Strona główna » Humanistyka » Życie uliczne w niegdysiejszej Warszawie

Życie uliczne w niegdysiejszej Warszawie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0319-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Życie uliczne w niegdysiejszej Warszawie

Opowieść o dawnej Warszawie i jej mieszkańcach, o czasach, gdy Nowy Świat leżał na peryferiach miasta a Krakowskie Przedmieście było wybrukowane drewnianymi kostkami. Po ulicach jeździły dorożki i omnibusy, po podwórzach wędrowali obnośni sprzedawcy cebuli, orzechów, kołder, garnków... Autor barwnie opisuje rozwój stolicy: stan ulic i zabudowy, komunikację miejską i zmienne losy przepisów ruchu drogowego, życie codzienne ale także ciemne sprawy miasta – przestępczość i prostytucję. Z tej książki dowiemy się między innymi dlaczego mieszkańcy nie chcieli się „ekspensować na koszta dla lampartów”; czemu przedostanie się na drugą stronę ulicy Senatorskiej groziło śmiercią lub kalectwem; jak sałaciarze radzili sobie z taksomierzami i po co kradli koniom śniadania; co roznosił „szczygieł”; czym się zajmowała brygada sanitarno-obyczajowa i co oznaczał środkowy palec dłoni wsunięty w dziurkę od guzika.

Polecane książki

Krystian, wykładowca etyki, obsesyjnie poszukuje we wszystkich kobietach podobieństwa do obiektu swojej młodzieńczej fascynacji - Justyny, podczas wspólnych wakacji nad morzem zaginionej w dość niezwykłych okolicznościach. W swoim szaleństwie przekracza wszelkie normy moralne, tłumacząc własne postę...
Na każdym z poszczególnych etapów budowy domu, czy to budowy fundamentów, czy wykonywania instalacji, bardzo ważną rzeczą są umowy o roboty budowlane. Umowy te wiążą w sposób formalny inwestora z wykonawcą i podwykonawcami, stanowiąc podstawę prawną do właściwego wykonania prac w konkretnym terminie...
• okrutna tajemnica wspaniałej nadmorskiej rezydencji pełnej wielu ponurych wspomnień• tajemniczy i groźny stwór zamieszkujący normandzki las Cavenmore• tę powieść mógłby napisać młody Julian Carax, bohater Cienia wiatruJest rok 1936, Simone Sauvelle po śmierci męża zostaje praktycznie bez środków d...
Inwestowanie na giełdzie wzbudza emocje. Każdy, kto zetknął się choć raz z rynkiem akcji, towarów, instrumentów pochodnych, czy innych dóbr podlegających zorganizowanemu obrotowi, doskonale zna towarzyszący temu dreszczyk emocji. Jest sprawą oczywistą, że najwyraźniej odczuwa się go dopiero wtedy, g...
Książka opowiada o jednej z największych zagadek nowożytnej Europy:26 maja 1828 na ulicach Norymbergi pojawił się chłopiec w wieku około 16 lat, miał na sobie chłopskie ubranie i poza paroma słowami nie potrafił mówić. Jedynymi przedmiotami świadczącymi o tożsamości znajdy były znalezione przy nim d...
Na przełomie wieków – XIX i XX polscy badacze i podróżnicy zaczęli odwiedzać Kraj Kwitnącej Wiśni. Do Japonii zawitał również i profesor Ossendowski. Efektem owych odwiedzin jest właśnie niniejsza książka, zbór opowiadań, w których autor opowiada nam o tym – nawet i dzisiaj – tajemniczym kraju. A ro...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stanisław Milewski

OPRA­CO­WA­NIE ‌GRA­FICZ­NE An­drzej ‌Ba­rec­ki

RE­DAK­CJA Agniesz­ka Dzie­wul­ska ‌

KO­REK­TA Bo­gu­sła­wa Ję­dra­sik

ŹRÓ­DŁA ‌zDJĘ­CI ILU­STRA­CJI ‌

„Kło­sy” (1865-1890), ‌

„Kol­ce” (1871-1914),

„Ty­go­dnik Ilu­stro­wa­ny” ‌(1859-1914)

oraz ar­chi­wum ‌au­to­ra ‌

Co­py­ri­ght ‌© ‌by Sta­ni­sław ‌Mi­lew­ski, ‌2013

Co­py­ri­ght © ‌by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa ‌2013 ‌

ISBN 978-83-244-0310-3

Wy­daw­nic­two Iskry ‌

ul. Smol­na ‌11

00-375 ‌War­sza­wa ‌

tel. (22) 82794 15 ‌

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

Od ‌autora

ŻY­CIE ‌ULICZ­NE ‌VAR­SA­VIA­NI­SCI ZDA­JĄ SIĘ ‌OMI­JAĆ ‌Z DA­LE­KA. Cza­sem u ja­kie­goś ‌au­to­ra zna­leźć ‌moż­na aka­pit czy ‌dwa na ten ‌te­mat; ‌czę­ściej przy­pis. Owszem, ‌jest ‌nie­zwy­kle cen­na mo­no­gra­fia ‌Eu­ge­niu­sza Szwan­kow­skie­go Uli­ce i pla­ce ‌War­sza­wy, mamy kil­ka­na­ście ‌do­sko­na­łych ‌ksią­żek po­świę­co­nych ‌pryn­cy­pal­nym, zresz­tą nie tyl­ko, ‌uli­com, ale au­to­rzy ‌tych pu­bli­ka­cji sku­pia­ją uwa­gę ‌na ar­chi­tek­tu­rze, ‌hi­sto­rii po­szcze­gól­nych ‌bu­dyn­ków czy ‌za­byt­ków. Mniej na­to­miast ‌miej­sca po­świę­ca­ją ‌ży­ciu, ‌któ­re się na ‌owych uli­cach to­czy­ło lub ‌temu, ‌jak ‌one wy­glą­da­ły i w ja­kim ‌sta­nie by­wa­ły ‌utrzy­ma­ne. ‌Ruch zaś ‌ulicz­ny, jego ‌na­tę­że­nie ‌i pró­by ‌re­gu­la­cji ‌to już zu­peł­na ter­ra ‌in­co­gni­ta, ‌po­dob­nie jak ‌kil­ka in­nych kwe­stii, ‌któ­re ‌w ni­niej­szej ‌książ­ce ‌mniej lub ‌bar­dziej wy­czer­pu­ją­co ‌zo­sta­ły omó­wio­ne. Naj­wię­cej wia­do­mo­ści ‌au­tor za­czerp­nął z nie­oce­nio­nej ‌pra­cy Anny Sło­nio­wej Po­cząt­ki no­wo­cze­snej in­fra­struk­tu­ry War­sza­wy oraz wie­lo­to­mo­wej Bi­blio­gra­fii War­sza­wy.

Ga­ze­ty bo­wiem, czy wska­za­ne przez to wy­daw­nic­two, czy też wy­szpe­ra­ne dzię­ki wła­snej, wie­lo­let­niej kwe­ren­dzie po­le­ga­ją­cej na prze­glą­da­niu rok po roku waż­niej­szych dzien­ni­ków i in­nych pe­rio­dy­ków, są tu głów­nym two­rzy­wem. Dla barw­no­ści sty­lu i za­cho­wa­nia au­ten­tycz­no­ści prze­ka­zu in­for­ma­cje czę­sto nie są oma­wia­ne, ale po­da­ne wprost jako cy­ta­ty, nie­kie­dy w ory­gi­nal­nej pi­sow­ni. Książ­ce zresz­tą bli­żej do ga­wę­dy lub hi­sto­rycz­ne­go re­por­ta­żu niż na­uko­wej dy­ser­ta­cji; au­tor jed­nak sta­rał się za­cho­wać wa­lo­ry do­ku­men­ta­cyj­ne tej ostat­niej. Te­mat wy­da­wał się nie tyl­ko no­wa­tor­ski, ale i waż­ny, dla­te­go też zo­stał pod­ję­ty mimo prze­świad­cze­nia, że jego opra­co­wa­nie nie jest wy­czer­pu­ją­ce. Osta­tecz­ny osąd w tej spra­wie po­zo­sta­wić jed­nak trze­ba czy­tel­ni­kom. Frag­men­ta­rycz­nie au­tor pi­sał już o ko­mu­ni­ka­cji w war­sza­wie; tu rzecz zo­sta­ła uzu­peł­nio­na i roz­sze­rzo­na.

Kil­ka osób po­mo­gło mi szcze­gól­nie – wy­cho­dząc da­le­ko poza swo­je obo­wiąz­ki – w zbie­ra­niu i do­ku­men­to­wa­niu ma­te­ria­łów. Pra­gnę go­rą­co po­dzię­ko­wać Pani Jo­an­nie Ja­szek-Bie­lec­kiej, kie­row­nicz­ce dzia­łu var­sa­via­nów Bi­blio­te­ki Pu­blicz­nej m.st. War­sza­wy na Ko­szy­ko­wej i ca­łe­mu ze­spo­ło­wi pra­cow­ni­ków Czy­tel­ni, a tak­że Ada­mo­wi Dziu­rzyń­skie­mu z Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej, z któ­rym pod­czas zbie­ra­nia ma­te­ria­łów do ko­lej­nych ksią­żek zdą­ży­łem się bar­dzo za­przy­jaź­nić. Całą zaś swo­ją pra­cę de­dy­ku­ję żo­nie Ire­nie, bez któ­rej ser­decz­ne­go wspar­cia, zwłasz­cza w cza­sach cho­ro­by, nig­dy by ona nie po­wsta­ła.

Oblicza ulic

GDY STO­LI­CA RZE­CZY­PO­SPO­LI­TEJ Oboj­ga Na­ro­dów zo­sta­ła w 1611 roku prze­nie­sio­na do War­sza­wy, mia­sto li­czy­ło oko­ło dwu­na­stu ty­się­cy miesz­kań­ców i zaj­mo­wa­ło po­wierzch­nię nie­prze­kra­cza­ją­cą kil­ku­na­stu ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych; na po­cząt­ku XIX wie­ku ob­szar mia­sta wy­no­sił ich nie­wie­le po­nad dwa­dzie­ścia. Jak z tego wi­dać, miesz­kań­cy nie mie­li więk­szych pro­ble­mów z prze­miesz­cza­niem się w jego ob­rę­bie, a pro­ble­my ko­mu­ni­ka­cyj­ne nie na­le­ża­ły do naj­waż­niej­szych. Tłu­my prze­le­wa­ły się przez uli­ce tyl­ko w cza­sie sej­mów, któ­re od­by­wa­ły się w War­sza­wie co pe­wien czas od 1569 roku. Tłok nie­po­mier­ny pa­no­wał tak­że pod­czas elek­cji, któ­rych wi­dow­nią sta­ła się sto­li­ca od 1573 roku. Były to jed­nak sy­tu­acje wy­jąt­ko­we, bo na co dzień te bar­dziej po­lne dro­gi niż sto­łecz­ne ar­te­rie świe­ci­ły pust­ka­mi.

