Strona główna » Obyczajowe i romanse » 12 moich żon

12 moich żon

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8117-726-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “12 moich żon

12 moich żon to opowieść o Malcolmie Starskim, młodym prawniku brytyjskim, który już jako młodzieniec wytyczył sobie życiowy cel: znaleźć miłość idealną. Duży wpływ na Malcolma wywarł jego dziadek Stanley (Stanisław), polski emigrant, pilot RAF-u, który niestrudzenie powtarzał piętnastoletniemu młodzieńcowi, że miłość to siła napędowa całego ludzkiego życia. Poszukiwania ukochanej kobiety wprawdzie zakończyły się powodzeniem, jednak Starski wkrótce miał się przekonać, że nie wystarczy ten ideał miłości odnaleźć – trzeba go jeszcze przy sobie utrzymać… Odtąd losy Malcolma odmieniły się na zawsze. Zaczął się miotać pomiędzy rozmaitymi romansami i związkami, daremnie próbując w kolejnych kobietach odnaleźć odbicie tej jedynej...

Polecane książki

W trzecim tomie „Europejczyka” w sposób dobitny autor stara się ukazać sposoby, dzięki którym pewna skorumpowana grupa pracowników tego zakładu, która niezbyt przychylnie była usposobiona do tak zwanych „aussiedlerów” przybyłych z Polski stara się swoimi sposobami uprzykszać im i tak niełatwe ich ży...
Słodsza od czekolady jest tylko miłość! Dziewczyny z Klubu Miłośniczek Czekolady już się cieszą na ślub roku, ale życie jak zwykle mnoży przeszkody…Lucy musiała odejść z pracy w kawiarence Czekoladowe Niebo. Czy powinna skorzystać z pomocy dawnego narzeczonego - osoby absolutnie niegodnej...
Poradnik do gry „World of Goo” to bogato ilustrowany przewodnik po wszystkich poziomach, zdradzający sposób na pokonanie każdego z nich, również według rygorystycznych kryteriów OCD. World of Goo - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. The Red Carpet (Rozdział 2...
MISTYCZNY PORNO-GASTRO THRILLER Z XIX-WIECZNEJ PRAGI   Nadchodzi nowy rok. Kiedy praski Orloj wybija północ, odkryta zostaje bestialska zbrodnia. Śledztwo w tej sprawie prowadzi ekscentryczny komisarz Durman. Czy jego nietypowe metody doprowadzą do ujęcia sprawcy? Jak powstrzymać ...
Przeszłość nie chce być pogrzebana. A prawda wcale nie wyzwala.   Himalaje, rok 1935.   Kanczendzonga. Mityczna góra, trzeci co do wielkości szczyt na Ziemi. Jej lawiny są zabójcze, a rozrzedzone powietrze i ekstremalne wysokości wywołują zaburzenia, które mogą doprowadzić do obłędu.   Pięciu Anglik...
W poradniku do Far Cry znajdziecie przedstawienie fabuły gry i postaci w niej występujących, zestawienie uzbrojenia, wyposażenia i pojazdów, opis przeciwników, a przede wszystkim – kompletny i szczegółowy opis przejścia, opatrzony dużą dawką screenów. Far Cry - poradnik do gry zawiera poszukiwane pr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Olgierd Świerzewski

PODZIĘKOWANIA

Tym, które pomogły mi oddać najlepiej historię dwunastu kobiet, a szczególnie:

Azumi, Marcii, Camili, Sarah, Jenn Jenny, Claudii, Yu, Susan, Jekatarinie, Oksanie, Noah, Cyrine, Madison, Lizie, Lori, Cinarze.

Obu Dziadkom i Babci, którzy byli pierwowzorami Stanleya i Zofii Starskich.

Wyjątkowe podziękowanie kieruję do mojego przyjaciela Adama za udzielone mi wsparcie.

Wszystkim tym, którzy pomimo lęku każdego dnia na nowo rozpoczynają swą podróż, by nie tracili nadziei, lecz nie spodziewali się też łatwych wygranych.

PROLOG

– Zanim cię zastrzelę, muszę cię o coś spytać – zaczął O’Shea. – Chciałbym zrozumieć, o co chodziło z tymi kobietami, dlaczego było ich aż dwanaście. Jesteś jakimś pieprzonym uwodzicielem czy chciałeś sobie coś udowodnić?

