Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zwilczona. O kobiecej intuicji, mazurskiej magii i ogromnej miłości

Zwilczona. O kobiecej intuicji, mazurskiej magii i ogromnej miłości

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65170-04-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zwilczona. O kobiecej intuicji, mazurskiej magii i ogromnej miłości

Czasami pozornie nic nieznaczące wydarzenia wywołują w naszym życiu kaskadę niezwykłych przeżyć...

Bohaterka książki, Jaśmina, mieszka w malowniczym mazurskim miasteczku, w otoczeniu przepięknych lasów i jezior. Ma cudownego męża i córeczkę. Wydaje się, że nic nie jest w stanie zburzyć jej poukładanego, spokojnego życia.

Pewnego dnia jednak wszystko się zmienia. Grozi jej utrata pracy. Mąż ma wypadek motocyklowy, po którym staje się nieznośnym, apodyktycznym mężczyzną. Ich małżeństwo zaczyna przeżywać głęboki kryzys.

Jaśmina, za sprawą niezwykłych wydarzeń, które zaczynają mieć miejsce w jej życiu, doznaje przebudzenia i przechodzi totalną metamorfozę swojego wnętrza. To dzięki niej na nowo odnajduje tę cząstkę siebie, o której już dawno zapomniała.

W przepięknych mazurskich i podlaskich krajobrazach Jaśmina wchodzi w przestrzeń znajdującą się na przecięciu dwóch światów: realnego, który widzi przed swoimi oczami, oraz na poły magicznego, do którego wstęp możemy mieć jedynie za pomocą intuicji i głębokich przeczuć. Wstępuje na  drogę prowadzącą do głęboko skrywanego „ja”, by w końcu odnaleźć odpowiedzi, których tak długo szukała.

Choć życie nigdy nie jest takie, jakie się nam wydaje, to jednak warto wierzyć, że szczęście i tak w końcu się do nas uśmiechnie, a my odnajdziemy sens swojego istnienia.

Polecane książki

W studiach nad strukturą przestrzenną miast poczesne miejsce zajmuje badanie ich morfologii, czyli najogólniej mówiąc układu przestrzennego (rozplanowania), fizjonomii oraz genezy. W wielowiekowej historii miasto gruzińskie podlegało różnorodnym wpływom, głównie greckim, bizantyjskim oraz muzułm...
Ponad 3200 słów rymowanym jedenastozgłoskowcem i 7 biało-czarnych, autorskich (amatorskich) rysunków. „Z Pajączkiem w długą podróż zaraz się wybierzesz i w trakcie tej przygody wielką mądrość zbierzesz. Moralność i etyka, współczucie, chęć pomocy — wartości poznasz wiele. Niejedno Cię zaskoczy. Te ...
Lubisz się przytulać? Autorki najpiękniejszych powieści obyczajowych stworzyły opowiadania pełne miłości do domowych pupilów. Przygotuj kubek herbaty, ciepły koc i wtul się w nasze rozgrzewające historie. Przytulajka to trzynaście chwytających za serce opowieści, w których psy, koty i inni czworonoż...
W związku z zakończeniem roku obrotowego oraz decyzją zgromadzenia akcjonariuszy lub udziałowców o sposobie rozliczenia wyniku finansowego za ubiegły rok należy odpowiednio ująć te operacje w księgach rachunkowych. Wypłata dywidendy powoduje obowiązek opodatkowania, gdyż stanowi źródło przychodów dl...
  Silne państwo rządzone przez dziesięciu królów, ziemia rodząca równie wiele diamentów, co warzyw, najwspanialsza ze starożytnych cywilizacji, pochłonięta przez wody potopu - tak brzmi opis mitycznej Atlantydy. Czy można dojść prawdy po trzydziestu wiekach od zniknięcia tej fantastycznej wyspy z po...
Książka, stanowiąca studium z zakresu prawa administracyjnego, jest kompleksowym opracowaniem zagadnienia uzasadnionych oczekiwań i powiązanej z nimi zasady ich ochrony. Zawiedzenie uzasadnionych oczekiwań obywateli poprzez niedotrzymanie obietnicy lub wprowadzenie zaskakujących, nieprzewidywalnych ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adrianna Trzepiota

Redaktor prowadząca: Beata Piecychna

Redakcja: Edyta Domańska

Korekta: Beata Piecychna

Ilustracje: Sylwia Kalinowska

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski, grafika@illuminatio.pl

Zdjęcie na okładce: Joanna Nicewicz

Copyright © 2015 Adrianna Trzepiota

Copyright © 2015 for Polish edition by Wydawnictwo Kobiece

ISBN 978-83-651-7004-0

www.wydawnictwokobiece.pl

Wydawnictwo Kobiece

E-mail:redakcja@wydawnictwokobiece.pl

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stroniewww.wydawnictwokobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com

Demon dzisiejszej cywilizacji Złamał równowagę w człowieku Między jego rozumem a wolą, Między nauką a sumieniem (…)

(Rabindranath Tagore)

– Moim zadaniem jest ją odbudować.

Zośka, Jaśmina i Lena. Każda z nas jest inna, a jednak nasze marzenia krążą nieustannie wokół tego samego: bezpieczeństwa, miłości, szczęścia i rodziny. Chyba każdy tego pragnie, bez względu na rasę, płeć, wyznanie… Wszystkie pochodzimy ze Szczytna, malowniczego miasteczka na Mazurach. Zośka wyjechała do Warszawy zaraz po studiach. Zawsze powtarzała, że nie będzie tu mieszkać, bo w stolicy jest więcej możliwości, no i oczywiście pieniędzy, choć te bynajmniej nie leżą na ulicy. Była największą feministką spośród nas i, jak to w życiu bywa, najwcześniej zaszła w ciążę. Teraz ma trzydzieści cztery lata – tyle samo co ja i Lena – męża i dwoje dzieci. Pracuje w firmie doradczo-szkoleniowej i jest odnoszącą sukcesy, prawdziwą bizneswoman.

Lena to artystka. Jest naszym spoiwem. Napędza pozytywnymi myślami i chęcią do życia. Jej ciemne włosy zawsze lśnią, doklejone rzęsy otulają czarne oczy, a wybielone zęby przypominają, że nieustannie trzeba o siebie dbać. Wystarczy, że na nią spojrzę, zobaczę jej uśmiech, pastelowe kolory jej obrazów, i już wiem, że muszę wziąć życie za rogi i ciągle biec do przodu, robić swoje, a co ma być, to i tak będzie. Lena mieszka w Janowie Podlaskim. Wyprowadziła się tam, bo jak powiedziała: „…w janowskich puszczach mieszkają słowiańskie biesy. Tam mieszka moja »wilczyca«, tam jest mój dom, mój świat, tam są deski, na których maluję, moje pola, tam jestem… Dzika wilczyca to moje drugie oblicze”. Pierwszy raz pojechała do Janowa tuż po uzyskaniu dyplomu warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Została zaproszona na plener malarski i… już nie wróciła. Zanim jej obrazy zaczęły się sprzedawać jak świeże bułeczki, dorabiała jako pracownica janowskiej galerii sztuki. Właśnie taka jest Lena. Żyje samotnie, niczym pustelnica, z farbami, sztalugami. Maluje na poddaszu swego domu i co jakiś czas daje nam do zrozumienia, że kobiecość i wrażliwość na sztukę są naszymi największymi atutami. Kiedy nie mam sił, jadę do niej. Odbudowuję wtedy swój wewnętrzny świat.

Jaki jest mój świat? I prosty, i niekiedy tak skomplikowany, że sama nie wiem, co mam z nim zrobić. Zostałam w Szczytnie, uczę języka polskiego. Lubię swoją pracę, a przede wszystkim kocham swoich uczniów – dorastającą, licealną młodzież. Są naiwni, utalentowani, spragnieni świata, dopiero zaczynają poznawać siebie.

Imię Jaśmina odziedziczyłam po babci. Dowiedziałam się o tym z przypadkowo znalezionego listu. Kiedy miałam piętnaście lat, pojechałam z rodzicami do wsi Wałpusz, w której mieszkała nasza antenatka. Świętowaliśmy Boże Narodzenie. Znudzona kolędowaniem, postanowiłam przełamać strach i wejść na zaczarowany i zakazany strych. Zawsze interesowało mnie, co tam się znajduje. Wymknęłam się niepostrzeżenie z pokoju i stąpając cichutko po drewnianych schodach, wkroczyłam na ostatnią kondygnację domu. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam sterty zakurzonych ubrań, papierów, zabawek. W samym rogu pomieszczenia stał przepiękny dębowy kredens. Zapaliłam światło, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Oświetlenie było słabe. Żarówka, która wisiała tuż pod sklepieniem, miganiem dawała znać, że zaraz dokończy swego żywota, jednak wiedziona jakimś przeczuciem, szłam dalej. Dotykając kredensu, miałam wrażenie, jakbym obcowała z innym światem. Widniejący na nim kurz nie pozwalał całkowicie odkryć jego piękna. Odsunęłam szufladę. Była w niej sterta pożółkłych listów i pocztówek. Wzięłam niewielki stos kartek i powoli zaczęłam czytać:

Jaśmino, proszę, pamiętaj o naszej przysiędze!