W tych nad­zwy­czaj­nych okre­sach na uli­cach mia­sta kłę­bi­li się nie tyl­ko pie­si, ale i jeźdź­cy prze­miesz­cza­ją­cy się kon­no. Wy­peł­nia­ły je tak­że po­jaz­dy róż­ne­go ro­dza­ju, po­czy­na­jąc od ko­le­bek i wa­są­gów, któ­ry­mi ścią­gnę­li pa­no­wie bra­cia, cza­sem z da­le­kich pro­win­cji oboj­ga Na­ro­dów, nie tyl­ko by speł­nić oby­wa­tel­ski obo­wią­zek, da­jąc swą kre­skę, ale tak­że do­ko­nać za­ku­pów dla fa­mi­lii lub mał­żon­ki, je­śli ma­gni­fi­ka po­zwo­li­ła zo­sta­wić się w domu. Z tru­dem w tym wszyst­kim prze­bi­ja­ły się po­szóst­ne ka­re­ty ma­gnac­kie, któ­rym miej­sce na jezd­ni wy­wal­cza­li haj­du­cy i lau­fry. Sy­tu­acji nie uła­twiał bar­dzo zły stan ulic, któ­ry w pew­nych okre­sach ule­gał na­wet re­gre­so­wi, by za­cząć się po­pra­wiać na do­bre do­pie­ro od dru­giej po­ło­wy XIX wie­ku.

W 1557 roku król Zyg­munt Au­gust, ma­jąc na wzglę­dzie po­pra­wę sta­nu dróg, osob­nym przy­wi­le­jem „miesz­czan sta­rej War­sza­wy z swy­mi przed­mie­ścia­mi do pła­ce­nia na re­pa­ra­cję bru­ków po gro­szu od oso­by, jako też od fur­mań­skie­go wozu, tak ma­łe­go, jako i wiel­kie­go” zo­bo­wią­zał. Już w koń­cu XVI wie­ku nie­któ­re uli­ce w mie­ście wy­kła­da­no ce­gła­mi lub ka­mie­nia­mi, zwłasz­cza na sta­rym Mie­ście, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem ryn­ku. Da­le­ko jed­nak było tym pra­com do do­sko­na­ło­ści. Je­den z wło­skich kar­dy­na­łów, któ­ry we wrze­śniu 1596 roku od­wie­dził War­sza­wę, pi­sał o tej wła­śnie czę­ści mia­sta, że uli­ce były ce­głą z ka­mie­nia­mi czer­wo­ne­go gra­ni­tu prze­mie­sza­ną bru­ko­wa­ne, a tak źle spo­jo­ne, że cho­dzić i jeź­dzić było nie­go­dzi­wie dla bło­ta wiel­kie­go, któ­re jest tu więk­sze niż w Kra­ko­wie.

Ruch na uli­cach utrud­nia­ło zresz­tą nie tyl­ko bło­to, bo wy­le­wa­no na nie wszel­kie nie­czy­sto­ści, tak­że z ustę­pów. Ma­gi­strat już w 1704 roku pod­jął uchwa­łę, słusz­nie w niej pod­no­sząc, że „nie­ochę­dó­stwo, któ­rym się na­tu­ra ludz­ka brzy­dzi, zdro­we za­ra­żać zwy­kło po­wie­trze, tedy gdy go­spo­da­rze smro­dli­we chę­do­żyć każą miej­sca, niech tego prze­strze­ga­ją, żeby na uli­ce i na dro­gi, któ­ry­mi lu­dzie jeż­dżą i cho­dzą, obrzy­dli­wych smro­dów nie wy­le­wa­no”. Mó­wiąc pro­sto z mo­stu, szło o to, by nie opróż­niać wprost na uli­cę za­war­to­ści po­dwó­rzo­wych la­tryn i miejsc ustę­po­wych, nie mó­wiąc już o ury­na­łach, bo to ro­bio­no jesz­cze dużo póź­niej. Do aneg­do­ty prze­szedł okrzyk: „Sie idzie!… Sie idzie!….” wy­da­wa­ny wie­czo­ro­wą porą przez prze­chod­nia, w oba­wie by nie wy­lą­do­wa­ła na jego gło­wie treść noc­ni­ka z po­bli­skie­go okna.

Wspo­mnia­na uchwa­ła sta­no­wi­ła jed­nak ra­czej tyl­ko po­stu­lat niż na­kaz z gro­żą­cy­mi sank­cja­mi. Po­noć „kupy gno­ju ura­sta­ły do tego stop­nia, że wy­peł­nia­ły całą uli­cę, któ­ra prze­sta­wa­ła ist­nieć”. Wła­dze miej­skie usi­ło­wa­ły temu za­ra­dzić i wpro­wa­dza­ły pew­ne po­rząd­ki, na przy­kład uchwa­ła ma­gi­stra­tu z 1641 roku sta­no­wi­ła, że każ­dy wła­ści­ciel domu wi­nien przed swo­ją po­se­sją czy­ścić uli­ce i wy­wo­zić bło­to: cza­sem ro­bił to ma­gi­strat wspól­nie z po­se­sjo­na­tem.

Były to pół­środ­ki i sy­tu­acja pod tym wzglę­dem za­czę­ła się po­pra­wiać do­pie­ro w la­tach sześć­dzie­sią­tych XVIII wie­ku, gdy po­wo­ła­no pierw­szy za­kład ase­ni­za­cyj­ny zwa­ny po­cząt­ko­wo Ma­ga­zy­nem Ka­ro­wym. Przed­tem „kar­dy­nal­ne po­rząd­ki prze­pro­wa­dza­no chy­ba tyl­ko raz do roku, w związ­ku z uro­czy­stą pro­ce­sją na Boże Cia­ło” – twier­dzi Jan Sta­ni­sław By­stroń w swo­jej War­sza­wie. Ską­di­nąd wia­do­mo, że owe kar­dy­nal­ne po­rząd­ki po­le­ga­ły głów­nie na tym, że bło­to i nie­czy­sto­ści po­kry­wa­no ga­łę­zia­mi świer­ko­wy­mi, je­dli­ną i wy­ście­ła­no pach­ną­cym ta­ta­ra­kiem.

OD CZA­SU GDY MIA­STO UZY­SKA­ŁO ran­gę sto­li­cy, po­rząd­nych ulic za­czę­ło przy­by­wać. Dwo­rza­nin Lu­dwi­ka XVI w opi­sie War­sza­wy w 1616 roku za­świad­cza, że „jest już ona w wie­lu miej­scach bru­ko­wa­na”. Bru­ki się jed­nak szyb­ko nisz­czy­ły, tak że w 1648 roku, w cza­sie bez­kró­le­wia po śmier­ci Wła­dy­sła­wa IV, kon­fe­de­ra­cja ge­ne­ral­na war­szaw­ska mu­sia­ła za­jąć się uli­ca­mi, któ­re pro­wa­dzi­ły na pole elek­cji. Na nowo dro­gi te wy­bru­ko­wa­no, „do cze­go miesz­kań­cy, wy­jąw­szy szlach­ty, mie­li przy­kła­dać się”, sta­no­wił jej re­skrypt. W tym cza­sie Sta­ra War­sza­wa wraz z przed­mie­ścia­mi li­czy­ła 737 po­se­sji (w tym tyl­ko 160 było mu­ro­wa­nych, resz­ta do­mostw to za­bu­do­wa­nia drew­nia­ne), ko­mu­ni­ka­cja więc w tym ob­rę­bie, jak po­przed­nio, nie była żad­nym pro­ble­mem.

Sta­no­wi dróg w sto­li­cy dużo uwa­gi po­świę­cał sejm. Ma­jąc na uwa­dze, że „dro­gi w mie­ście są zbyt ze­pso­wa­ne”, wy­dał w 1685 roku usta­wę Na­pra­wa dróg i ka­na­łów mia­sta Sta­rej War­sza­wy i cir­kum­fe­ren­cji (oko­lic). We­dług opi­su geo­gra­ficz­ne­go mia­sta z 1740 roku jest ono „za­wsze czy­ste, na przed­mie­ściach zaś całe bru­ki za­la­ne bło­ta­mi, oso­bli­wie na je­sie­ni i na ło­kieć nad bru­kiem”. Moż­na z tego wno­sić, że przy­najm­niej w daw­niej­szym „cen­trum” uli­ce nie przed­sta­wia­ły się naj­go­rzej.

Albo był to stan chwi­lo­wy, albo opi­nia geo­gra­fa grzecz­no­ścio­wa, bo inne źró­dła sta­now­czo jej prze­czą. Kupy od­pad­ków i gno­ju cią­gle za­ście­la­ły uli­ce, któ­re czę­sto po­zo­sta­wa­ły nie­prze­jezd­ne. Mia­ła temu za­ra­dzić po­wo­ła­na pod ko­niec XVII wie­ku Ko­mi­sja Bru­ko­wa, ale ta po­cząt­ko­wo nie prze­ja­wia­ła żad­nych kon­kret­nych dzia­łań poza wy­da­wa­niem zle­ceń na mie­rze­nie ulic i wy­li­cza­nie, ile bę­dzie kosz­to­wa­ło ich wy­bru­ko­wa­nie. Na to nie było jed­nak fun­du­szów, a i nie­spo­koj­ne cza­sy, gdy trwa­ły wciąż woj­ny, nie sprzy­ja­ły tego typu przed­się­wzię­ciom.