Zimna lufa rewolweru dotykała karku Malcolma. „Dlaczego mnie nie zastrzelił, zanim włączyłem silniki samolotu? – przemknęło mu przez myśl. – Przecież tak byłoby prościej…” 

– Okrążałeś świat i trwoniłeś pieniądze, żeby się z nimi spotykać? – szepnął O’Shea, nachylając się do ucha Malcolma. – Przecież to niedorzeczne. Naprawdę były twoimi żonami? Miałeś dwanaście żon?

– Zanim odpowiem – rzekł spokojnym głosem Malcolm – pozwól, że teraz ja zadam ci proste pytanie.

– Mów.

– Intryguje mnie, dlaczego nie strzeliłeś do mnie, zanim uruchomiłem silniki. – Malcolm odwrócił się, spoglądając w oczy napastnika. – Nie byłoby prościej?

– Dobre pytanie. – O’Shea zaśmiał się, odchylając z powrotem na oparcie fotela. – Nie uwierzysz, ale po przemyceniu broni na lotnisko zapomniałem ją naładować. Beznadziejna historia. Przypomniałem sobie o tym dopiero, kiedy wsiadłeś. Czekałem więc, aż szum silników zagłuszy odgłos ładowania.

– Nie lepiej było skręcić mi kark? – dopytywał się Malcolm, dyskretnie zwalniając hamulec blokujący koła samolotu. – Pewnie świetnie to potrafisz.

– Chyba na moment straciłem wiarę we własne umiejętności – wyznał O’Shea. – Wiesz, ta sprawa z nabojami. Przygnębiło mnie to, skłoniło do przemyśleń. Poza tym – dodał – tak naprawdę nie wiem, kim jesteś. Nie wiem też, jak udało ci się przeżyć aż do teraz. Wolałem więc nie ryzykować. Stara dobra szkoła: nie pakuj się w sytuację, której nie umiesz ocenić.

– Rozumiem. – Malcolm wziął głęboki oddech, po czym pchnął drążki przepustnicy, wprawiając maszynę w ruch. – Jeśli teraz strzelisz, zginiemy obaj! – zawołał. – Nie zatrzymasz samolotu na pasie. Ale w powietrzu będziemy mieli dostatecznie dużo czasu, abyś poznał moją historię. Co ty na to?

– Imponujące – wyznał O’Shea z domieszką podziwu w głosie. – Starzeję się – westchnął, odkładając broń. – Beznadziejnie się starzeję – powtórzył, obserwując, jak samolot podrywa się z płyty lotniska, przelatuje nad plażą i leci w kierunku oceanu. – Teraz odpowiesz mi na pytanie?

– Tak – rzekł Malcolm. – Ale pozwól, że zacznę od początku, żebyś wszystko dobrze zrozumiał.

– Skoro tego chcesz… – odparł z westchnieniem O’Shea. Płonące nad widnokręgiem amarantowe niebo wywołało zapomniane uczucia. – Jest pięknie, mamy czas. Mamy dużo czasu. Bardzo dużo.

Lecąc beechcraftem z Seamusem O’Shea na pokładzie, wzdłuż iskrzącej się złotymi refleksami smugi, jaką zachodzące słońce rozpostarło na powierzchni oceanu, Malcolm wspomniał to sobotnie popołudnie, gdy frunęli jednosilnikowym Beechcraftem Musketeer nad górami Cairngorms i dziadek Stanley pozwolił mu po raz pierwszy ująć ster w drobne chłopięce dłonie. „Teraz nasze życie jest w twoich rękach – powiedział wtedy Stanley Starski i się zaśmiał. – Ufam ci”.

– Kiedy miałem czternaście lat – zaczął swoją opowieść Malcolm – dziadek pozwolił mi po raz pierwszy pilotować samolot. To był Beechcraft Muskeeter. Pamiętam tę chwilę, jakby to było wczoraj. Miałem stracha, ale byłem też cholernie zafascynowany tym, co się wydarzy. Podobnie zresztą jak teraz. Jak widać, życie jest pełne niespodzianek. Do dziś czuję tę kropelkę zimnego potu, która powolutku ześlizgiwała się po moim karku, wijąc się między krągłościami kręgosłupa przebijającego się spod skóry napiętej niczym u hinduskiego ascety.

– Hinduskiego ascety? – zaśmiał się O’Shea.