Nie po to ją składałyśmy, żeby po tych sześćdziesięciu latach milczenia wszystko poszło w niepamięć! Musi się udać! Tylko nadal zbieraj zioła i wybieraj te najlepsze. Wierzę w jej moc! Ty też musisz. Nie po to składałyśmy braterskie przysięgi krwi, żeby XXI wiek nam ją zabrał! Bogowie wymarli, ludzie ich nie chcą, to po co mają się ukazywać? Ale my żyjemy! Jeżeli narodzi się podczas trzynastej pełni księżyca, to przecież musi nazywać się Jaśmina, tak jak Ty i ja! Dopilnuj tego, to Twoja misja: nadać imię! Jak to zrobisz, czort jeden wie i niech ma Cię w swej opiece. Ja do Polski już nie wrócę. Pamiętaj, że bogów zabił człowiek swą pazernością, ale Ty o swoich nie zapominaj. Jak będziesz chciała w nich wierzyć, to będą, jeżeli się ich wyprzesz, to już nikt nie otoczy Cię swą opieką, a kroczyć samej przez świat jest trudno. Zawsze musi być ktoś lub coś, co podpowiada, jakimi dźwiękami duszy i serca się kierować.

Twoja na zawsze siostra wszechświata Jaśmina

No i jak to w bajkach bywa, w tym momencie zgasło światło. Przerażona ciemnością, uciekłam. Zbiegając ze schodów, upadłam, rozbiłam nos i poplamiłam krwią listy trzymane w ręku. Schowałam je głęboko do kieszeni bojówek. Poszłam do łazienki, umyłam się i jakby nigdy nic zeszłam na parter, by dalej świętować Narodziny Pańskie. Nie miałam odwagi tego wieczoru zapytać babci, co to wszystko znaczy. Co to był za list?

Pierwszego dnia świąt wróciliśmy do Szczytna. Drugiego babcia spadła ze schodów i niestety już z nich nie wstała. Miała siedemdziesiąt osiem lat. Tego dnia nauczyłam się nie odkładać niczego do jutra… bo jutra może już nie być. W dokumentach ze starego kredensu znaleźliśmy testament, w którym to właśnie ja dziedziczyłam po babci dom i bardzo starą książkę o ziołach. O liście nie wie nikt prócz moich ukochanych przyjaciółek Leny i Zośki. Między innymi przez ten podpis na jego końcu zaczęłyśmy nazywać siebie nawzajem siostrami wszechświata. I to wszechświat zabrał tajemnicę, której już najprawdopodobniej nigdy nie poznam. Poza magią wirującą wokół mnie, którą dostrzegam w codziennym życiu (poranny wschód słońca czy letni, ciepły deszcz), mam męża, dwuletnią córkę, dwa koty i suczkę Bunię. Mieszkam w ostatnim miejscu na ziemi – bez asfaltu, sklepów i tym podobnych komercyjnych bzdur. Otaczają mnie lasy, porosty i mchy. Tuż obok mam sąsiadów hodujących dwie kozy, nieczynny już, wymarły ośrodek wypoczynkowy i jezioro, nad którego taflą wiosną przelatują dzikie kormorany, kaczki, gęsi, czaple i bociany.

Każda z moich przyjaciółek potrzebuje wrócić do korzeni, „ręcznie szytego życia”, jak mawia moja mentorka, uznana pisarka i psychoanalityczka Clarissa Pinkola Estés. Każda chce mieć siłę, energię, aby dobrze żyć, umieć rozwiązywać problemy, nie dawać za wygraną. Do tego jest potrzebna wiara. Wiara przede wszystkim w siebie. Moja córka Maria jest dowodem na to, że człowiek nie umiera nigdy. Jak w buddyjskim kołowrocie wcieleń odradza się nieustannie na nowo.

Mój ogród nadal pachnie. Sierpniowe słońce chyli się ku zachodowi. Zostały mi jeszcze dwa tygodnie wakacji, zanim zostanie zwołana rada pedagogiczna i trzeba będzie przygotować plany wynikowe. Nie chcę teraz o tym myśleć. Niedługo w szkole, w której pracuję, nastąpi zmiana władzy. Nie ma kogo posadzić na stołku pani dyrektor, do której kaprysów już zdążyliśmy się przyzwyczaić. „Stara” odchodzi na emeryturę. Krystyna, jedyna z kadry posiadająca kwalifikacje, kategorycznie odmawia, więc nasze grono czeka to, co najgorsze – dyrekcja z zewnątrz.

Jeszcze dwa tygodnie! Dwa tygodnie pełnego luzu. Joachim wyjeżdża do pracy, a ja z Maryśką wtapiamy się w malownicze krajobrazy Wałpusza. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że przeprowadzka do domu po babci była jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęliśmy. Ogród zarósł. Jabłonie obrodziły na potęgę, gałęzie aż uginają się pod ciężarem owoców. Siedzę na schodach mojego domu z twarzą zwróconą ku niebu i wsłuchuję się w ciszę. Czuję się piękna o szóstej rano, bez makijażu, jedynie w promieniach słońca. To jest magia tego miejsca! A może raczej duszy?

Mój dom znajduje się nad jeziorem. Kiedy jestem zła, idę na brzeg i patrzę, jak spienione fale biją o siebie z impetem. Innym razem podziwiam niczym niezmąconą taflę, gładką i delikatną jak jedwab. Jutro mam tutaj zlot czarownic. Przyjeżdżają moje ukochane przyjaciółki. Joachim tego nie wytrzyma. Babskich rozmów o szminkach, butach, poezji, utyskiwania na mężów. Tylko kobieta wie, ile siły drzemie w takich spotkaniach. Niby gadanie o niczym, a jednak energia, jaką organizm dostanie na tym wymyślonym sabacie, jest nie do opisania. Dziś przychodzi listonosz. Mam nadzieję, że wrzuci coś ciekawego do skrzynki.

– Dzień dobry, panie Mietku! Jest coś do mnie?

– A witam szanowną sąsiadkę! Oczywiście, że jest! Rachunki roznoszę zawsze, ale żeby jakieś pocztówki, listy pachnące miłością, oj, sąsiadko, to już nie te czasy. Teraz tylko maile i telefony.

– Panie Mietku, więcej wiary w ludzi. Rachunki trzeba płacić od zawsze. Za komuny też były… przynajmniej wolności mamy więcej.

– Jak pani coś powie, to powie, ale czułości nigdy człowiekowi dość.

Pan Mietek jest moim sąsiadem, a ponadto wspaniałym człowiekiem. Razem z żoną mieszkają dwie szutrówki (na Mazurach mówimy tak na piaszczyste drogi) ode mnie. Nie mają dzieci. Nie wiem dlaczego. To nie moja sprawa. Hodują dwie kozy, których pilnuje Burek, owczarek szczycieński. To kundel najwyższej klasy, ale kiedy mu się spojrzy w oczy, to ma się wrażenie, jakby się patrzyło w ludzkie, aż ciarki przechodzą po plecach. Niektóre psy wyglądają na głupie i zachowują się głupio, ale są też takie, obok których nie przejdziesz obojętnie. Burek właśnie do tych drugich należy.

– Panie Mietku, niech pan coś wyczaruje z torby, a tak przy okazji, to po co wczoraj tę śliwę ścięliście? Była taka piękna, dorodna! Aż ciężko mi się na sercu zrobiło, jak zobaczyłam pustkę koło płotu.

– A bo owoców już nie dawała.

– Przecież drzewa owocowe z reguły co drugi rok obradzają!

– A jak kobieta stara, to daje owoce?

Nie miałam więcej pytań. Listonosz wygrzebał ze skórzanej torby tylko rachunki i z uśmiechem na twarzy poszedł dalej. Kręgosłup miał wygięty w prawą stronę, niczym łuk.

Maryśka płacze – już ósma! Narobiła po pachy – inaczej nie można tego nazwać – aż wyleciało z pieluszki. Wyje przez łzy:

– Mamaaa, gdzieee?

– Byłam na dworze, córuś, nie płacz, już przebieramy.

– Pebebamy? Nieee!

I znowu ryk. Takie sytuacje doprowadzają mnie do szału. Nie wierzę, że nie czuje, co ma w pieluszce, nie wierzę też w to, że jej to nie przeszkadza.

– Przebieramy i już! Maryśka, uspokój się, masz kupę wszędzie! To trzeba przebrać!

– Nieeeeeee!

Czasami myślę, że zwariuję albo zrobię coś gorszego. Jeść nie, przebrać nie, pić nie, bawić się nie. Zwariuję jak nic. Mój telefon informuje mnie, że nadeszła wiadomość. Odbieram ręką, która nie jest brudna.