Po dłuż­szej prze­rwie Ko­mi­sja Bru­ko­wa w 1740 roku za­wią­za­ła się na nowo i za­czę­ła swą pra­cę znów bar­dziej od po­stu­la­tu niż su­ro­we­go na­ka­zu. Ape­lo­wa­no, „aby wszy­scy oby­wa­te­le, tak mia­sta sta­rej, jako i No­wej War­sza­wy, tu­dzież go­spo­da­rze pa­ła­ców, dwo­rów, ka­mie­nic, do­mów tak miej­skich, jako i szla­chec­kich, i du­chow­nych, bło­ta, gno­je, zie­mie (…) jako naj­prę­dzej niż dwie nie­dzie­le wyj­dą od pu­bli­ka­cji tego de­kre­tu, wy­wo­zić, drze­wa, któ­ry­mi są uli­ce za­wa­lo­ne, uprząt­nąć ka­za­li i na po­tem tych­że ulic pu­blicz­nych gno­jem, zie­mią i śmie­cia­mi, tak­że i drze­wem za­wa­lać się nie wa­ży­li, i one co ty­dzień każ­dy przed swą ka­mie­ni­cą rynsz­to­ki chę­do­żyć ka­za­li”.

Praw­dzi­wą dzia­łal­ność człon­ko­wie Ko­mi­sji roz­po­czę­li do­pie­ro dwa lata póź­niej. „Nie było wte­dy – po­dług ich re­la­cji – żad­ne­go w przy­pad­ku ognia po­rząd­ku, nie było pu­blicz­nych stud­ni, z któ­rych by na­wet przy na­tu­ral­nym przez wy­god­ne po­ło­że­nie War­sza­wy ście­ku bru­ki opłu­ki­wa­ne być mo­gły, gno­jów i bło­ta po wszyst­kich uli­cach peł­no, tak że prze­jeż­dża­ją­cym dro­gę ta­mo­wa­ły. Bru­ki na wie­lu miej­scach po­pso­wa­ne, na wie­lu na­wet naj­cel­niej­szych uli­cach wca­le ich nie było, ka­na­ły jed­ne zruj­no­wa­ne i za­wa­lo­ne, dru­gie dużo po­psu­te (…). Wio­sen­ną tedy i je­sien­ną porą nikt do mia­sta nie przy­by­wał, chy­ba ko­niecz­ną zmu­szo­ny po­trze­bą. Uli­ce nie­któ­re tak były nie­po­rząd­ne i cał­kiem za­bu­do­wa­ne, iż prze­jaz­du nie mia­ły, stąd szko­dli­wość na zdro­wiu, złe po­wie­trze itp. Kra­kow­skie Przed­mie­ście całe przez za­wa­le­nie gno­ja­mi było nie­do­stęp­ne. Tym­cza­sem dla za­ra­dze­nia temu wszyst­kie­mu fun­du­sze mia­sta le­d­wie na wozy ka­ro­we [za­ku­pio­no ich czter­dzie­ści w celu wy­wo­że­nia śmie­ci; samo to kosz­to­wa­ło mia­sto 24 tys. złp. rocz­nie – S.M.] i pła­ce do­zor­ców wy­star­cza­ły”.

TAKI STAN RZE­CZY ZA­STAŁ MAR­SZA­ŁEK wiel­ki ko­ron­ny Fran­ci­szek Bie­liń­ski, gdy wła­śnie w 1742 roku sta­nął na cze­le Ko­mi­sji Bru­ko­wej. Po przy­stą­pie­niu do prac „po­ka­za­ło się przy bru­ko­wa­niu na wie­lu miej­scach po dwa, gdzie in­dziej i po trzy bru­ki je­den na dru­gim bło­tem na dwa i wię­cej łok­ci po­przy­wa­la­ne”. Ener­gicz­ny mar­sza­łek uzy­skał ze skar­bu ko­ron­ne­go za­si­łek w wy­so­ko­ści dwu­dzie­stu ty­się­cy zło­tych pol­skich rocz­nie, któ­ry po czte­rech la­tach zo­stał po­dwo­jo­ny. W 1761 roku zor­ga­ni­zo­wał Bie­liń­ski na rzecz Ko­mi­sji lo­te­rię i dzię­ki do­ta­cji oraz fun­du­szom z niej uzy­ska­nym, a tak­że kwo­tom z wła­snej kie­sy do­rzu­ca­nym, wie­le ulic, zwłasz­cza pryn­cy­pal­nych, do­pro­wa­dzo­no do ja­kie­go ta­kie­go sta­nu. Wy­bru­ko­wa­no wów­czas: Kra­kow­skie przed­mie­ście, Nowy Świat, Ry­nek sta­ro­miej­ski, pod­wa­le, Mo­sto­wą, Grodz­ką, se­na­tor­ską, Mio­do­wą, Kró­lew­ską, a tak­że za­czę­to wy­kła­dać ka­mie­nia­mi uli­cę Mar­szał­kow­ską, na­zwa­ną tak na cześć Bie­liń­skie­go; przed­tem na­zy­wa­no ją „uli­cą ku Bie­li­no­wi”. po jego śmier­ci w 1766 roku Ko­mi­sja – jak barw­nie na­pi­sa­no w me­mo­ria­le przed­sta­wio­nym kró­lo­wi – „prze­sta­ła zba­wien­ne swo­je wpły­wy na po­rzą­dek mia­sta wy­wie­rać”, a w 1786 roku „przy­mu­szo­na była oświad­czyć, iż z po­wo­du wy­cień­czo­ne­go sta­nu swej kasy, bra­ku ka­mie­ni i ro­bot­ni­ków pra­cę swo­ją do swo­bod­niej­sze­go cza­su odło­ży­ła”. W re­la­cji z 1779 roku An­glik Wil­liam Coxe pi­sze, że War­sza­wa była „nad­zwy­czaj źle bru­ko­wa­ną” i jest to opi­nia na pew­no wia­ry­god­na.

Nie lep­sze­go zda­nia był rów­nie obiek­tyw­ny jak on Inf­lant­czyk Fry­de­ryk Schulz, któ­ry od­wie­dzał na­szą sto­li­cę w pierw­szej po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych XVIII wie­ku. Od­no­to­wał, że mia­sto mia­ło wów­czas 192 uli­ce, „z któ­rych ato­li le­d­wie dzie­sięć po­rząd­nych, pięć­dzie­siąt zno­śnych, a resz­ta wca­le złych”. Twier­dził, że „więk­sza część tych ulic, je­że­li nie cał­kiem, to cho­ciaż środ­kiem są bru­ko­wa­ne, ale bruk naj­go­rzej utrzy­my­wa­ny, a po­rzą­dek oko­ło nich na­wet wspo­mnie­nia nie­god­ny”.

Fran­ci­szek So­biesz­czań­ski w Ry­sie hi­sto­rycz­nym wzro­stu i sta­nu mia­sta War­sza­wy… przy­ta­cza frag­ment bro­szu­ry z 1791 roku, w któ­rej ja­kiś oby­wa­tel skar­żył się na wła­dze miej­skie. „W mie­ście tak roz­le­głym jak War­sza­wa – czy­ta­my tam – gdzie oby­wa­te­le od kil­ku­dzie­się­ciu lat bru­ko­we opła­ca­ją, w bez­den­nym prze­cież bło­cie to­nąć mu­szą. Mia­sto na­sze ma pew­ny a znacz­ny do­chód, lecz, za­miast na bru­ki i po­trzeb­niej­sze po­rząd­ki, tra­ci go na fe­sty­ny i ilu­mi­na­cje ra­tu­sza, któ­re kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy kosz­tu­ją, wte­dy gdy na uli­cy No­wo­grodz­kiej, Smo­czej, Ry­bac­kiej i in­nych nie brnąć, ale pły­wać w bło­cie moż­na, cho­ciaż i tam lu­dzie miesz­ka­ją i po­dat­ki pła­cą. Jaki tu u nas po­rzą­dek, co za do­zór! Każ­dy z przy­jeż­dża­ją­cych, jak gdy­by był pa­nem War­sza­wy, sta­je, gdzie mu się po­do­ba, wśród uli­cy, nie uwa­ża­jąc, że na­wet przejść nie ma któ­rę­dy”. To też była pla­ga, bo lu­dzie mar­szał­kow­scy, tak zwa­ni wę­grzy, po­wo­ła­ni do pil­no­wa­nia po­rząd­ku na uli­cach, nie zwra­ca­li uwa­gi i nie eg­ze­kwo­wa­li prze­pi­sów dro­go­wych ogła­sza­nych w pra­sie przez te­goż mar­szał­ka wiel­kie­go ko­ron­ne­go.

Prze­pi­sów dro­go­wych – je­śli już ja­kieś w ogó­le były – nie prze­strze­ga­li nie tyl­ko przy­by­sze z pro­win­cji, jak pi­sał au­tor bro­szu­ry, ale i miej­sco­wi stan­gre­ci, zwłasz­cza po­wo­żą­cy ka­re­ta­mi wiel­kich pa­nów, po­miesz­ku­ją­cych na sta­łe w sto­li­cy. Ła­ma­li je na­gmin­nie fur­ma­ni wo­zów to­wa­ro­wych, któ­rych było za­re­je­stro­wa­nych w tych la­tach bli­sko pół­to­rej set­ki, a już szcze­gól­nie ci, do­star­cza­ją­cy drew­no bę­dą­ce prze­cież głów­nym środ­kiem opa­ło­wym w mie­ście, nim wy­parł je wę­giel ka­mien­ny w ostat­niej ćwiart­ce XIX wie­ku. Bru­ki ule­ga­ły bo­wiem naj­szyb­szej de­wa­sta­cji wła­śnie przez wozy cią­gną­ce za sobą kło­dy drze­wa, co było prak­ty­ko­wa­ne jesz­cze na po­cząt­ku XIX wie­ku, o czym świad­czą po­li­cyj­ne za­ka­zy pu­bli­ko­wa­ne w Ga­ze­cie War­szaw­skiej. W 1795 roku ma­gi­strat za­ka­zał skła­do­wa­nia drew­na opa­ło­we­go na uli­cach, co znacz­nie uspraw­ni­ło ruch ko­ło­wy.

W SU­MIE W CZA­SACH sta­ni­sła­wow­skich stan ulic bar­dzo się po­pra­wił. O ile na po­cząt­ku tego okre­su były one „dość sze­ro­kie, lecz nie­go­dzi­wie bru­ko­wa­ne i błot­ni­ste co nie­mia­ra”, o tyle już jego lata koń­co­we So­biesz­czań­ski pod­su­mo­wał na­stę­pu­ją­co: „Znaj­du­je się wpraw­dzie w War­sza­wie wie­le nie­bru­ko­wa­nych ulic, ale to tyl­ko na przed­mie­ściach, co pra­wie we wszyst­kich mia­stach nie­miec­kich zda­rza się. Zresz­tą inne uli­ce są sze­ro­kie, pro­ste i pięk­ne, po któ­rych dzień i nocą spo­koj­nie cho­dzić moż­na, a kłót­ni i ha­ła­sów po nich nig­dy nie sły­chać”. Ta sie­lan­ka skoń­czy­ła się wraz z cza­sa­mi sta­ni­sła­wow­ski­mi, a owe po­rząd­nie wy­bru­ko­wa­ne uli­ce roz­jeż­dżo­no i znów po­kry­ły się bło­tem.