– Widziałem ich w Waranasi – odrzekł Malcolm. – Stąd to skojarzenie. W dzieciństwie byłem przeraźliwie chudy. W Waranasi było mnóstwo chłopaków równie szczupłych jak ja. To bardzo ciekawe ­miasto.

– Wiem – przytaknął O’Shea. – Spóźniłem się zaledwie kilka minut, aby cię tam dopaść.

– Poważnie?

– Jasne.

– Cholera, nie miałem pojęcia. – Malcolm pokręcił głową z niedowierzaniem.

– I co z tym pierwszym lotem? – O’Shea wrócił do tematu. – Poradziłeś sobie?

– To była piękna maszyna. Dziadek dodawał mi odwagi, zabawiając mnie anegdotami. „Kiedy prowadzę naszego »muszkietera« – mówił do mnie – wyobrażam sobie taniec z piękną kobietą. Kiedyś spotkałem taką w Buenos Aires, w wojskowej kantynie. Podczas naszego szalonego tańca pozwoliła mi przeczytać księgę tajemnic kobiecej duszy i ciała. Prowadziłem ją, trzymając tak blisko, że na samo wspomnienie brakuje mi tchu. Muzyka rozpalała zmysły, aż w cząstce mego ja poczułem magiczną energię. Nawet teraz dostaję gęsiej skórki, kiedy delektuję się smakiem tego wspomnienia. To był ogień, prawdziwy ogień. Ale jak to zwykle bywa, zapalił się gwałtownie i równie gwałtownie zgasł”.

– Tak mówił? – zapytał ze śmiechem O’Shea. – Podoba mi się ten facet.

– Tak właśnie – przytaknął Malcolm. – A potem wyznał: „Umieram ze śmiechu, gdy twoja babka zżyma się, kiedy wspominam podróże. Zrób lekki zwrot w prawo. Nie spinaj dłoni. Wierz w swoją wewnętrzną siłę, nie musisz jej udowadniać. Przecież jesteś silnym mężczyzną. Znajdź harmonię między maszyną a sobą. Harmonią jest życie, a tym, co czyni je szczególnym, jest miłość. Mówię o tym, bo tu, nad tymi górami, twoja babka powiedziała mi «tak», i wówczas wiedziałem, że w tym słowie kryje się zdobycie obu biegunów i najwyższych szczytów wszystkich pasm górskich. Miałem w życiu wiele kobiet, ale ona jedna była mi pisana. Wiedziałem o tym od zawsze. To moja nagroda za wiarę w życie. Skręć w prawo, wracamy. Stęskniłem się za nią”.

– Bardzo ją kochał? – zainteresował się O’Shea.

– Bardzo – przyznał Malcolm.

– To piękne. – O’Shea pokiwał głową.

– Jak na takiego faceta wydajesz się sentymentalny – zauważył Malcolm.

– Na takiego faceta?

– No, płatnego mordercę.

– Nie przyzwyczajaj się do prostych schematów. – Napastnik wzruszył ramionami. – Nie lubisz, jak biorą cię za macho, który poderwał dwanaście babek, co? Mówisz wtedy: „To nie tak, to bardziej skomplikowane, głębokie…”.

– Może masz rację – zgodził się Malcolm. – Ale w takim razie po jaką cholerę dybiesz na moje życie?

– I jak skończył się ten pierwszy lot? – O’Shea zignorował pytanie.

– Kiedy dotarliśmy na wschodnie wybrzeże – podjął na nowo Malcolm – dziadek przejął ode mnie stery. Lecieliśmy nisko, niemal tuż nad sinostalowym morzem, bryzgającym białą pianą. „A teraz przekażę ci pewną prawdę – rzekł do mnie ściszonym tonem, który krył w sobie zalążek tajemnicy. – Kiedy zrozumiesz, jak wielką siłą jest miłość, pojmiesz też, jak wszystko dookoła może nagiąć się do twojej woli”. – Po czym mnie spytał: „Ufasz mi?”. „Ufam – odrzekłem bez wahania. Na co wyłączył silnik samolotu i oznajmił: „Czasem, by unosić się w powietrzu, nie potrzeba niczego więcej poza miłością i niezłomną wolą.

– I? – spytał zaintrygowany O’Shea.

Malcolm milczał owładnięty wspomnieniami.

– I? – naciskał O’Shea.

– I po przebyciu kolejnych osiemdziesięciu mil nasz samolot dotknął bezpiecznie płyty małego lotniska w Montrose. Uwierzysz?