– Marek mnie zdradza. Przyjadę z dziećmi.

– Co?

Przechodzi mi przez myśl, że pomyliłam się w składaniu wyrazów w zgrabną całość. Jak to Zośkę ktoś może zdradzać? Moja przyjaciółka jest wspaniałą matką dwóch zwariowanych chłopaków, do tego pracuje, całkiem nieźle zarabia, świetnie wygląda, ma samochód, kochającego męża… Wszystko wygląda jak w normalnej rodzinie… Dzwonię.

– Nie mogę gadać. Pakujemy się, będziemy dziś! – woła i się rozłącza.

Rozmowa nierozpoczęta, a już zakończona. Miała być przecież dopiero jutro. Bez chwili zastanowienia dzwonię po Lenę. Uda jej się przyjechać dzisiaj. Mam nadzieję, że Joachim wróci o stałej godzinie, bo inaczej nie zdążę nic ugotować. Dobry ciepły obiad w podbramkowych sytuacjach ratuje zbolałe dusze. Zrozumiałam to po urodzeniu Maryśki. Obiady mojej mamy były niezastąpione. I tak to już chyba jest, że bliskość odczuwamy poprzez pracę rąk: gotowanie, szycie, pieszczoty. Słowa nie mają takiej mocy. To właśnie przy użyciu rąk opiekujemy się drugą osobą, dajemy jej poczucie bezpieczeństwa. W przyjaźni również jest ta przystań. Choćby minął rok od naszego ostatniego spotkania, koleżanki wiedzą, że u mnie zawsze znajdą talerz gorącej zupy i czystą pościel, i z wzajemnością.

Znowu dzwoni telefon, pewnie Zośka.

– Cześć, Jaśmina. Z tej strony Darek, jestem z Joachimem w szpitalu w Olsztynie.

– Co? – Znowu to cholerne „co?”. Jedyne słowo, jakie potrafię wypowiedzieć w chwili zagrożenia.

– Spokojnie, ma tylko złamaną nogę – beznamiętnie oznajmia kolega mojego męża.

– Co? – Oblewa mnie gorący pot, ręce zaczynają się trząść. Kupa dziecka nie przeszkadza mi już w niczym. – Ale jak to? Przecież miał być w pracy, co się stało?

– Spokojnie – z opanowaniem mówi Darek. – Przed pracą pojechaliśmy pojeździć na motorach, no wiesz, zanim otworzył zakład. Skręcając w boczną drogę, uderzył nogą w betonowy murek.

– I tylko tyle? Jak dla mnie to jest aż tyle! I co teraz, Darek? Co mam robić? Zbieram się i jadę do szpitala, a Marysię zostawię u teściów. – Po chwili wreszcie pytam: – Darek, ale co z tą nogą?! No mów, na Boga!

– Będzie miał chyba operację i jakieś druty wsadzane, może śruby, źle to nie wyglądało, ale dobrze też nie jest.

No i weź tu się dogadaj z facetem. Same konkrety, żadnych szczegółów. Noga złamana to pół biedy, ale druty, śruby to jakaś abstrakcja! Przeszła mi chęć na robienie obiadu. Pieluchę zmieniam w pół sekundy. Dziecko ubrane w minutę dziesięć. Pakujemy się do samochodu. Fotelik, pasy, dokumenty Joachima. Jadę. Czas pędzi jak szalony. Włączam radio. Muszę zagłuszyć myśli. Córcia, o dziwo, spokojna, ale widzę w lusterku, że nieustannie na mnie patrzy. Stara się wyczytać z mojej twarzy każdy grymas.

Myślę o tych pieprzonych motorach. Zawsze uważałam, że w związku każda ze stron potrzebuje odrobiny wolności, miejsca tylko dla siebie, przestrzeni, której nie będą nawiedzać żona, mąż, dzieci ani rodzina. Joachim ma motor, a ja? Ja chyba nie mam nic. Mam dziecko – to znaczy mamy dziecko – pracę, ogród i… trzydzieści cztery lata.

Parkuję przed domem teściów, biegnę z dzieckiem na rękach, oddaję małą i jadę do szpitala.

Szpital śmierdzi czystością. To chyba jakiś paradoks – w domu czystością pachnie, w szpitalu śmierdzi. Oczywiście ma na to wpływ dobór detergentów, ale wolę tego miejsca zbyt często nie odwiedzać.

– Dzień dobry. Nazywam się Jaśmina Szeretucha. Jestem żoną…

Kobieta w recepcji przerywa mi:

– Aaa, tego od motoru, co mu noga odleciała… Właśnie ma operację, niech nic się nie boi, gorsze rzeczy widziałam. Chłop młody, zagoi się raz-dwa.

– Jak to „odleciała”? – Czuję, że krew napływa mi do aorty i zaraz tryśnie uszami po ścianach. Strużki potu suną między biustem i po plecach.

– Ano takiej sobie metafory użyłam. A wie, co to metafora?

– Tak, wiem. Lepiej by było, gdyby pani ludzkim językiem do ludzi mówiła, a środki stylistyczne pozostawiła do rozbioru polonistom. Można w ten sposób kogoś przestraszyć. W dalszym ciągu nie wiem, co z moim mężem!

– A co się tak unosi?! Ja informacja, nie lekarz, idzie do pokoju numer dziewięć.

Znajduję pokój numer dziewięć, w środku jest lekarz. Znowu ta sama śpiewka:

– Dzień dobry. Nazywam się Jaśmina Szeretucha. Jestem…

– Aaa szanowna małżonka tego od motoru?

I co ja mam powiedzieć?

– Tak, ta od motoru. Co z mężem?!

– Właśnie ma operację. Złamanie nastąpiło w dwóch miejscach w stawie skokowym. Jest dość poważne, bo z przemieszczeniem. Koledzy szukają mu właśnie w nodze połamanych kości i będą je przykręcać śrubami. Dwa miesiące na zwolnieniu. Na razie żadnego chodzenia. Jak dobrze pójdzie, za tydzień go wypiszemy, ale kule może już pani kupić. Pojutrze pewnie się przydadzą. Wagę i wzrost męża pani zna, pomożemy zmierzyć długość ramion i nóg. I tak miał dużo szczęścia, dobrze, że mu tej nogi nie urwało.

– O Boże! – To jedyne słowo, jakie wyrywa mi się z ust. Mój mózg nie daje rady przetrawić zbyt wielu informacji naraz.

– Spokojnie, pani Jaśmino. Znieczulenie mąż dostał w kręgosłup, więc jest całkowicie świadomy. Proszę gdzieś się przejść albo poczekać jeszcze dwie godziny i będzie pani mogła z nim porozmawiać.

Próbuję ochłonąć. W kieszeni dzwoni telefon. Darek.

– Jaśka! Musiałem jechać do pracy, dlatego nie ma mnie już w szpitalu. – Słyszę, jak drży mu głos w słuchawce. Też jest zdenerwowany. Może w końcu do niego dotarło, że ten wypadek to poważna sprawa.

– Czym go tu przywiozłeś? – Do tej pory w ogóle nie myślałam o tym, że przecież Darek musiał jakoś przetransportować tu Joachima.

– Zadzwoniłem po karetkę. Szybko poszło. Naprawdę jest w dobrym szpitalu. Słuchaj, muszę kończyć, klienci idą do warsztatu. Jak będziesz coś wiedziała, dzwoń!

Mądrala! Jak będziesz coś wiedziała, to dzwoń! A kto go na ten motor wyciągnął? I co teraz? Mam czekać? Muszę się przejść.