Tro­chę zmie­ni­ło się za rzą­dów pru­skich. Wła­śnie w tych la­tach bar­dzo sku­tecz­nie za­czę­to zwal­czać owo wle­cze­nie drew­nia­nych bali po bru­ku, a tak­że, jak znów za­świad­cza So­biesz­czań­ski, „nie­któ­re uli­ce nad Wi­słą znacz­nym kosz­tem wy­bru­ko­wa­no, a uli­cę Kró­lew­ską głę­bo­ko zni­żo­no i prze­bru­ko­wa­no”. Na wię­cej nie wy­star­czy­ło po­cząt­ko­we­go en­tu­zja­zmu, gdy pru­sa­cy uświa­do­mi­li so­bie, że są chwi­lo­wy­mi go­spo­da­rza­mi w mie­ście.

Na do­bre pra­ce po­pra­wia­ją­ce stan ulic roz­wi­nię­to w pierw­szych la­tach Kró­le­stwa Kon­gre­so­we­go. Jak pi­sze ten sam au­tor urzęd­ni­czym sty­lem, w tym okre­sie „bru­ko­wa­nie ulic z na­der czyn­ną szyb­ko­ścią było przed­się­bra­ne” i z god­ną po­dzi­wu do­kład­no­ścią po­da­je, że do­pro­wa­dzo­no wów­czas do po­rząd­ku 126 058 sąż­ni kwa­dra­to­wych (są­żeń – oko­ło 190 cm) ulic, z tym że po­kry­to zu­peł­nie no­wym bru­kiem 38 531 sąż­ni kwa­dra­to­wych, resz­tę zaś prze­ro­bio­no lub wy­re­pe­ro­wa­no.

W 1823 roku roz­po­czę­to bu­do­wę No­wej Dro­gi Je­ro­zo­lim­skiej, zwa­nej póź­niej Ale­ją Je­ro­zo­lim­ską, pro­wa­dzą­cej od Sol­ca do ro­gat­ki je­ro­zo­lim­skiej. Do­tych­czas była to dro­ga po­lna, bie­gną­ca przez pod­mo­kłe grun­ty; jesz­cze dłu­go po jej obu stro­nach były tyl­ko ogro­dy, ce­giel­nie i gli­nian­ki. Te­raz, po utwar­dze­niu i wy­bru­ko­wa­niu, oko­pa­no ją ro­wa­mi i wy­sa­dzo­no miej­sca­mi dwo­ma, czte­re­ma, a na­wet i sze­ścio­ma rzę­da­mi to­pól; sama zaś uli­ca mia­ła czter­dzie­ści czte­ry me­try sze­ro­ko­ści. Jej na­zwa po­cho­dzi­ła od No­wej Je­ro­zo­li­my, osa­dy na przed­mie­ściach, któ­rą w dru­giej po­ło­wie XVIII wie­ku za­ło­żył Au­gust Suł­kow­ski dla tych Ży­dów, któ­rych wy­sie­dlo­no ze sto­li­cy. Zna­cze­nie tej ar­te­rii ogrom­nie wzro­sło, gdy przy niej wła­śnie, u zbie­gu z Mar­szał­kow­ską, zlo­ka­li­zo­wa­no w la­tach czter­dzie­stych XIX wie­ku dwo­rzec ko­lei war­szaw­sko-wie­deń­skiej, a jesz­cze bar­dziej, gdy tuż przed pierw­szą woj­ną świa­to­wą po­łą­czo­no mo­stem jej wschod­ni kra­niec z pra­wym brze­giem Wi­sły.

W tym sa­mym cza­sie co Ale­je, wy­koń­czo­no dro­gę bie­gną­cą od uli­cy Dzi­kiej do ro­ga­tek po­wąz­kow­skich. Wie­le ulic uzy­ska­ło wów­czas praw­dzi­wie wiel­ko­miej­ski cha­rak­ter, mię­dzy in­ny­mi No­wi­niar­ska, „nie­gdyś wą­skim tyl­ko dla pie­szych prze­cho­dem bę­dą­ca, od­tąd sta­ła się jed­ną z ulic pięk­ny­mi do­ma­mi od­zna­cza­ją­cą się i bar­dzo uczęsz­cza­ną, gdyż tam­tę­dy zro­bił się prze­chód z uli­cy Mio­do­wej na Fran­cisz­kań­ską”. To tyl­ko je­den z licz­nych przy­kła­dów.

Po­pra­wił się też stan rynsz­to­ków. On­giś, za daw­nych lat, pro­wa­dzo­no je środ­kiem dro­gi i do­pie­ro za cza­sów mar­szał­ka wiel­kie­go ko­ron­ne­go, Mi­cha­ła Mni­sze­cha, od 1783 roku za­czę­to je wy­ty­czać po obu bo­kach jezd­ni, tuż przy chod­ni­kach, zwa­nych już wte­dy z fran­cu­ska tro­tu­ara­mi. Te ro­bio­no z że­la­za la­ne­go lub z ce­gły osa­dzo­nej na sztorc, ale oka­za­ły się nie­prak­tycz­ne.

W roku 1834 – jak wspo­mi­nał „Ku­rier War­szaw­ski” w 1865 roku (nr 158) – „za­czę­to urzą­dzać chod­ni­ki z mar­mu­ru kra­jo­we­go, na­przód od ko­lum­ny Zyg­mun­ta do Trzech Krzy­ży, do ogro­du Kra­siń­skich, do Ban­ku i na uli­cy Wierz­bo­wej. Smo­ło­wa­ne chod­ni­ki przy uli­cy Elek­to­ral­nej, wzdłuż gma­chów Ban­ko­wych i Mar­szał­kow­skiej, oka­za­ły się nie­trwa­ły­mi. Do roku 1855 ukła­da­ne były po­dwój­nym rzę­dem chod­ni­ki z mar­mu­ru kra­jo­we­go spro­wa­dza­ne­go z Chę­cin, lecz i te w uży­ciu nie były dłu­go­trwa­łe i przed­sta­wia­ły tę nie­do­god­ność, że przez pręd­kie wy­śli­zgi­wa­nie się sta­wa­ły się, szcze­gól­niej w po­rze zi­mo­wej, przy­czy­ną czę­stych wy­pad­ków upad­nię­cia prze­chod­niów. Od roku 1855 za­czę­to wpro­wa­dzać w uży­cie chod­ni­ki z ka­mie­nia pia­sko­we­go spro­wa­dza­ne­go z róż­nych ko­palń kra­jo­wych i ta­ko­we uło­żo­ne w po­dwój­nym rzę­dzie obok sie­bie były na Mio­do­wej, Kró­lew­skiej, Wierz­bo­wej i in­nych, lecz i te przez pręd­kie wy­żło­bie­nia się od cho­dze­nia po uli­cach oka­za­ły się bar­dzo nie­trwa­ły­mi i dziś zu­peł­nie są za­nie­cha­ne. W ostat­nich do­pie­ro la­tach za­czę­to ukła­dać tro­tu­ary z ta­fli gra­ni­to­wych, zaj­mu­ją­cych po­je­dyn­czo całą sze­ro­kość tro­tu­aru, przez co za­po­bie­żo­no wy­gi­na­niu się i pręd­sze­mu zu­ży­ciu. Ka­mień na tro­tu­ary wspo­mnia­ne spro­wa­dzo­ny jest z ko­palń Stroh­len, nie­da­le­ko od Wro­cła­wia i prze­wyż­sza trwa­ło­ścią i do­god­no­ścią w cho­dze­niu wszyst­kie do­tych­czas uży­wa­ne ga­tun­ki ka­mie­nia”.

Te wszyst­kie zmia­ny na lep­sze bar­dzo się po­do­ba­ły war­sza­wia­kom, bo nada­wa­ły sto­li­cy po­lor wiel­ko­miej­ski, a tak­że przy­by­szom z pro­win­cji. Jan Sta­ni­sław By­stroń w cy­to­wa­nej już mo­no­gra­fii War­sza­wa przy­ta­cza bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ny w tym wzglę­dzie list damy z Li­twy, któ­ra zwie­dza­ła sto­li­cę już w 1829 roku: „Dziś oglą­da­łam dwa ka­wał­ki tro­tu­aru na pró­bę zro­bio­nych przed skle­pem Kel­le­ra na Kra­kow­skim przed­mie­ściu: je­den z pia­skow­ca szy­dło­wiec­kie­go, dru­gi z ce­gły na sztorc kła­dzio­nej. Je­śli War­sza­wa doj­dzie do tego kie­dy, że bę­dzie mia­ła ta­kie tro­tu­ary na wszyst­kich pryn­cy­pal­nych uli­cach mia­sta, bę­dzie do­brze cho­dzić po mie­ście, bo dziś wy­krę­ca­nie nóg po ka­mie­niach dla nie­przy­zwy­cza­jo­nych jest nie do znie­sie­nia przy­kre”.

Do­pie­ro jed­nak w la­tach czter­dzie­stych, jak wy­ni­ka z do­ku­men­tów miej­skich zna­nych dzie­więt­na­sto­wiecz­nym var­sa­via­ni­stom, zni­kły z więk­szej czę­ści ulic „głę­bo­kie ście­ki czy rynsz­to­ki, po­dob­ne tym, ja­kie wi­dzieć moż­na na Du­na­ju i na Lesz­nie (…). Dziś – pi­sa­no – na uli­cach nowo wy­bru­ko­wa­nych lub prze­bru­ko­wa­nych ła­two się ze środ­ka do­stać na chod­nik, co daw­niej by­wa­ło nie­bez­piecz­ną czę­sto­kroć rze­czą”. W tym sa­mym cza­sie ulic bru­ko­wa­nych było 141, czy­li zde­cy­do­wa­na więk­szość, a nie­bru­ko­wa­nych 79.