– Wierzę. – O’Shea westchnął. Wzruszyła go historia opowiedziana przez Malcolma. – Miałeś niezwykłego dziadka. Wierzę…

STANLEY STARSKI

Dziadek Malcolma Stanley, a właściwie Stanisław Starski, przybył do Szkocji prosto z pól bitewnych Francji niedługo po klęsce aliantów latem 1940 roku. Wcześniej uczestniczył w kampanii wrześniowej, a po kapitulacji polskiej armii przedostał się do Rumunii; z Konstancy przez Bejrut i Włochy. Tam trafił na portowe nabrzeże Marsylii, pełen nadziei na dalszą „potyczkę ze szkopem”. W odwiedzanych miastach wyszukiwał przedmioty, które wzbogaciłyby jego nieokiełznaną ciekawość świata. Spłowiały plecak pełen był najdziwniejszych przedmiotów, które, jak twierdził, były jego druhami we wszystkich opresjach, jakie go spotykały w następnych latach. Wśród tych skarbów znalazły się między innymi samotasujące się karty, które kupił od Cygana w Konstancy, a z których można było odczytać odpowiedzi na niemal wszystkie pytania zakochanego serca. Stanley utrzymywał, że nigdy się nie myliły, bo tak naprawdę miłość przemawia tym samym językiem pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. W jego bagażu znajdowała się również buteleczka opleciona czerwoną nitką z kabalistycznymi napisami, wypełniona bliżej nieokreślonym wywarem; kupił ją od pewnego Żyda z Lubartowa, który przysięgał na świątynie Salomona, że dzięki wywarowi i zaklęciom jego duch bez przeszkód przemierzył świat od bieguna do bieguna. W plecaku obok buteleczki spoczywała księga kupiona na targu w Bejrucie. Na próżno było w niej szukać choćby jednego słowa, ale gdy położyło się na niej dłoń, jak przekonywał sprzedawca, popijając miętową herbatę, księga pozwalała odczytać historię miłości zarówno tej byłej, jak i tej przyszłej. Kolekcję uzupełniał totem z drzewa sandałowego; Starski nabył go od pewnego Murzyna z Legii Cudzoziemskiej, którego spotkał w porcie w Marsylii, a który gwarantował podziw kobiety podczas miłosnych uniesień. Wśród skarbów znajdowała się też malutka urna z czerwonego porfiru, posklejana po licznych stłuczeniach – Starski zdobył ją w okolicach Neapolu, a według zapewnień jednookiego weterana, który był tak stary, że mógł być uczestnikiem wyprawy „tysiąca czerwonych koszul” Garibaldiego, miała ona zawierać prochy sławnego gladiatora Spartakusa, co więcej, z każdego mężczyzny miała czynić śmiałka obojętnego na śmierć i inne niebezpieczeństwa. Odtąd urna zawsze towarzyszyła Stanleyowi Starskiemu w kokpicie jego myśliwca.

Po przybyciu na Wyspy ze swoim cennym ładunkiem Stanley Starski został włączony do jednostki RAF-u i, jak to powtarzał wnukowi, miał cholerne szczęście, że w jednej z potyczek nad Morzem Północnym oślepiło go słońce i nie zauważył nadlatującego szkopa. Ranny, ścigany przez dwa zajadłe meserszmity, doleciał swoim Hawker Hurricane do wschodniego wybrzeża, a tam, z rozbitego samolotu, trafił wprost do szpitala w Hillside, w Angus. W szpitalu nie był pewien, czy bliżej mu do tamtego, czy do tego świata, postanowił więc ułatwić Bogu wybór i zakochał się w babce Malcolma Zofii Gordon. A skoro, jak twierdził, była to „miłość jego życia”, umieranie należało odłożyć na później. Przysięgał przy tym, że w Zofii zadurzył się od pierwszego wejrzenia, co zawsze wywoływało jej śmiech, gdyż wyznał dziewczynie miłość, zanim mógł ją dostrzec zza bandaży, którymi obwiązane były jego oczy i czoło.

– Oczy nie były mi do niczego potrzebne – bronił się Stanley, gdy Zofia Gordon kpiła z jego egzaltacji, i przykładając dłoń do serca, dodawał: – Widziałem cię wzrokiem mej duszy. Czułem drżenie naszych ciał, kiedy byłaś blisko, nie było więc sensu walczyć z tym uczuciem. Trzeba było cię kochać i zdobywać, żebyśmy pozostali ze sobą na wieki.