Wychodzę ze szpitala. Pani z recepcji posyła mi przyjazne spojrzenie. „Będzie dobrze”, mówią jej oczy. Sierpień piękni się w słońcu. Siadam na ławce przed budynkiem i przywołuję wspomnienia z wizyty u Zośki w Warszawie. Mój mózg czasami włącza „stop”. Najczęściej w bardzo dziwnych bądź zupełnie prozaicznych okolicznościach, na przykład gdy stoję w kolejce albo jadę autobusem. Mam wtedy przed oczami jakąś migawkę z życia, zwykle z dzieciństwa. Obecna jest sprzed kwartału: spacerując po Marszałkowskiej, odurzona kolorowymi billboardami, reklamami i innymi fajerwerkami robiącymi z naszych uczuć konfetti, pomiędzy sklepami z piekielnie drogimi kosmetykami oraz ubraniami dostrzegłam dziewczynę grającą na skrzypcach. Z głośników sklepowych wydobywała się hałaśliwa muzyka, zewsząd otaczał mnie gwar – nie byłam w stanie usłyszeć, co gra. Zbliżałam się do niej powoli. Dobiegły mnie piękne dźwięki smyczka pocieranego o struny. Im bliżej byłam i uważniej nasłuchiwałam, tym bardziej miałam wrażenie, że czas się zatrzymuje. Krok za krokiem, gest za gestem wszystko zwalniało. Kiedy znalazłam się już bardzo blisko dziewczyny, zamiast postać i posłuchać, przeszłam obok niej, jakby jej gra nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Weszłam do pobliskiego empiku, nie rozumiejąc, dlaczego się tak zachowałam. Jakbym nie była w swoim ciele. Osiemnaście lat wcześniej zapewne stanęłabym przed tą skrzypaczką albo ostentacyjnie usiadła na chodniku i słuchała. A teraz? Czyżby z wiekiem człowiek tracił potrzebę wyrażania siebie? Kupiłam książkę. Wychodząc ze sklepu, modliłam się, żeby skrzypaczka jeszcze była na ulicy. Na szczęście nadal grała. Ukradkiem wyciągnęłam z kieszeni złotówkę i przezwyciężając strach (skąd to się wzięło?), wrzuciłam ją do futerału od skrzypiec. Walczyłam ze sobą. Walkę prowadziły dwie jakże różne osoby: nastoletnia Jaśmina i ta już dorosła. Bałam się, ale wygrałam! Spojrzałam dziewczynie prosto w oczy. Odwzajemniła spojrzenie i uśmiechnęła się szczerze. Trwałyśmy tak chwilę, a ja miałam wrażenie, jakby ktoś otworzył przede mną drzwi do mojej własnej świadomości. Odchodząc, nie widziałam już ani sklepów, ani ludzi, ani samochodów, czułam ulgę i lekkość. Zrobiłam to, co chciałam. To był pewien przełom w moim życiu. Taki mały gest, który bardzo dużo mi uświadomił.

W głowie cisza. Długa pauza. Patrzę na złoty pierścionek na lewej dłoni. Dostałam go od rodziców po uzyskaniu dyplomu magistra. Takie właśnie drobiazgi zostają po bliskich nam ludziach. Wspomnienia zdają się ukrywać w rzeczach. Zegarek. Dał mi go Joachim w trzecią rocznicę ślubu. Skórzany pasek. Waniliowa tarcza z czterema chabrami w miejscu czterech cyfr.

Ile ja tu siedzę? Joachim już po operacji od jakiejś półtorej godziny!

Pospiesznym krokiem znów mijam panią w informacji. Nie zauważa mnie, czyta coś i chichocze filuternie. Wbiegam do sali:

– Joachim, jak się czujesz? Co z nogą? Mów! Boże, jak to się stało? Miałeś jechać do pracy. Zawsze przed pracą chodzisz na motor? Darek pewnie cię wyciągnął. Mówiłam, że to się kiedyś tak skończy. Po co tam w ogóle pojechałeś? I widzisz, jaki jest tego finał? Teraz już w ogóle w niczym mi nie pomożesz: ani przy dziecku, ani w domu. Czemu nic nie mówisz?

Patrzy na mnie z politowaniem i bólem w oczach. Nie może się ruszyć. Na twarzy rysuje mu się bezsilność. Prawą brew ma lekko przypaloną, a czoło zmarszczone jak rodzynek.

– Bo mnie atakujesz.

– Ja? Ja cię atakuję? – Moje zdziwienie jest tym większe, im więcej słów pada z jego ust.

– Znowu masz pretensje. Znowu czegoś chcesz. Dziewczyno, mam cztery śruby w nodze, jestem po ciężkiej operacji. Daj żyć. Chcę spać, póki środki znieczulające działają.

Nie wierzę, że to mówi Joachim. Ani „dzień dobry”, ani „miło cię widzieć”, żadnych wyjaśnień, tylko tak po prostu „chcę spać”? Zdania wypowiadane tonem znudzonego życiem męża.

– Jaśminko, jedź do domu, do Marysi. Nie chcę dziś nikogo widzieć. Żadnych rodziców, nikogo! Chcę spokoju bez wyrzutów i pytań. Chcę spać! Miałem wypadek i tyle. Naprawiając samochody w zakładzie, też codziennie jestem narażony na wypadek.

– Ale co ty wygadujesz? Mam sobie tak po prostu iść? Przecież jesteś moim mężem, martwię się o ciebie.

– Martwisz się o mnie czy bardziej o siebie? Bo w domu ani przy dziecku w najbliższym czasie ci nie pomogę.

Czuję się, jakby ktoś uderzył mnie kijem w głowę. Może ma rację?

– Joachim, kocham cię. Damy sobie radę. Wyzdrowiejesz. Najważniejsze jest teraz twoje zdrowie. Nie mam do ciebie pretensji. Martwię się jak kobieta. Nie umiem martwić się jak mężczyzna. – Z gorąca pasma włosów przyklejają mi się do twarzy, a lepkie od brudu ręce nie wiedzą, czy mają skubać rąbek sukienki, czy zdrapywać skórkę przy paznokciu.

– Ja też cię kocham. Tylko muszę iść spać. Zadzwoń jutro.

Odwraca się ode mnie. Całując go w policzek, dostrzegam uśmiech na twarzy męża.

– Będzie dobrze – szepczę i wychodzę.

Wsiadam do samochodu i kiedy uruchamiam silnik, od razu włącza się radio: „Zapyta Bóg w swym niebie, co dałem Mu od siebie. Wierzyłem i kochałem, i byłem tym, kim chciał, bym był. I żyłem, jak chciał, bym żył, i byłem, kim miałem być”. Zespół Raz Dwa Trzy. W moim życiu ich muzyka zajmuje bardzo ważne miejsce. Zastanawiam się przelotnie, czy jestem tym, kim chciałam być. Czy żyję tak, jak chciałam? Na pewno z Joachimem i Maryśką, ale czy jestem tym, kim chciałam być? Nie wiem. Obowiązki przytłaczają.

Jadę drogą z Olsztyna na Szczytno. Wokoło wirują zielone lasy i mazurskie pola. Dzwoni telefon! Pewnie ze szpitala. Gdzie ja mam komórkę? Jednak prawdą jest, że do kobiety trzeba dzwonić zawsze dwa razy. Za pierwszym nigdy nie odbierze.

– Cześć. Gdzie jesteś? – drżącym głosem pyta teściowa.

– Jadę już do Szczytna. Jeszcze trzydzieści kilometrów i będę u was. Niestety, Joachim nie chce już dziś nikogo widzieć. Mamo, przepraszam za niego, ma chyba załamanie nerwowe. Jest po operacji lewej nogi. Lekarze skręcili mu kości na śruby.

– Tak, wiem. Dzwoniliśmy do niego. Opowiedział nam wszystko. Na koniec dodał, że chce spać. To się porobiło. Jak ty sobie poradzisz? Zima idzie. Jedź powoli. Przecież on będzie niedysponowany przez dwa albo i trzy miesiące…

– Mamo, na razie nie chcę o tym myśleć. Muszę spakować najpotrzebniejsze rzeczy i zawieźć mu z samego rana. Dzisiaj już nie dam rady. Głowa mnie boli od tego wszystkiego.

Zapomniałam, że przez cały dzień nic nie jadłam, a w domu już pewnie goście.

– To może zostaw Marysię u nas na noc? Jak będziesz jutro wracała ze szpitala, to ją zabierzesz…

Waham się. Ale ta propozycja jest strzałem w dziesiątkę. Małe dziecko absorbuje całkowicie. W domu bałagan, w głowie strach. A co ja zrobię zimą? Z odśnieżaniem, paleniem w piecu – jak ja z tym wszystkim dam radę? Brrrr… myśli, zróbcie „stop”! Wszystkiego od razu nie poukładam. Trzeba zaczynać od małych kroków. Najpierw coś zjeść, spakować torbę mężowi, przyjąć gości. A co dalej? Życie pokaże.

– Dobrze. Niech u was zostanie. Dziękuję za pomoc. Jesteście zawsze pod ręką – mówię z ulgą.

– Uważaj na siebie. Zadzwoń jutro, jak będziesz jechała. Pa.

Bez pomocy dziadków ani rusz. Przed porodem zaklinałam się, że poradzę sobie sama. Mówiłam, że wrócę do pracy zaraz po urlopie macierzyńskim, a dziecko oddam do żłobka. Tak bardzo bałam się opowieści o niespełnionych matkach, które zrezygnowały z siebie na rzecz rodziny. Nie chciałam powielać tego schematu. Jednak życie jest brutalne. Jak bardzo boli serce i wyje dusza, gdy nie możesz się wyspać, bo dwadzieścia razy w nocy wstajesz do dziecka? Z jednej strony przeklinasz dzień, w którym zaszłaś w ciążę, z drugiej masz jeszcze większe wyrzuty sumienia, że tak myślisz, bo przecież kochasz to maleńkie stworzenie najmocniej jak potrafisz. A już czary goryczy dopełnia mąż, którego prosisz o pomoc – nie z egoizmu, po prostu nie dajesz rady! – a on śpi. Otworzy wreszcie jedno zaspane oko i powie: „Jutro idę do pracy, muszę się wyspać”.