OGÓL­NY OB­RAZ WAR­SZA­WY SPRZED cza­su tych zmian, któ­re na­stą­pi­ły w naj­lep­szych la­tach Kró­le­stwa pol­skie­go, prze­ka­zał w paru kre­skach pa­mięt­ni­karz Fran­ci­szek Sa­le­zy Dmo­chow­ski. „Lud­ność mia­sta – czy­ta­my w jego Wspo­mnie­niach od 1806 do 1830 roku – spa­dła do sześć­dzie­siąt i kil­ka ty­się­cy [była to za­le­d­wie trze­cia część sta­nu z po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych po­przed­nie­go wie­ku – S.M.] i cała sku­pi­ła się, jak krew do ser­ca, do mu­rów Sta­re­go i No­we­go Mia­sta, do uli­cy Dłu­giej, Mio­do­wej, Se­na­tor­skiej i Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia. Na­lew­ki, Lesz­no i Nowy Świat peł­ne były dom­ków drew­nia­nych, na pół w zie­mię wro­słych, a przy głów­nych uli­cach było ich nie­ma­ło (…). W od­le­głych stro­nach, za­cząw­szy od Dzie­ciąt­ka Je­zus aż pod ro­gat­ki mo­ko­tow­skie z jed­nej, a pod wol­skie z dru­giej, sta­ły tu i ów­dzie bro­wa­ry, go­rzel­nie i mły­ny, a po­mię­dzy nimi cha­ty sło­mą kry­te, ogro­dy i pola za­sia­ne zbo­żem”.

Kie­dyś – co pod­kre­ślił szcze­gól­nie moc­no – „więk­sza część ulic była nie­bru­ko­wa­na, a za­miast re­wer­be­rów pa­li­ły się przed do­ma­mi bied­ne la­tar­nie” Re­wer­be­ry, in­a­czej lam­py ge­new­skie, były wy­po­sa­żo­ne w od­bla­sko­we lu­ster­ka, co zwięk­sza­ło ich ja­sność. Usta­wio­no ich w su­mie dwie­ście czter­dzie­ści pięć w pierw­szych la­tach Kró­le­stwa pol­skie­go, dzię­ki cze­mu wzrósł po­ziom bez­pie­czeń­stwa na uli­cach. Za­ję­cie stra­ci­li la­tar­ni­cy, po­zo­sta­łość z cza­sów pru­skich, któ­rych wy­naj­mo­wa­no, by oświe­tla­li dro­gę w pa­nu­ją­cych już od zmro­ku ciem­no­ściach. Mia­sto po­pra­wi­ło też znacz­nie swój wy­gląd ze­wnętrz­ny. Od 1840 roku – jak czy­ta­my u So­biesz­czań­skie­go – „skle­py w War­sza­wie na wzór za­gra­nicz­ny przy­ozda­bia­ją się i wie­czo­rem rzę­si­ście oświe­ca­ją”.

Oświe­tle­nie ulic po­pra­wia­ło się bar­dzo po­wo­li. Sto­li­ca Kró­le­stwa pol­skie­go za­wsze była pod tym wzglę­dem opóź­nio­na, co wi­dać wy­raź­nie na prze­ło­mie wie­ku. Gdy inne, rów­no­rzęd­ne me­tro­po­lie eu­ro­pej­skie daw­no już mia­ły la­tar­nie elek­trycz­ne, War­sza­wa do­cze­ka­ła się ich do­pie­ro w pierw­szej de­ka­dzie XX wie­ku. Car­scy czy­now­ni­cy nie mo­gli do­pu­ścić, by sto­li­ca pe­ry­fe­ryj­nej gu­ber­ni ce­sar­stwa wy­su­wa­ła się przed sze­reg, je­śli cho­dzi o no­wo­cze­sne roz­wią­za­nia. Pierw­sze la­tar­nie elek­trycz­ne za­bły­sły w 1904 roku i od­tąd zmie­niać się za­czę­ło noc­ne ob­li­cze mia­sta.

Jak usta­li­ła na pod­sta­wie roz­licz­nych źró­deł Anna Sło­nio­wa w pra­cy Po­cząt­ki no­wo­cze­snej in­fra­struk­tu­ry War­sza­wy, w 1845 roku mia­sto mia­ło osiem­set la­tar­ni ole­jo­wych, po­tem naf­to­wych, a gdy po­ja­wi­ły się la­tar­nie ga­zo­we, pod ko­niec 1856 roku za­in­sta­lo­wa­no je na tra­sie od za­kła­du ga­zo­we­go na uli­cy Lud­nej, Ksią­żę­cą, No­wym Świa­tem, Kra­kow­skim Przed­mie­ściem do pla­cu Zam­ko­we­go, czy­li w ści­słym, naj­bo­gat­szym cen­trum. Po­tem, eta­pa­mi do 1870 roku, usta­wio­no la­tar­nie ga­zo­we na sześć­dzie­się­ciu uli­cach i pla­cach na te­re­nie Sta­re­go i No­we­go Mia­sta, czę­ści Po­wi­śla oraz ów­cze­sne­go Śród­mie­ścia z nie­licz­ny­mi od­ga­łę­zie­nia­mi w stro­nę pe­ry­fe­rii. W 1886 roku mia­sto mia­ło 4606 la­tar­ni, a śred­nio przy­by­wa­ło ich 515 rocz­nie. W 1893 roku na No­wym Świe­cie i Kra­kow­skim Przed­mie­ściu licz­ba la­tar­ni ule­gła po­dwo­je­niu, po­dob­nie jak na in­nych uli­cach ści­słe­go cen­trum. W 1904 roku ga­ze­ty po­li­czy­ły, że na miej­skich uli­cach War­sza­wy świe­ci­ło jesz­cze 277 la­tar­ni naf­to­wych, na­to­miast na pe­ry­fe­riach i przed­mie­ściach te uli­ce, któ­re nie mia­ły bru­ków i pra­wi­dło­wych ście­ków – cią­gle oświe­tla­ne były przez lam­py naf­to­we lub w ogó­le to­nę­ły w ciem­no­ściach.

Co w śród­mie­ściu ucho­dzi­ło za prze­ży­tek, jak cho­ciaż­by la­tar­ni­cy, w tam­tych re­jo­nach mia­sta było czymś co­dzien­nym. At­mos­fe­rę owych miejsc i cza­sów tak wspo­mi­na­ła po la­tach He­le­na Du­ni­nów­na: „Za­nim się zmierz­chać za­cznie – czy­ta­my w jej Nie­spo­dzian­kach war­szaw­skich – wy­cho­dzi na mia­sto ze swej lada ja­kiej iz­deb­ki la­tar­nik. Idzie za­pa­lać miej­skie la­tar­nie. Tam, gdzie się za­trzy­ma, za­bły­śnie w gó­rze sła­by pło­myk świa­teł­ka. Idzie ciem­na­wy­mi już, pu­sty­mi, za­sy­pa­ny­mi śnie­giem uli­ca­mi. Wy­krę­ca nogi na nie­rów­no­ściach chod­ni­ka, na za­sadz­kach głę­bo­kich rynsz­to­ków, ko­pie się przez śnieg za­wa­la­ją­cy jezd­nię. Bo­wiem w sa­mym śród­mie­ściu, na głów­nych uli­cach, gdzie pło­ną już no­wo­cze­sne la­tar­nie, nie­po­trzeb­ne już są jego usłu­gi. Po­zo­sta­ły mu do ob­słu­gi bocz­ni­ce, dru­go­rzęd­ne dziel­ni­ce, pe­ry­fe­rie. O wcze­snym świ­cie pój­dzie ga­sić za­pa­lo­ne la­tar­nie”. Tak wła­śnie od­cho­dzi­li w prze­szłość owi la­tar­ni­cy, któ­rzy przez pół wie­ku z górą za­pa­la­li miej­skie la­tar­nie. Prze­mi­nę­li po­dob­nie jak ich ko­le­dzy z cza­sów po­pru­skich, któ­rzy spóź­nio­nym prze­chod­niom oświe­tla­li dro­gę swo­imi ręcz­ny­mi la­ta­ren­ka­mi.

Sy­tu­ację pe­ry­fe­ryj­nych dziel­nic naj­le­piej uka­zu­je list czy­tel­ni­ka z przed­mie­ścia bar­dzo prze­cież waż­ne­go, bo zza ro­ga­tek je­ro­zo­lim­skich, któ­ry re­dak­cja „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go” opu­bli­ko­wa­ła w maju 1886 roku (nr 137A). Przed­mie­ście to – jak pi­sał jego miesz­ka­niec – sta­no­wią­ce od­ręb­ny re­wir po­li­cyj­ny w cyr­ku­le VIII, le­żą­ce po obu stro­nach szo­sy ra­dom­skiej, a no­szą­ce urzę­do­wą na­zwę „alei Je­ro­zo­lim­skiej za ro­gat­ka­mi”, skła­da­ło się z kil­ku­dzie­się­ciu za­bu­do­wań za­miesz­ki­wa­nych przez parę ty­się­cy lu­dzi „po­no­szą­cych cię­ża­ry na rzecz po­rząd­ków miej­skich na rów­ni z po­sia­da­cza­mi nie­ru­cho­mo­ści w środ­ko­wych i bo­gat­szych dziel­ni­cach”. Po­zba­wio­ne jed­nak było „bru­ku, chod­ni­ków, ście­ków, wo­do­cią­gów i oświe­tle­nia”, jako że sta­ła tam tyl­ko jed­na la­tar­nia tuż przy ro­gat­ce.

„Trud­no so­bie wy­obra­zić – skar­żył się au­tor ko­re­spon­den­cji – jak utrud­nia­ją­cą i nie­bez­piecz­ną jest tam po­dróż pie­sza w go­dzi­nach wie­czor­nych, noc­nych i ran­nych, w nie­po­god­nej je­sien­nej i zi­mo­wej po­rze, przy wszech­wład­nie tam pa­nu­ją­cym bło­cie, wy­bo­jach i roz­to­pach. W ab­so­lut­nej ciem­no­ści prze­cho­dzień nie­ustan­nie na­ra­żo­ny jest na upa­dek i ka­lec­two, albo też na ob­ce­so­we spo­tka­nie się z na­past­ni­ka­mi, dla któ­rych po­bli­skie gli­nian­ki są do­god­nym miej­scem schro­nie­nia”. Jak więc wy­glą­da­ły inne, nie tak ru­chli­we pod­miej­skie uli­ce; ta bo­wiem – czy­ta­my – sta­no­wi­ła „je­dy­ny śro­dek ko­mu­ni­ka­cji z mia­stem dla przy­le­głych osad, nie mó­wiąc o ru­chu po­wo­zo­wym”.