I zdobywał ją. Trzeba przyznać, robił to z cierpliwością, której nigdy by się u siebie nie spodziewał, doznając przy tym wielu rozczarowań. Przez następne tygodnie Zofia Gordon otrzymywała zaproszenia na kolacje i tańce, listy i kwiaty, prezenty i cudem zdobywane słodycze.

Każdego wieczoru Stanley Starski kładł dłoń na karty kupionej w Bejrucie księgi i starał się poznać opowieść o miłości, która wypełniła go, odbierając sen i zwykłą wesołość. W końcu bliski rozpaczy oznajmił ukochanej, że nie może bez niej żyć i palnie sobie w łeb z rewolweru Enfield, kaliber 9 mm, wyprodukowanego przez Albion Motor Ltd. z Glasgow. Uśmiechnęła się szeroko niczym gwiazda filmowa z hollywoodzkiego afisza i, poczochrawszy mu dłonią włosy, odeszła, nie mówiąc ni słowa. Lecz młody porucznik nie byłby sobą, gdyby jej gestu nie odebrał jako oznaki czułości; odłożywszy na jakiś czas decyzję o strzelaniu do siebie z enfielda, czynił więc awanse z jeszcze większym zapałem.

Wiele lat później Zofia Gordon wyznała, że zakochała się w szalonym pilocie niemal od razu po jego nieoczekiwanym wyznaniu.

– Kiedy przywieźli go do naszego szpitala, miał ranną głowę i poparzone dłonie. Cudem ocalał z płonącego samolotu – opowiadała. – Gdy nachyliłam się nad nim, by poprawić bandaże, on, nie zważając na swój stan, z ujmującym akcentem wyszeptał mi do ucha, że warto było oberwać, żeby spotkać anioła. A potem dodał ledwie słyszalnie: „Aniele, moje serce powiedziało mi, że to ty. Los wyznaczył mi kochanie ciebie tak, jak mężczyzna może kochać kobietę. Będę cię kochał do ostatniego tchnienia”.

I Zofia Gordon, ujęta tym całkowicie niedorzecznym wyznaniem, zauważyła ze zdziwieniem, że przystaje na częstsze dyżury, by tylko spędzać więcej czasu przy polskim oficerze. Po tygodniu mycia go i podawania mu kaczki znała już jego ciało w takich szczegółach, jakby byli małżeństwem z długoletnim stażem. Ilekroć dotykała jego skóry, miała nieodparte wrażenie, że czułość i jakaś przedziwna, zniewalająca aura unoszą się nad nim na kształt aureoli. Jednak mimo tego mistycznego doznania przez następne kilka miesięcy Zofia Gordon odsyłała z kwitkiem nieustępliwego Polaka. Nie chciała mu dawać satysfakcji z łatwego podboju.

Doszedłszy do wniosku, że najlepszym lekarstwem na cierpienia miłości będzie walka z wrogiem, dziadek Malcolma zgłosił się do Polskiego Zespołu Myśliwskiego, wspierającego działania aliantów w Afryce Północnej. Podczas nocy spędzonych na Saharze nauczył się od starego Beduina sztuki przesyłania słów za pomocą wiatru. Wiele lat później babka Malcolma wyznała, że co noc budziło ją miłosne wyznanie, które wiatr szeptał do jej ucha, gdy znużona całodzienną pracą kładła się do snu.

– Wtedy poczułam, że za nim tęsknię – przyznała, łamiąc swą zasadę niemówienia o miłości.

Starski pisał listy, przysyłał kwiaty, snuł wizje i marzenia. Wszystko na próżno. Zdawkowe odpowiedzi ukochanej sprawiły, że przestał wierzyć w opowieści, które wypełniały jego wyobraźnię, gdy kładł dłoń na swej księdze. Wobec braku zainteresowania ze strony wybranki swego serca, pod wpływem impulsu, a może wiedziony wizją poznania kolejnych tajemnic świata, wyruszył na Daleki Wschód, gdzie udało mu się zaciągnąć do walczącej z Japończykami 23. Grupy Myśliwskiej amerykańskich sił powietrznych. Ranny w wyniku ataku, którego dokonał japoński kamikadze marzący o nieśmiertelnej sławie, Starski doleciał swoim Curtiss P-40 z obciętym ogonem do lotniska, wzbudzając przy tym podziw i zdumienie kolegów.