Stoisz nad nim i nie wiesz, czy go drapać, czy gryźć. W końcu idziesz płakać po cichu w kącie. Z tych łez również rodzą się wyrzuty sumienia, bo płaczesz nad swym losem. Kiedy bowiem nie ma pomocy z zewnątrz w postaci mamy, teściów, ciotki, która od czasu do czasu zajmie się dzieckiem, abyś mogła zrobić coś dla siebie, wtedy rodzą się rodzinne tragedie. Dobrze więc, że ja mam takich ludzi wokół siebie.

Jestem już w Szczycionku, pięknej mazurskiej wsi. Jeszcze jeden zakręt i będę w domu. Dookoła mnie las. Cudowny, pachnący grzybami i deszczem. Czuję, że to jest moje miejsce na ziemi. Współczuję tym, którzy jak nomadowie poszukują swych gniazd. Wieczna tułaczka. Ja już wiem, gdzie jest mój dom. Podjeżdżam pod stary drewniany płot. Joachim miał go naprawić tego lata. Chyba nic z tego. Zatrzymuję się i otwieram bramę, jednak nigdzie nie widzę samochodu Zośki. Przecież powinna już być.

Zajeżdżam pod dom. Zośka siedzi na schodach i głaszcze kota Lucka. Ruda kocica uciekła przedwczoraj i do tej pory jej nie ma. Chłopaki buszują w ogrodzie, chyba jeszcze nieświadomi, że małżeństwo ich rodziców się rozpadło. Przyjaciółka nie wygląda dobrze. Oczy ma podkrążone, paznokcie nieumalowane i ten charakterystyczny skurcz mięśni twarzy. Czoło lekko ściągnięte, usta zaciśnięte. Od razu po człowieku widać, że zrodził się w nim głęboki, upokarzający ból.

– Co się stało? Zośka, ty nie żartujesz? Gdzie samochód? – pytam.

– Przecież to jego samochód! Nie mogłam go wziąć! Nawet, kurwa, samochodu teraz nie mam! Nie mam nic, rozumiesz? Nic! Tylko dwoje dzieci na utrzymaniu! Dupek! – wykrzykuje z rozpaczą.

– Zocha, nic nie rozumiem. Joachim ma połamaną nogę, leży w szpitalu, ale już jest po operacji, nie będzie go przez najbliższe dwa tygodnie. Jak chcesz, możecie zostać dłużej, jeden pokój jest wolny. Nie przygotowałam nic do jedzenia, właśnie wracam od niego. Zawołaj chłopaków, to chociaż kanapki zrobimy. Nie rycz! Lena będzie za godzinę! To nie koniec świata.

– Łatwo się mówi, jak sprawa nie dotyczy ciebie. Dla mnie to jest koniec świata! Gdzie ja będę mieszkała? Co ja teraz zrobię? – ze strachem w głosie pyta Zośka.

– Nie wiem, co masz zrobić, na razie musicie coś zjeść, później będziemy myśleć.

Szukam klucza w mojej wielkiej wiklinowej torbie. Jak zwykle nie mogę go znaleźć. Chcesz wiedzieć, z jaką kobietą masz do czynienia? Zajrzyj do jej torebki. W mojej wielki bałagan: kawałki materiałów (szyję na maszynie), długopisy, szminki, notes, w którym zapisuję złote myśli uczniów i swoje. Ukradkiem spoglądam na ramię Zochy – jej torba jest piękna, skórzana, chyba z węża, lakierowana, jak jej dotychczasowe życie. Nie muszę do niej zaglądać, aby wiedzieć, jaki tam panuje porządek.

Siadamy w kuchni. Zośka drży jak osika na wietrze. Nie poznaję jej w tej nowej roli – samotnej matki. Wyciąga papierosy i ceremonialnie odpala jednego na środku pomieszczenia.

– Zwariowałaś? Od kiedy palisz? Jeden papieros podobno zabiera piętnaście minut życia! – wyrzucam gniewnie.

– A na co mi takie życie? Niech zabiera! Zawsze paliłam! Możesz mnie nie pouczać chociaż teraz? Marek też mi to ciągle powtarzał, nie cierpiał, jak paliłam. Całe życie właśnie tak wygląda! Najpierw ukrywasz się przed rodzicami, potem przed mężem, a na koniec przed dziećmi. Nie jestem jak ty: poukładana, rozsądna, szczęśliwa. Rozumiesz? Nie jestem! Nie dostałam domu w spadku, na wszystko muszę pracować. A teraz jeszcze sama! – krzyczy mi prosto w twarz, zaciągając się coraz mocniej papierosem. Zaczyna łkać. Podczas spazmu jej spierzchnięte usta wyginają się jak cięciwa i pękają na środku. Płynie z nich drobna strużka krwi. Zośka ociera ją dłonią, rozmazując na policzku. Wygląda jak malowidło naskalne. – Masz coś do picia? – lekko się jąka.

Nie chcę już jej umoralniać, wyciągam więc kieliszek i czystą wódkę. Zachłystuje się, gdy łyka ten magiczny płyn. Niektórzy mówią, że to jedyny środek potrzebny do tego, aby w miarę bezpiecznie otworzyć umysł. Niech ma, niech płacze, pije, krzyczy, niech się oczyści ze złych myśli. Dziś jest u mnie, nie u matki, przełożonego czy sąsiadki z długim językiem. Jest u mnie. Nie wiem, co mam powiedzieć, o co pytać. Ukradkiem wyglądam przez okno, sprawdzając, gdzie są chłopcy. Mam ją pocieszać? Mówić, że nic się nie stało? Że będzie dobrze? Przecież nie będzie dobrze! Ona go naprawdę kochała! Nie dobierając odpowiednio słów, rzucam:

– Spuść psa z łańcucha, a sam zaskomle u twych drzwi. Tylko już wtedy nie otworzysz.

– Co? – Ze zdziwienia upuszcza papierosa na drewnianą podłogę. Podnosząc go naprędce, patrzy mi w oczy z wyrzutem.

Skąd we mnie taka agresja? Przytakuję i kończę:

– No bo tak jest! Sam jeszcze wróci, ale ty już wtedy będziesz innym człowiekiem. To właśnie ty będziesz podawała miskę z jedzeniem. Ty będziesz wydzielała każdą porcję miłości. Pytanie tylko, jaką część on dostanie. Zapewne jedną setną.

– Jaśmina, co ty wygadujesz? – Zaskoczona Zośka unosi wysoko brwi. – Przecież nawet nie wiesz, co się stało. My mamy dzieci!

– Słuchaj, kiedy mówisz mi przez telefon, że mąż cię zdradza, to co mam myśleć? Zdrada to zdrada. Jak długo cię oszukuje? – Mentorskim tonem stanowczej nauczycielki odzywa się we mnie królowa życia.

– Półtora roku! A ja głupia udawałam, że nic nie widzę! – I znów zalewa się łzami.

W tym samym momencie chłopcy łamią gałąź na jabłoni rosnącej przed oknem. Jakby cały świat przekazywał sobie wiadomość, że Zosia jest roztrzaskana na pół, albo i na więcej części.

A może każde złamane drzewo odzwierciedla rozbite życie? Jedna z mazurskich legend mówi o kobiecie, która z zazdrości o swego niewiernego męża otruła go podczas kolacji. Zazdrość przesłoniła jej oczy. Kiedy zrozumiała, co zrobiła, przestraszyła się kary, jaka może na nią spaść, i pod osłoną nocy udała się do jesionowej chaty, którą zamieszkiwała Wardęga, okoliczna zielarka uważana za czarownicę. Ta poradziła jej, aby wycięła małżonkowi grdykę, czyli jabłko Adama, i powiesiła ją na drzewie w sadzie kochanki, a ciało zakopała na skraju ogrodu. Zaznaczyła przy tym, że jeżeli miłość jej męża i kochanki była jedynie doznaniem seksualnym, to wszystkie jabłonie wraz z duszą kochanki obumrą, jeżeli jednak opierała się na prawdzie i wzajemnym zrozumieniu, jabłka będą słodsze niż u innych, a ją dopadnie sroga kara. Owoce z dnia na dzień stawały się coraz smaczniejsze i bardziej czerwone. Ludzie domyślili się prawdy i chcieli powiesić zdesperowaną kobietę na tym samym drzewie, na którym ona zawiesiła adamowe jabłko. Dziewczyna krzyczała z rozpaczy, nie chcąc pogodzić się z prawdą ujawnioną przez naturę. Gdy miała już na szyi sznur, gałąź złamała się, a zbrodniarka upadła na ziemię. Kilkanaście razy próbowano ją powiesić. Za każdym razem konar z głośnym trzaskiem się łamał. W ten sposób zdewastowano cały sad. Ludzie bojąc się jej mocy, wygonili kobietę ze wsi. Po kilku dniach znaleźli ją z poderżniętym gardłem w miejscu, gdzie zakopała męża. Jabłonie nigdy nie odrosły w sadzie. Po dziś dzień każdy Mazur i Warmiak obserwuje swoje drzewka – jeżeli gałęzie łamane przez wiatr nie wypuszczają nowych pędów, to znaczy, że gdzieś niedaleko rozkwita zakazana miłość. W końcu ten owoc pochodzi z drzewa poznania dobra i zła.