W 1909 roku ro­gat­ki je­ro­zo­lim­skie, któ­re do­tąd usy­tu­owa­ne były vis-à-vis Twar­dej, prze­nie­sio­no do wsi Ocho­ta, któ­ra dwa lata wcze­śniej otrzy­ma­ła pra­wa osa­dy pod­miej­skiej. Póki nie wy­bu­rzy­li ich Niem­cy pod­czas ostat­niej woj­ny, sta­ły na pla­cy­ku u zbie­gu z To­wa­ro­wą, na któ­rym stra­co­no po po­wsta­niu stycz­nio­wym Ar­tu­ra Za­wi­szę.W owym 1909 roku Ocho­ta mia­ła wejść w skład mia­sta, ale na do­bre sta­ło się tak w 1915 roku, gdy in­kor­po­ro­wa­na zo­sta­ła do ob­sza­ru „Wiel­kiej War­sza­wy” ra­zem z przed­mie­ścia­mi: Czer­nia­ko­wa, Sie­kie­rek, Mo­ko­to­wa, Ra­kow­ca, Czy­ste­go, Ma­ry­mon­tu, po­to­ku, Po­wą­zek, Mło­cin, Pel­co­wi­zny, Ustro­nia, No­we­go Bród­na, Tar­gów­ka, Utra­ty, Gro­cho­wa I i II oraz Kępy Go­cław­skiej. W tym sa­mym roku uchwa­łą Za­rzą­du Miej­skie­go z 21 wrze­śnia przy­wró­co­ny zo­stał ty­tuł sto­łecz­ne­go mia­sta War­sza­wy, a dwa lata póź­niej ma­gi­strat po­sta­no­wił, że sy­re­na po­zo­sta­nie go­dłem sto­li­cy.

WY­MIE­NIO­NE PRZEZ DMO­CHOW­SKIE­GO uli­ce były też nie­wąt­pli­wie uwa­ża­ne za naj­waż­niej­sze w od­czu­ciu ogó­łu miesz­kań­ców. Dłu­ga, za­czy­na­ją­ca się od zbie­gu No­wo­miej­skiej i Fre­ta, zwa­na tak od ła­ciń­skie­go okre­śle­nia przed­mie­ścia, a przez ja­kiś czas tak­że Sze­ro­ką lub Błoń­ską, mia­ła już od XV wie­ku drew­nia­ną za­bu­do­wę, w na­stęp­nym stu­le­ciu po­wsta­wa­ły tu bro­wa­ry, a szlach­ta wzno­si­ła tu swo­je dwor­ki; za­bu­do­wa­na zo­sta­ła in­ten­syw­nie jed­nak do­pie­ro w XVIII wie­ku. Fry­de­ryk Schulz, zwie­dza­jąc War­sza­wę na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych tam­te­go wie­ku, za­ob­ser­wo­wał, że po obu stro­nach tej uli­cy „miesz­czą się prze­kup­ki z owo­ca­mi i tan­de­cia­rze, któ­rzy tu­taj i tak­że sta­re książ­ki i ry­ci­ny przeda­ją”.

So­biesz­czań­ski z ko­lei od­no­to­wał, że przy Dłu­giej znaj­do­wa­ło się w tam­tych la­tach spo­ro ho­te­li, mię­dzy któ­ry­mi wy­róż­niał się Ho­tel Nie­miec­ki (Hôtel d’Al­le­ma­gne), „w któ­rym moż­na zna­leźć po­rząd­ne miesz­ka­nie, po­mi­mo to jest on tyl­ko od fur­ma­nów, wę­drow­nych rze­mieśl­ni­ków i in­nych nie­za­moż­nych po­dróż­nych uczęsz­cza­ny”. Domy za­jezd­ne były w ogó­le nie­ja­ko spe­cjal­no­ścią tej uli­cy, sko­ro Adam Ja­rzęb­ski już w XVII wie­ku in­for­mo­wał w swo­im wier­szo­wa­nym opi­sie mia­sta, że było ich tu naj­wię­cej, do tego „w do­stat­ki opa­trzo­nych”.

Na prze­ło­mie wie­ków XVIII i XIX – we­dług So­biesz­czań­skie­go – dużą po­pu­lar­no­ścią cie­szy­ła się cu­kier­nia Bal­de­go, „gdzie od­by­wa­ły się przy pon­czu ugo­dy han­dlo­we ze szlach­tą, umo­wy o przedaż zbo­ża itp., za­chwa­lo­ny bo­wiem ten tru­nek, nie­daw­no w kra­ju za­pro­wa­dzo­ny, da­wa­ny by­wał u nie­go w spo­rych szklan­kach i do­brze ara­kiem wzmoc­nio­ny”.

Uli­ca oży­wi­ła się znacz­nie, tak­że to­wa­rzy­sko, gdy w 1827 roku w ogro­dzie pa­ła­cu „Pod Czte­re­ma Wia­tra­mi”, bę­dą­ce­go wła­sno­ścią naj­pierw naj­zna­ko­mit­sze­go ban­kie­ra cza­sów sta­ni­sła­wow­skich, Pio­tra Fer­gus­so­na Tep­pe­ra, a po­tem kup­ca Düc­ker­ta -„gdzie przed­tem była sa­dzaw­ka, z któ­rej woda do Sta­rej War­sza­wy po­chop bra­ła” – urzą­dzo­no In­sty­tut Wód Mi­ne­ral­nych.

O uli­cy Dłu­giej i owej pi­jal­ni wód tak pi­sał ano­ni­mo­wy au­tor „Ga­ze­ty Po­wszech­nej” w 1842 roku (nr 161): „Uli­ca rzad­ka w swo­im ro­dza­ju, szyl­dów naj­mniej, ele­gan­cji te­go­cze­snej mało, chy­ba w cza­sie ku­ra­cji let­niej, dąży ele­gan­cja w ran­nych stro­jach na Wody Mi­ne­ral­ne (…), gdzie moż­na zna­leźć naj­zdrow­szych po­trze­bu­ją­cych ku­ra­cji bar­dzo ra­dy­kal­nej i cho­rych, co do cho­ro­by mają pe­wien ro­dzaj przy­wią­za­nia”. Jak z tego wi­dać, drwio­no so­bie z owych wód rze­ko­mo lecz­ni­czych, jak po­tem z pi­jal­ni w ogro­dzie sa­skim, gdzie sprze­da­wa­no na kub­ki wodę zu­peł­nie bez­war­to­ścio­wą – co wy­ka­za­ły prze­pro­wa­dzo­ne ana­li­zy – a niby do­brą „na wszyst­ko”.

Po po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym Ar­se­nał stał się wię­zie­niem dla kry­mi­na­li­stów Wte­dy też prze­bu­do­wa­no ko­ściół Pi­ja­rów z XVII wie­ku na pra­wo­sław­ną cer­kiew; daw­ny cha­rak­ter od­zy­skał on do­pie­ro w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym. Przez cały XIX wiek Dłu­ga była ru­chli­wą uli­cą han­dlo­wą z wie­lo­ma skle­pa­mi. Pra­wie w ca­ło­ści zo­sta­ła zruj­no­wa­na pod­czas ostat­niej woj­ny a po niej sta­ran­nie od­bu­do­wa­na.

Z ko­lei uli­ca Mio­do­wa, któ­ra łą­czy­ła Dłu­gą z Se­na­tor­ską, nie do­cho­dząc do Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia (prze­bi­to ją do nie­go do­pie­ro w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XIX wie­ku i w ten spo­sób po­wsta­ła Nowo-Mio­do­wa, w miej­sce prze­smy­ku uli­cy Krót­kiej za­czy­na­ją­cej się od Ko­ziej), bie­gła za mu­ra­mi Sta­rej War­sza­wy. Na­zwę swą – w XVI wie­ku była Mio­dow­ni­czą lub Mio­dow­ni­kow­ską – za­wdzię­cza za­miesz­ka­łym przy niej po­cho­dzą­cym z To­ru­nia pro­du­cen­tom pier­ni­ków. W miej­sce dwor­ków wy­bu­rzo­nych w cza­sie na­jaz­du Szwe­dów wzno­sić tu za­czę­to pa­ła­ce; w 1784 roku do­li­czyć się ich moż­na było aż trzy­na­stu.

Przez cały XIX wiek Mio­do­wa mia­ła cha­rak­ter han­dlo­wy i sły­nę­ła ze skle­pów z wy­twor­ny­mi fu­tra­mi. Przy niej, w gma­chu daw­ne­go Col­le­gium No­bi­lium, mie­ścił się Sąd Kry­mi­nal­ny i Cy­wil­ny prze­nie­sio­ny jako Sąd Okrę­go­wy do pa­ła­cu Paca; na ca­łej zaś uli­cy roz­rzu­co­ne były licz­ne kan­ce­la­rie no­ta­rial­ne i ad­wo­kac­kie. Pod ko­niec pierw­szej de­ka­dy XX wie­ku bie­gła nią li­nia tram­wa­ju elek­trycz­ne­go (od oko­ło 1881 roku tram­wa­ju kon­ne­go), wiła się na­stęp­nie Kra­kow­skim Przed­mie­ściem i No­wym Świa­tem, prze­ci­na­ła plac Trzech Krzy­ży i wpa­da­ła w Ale­je Ujaz­dow­skie to­ra­mi po obu stro­nach uli­cy.

Przy Se­na­tor­skiej – jak wy­czy­tać moż­na w opra­co­wa­niu Eu­ge­niu­sza Szwan­kow­skie­go – w koń­cu XVIII wie­ku było dzie­więć pa­ła­ców, dzie­więć ka­mie­nic, sześć do­mów, a ogól­na licz­ba za­miesz­ka­łej tu lud­no­ści do­cho­dzi­ła do 2900, w tym prze­szło po­ło­wa Ży­dów. Za­sie­dla­li oni zresz­tą są­sied­nie uli­ce w jesz­cze więk­szej licz­bie. Sama Se­na­tor­ska pier­wot­nie mia­ła cha­rak­ter wy­bit­nie han­dlo­wy; z nią zwią­za­ny był cały kom­pleks Ma­ry­wi­lu z licz­ny­mi skle­pa­mi i za­jaz­da­mi. Po jego wy­bu­rze­niu wznie­sio­no w tym miej­scu w la­tach 1825-1832 Te­atr Wiel­ki. Z uli­cą tą zwią­za­ne było też ży­dow­skie tar­go­wi­sko tan­de­ciar­skie – Po­cie­jów w po­dwó­rzach pa­ła­cu Ja­bło­now­skich. Gdy ro­ze­bra­no je w 1817 roku, na­zwa „Po­cie­jów” sta­ła się sy­no­ni­mem rze­czy ta­nich i li­chych. Od­ży­ła naj­pierw w od­nie­sie­niu do tar­gu sta­rzy­zną przy Mar­szał­kow­skiej, a po­tem, gdy i to zo­sta­ło zli­kwi­do­wa­ne, po­wę­dro­wa­ła ra­zem z tar­giem i na­zwą na Ba­gno.