– To wtedy po raz pierwszy miłość do Zofii utrzymała mnie w powietrzu – wyznał po latach wnukowi podczas pewnego deszczowego listopadowego wieczoru w St. Cyrus, gdy siedział w fotelu, popijając whisky Macallan i paląc cygaro Arturo Fuente, którego zapach przywodził Malcolmowi na myśl starą bibliotekę pełną książek podróżniczych.

Po powrocie do Szkocji bliskość Zofii sprawiła, że Stanley Starski ponownie poczuł ból namiętności. Mimo że aromat i smak fajki – zgodnie z zapewnieniem sprzedawcy z Singapuru ubranego w jedwabny changshan – pozwalały zapomnieć o tęsknocie i dawały ukojenie, znów rozpoczął swe daremne starania. Na nic się zdało wypisane na niebie wyznanie miłości, które Zofia Gordon zauważyła, gdy wyjrzała przez okno szpitala w Hillside, a za które młody porucznik otrzymał naganę od przełożonych.

– Brakowało mi kropki nad i, czegoś, co by mnie ostatecznie przekonało – przyznała babka Malcolma, wzruszając ramionami, gdy wnuk starał się dociec przyczyny jej oziębłości.

W końcu Stanley Starski napisał do swej ukochanej, że utraciwszy nadzieję na jej miłość, pogrążył się w otchłani, i uznał, że lepsza od życia pozbawionego światła będzie śmierć. Na dowód prawdziwości tych słów zgłosił się do eskadry nocnych myśliwców i poleciał do Berlina swoim de Havilland Mosquito. Wrócił cudem na jednym silniku, rzężącym ciężko w konwulsjach. Później się przyznał, że robił to wszystko po to, aby nie dać jej o sobie zapomnieć. Malcolmowi mówił: „Z nami było tak, jak z Darcym i Liz Bennett: niby mieli się ku sobie, a żadne z nich nie mogło się przełamać”. I być może ostatecznie nic by z tego nie wyszło, gdyby nie to, że Stanley nagle zniknął, przestał pisać i zapadł się pod ziemię.

Zofia Gordon dotkliwie odczuła tę stratę. Wpadła w rozpacz, myśląc, że zginął. W garnizonie powiedziano jej, że żyje, lecz przeżywa załamanie nerwowe. Myślała, że ma to związek z nieodwzajemnioną miłością, lecz ich wspólny przyjaciel Marc Kavendish wyprowadził ją z błędu, mówiąc, że w sierpniu Stanley zgłosił się do jednostki odbywającej loty nad walczącą Warszawą. Że wrócił odmieniony, jakby zgaszony. Odtąd unika wszystkich i pije. Musiała to być prawda, bo wiele lat po wojnie Malcolm zastawał dziadka w stanach bolesnej melancholii przy pustej butelce macallana. Zdarzało mu się widzieć, jak dziadek płacze. Pijany, powtarzał wówczas, że nic nie mógł zrobić, że może trzeba było runąć w sam środek tych zgliszcz, zginąć tam; a tymczasem on uciekł, zostawiając swój kraj i krwawiącą Warszawę.

Zofia wiedziała, że nadszedł czas uczynić krok w stronę porucznika Starskiego, inaczej mogła go stracić. Napisała do niego list, informując go w nim, że będzie na sobotnim balu dobroczynnym, jeśli więc udałoby mu się zdobyć na ten wieczór przepustkę, to będzie jej miło cieszyć się jego towarzystwem.

– „Cieszyć się moim towarzystwem”! Cóż to za nadęty brytyjski styl – kpił po latach Stanley Starski, czym narażał się na surowe spojrzenie małżonki, okraszone uniesioną prawą brwią. – Jasna cholera – klnął, widząc jej wzrok. – Nadal kocham tę dziewczynę na zabój.

Aby jednak Stanley nie miał poczucia, że zdobycie jej przychylności jest sprawą łatwą, w swym liście Zofia Gordon postawiła mu oryginalny warunek: przed balem ma ją przewieźć samolotem nad zielonymi wzgórzami Cairngorms. Każdy racjonalnie myślący mężczyzna uznałby, że czas sobie dać spokój. Ale nie porucznik Starski. Jako łapówkę wręczył komendantowi lotniska swój złoty pamiątkowy zegarek Patek Philippe, który dostał od ojca, i z lotniskowego hangaru ze starociami wydobył dwupłatowiec Bristol Fighter, pamiętający jeszcze I wojnę światową. Z trudem kryjąc ekscytację za woalem etykiety, Zofia Gordon zajęła tylne miejsce przeznaczone dla strzelca i, lecąc ponad taflą jeziora Loch Muick, tuż pod nisko zawieszonymi chmurami, poczuła, że może temu Polakowi powierzyć swe życie.

