszę zadzwonić do Paige jutro po południu, to ustalimy spotkanie. – Wyciągnął rękę do Nan. – W imieniu Domu Hathaway chciałbym wyrazić wdzięczność za możliwość oszacowania pani smoka.

– Och, cała przyjemność po mojej stronie – odparła Nan, zacinając się z lekka pod wpływem czarującego uśmiechu Davida.

Ojciec odszedł, pozostawiając Paige pożegnanie gości. Odprowadziła panie do drzwi i bez zdziwienia przyjęła fakt, że Riley ociągał się z wyjściem.

– Czy to naprawdę konieczne? – spytał.

– Mój ojciec tak uważa. – Nie znała wspomnianego rzeczoznawcy, ale to David był tu ekspertem i kiedy sądził, że potrzebują niezależnej opinii, wówczas jej potrzebowali. – Może nam pan zaufać, panie McAllister.

Uśmiechnął się cynicznie.

– Proszę nie brać tego do siebie, ale nie ufam nikomu. Jeśli smokowi cokolwiek się stanie, będę winił panią.

– Nic się nie stanie, zapewniam pana.

– Wobec tego żadne z nas nie ma powodu do zmartwień.