W XIX wie­ku uli­ca Se­na­tor­ska na­bra­ła cha­rak­te­ru wy­bit­nie re­pre­zen­ta­cyj­ne­go: mie­ści­ły się przy niej mię­dzy in­ny­mi Re­sur­sa Ku­piec­ka i ra­tusz, prze­bu­do­wa­ny w 1817 roku z pa­ła­cu Ja­bło­now­skich.

Jesz­cze bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­ne­go cha­rak­te­ru na­bra­ło z cza­sem Kra­kow­skie Przed­mie­ście, któ­re po­cząt­ko­wo ra­zem z No­wym Świa­tem sta­no­wi­ło trakt czer­ski i na­zy­wa­ło się Czer­skie Przed­mie­ście. Mia­ło ono nie­zwy­kle bo­ga­tą, ale i tra­gicz­ną hi­sto­rię, jak pod­czas ostat­niej woj­ny, gdy le­gło w gru­zach. Wzno­szo­no przy nim wspa­nia­łe pa­ła­ce, któ­re w póź­niej­szych la­tach, na przy­kład w cza­sie po­to­pu szwedz­kie­go były łu­pio­ne i po­pa­da­ły w ru­inę. Albo je od­bu­do­wy­wa­no, albo w ich miej­sce wzno­szo­no nowe. Tyl­ko ko­ścio­ły, po­cząt­ko­wo na ogół drew­nia­ne, jak świę­to­krzy­ski, sta­wa­ły się z bie­giem hi­sto­rii ist­ny­mi pe­reł­ka­mi ar­chi­tek­tu­ry sa­kral­nej.

W XVIII wie­ku Kra­kow­skie Przed­mie­ście – jak prze­czy­tać moż­na w en­cy­klo­pe­dycz­nym opra­co­wa­niu Eu­ge­niu­sza Szwan­kow­skie­go Uli­ce i pla­ce War­sza­wy – „nie prze­sta­ło być uli­cą kon­tra­stów: obok pa­ła­ców i ko­ścio­łów sta­ły drew­nia­ne do­mo­stwa, a w po­dwó­rzach pa­ła­ców i klasz­to­rów – staj­nie, wo­zow­nie, ko­mór­ki, a na­wet obo­ry”. Za cza­sów sta­ni­sła­wow­skich, gdy roz­wi­nę­ło się ży­cie umy­sło­we, przy tej uli­cy osie­dla­li się świa­tli i bo­ga­ci miesz­cza­nie, któ­rzy prze­no­si­li się tu ze Sta­re­go Mia­sta. Kup­cy za­kła­da­li tu swo­je skle­py i ma­ga­zy­ny.

„W ol­brzy­mich ma­ga­zy­nach Res­sle­ra, Hur­ti­ga, Hem­pla (w pa­wi­lo­nie ra­dzi­wił­łow­skie­go pa­ła­cu), Pro­ta Po­toc­kie­go – pi­sze Sta­ni­sław Thu­gutt, mię­dzy­wo­jen­ny pu­bli­cy­sta w szki­cu o tej uli­cy opu­bli­ko­wa­nym w „Zie­mi” (1910, nr 45) – do­stać moż­na było wszyst­kie­go: od piór­ka do zę­bów do świet­ne­go po­wo­zu, a choć ceny były sło­ne szka­rad­nie, przy ów­cze­snym ru­chu i na­pły­wie swo­ich i ob­cych do mia­sta, ża­den z nich na za­stój nie mógł na­rze­kać. Tu była pierw­sza w War­sza­wie cu­kier­nia Rob­bie­go przy kar­me­li­tach, tu księ­gar­nia Po­se­ra (zno­wuż w ka­mie­ni­cy Wa­si­lew­skie­go), tu słyn­ny kra­wiec p. Per­du, na wprost Ś-tego Krzy­ża, któ­ry wpraw­dzie zdzie­rał strasz­li­wie, ale za to miał po­ko­je le­piej niż nie­je­den z ma­gna­tów ume­blo­wa­ne, a jej­mość w bra­banc­kie ko­ron­ki ubra­na wy­le­gi­wa­ła się na mięk­kich so­fach dzień cały”. „Uli­ca była już na owe cza­sy jed­na z pięk­niej­szych – czy­ta­my da­lej – ale to nie wy­klu­cza­ło ani śmie­ci i bru­du, ani bło­ta, w któ­rym trze­ba było brnąć po ko­la­na, ani ciem­no­ści, któ­re trze­ba było so­bie sa­me­mu la­tar­ką roz­świe­cać”. Wpraw­dzie, jak była już o tym mowa wcze­śniej, wy­bru­ko­wa­no ją i upo­rząd­ko­wa­no, po­dob­nie jak Nowy Świat, za cza­sów mar­szał­ka Bie­liń­skie­go i Ko­mi­sji Bru­ko­wej, ale cią­gle brak było na­le­ży­tej kon­ser­wa­cji i co­dzien­nej dba­ło­ści o ich stan.

W CZA­SACH, KTÓ­RE WSPO­MI­NAŁ Dmo­chow­ski, mia­sto opa­sy­wa­ły jesz­cze oko­py i wały po­wsta­łe w dru­giej po­ło­wie XVIII wie­ku za ka­den­cji mar­szał­ka wiel­kie­go ko­ron­ne­go, Sta­ni­sła­wa Lu­bo­mir­skie­go. Po­wo­do­wa­ły one – jak pi­szą Lech Kró­li­kow­ski i Ma­rek Ostrow­ski, au­to­rzy in­te­re­su­ją­cej i no­wa­tor­skiej pra­cy Roz­wój prze­strzen­ny War­sza­wy (2009) – że „po­dróż­ni mu­sie­li po­dą­żać przez usta­no­wio­ne do tego celu nowe przej­ścia (ro­gat­ki), gdzie od­po­wied­nie stra­że i służ­by spraw­dza­ły do­ku­men­ty oraz po­bie­ra­ły opła­ty. Ofi­cjal­nym po­wo­dem po­wsta­nia wa­łów była za­ra­za mo­ro­wa pa­no­szą­ca się w tym okre­sie na ste­pach Ukra­iny, ale rze­czy­wi­stą przy­czy­ną była chęć wpro­wa­dze­nia po­li­cyj­ne­go (i fi­nan­so­we­go) nad­zo­ru nad ru­chem po­dróż­nych do iz War­sza­wy. Wały mia­ły dłu­gość oko­ło 12,8 km na le­wym brze­gu Wi­sły oraz oko­ło 3 km na pra­wym brze­gu i obej­mo­wa­ły łącz­nie oko­ło 1500-1600 ha. Śla­dem prze­bie­gu wa­łów Lu­bo­mir­skie­go na le­wym brze­gu Wi­sły są mię­dzy in­ny­mi wy­ty­czo­ne wów­czas tra­sy, dziś bę­dą­ce uli­ca­mi: Pod­cho­rą­żych, Par­ko­wa, Spa­ce­ro­wa, Po­lna, No­akow­skie­go, Ko­szy­ko­wa, To­wa­ro­wa i Oko­po­wa. Na Pra­dze zgod­nie z wa­ła­mi prze­bie­ga­ją uli­ce: Za­oko­po­wa, Mar­kow­ska i Lu­bel­ska”.

Oprócz ro­ga­tek mo­ko­tow­skich i wol­skich, o któ­rych pi­sał Dmo­chow­ski, mia­sto ogra­ni­cza­ło osiem dal­szych: czer­nia­kow­skie, je­ro­zo­lim­skie, po­wąz­kow­skie, ma­ry­monc­kie, a na Pra­dze: gro­chow­skie, bró­dzień­skie, go­lę­dzi­now­skie i ząb­kow­skie. Ob­szar ten dzie­lił się na cyr­ku­ły: I sta­ro­miej­ski, II no­wo­miej­ski, III Kra­kow­skie Przed­mie­ście, IV lesz­nień­ski, V grzy­bow­ski, VI no­wo­świec­ki, VII pra­ski. Od wie­ków na ro­gat­kach były po­bie­ra­ne opła­ty za wjazd do mia­sta, tak zwa­ne ko­pyt­ko­we, i cią­gle trwa­ły spo­ry z ich dzier­żaw­ca­mi, któ­rzy te po­dat­ki za­li­cza­li do swych do­cho­dów. Do­pie­ro w sierp­niu 1845 roku na­miest­nik pod­jął de­cy­zję, że do­chód ten bę­dzie ad­mi­ni­stro­wa­ny przez mia­sto i przez nie kon­tro­lo­wa­ny wspól­nie z Ko­mi­sją Rzą­do­wą Przy­cho­dów i Skar­bu. Przed ko­pyt­ko­wym po­bie­ra­no swo­isty po­da­tek w na­tu­rze: re­skrypt kró­lew­ski z 1777 roku sta­no­wił mia­no­wi­cie „aby każ­dy z pod­wo­dą przy­jeż­dża­ją­cy je­den ka­mień u wjaz­du przy oko­pach zo­sta­wił”. Ka­mie­nie te słu­ży­ły do bru­ko­wa­nia ulic; kto ta­kie­go wa­run­ku nie speł­nił, był zo­bo­wią­za­ny za­pła­cić sześć gro­szy ekwi­wa­len­tu.

W cza­sach Kró­le­stwa Kon­gre­so­we­go War­sza­wa za­czy­na­ła po­wo­li wy­do­by­wać się z gor­se­tu, w jaki wci­snę­ły ją oko­py i wały Lu­bo­mir­skie­go. Po po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym wła­dze car­skie ubra­ły ją jed­nak w gor­set jesz­cze cia­śniej­szy i do­tkliw­szy dla jej roz­wo­ju prze­strzen­ne­go wszerz i wzdłuż. Jego bez­względ­ny­mi ogra­nicz­ni­ka­mi sta­ły się do­okol­ne for­ty na cze­le z Cy­ta­de­lą; one wła­śnie za­ha­mo­wa­ły pro­ces na nie­mal pół wie­ku i to wie­ku ta­kie­go, w któ­rym naj­waż­niej­sze aglo­me­ra­cje eu­ro­pej­skie dy­na­micz­nie się roz­bu­do­wy­wa­ły i włą­cza­ły w swój ob­ręb przed­mie­ścia.