Ciekawe, czy moja jabłoń puści pędy na nowo… Zośka już jest lekko wstawiona, a Leny dalej nie ma. W lodówce mam tylko światło i jajka. Kroję stary chleb w kostkę, podsmażam tak, aby pysznie się zarumienił i zaczął skwierczeć. Odrobinę solę i pieprzę. Dodaję rozbite jajka i mieszam. Jeszcze chwilę trzymam na patelni, dodaję świeżej bazylii oraz oregano. Zdejmuję z ognia. Grzanki z jajkiem to najlepszy i najsmaczniejszy sposób na zabicie głodu, gdy zapasów brak. Podaję je przyjaciółce ze szklanką zimnego mleka. Rozgrzebuje widelcem potrawę i zaczyna jeść. Zosine łzy kapią na grzanki.

– Nie jedz tego! Przecież tam już są twoje łzy! – wołam. – Nie można jeść pokarmów zroszonych łzami, bo smutek, który wypłakałaś, wróci do ciebie! – Zabieram jej talerz i szybko wymieniam jedną porcję na drugą.

– A co ty się taka przesądna zrobiłaś? Przecież to tylko zwykłe żarcie! – odpowiada niewzruszona.

– Żarcie zwykłe. Ale łzy nie biorą się znikąd.

Parzę już dla niej kawę. W tym momencie na podwórko zajeżdża Lena. Chłopcy obskakują ją od razu, wdzięcząc się i śmiejąc. Rzeczywiście, ma czar urokliwej kobiety, ale dla niej najważniejsza jest pasja. Otwiera bagażnik swojej terenówki i wyciąga ogromny pakunek. Nie muszę się długo zastanawiać. Wiem, że to deska. Najnowszy wytwór jej małych, zwinnych rączek. Zainspirowały ją stare kresowe chaty, powstałe pod koniec XIX wieku. Pozyskuje z nich drewno, które staje się podłożem dla niezwykłych anielic. Zawsze dokładnie selekcjonuje deski, jednak nie ingeruje w formę, tylko wykorzystuje ich naturalne walory. Maluje na nich głównie kobiece twarze. Widzę, jak jej obcasy zapadają się w miękkim podłożu, ale jest twarda, idzie dalej. Gdy tylko na nią spojrzę, od razu przypomina mi się jedno z jej ulubionych powiedzonek: „Pamiętaj, że o swoją dupę trzeba dbać. Nikt inny za ciebie tego nie zrobi!”.

– Cześć, dziewczyny! – krzyczy Lena od progu. – Zosia, ja już wszystko wiem. Prezent oddaję w ręce gospodyni tego domu. Pogadamy wieczorem, przy chłopcach nie będziemy cię patroszyć. – Całuje przyjaciółkę w czoło. – Bez faceta można żyć, a bez przyjaźni niestety nie. Im dalej w las, tym więcej drzew, a przyjaźń? Jak dobra wróżka pojawia się, kiedy nad twoją głową wiszą czarne chmury. Trudniej jest przeżyć śmierć dziecka niż zdradę.

Nie wiem, skąd ona to wszystko wie. Nie jest mężatką, nie ma dzieci, nie ma nawet partnera, więc skąd czerpie tę wiedzę? Zawsze nam mówi, że bez sztuki i własnych pasji nie można żyć pełnią życia, i chyba ma rację. Gdyby Zośka nie zamknęła się w swoim pracowitym świecie, pewnie łatwiej znosiłaby teraz rozstanie z mężem.

Lena powoli zaczyna odwijać prezent. Mocnymi ruchami zrywa szary papier i rzuca go niedbale na podłogę. Naszym oczom ukazuje się delikatna twarz kobiety. Jest taka piękna. Mam wrażenie, że patrzy prosto na mnie i przenika na wskroś. Zafascynowana podchodzę i opuszkami palców dotykam farby, która jeszcze nie zdążyła dobrze wyschnąć. Wskazujący jest już naznaczony burgundowym kolorem z mojego nowego obrazu. Pasuje tu – właśnie w tym miejscu pomiędzy kredensem a mahoniową szafką. Będę ją widziała, siedząc przy stole. Podświetlona od góry zostanie opiekunką tego miejsca. Niech pilnuje domowego ogniska i rozpala nowy żar. Chcę płonąć razem z nią, wtopić się w jej włosy, wysłuchać historii wydobywającej się z jej drewnianego serca. Jest zachłanna, zapanowała nade mną całkowicie. Widzę tylko jej twarz w otoczeniu królewskiej purpury i płomiennorudych loków. Ma ciemne brwi, zgrabny nos, wydatne, pełne złotej rozkoszy usta. Wysmukła szyja przypomina łabędzia podrywającego się do lotu. Kojarzy mi się ze skrzypcami. Nie wydobywa dźwięków, ale porusza struny mojego serca tak mocno, że zaczynam w tej melodii słyszeć siebie. Długie rzęsy zdają się falować. Osnuta jest ciepłą, ale i drapieżną paletą barw: od żółci i czerwieni po czerń. Hipnotyzuje mnie zmysłowością. Głaszczę jej twarz, próbując zamknąć w swoich dłoniach jej myśli. Uspokajam się.

Stawiam półtorametrową deskę pomiędzy meblami i oddalam się, aby podziwiać ją z dalszej perspektywy. Siadam przy Zośce. W milczeniu podziwiamy ją we trójkę. Nagle zauważam coś jeszcze na obrazie. Skupiona na jej twarzy, nie dostrzegłam tego, co jest ukryte obok niej. W prawym dolnym rogu, w miejscu dużego, ciemnego sęka, patrzą na mnie złotobrązowe oczy. Nie należą do istoty ludzkiej. Wyłaniają się z mroku. Są zagadkowe, bo skupiają na sobie całą uwagę. Ukrywają się i znowu pokazują. Należą do kota, który ma króciutki nos i sterczące uszy – jest wyczulony na każdy, nawet najmniejszy ruch. Pilnuje swojej płomiennorudej pani, przypominając, że co jakiś czas trzeba go nakarmić i pogłaskać. Ta kobieta z obrazu mogłaby zostać muzą Bułhakowa. Tak, to jest moja Małgorzata. Nie potrafię dokładnie nazwać tego, co widzę, ale wiem, że to jest kobieta taka jak ja. Kobieta, która zaczyna walczyć ze swymi demonami i złymi siłami.

Nie zważając na okoliczności, idę do garażu w poszukiwaniu wiertarki. Nie będę czekała, aż Joachim wróci ze szpitala. Ta kobieta musi wisieć w tym miejscu od dziś, od teraz. Nie za miesiąc, za kwartał. Musi na mnie patrzeć już jutro rano, gdy się obudzę. W jej oczach widzę bunt, którego mi brakuje, drogę i światło. Wygrzebuję wiertarkę i rozglądam się za pomarańczowym pudełeczkiem, w którym z pietyzmem pogrupowane są wkręty, wiertła i kołki rozporowe. Nigdy nie wbijałam niczego w ścianę. Zabieram wszystkie narzędzia ze sobą, wracam i zaczynam wiercić. Dziewczyny patrzą na mnie, jakbym zwariowała – przecież mogłam postawić obraz w kącie i poczekać na męża. Ale ja wiercę, że aż dygoczę, a czerwony pył sypie mi się pod stopy.

Dziura jest, jeszcze tylko kołeczek i gwóźdź. To nie było takie trudne. Nie miała wisieć ani w salonie, ani w sypialni, choć tam mniej byłaby narażona na uszkodzenia i zabrudzenia.

Nagle słyszę Zosię:

– Nie wiem, kim jest ta kobieta, widziałam tylko ich rozmowy na czacie. Napisał, że jest dla niego „powietrzem, bez którego nie umie żyć”. Nie pamiętam, kiedy do mnie ostatni raz tak mówił. Niech tylko mi powie, kim ona jest, a będzie mógł wrócić… – Ostatnie słowa szepcze cichuteńko.

– Utopiłabyś się we własnych łzach! – wykrzykuje Lena, uderzając drobną piąstką w stół. – Twój problem polega na tym, że masz pozostać kobietą, a nie kurą z cyckami do macania, znoszącą obiady! Masz być kobietą! On będzie smażył się w piekle pod wpływem wyrzutów sumienia, a ty? Nie zapuść się, bo patrzeć na worek pokutny nikt nie ma ochoty!

Słońce chyli się ku zachodowi. Otwieram kuchenne okno, aby wywietrzyć, a przy okazji wypędzić wszystkie złe myśli i słowa, które zostały w tym miejscu wypowiedziane. Chłodny wiatr uderza z impetem. Zamykam oczy i wciągam głęboko do płuc zdrowe powietrze. Świerszcze grają w wysokich trawach. Robię kilka wdechów nosem i wydechów ustami. Skoro kuchnia ma się przewietrzyć, to moje ciało też powinno.

Zośka się położyła, a Lena zagania chłopaków do domu. Zaczyna boleć mnie głowa, niestety ostatnio zdarza się to coraz częściej. Ratują mnie tabletki, od których niebawem popsuję sobie całkowicie żołądek. Czuję w powietrzu zapach macierduszki, czyli lebiodki pospolitej, która rośnie w moim ogrodzie w najbardziej nasłonecznionym miejscu. Jej korzenny silny zapach podobny jest do woni pieprzu, nie jest słodki, za to ciepły jak klimat śródziemnomorski. To ziele jest surowcem nie tylko leczniczym, ale i przyprawowym. Powinnam zaparzyć trochę dla Zośki. Lebiodka była znana już w starożytności. Leczono nią rany powstałe po jadowitych ukąszeniach, natomiast w średniowieczu wierzono, że jej wywary chronią przed czarami i chorobami oraz zapewniają wzajemność w miłości. Ludy słowiańskie stosowały ją przy takich przypadłościach jak histeria czy erotomania, podobno wycisza popęd płciowy. Niech dziewczyna się nie rozbudza, niech jej miłość uśnie, niech wygaśnie uczucie, aby mogło narodzić się nowe. Czarcie duchy dadzą spokój jej zbolałej głowie i przyśnie na ten trudny dla niej czas… Włączam radio i znów słyszę komunikat:

– „Wilki w lasach warmińsko-mazurskich zadomowiły się już na dobre. Najwięcej można ich zobaczyć w okolicach Rusi, jednak mieszkańcy nie odczuwają zagrożenia. Jeszcze dziesięć lat temu w olsztyńskich lasach żyło ich około pięćdziesięciu, obecnie szacujemy, że jest ich ponad sto. Od dwutysięcznego roku nadleśnictwa zaczęły stały monitoring tych zwierząt”.

Dreszcz przebiega mi po ciele, ale nie powinnam się bać. Przecież zwierzęta atakują jedynie w chwili zagrożenia. Muszę poczytać na ten temat, skoro mieszkam praktycznie w lesie. Powinnam wiedzieć, jak się przed nimi obronić w razie niebezpieczeństwa. Ale czy przed wilkami w ogóle da się ochronić? Naturalnego zwierzęcego instynktu nic nie zdoła pokonać. Koniecznie muszę się dowiedzieć, czy na naszym terenie ich nie ma. A jeśli są? Czemu ich do tej pory nie widziałam?

– Chłopcy już śpią – przerywa mój wewnętrzny monolog Lena. – Na podwórzu był Mietek, no wiesz, ten listonosz. Od razu do niego pobiegli, dał im kartofli z ogniska. Kolację dla nich mamy już z głowy. Nie chcieli się myć, a ja ich nie zmuszałam. Zocha będzie musiała to przeżyć.

– Chodź do niej, już wstała. Słyszałam, jak odkręcała wodę w łazience.

Biegnę po zasuszone nasiona, młócę w moździerzu, zaparzam. Drewniana Małgorzata puszcza do mnie oko w kuchni. A gdzie moja ruda kocica? Nie ma jej już chyba trzeci dzień. Mam nadzieję, że wróci w jednym kawałku. Nasza bizneswoman leży cała mokrusieńka pod pościelą. Oczy ma wyblakłe, jakby ktoś wyssał z niej energię. Sprawia wrażenie na wpół żywej – za dużo emocji jak na kilka dni. Jej ciało jest blade jak alabaster, szczupłe, spracowane, jednak w żyłach ta sama krew, a w sercu żal.

– Zostawił komputer na stole i się nie wylogował. Specjalnie to zrobił, żebym zobaczyła ich namiętną rozmowę. Słyszał, jak wchodziłam do kuchni. Czekał, aż przeczytam. Słyszałam jego oddech przez ścianę – uwierzcie mi, że to słyszałam. Te minuty trwały całą wieczność. Pytałam: kto to, dlaczego, co zrobiłam źle? A on powiedział, że się dusi, że już tak dalej nie może, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł! Rozumiecie? Wyszedł! Biegłam za nim, krzyczałam, żeby wrócił. Nie wiedziałam, czy pojechał się napić, czy do kumpla, czy do niej! Ta niewiedza! I wieczne domysły. Wrócił na drugi dzień i oznajmił, że ten cały czat w komputerze to jedno wielkie kłamstwo, bo pod jego kochankę podszywa się koleżanka, która wyświadczyła mu przysługę! Powiedział, że chciał, abym go znienawidziła! Nie rozumiem tego. Ja już nie wiem, co jest prawdą, a co kłamstwem. Nie mam siły o tym myśleć.

I Zośka znowu zaczyna zalewać się łzami. Wygląda jak kot, który wpadł do kałuży. Umazany w błocie, wyciągnięty przez przypadkowego przechodnia, zmarznięty, pozostawiony na krawężniku. Biedne, zlęknione stworzenie.

– Najgorsze jest to, że wczoraj przyszedł z kwiatami i zaczął mnie przepraszać. A ja? Ja nie wiem, jak się teraz nazywam. To wszystko przybrało zbyt szybkie tempo, nie nadążam. Musiałam przyjechać.

– Od kiedy wiesz, że cię zdradza? – delikatnym tonem pyta zdegustowana Lena.

– Tydzień już mija.

– I nic nam nie powiedziałaś do tej pory? Nie wiesz, gdzie dzwonić?

– Musiałam się uspokoić, przepraszam, musiałam upewnić się, czy to, co się dzieje, to nie jest sen.

Zosia niechętnie odpowiada na nasze pytania. Woli mówić:

– Ostatnio przyjechała teściowa i namawiała mnie, żebym z nim została, bo wychowywanie dzieci w pojedynkę jest bardzo trudne. Chłopcy cały czas pytają, gdzie jest tata. Widzą, że coś jest nie tak. Boję się, boję się życia. Z Markiem na chwilę obecną nie potrafię żyć, a rodzina wymusza właśnie na mnie podjęcie decyzji, czy mam go przyjąć, czy opuścić. Przecież w tym wypadku każda decyzja jest tragiczna. Ale to on ją podjął! A ja mam teraz winić siebie za wszystko!? To jest jakiś absurd, granie na moich emocjach. Najgorsze jest to, że teraz nic nie czuję, zupełnie nic. Nie wiem, czy go kocham. I te wieczne kłamstwa… Ja już sama nie wiem, czy on ma tę kochankę, czy nie.

– Oczywiście, że ma! – ostentacyjnie wykrzykuje Lena. – Zastanów się, co by miał powiedzieć na sprawie rozwodowej – że wymyślił sobie kochankę, aby mniej cię bolało? To jest zupełnie nielogiczne. Mógł przynajmniej zachować resztki godności i powiedzieć ci to prosto w twarz, a tak zachował się jak gówniarz, który ucieka przed przyznaniem się do winy – prawi kazanie Lena, a ja myślami jestem zupełnie gdzie indziej.

Wyobrażam sobie scenę, w której to Joachim oznajmia, że jestem mu zupełnie obojętna, że wybiera nowy dom, beze mnie. I co ja wtedy miałabym zrobić? Oprócz pracy i dziecka nie mam nic, czym mogłabym się zająć. Bez niego zostaję zupełnie sama. Ja i Marysia w wiecznej piaskownicy życia.

Kolejna migawka: wychodzę z domu do kina – pierwszy raz od porodu! Ależ to jest wydarzenie: ubrać się, umalować, włożyć szpilki, przynajmniej ten jeden raz, poczuć zapach perfum na swojej skórze, na ładnym dekolcie (przecież mogę go pokazywać!), porozmawiać z koleżankami – od siedzenia w czterech ścianach można zwariować. Już mam wychodzić, taka piękna w zielonym płaszczyku, kiedy widzę, jak Marysia z płaczem biegnie za mną do przedsionka. Krzyczy, jakby ktoś zdzierał z niej skórę: „Mamo, nie chodź!”. Joachim siedzi w kuchni i nie reaguje. Proszę, żeby ją zabrał, bo nie wyjdę. Na co słyszę: „No, idź! Tylko zamknij za sobą drzwi. A co ja mam zrobić? Przecież ona chce do ciebie, nie do mnie!”. Mała zaczyna jeszcze mocniej pokazywać, kto tu rządzi. Proszę go, żeby ją nakarmił, zbudował coś z klocków, wyciągnął farby, zainteresował czymś dziecko. Jego odpowiedź: „No idź wreszcie, ona i tak będzie krzyczeć, dopóki nie wyjdziesz!”. Nawet na mnie nie patrzy. Mam już obśliniony przez dziecko płaszcz, jest mi gorąco, mała wiesza mi się na szyi. Próbuję odciągnąć jej uwagę i dyskretnie wyjść. Wybiega za mną na schody z bosymi nogami, umazana od śliny i glutów. Myślę: gdzie jest mój mąż?! W końcu się orientuje, przybiega do nas. Odrywa ode mnie Marysię i krzyczy: „Przecież ci mówiłem, żebyś zamknęła drzwi!”.