JE­DEN Z NAJ­STAR­SZYCH CHY­BA opi­sów No­we­go Świa­tu, gdy uli­ca ta, a wła­ści­wie trakt wiej­ski, na­zy­wa­ła się jesz­cze dro­gą Do ujaz­do­wa, wy­szedł spod pió­ra Ada­ma Ja­rzęb­skie­go, mu­zy­ka i bu­dow­ni­cze­go z cza­sów Wła­dy­sła­wa IV, któ­ry wier­szem opie­wał uro­ki i za­byt­ki War­sza­wy anno 1643. ulicz­kę tę ota­cza­ły grun­ty orne i pola fol­war­ków sta­ro­ściń­skich, miej­skich i szpi­tal­nych, na któ­rych wte­dy „bar­dzo spiesz­nie rol­ni­cy we­dle dro­gi bu­do­wać za­czę­li się, pła­ci­li rocz­ny czynsz i już wie­le pola za­ję­li”.

Taki stan rze­czy, gdy cała ta oko­li­ca mia­ła cha­rak­ter ru­sty­kal­ny i sie­lan­ko­wy, trwał przez po­nad dwa wie­ki. Nowy Świat jesz­cze w pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku pe­łen był nie tyl­ko dom­ków drew­nia­nych, o czym wspo­mniał cy­to­wa­ny wcze­śniej pa­mięt­ni­karz; trze­ba do­dać, że za­bu­do­wa­nia te ota­cza­ły licz­ne ogro­dy, tak że oko­li­ca przy­po­mi­na­ła wte­dy bar­dziej wieś niż mia­sto. Do­dać też war­to, że wła­śnie te­re­ny tych ogro­dów na­bie­ra­ły z cza­sem ogrom­nej war­to­ści. Var­sa­via­ni­stom zna­ny jest przy­pa­dek, że wła­ści­ciel ta­kiej ogro­do­wej dział­ki u zbie­gu Mo­ko­tow­skiej z Mar­szał­kow­ską, gdzie dziś znaj­du­je się plac Zba­wi­cie­la, sprze­dał ją w 1827 roku za rów­no­war­tość 750 ru­bli sre­brem. Spad­ko­bier­cy na­byw­cy od­stą­pi­li ją w 1896 roku, czy­li sie­dem­dzie­siąt lat póź­niej, za 400 000 rs, czy­li pięć­set trzy­dzie­ści razy dro­żej; zy­ska­li więc kro­cie.

„Od roku 1815 Nowy Świat po­wstał jak­by w mgnie­niu oka, co rok przy­by­wa­ły mu nowe i ogrom­ne gma­chy, w r.b. je­den z ostat­nich 2-ch dom­ków o par­te­rze na­prze­ciw uli­cy Chmiel­nej sto­ją­cy wzniósł się o 2 pię­tra. Nie­co da­lej na rogu uli­cy Mar­szał­kow­skiej przy dro­dze Je­ro­zo­lim­skiej za­ło­żo­no pierw­sze mury na­roż­nej ka­mie­ni­cy” – od­no­to­wał „Ku­rier War­szaw­ski w 1843 roku (nr 273). Wte­dy to wła­śnie na daw­nych przed­mie­ściach za­czy­na­ło się two­rzyć nowe cen­trum War­sza­wy.

Ową me­ta­mor­fo­zę tych oko­lic tak przed­sta­wił Fran­ci­szek M. So­biesz­czań­ski: „Nowy Świat, jesz­cze w po­cząt­ku bie­żą­ce­go stu­le­cia do li­chych przed­mieść War­sza­wy li­czą­cy się, gdzie za­le­d­wie po obu stro­nach trzy­dzie­ści mu­ro­wa­nych do­mów sta­ło i nie obej­mo­wał in­nych gma­chów tyl­ko wszyst­ko drob­ne dwor­ki drew­nia­ne, przez nie­za­moż­nych oby­wa­te­li za­miesz­ka­ne, od roku 1815 szyb­ko jak żad­na z ulic War­sza­wy po­wstał i no­wy­mi, na­der pięk­ny­mi mu­ro­wa­ny­mi gma­cha­mi za­peł­nił się, roz­sze­rzył i ozdo­bił; nie­gdyś wą­ski, smut­ny i wiej­ską ma­ją­cy po­stać, dziś naj­pięk­niej­szą część mia­sta sta­no­wi”. Wśród tych pięk­nych no­wych gma­chów wy­róż­nia­ła się na pół­noc­nym krań­cu uli­cy sie­dzi­ba To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Nauk, wznie­sio­na w 1820 roku, na­zwa­na póź­niej Pa­ła­cem Sta­szi­ca. Na po­łu­dnio­wym z ko­lei cie­szył oko ogrom­ny dom wy­sta­wio­ny w 1828 roku przez Jana Al­fon­sa Ja­siń­skie­go, kup­ca i en­te­pre­ne­ra dro­gi Je­ro­zo­lim­skiej, któ­ry we­dług So­biesz­czań­skie­go „po­li­czyć moż­na było do naj­pięk­niej­szych gma­chów pry­wat­nych, ja­kie w ca­łym mie­ście do­tąd ist­nia­ły” (w miej­scu tym po woj­nie sta­nął Dom Par­tii). W tym kla­sy­cy­stycz­nym gma­chu, za­pro­jek­to­wa­nym przez An­to­nie­go Co­raz­zie­go, ulo­ko­wa­ła się naj­pierw Izba Ob­ra­chun­ko­wa, a po­tem ro­syj­ska Naj­wyż­sza Izba Kon­tro­li.

W tym sa­mym cza­sie oby­wa­tel war­szaw­ski Hus­sak stał się wła­ści­cie­lem dział­ki le­żą­cej po dru­giej stro­nie no­wej alei na skrzy­żo­wa­niu jej z No­wym Świa­tem od stro­ny za­chod­niej i na dział­ce tej wy­sta­wił oka­za­łą dwu­pię­tro­wą ka­mie­ni­cę, któ­ra też wzbu­dza­ła po­wszech­ny za­chwyt. Miej­sce to jed­nak dłu­go uwa­ża­ne było za od­lud­ne, bo gdy w 1841 roku dwaj zna­ni cu­kier­ni­cy Mini i Se­ma­de­ni za­ło­ży­li cu­kier­nię wła­śnie w tym domu – dzien­ni­karz „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go”, za­wia­da­mia­jąc o tym fak­cie, moc­no się dzi­wił, że otwo­rzy­li ją w tak od­le­głym od środ­ka mia­sta punk­cie. Zda­je się zresz­tą, że lo­kal ten dłu­go się nie utrzy­mał, w prze­ci­wień­stwie do ma­ją­cej ogrom­ne wzię­cie „Udzia­ło­wej”, któ­ra w tym sa­mym miej­scu kwi­tła w dwu­dzie­sto­le­ciu. Ta­kie ro­zu­mie­nie pe­ry­fe­rii mia­sta dłu­go jesz­cze da­wa­ło znać o so­bie, sko­ro ko­le­ga owe­go żur­na­li­sty z tej sa­mej ga­ze­ty w lu­tym 1878 roku miał wąt­pli­wo­ści z oka­zji otwar­cia no­wej pocz­ty przy pla­cu Wa­rec­kim: „czy w zu­peł­no­ści do­god­nem bę­dzie dla pu­bli­ki umiesz­cze­nie biu­ra pocz­to­we­go w tym punk­cie, w każ­dym ra­zie do pew­ne­go stop­nia od środ­ka mia­sta od­da­lo­nym”.

Ale­je pe­ry­fe­ryj­ny cha­rak­ter utra­ci­ły do­pie­ro w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym „Ale­je Je­ro­zo­lim­skie w ostat­nich la­tach stop­nio­wo sta­ją się naj­wy­bit­niej­szą uli­cą War­sza­wy – pi­sał w 1924 roku au­tor ar­ty­ku­łu na te­mat tej ar­te­rii w dwu­ty­go­dni­ku kra­jo­znaw­czym «Zie­mia» (nr 13-14). – Z bar­dzo po­rząd­nej, po­zba­wio­nej zu­peł­nie zna­cze­nia han­dlo­we­go, choć nie­brzyd­kiej i sze­ro­kiej ar­te­rii ko­mu­ni­ka­cyj­nej, prze­isto­czy­ły się na pierw­szo­rzęd­ną. Na­głe to prze­isto­cze­nie wszy­scy miesz­kań­cy na­szej sto­li­cy mają jesz­cze żywo w pa­mię­ci”.

W TAM­TYM, 1843 ROKU, w któ­rym po­pu­lar­ny „ku­rie­rek” za­mie­ścił ową no­tat­kę o na­roż­nej ka­mie­ni­cy na Mar­szał­kow­skiej, na uli­cy tej moż­na się było do­li­czyć za­le­d­wie trzy­dzie­stu do­mów mu­ro­wa­nych i dwu­na­stu drew­nia­nych dwor­ków. W na­stęp­nej de­ka­dzie na­stą­pił duży ruch bu­dow­la­ny w tym re­jo­nie, na Mar­szał­kow­skiej i jej prze­czni­cach. W opi­nii pra­sy uli­ca ta sta­ła się „naj­dłuż­szą i naj­pięk­niej­szą uli­cą War­sza­wy”. Naj­dłuż­szą chy­ba rze­czy­wi­ście, bo koń­czy­ła się od 1817 roku ro­gat­ka­mi przy Ron­dzie Mo­ko­tow­skim, jak wte­dy na­zy­wa­no póź­niej­szy plac Unii Lu­bel­skiej. Wy­bru­ko­wa­no ją już w 1820 roku, po­zo­sta­wia­jąc na­wierzch­nię szo­so­wą na trak­cie pu­ław­skim, po­czy­na­jąc od wsi Mo­ko­tów le­żą­cej tuż za ro­gat­ka­mi. Na ty­tuł miss dla Mar­szał­kow­skiej było jed­nak chy­ba zbyt wcze­śnie, przy­najm­niej je­śli się weź­mie pod uwa­gę pew­ne jej frag­men­ty.