Słyszałam wtedy tylko oddalający się płacz i spazmy mojego dziecka. Stałam na ganku jak słup, moje załzawione oczy wyglądały pewnie jak te dzisiejsze Zosine, nie czułam nic. Zupełna pustka. Czy tak ma wyglądać całe moje życie? Czy każde pięć minut tylko i wyłącznie dla siebie muszę wyszarpywać z codzienności? Muszę wydrzeć, wyprosić, przebić się przez tłum innych, mocniejszych i silniejszych? Poprawiłam makijaż, wsiadłam do samochodu, spojrzałam w lusterko i zobaczyłam w nim mądrą, zaradną kobietę. Kobietę, która pragnie miłości i uciech życiowych. Nie zdrad i erotomanii, tylko towarzystwa ludzi, wina, świec, poezji, muzyki, dobrej energii. Widziałam w tym lusterku piękną istotę z fascynującymi oczami. Wyglądała jak pies husky. Zielonooka, dzika, walcząca szamanka.

Z zamyślenia wyrwała mnie Lena:

– Jaśmina, daj tę miksturę, może się trochę dziewczyna uspokoi. Musimy podjąć jakieś działania. Jesteśmy teraz same. Jeden facet w szpitalu, drugi się kurwi. Trzeba coś zaradzić. Polej nam bimbru. Dzisiaj zarządzam restart myśli. Jak byłam na studiach, nauczyłam się pić. Nie jestem wariatką – chodzi mi o umysł. Przy takim wycieńczeniu emocjonalnym jest nam potrzebna duża dawka sportu albo zmiana stanu skupienia, czyli alkoholowy restart. Oczywiście, nie do przesady, ale kac jest wskazany.

Jak powiedziała, tak zrobiła. Wygrzebała z barku dwie butelki bimbru. Ten alkohol oczywiście jest nielegalny, ale na Mazurach pędzi się go przez cały rok. Mój pochodzi od pewnego człowieka, który mieszka na skraju lasu i trzyma go w wielkich drewnianych beczkach. Mówimy na niego „duch puszczy”. Bimber smakuje jak stuletnia whisky, a na drugi dzień nie boli głowa. Jest tylko senność i lenistwo. Próbowałam kiedyś zdobyć przepis, ale skończyło się na niczym. Może to i dobrze – bimbru jeszcze nigdy nie pędziłam i chyba nie chcę.

Rozcieńczamy zdradziecki płyn colą i już po kilku minutach zapominamy, że dzieciaki śpią obok. Zośka powoli zaczyna się otwierać i zadawać pytania. Drąży, chcąc sprawdzić, jak widzimy jej dramat, nieustannie się obwinia, że może jednak to ona była złą żoną, bo upominała Marka, wyciągając butelki po wódce zza łóżka. Nie sprzeciwiała się, gdy nie wyrażał zgody na wieczorne wyjście z koleżankami. Marek lubił sobie wypić i przez te wspólne lata wpędził ją chyba w ogromne poczucie winy, że chciała coś zrobić dla siebie – a przecież tak nie może być. Swego czasu nazywałyśmy ją Złotą Kurką, bo dobrze zarabiała na dyrektorskim stanowisku, ale w domu zachowywała się zupełnie inaczej. Nie była już wystrojonym chodzącym ideałem, tylko poddaną żoną biegającą przy dzieciach. Można by pomyśleć, że idealna pani domu: ambitna, troskliwa, cały czas na wysokich obrotach. Zgadzała się na wszystko i go zagłaskała. Ta sytuacja to nie jej wina. Ona doskonale potrafiła połączyć stereotyp matki Polki oraz wielkomiejskiej bizneswoman. Zapomniała jednak o sobie. Czy ja też taka jestem? Chciałabym gryźć i krzyczeć… i co dalej?

– Myślę, że będą: rozwód, krew, pot i łzy. Jak już po roku czy dwóch, trzech latach dojdziecie do siebie – a może wcześniej – to będzie chciał wrócić. Zawsze chcą wracać. Najtrudniejsze to teraz przetrwać dzień, miesiąc, rok. To jest najgorsze – prawię niczym psycholożka najwyższej klasy.

Zastanawia mnie jednak, co powiedzieć dzieciom – że „tatuś się nimi znudził”? Tego niestety nie wzięłam pod uwagę. Mówię więc to, co jako jedyne przychodzi mi na myśl:

– Zosia, ale nie buntuj dzieci przeciwko Markowi. Jak podrosną, to zrozumieją. W życiu nie dzieje się nic bez powodu, bez konkretnej przyczyny. – Jedyne, czego nie tłumaczę tym stwierdzeniem, to bólu dziecka. Ono zawsze jest niewinne. – To się odwróci dla was na lepsze – kontynuuję po chwili – jednak musisz w to uwierzyć. A on? Dopadnie go jakaś kara, zgryzota, ból. Nie wiem, jak to nazwać, ale życie mu pokaże, że to nie było fair. Pewnie nie teraz, może dopiero za piętnaście lat. Uważam, że powinnaś znaleźć punkt zaczepienia gdzie indziej, i nie chodzi mi o innego mężczyznę. Spędzaj więcej czasu z dziećmi, w plenerze. Zacznij biegać, zapisz się na siłownię. A jak ci potrzeba spokoju, to idź do kościoła, nie do spowiedzi, tylko aby wsłuchać się w ciszę. Stawiaj sobie małe cele, na przykład w tym tygodniu porozmawiaj z dziećmi o tacie. Powiedz im, że ciebie również boli serce, że odszedł, ale wy musicie trzymać się razem. Wasza trójka jest teraz najważniejsza. Musicie się chronić i kochać nawet bez taty. W kolejnym tygodniu postaw sobie za cel wrócić do pracy! Choćbyś miała pracować ze łzami w oczach, musisz być wśród ludzi. Następny tydzień: zacznij sobie uświadamiać, że on tak chciał, a nie ty. On wybrał inną, inne ciało, inne problemy. To jest koniec, ale trzeba żyć dalej! Przecież jesteś taką piękną kobietą. Na pewno ktoś się tobą zainteresuje, tylko nie możesz się zapuścić! Krok po kroku.

Ale jestem mądra… Nie wyobrażam sobie, jak to może boleć, ale wierzę w jej lepsze jutro. Zawsze jest rozwiązanie, tylko niestety czasu nie można przyspieszyć.

– Otwórz, Zośka, oczy na znaki! – upieram się nadal. – One są wszędzie, trzeba jedynie chcieć je zobaczyć i pozwolić się prowadzić.

– Bez was bym sobie nie poradziła z tym wszystkim – odpowiada. – Jutro porozmawiam szczerze z chłopcami. Teraz musimy żyć we trójkę, ale damy radę.

W jej oczach pojawia się odrobina nadziei. Nigdy nikomu nie można jej odbierać. Tak jak dziecko musi mieć matkę, tak każdy człowiek powinien być karmiony nadzieją i marzeniami.

– Wczoraj dzwonił i mówił, że chce wszystko naprawić – dodaje. – Dziś napisał, że bez niego byłabym nikim, bo to on ściągnął mnie ze Szczytna do Warszawy. Gdybym tu została, pewnie pracowałabym w podrzędnym sklepiku, bawiąc się w księgową, a w stolicy on mnie rekomendował i zaczęła się ta cała przygoda z pracą i pieniędzmi. – Łzy ciekną jej po twarzy. – Przecież gdybym była głupia, to nie osiągnęłabym takiego sukcesu. Przecież to ja ogarniam dom, dzieci, przedszkola, w dzień pracuję, gotuję, sprzątam, w nocy też pracuję. Nawet z urlopu macierzyńskiego wróciłam szybciej, bo marudził, że brakuje pieniędzy. Przecież ja to wszystko dla nich! A teraz? Takie słowa? Czuję, że to jest zupełnie obcy człowiek, jakbym go w ogóle nie znała.

– A czy wasza rodzina już wie o tej sytuacji? – pytam, popijając bimber.

– No pewnie. Teściowie mieszkają trzy piętra nad nami, to jak mają nie wiedzieć. Przychodzą do nas, kiedy chcą, więc szybko się zorientowali. Dwa dni temu teściowa prosiła, żebym do niego wróciła. Tłumaczyła, że to wszystko przez alkohol. Powiedziała, że zabierze go do placówki, w której dadzą mu „szczepionkę” dla uzależnionych, i to wszystko załatwi. Ale przecież nie ma szczepionki na uczciwość i miłość! A ja sobie nie wszczepię krztyny zaufania do niego! Już raz wszczepili mu wszywkę i co? Po miesiącu kazał ją usunąć! On sam musi chcieć się zmienić! I jeszcze ta kochanka!