Po kilku szklaneczkach szkockiej Stanley powtarzał, że nawet Hemingway w Pożegnaniu z bronią nie ujął tak pięknie miłości, jaka połączyła pielęgniarkę i rannego żołnierza, i że on musi tę historię napisać na nowo.

– Malcolm – rzekł do piętnastoletniego wówczas wnuka – mężczyzna potrafi czasem kochać tak mocno, że wypełniają go całego, od palców stóp do zmierzwionych przez wiatr włosów na czubku głowy, namiętność i tęsknota za kobietą. Nie wiem, dlaczego się tak dzieje. Nie wiem, skąd u nas taka słabość do tych niedoskonałych istot. Ale zapamiętaj sobie dobrze: facet, który tego nie odczuł i nie przeżył choć raz w życiu, zawsze będzie jak niedotarty silnik. Całe życie będzie takim zdystansowanym prześmiewcą jak mój syn, a twój ojciec, który nie odróżniłby kobiety od manekina w sklepie. Dlatego wyprzedzam go w kraulu przynajmniej o jedną długość. On ciągle nie rozumie dlaczego, skoro morze to jego żywioł, nie mój. A to przecież takie proste: dzięki miłości mam pojemniejsze płuca niż on. I dlatego też o mojej miłości do twojej babki napiszę tak bardzo patetycznie, że cynicy nie przebrną nawet przez jedną stronę tej opowieści.

Nie napisał. Kilka miesięcy później dostał zawału, gdy o poranku ścigał się z synem do utraty tchu w morzu chłodnym jak oddech śmierci.

ZOFIA GORDON

Na drugi dzień po pogrzebie babka Zofia zabrała Malcolma na piknik przy klifach, niedaleko jej domu w St. Cyrus. Niespokojna tafla wody miała stalowy kolor, a słońce od czasu do czasu przebijało się przez chmury wąskimi, świetlistymi smugami, które Malcolmowi kojarzyły się z artystycznym wyobrażeniem mocy Boga. Do plaży poniżej klifu wiodła wąska, stroma ścieżka, porośnięta z obu stron krzewami fioletowych wrzosów, których kwiaty, rozgniecione na dłoni, pachniały nostalgią i słonym morskim wiatrem. Stąpając między nimi, babka Zofia śpiewała:

O, kwiecie Szkocji,

Kiedy zobaczymy

Cię ponownie,

Któryś walczył i umarł za

Twe małe wzgórza i doliny.

– Przychodziliśmy tu z twoim dziadkiem – odezwała się do wnuka, siadając na kamieniu i zawiązując na włosach chustę w granatowo-żółtą kratę, a były to barwy tartanu klanu Gordonów. – Niezależnie od pogody. Codziennie. Lubił to miejsce, ten mały klif tutaj. – Wskazała ręką skały, o które rozbijała się pienista fala. – Potrafiliśmy milczeć godzinami, zawinięci w koc, siedzieliśmy obok siebie i spoglądaliśmy na horyzont. Za to kiedy wracaliśmy do domu, gadaliśmy ze sobą na okrągło. Jadalnię i salon wypełniały jego niedorzeczne opowieści. Podejrzewam, że połowę z nich zmyślił, choć przysięgał, że osobiście je przeżył. Jeśli chciał mnie zdenerwować, to opowiadał o poznanej w Paryżu Murzynce, która się w nim zakochała i namawiała go na wspólne życie w Afryce, gdzie mógłby zabierać myśliwych samolotem na safari. Mówił o totemie, który sprawił, że córka Beduina co dzień szeptała mu na ucho, aby do niej wrócił. Irytował mnie historią o Chince, która przepłynęła jakoby w bambusowej dżonce Pacyfik, żeby go odnaleźć w Ameryce. Twierdził, że przebył Andy w poszukiwaniu wskazówek dotyczących skarbu Tupaca Amaru ukrytego gdzieś w Polsce. Fantazjował jak nic. A zresztą kto go tam wie. Opowiadał też, że gdy w środku nocy otwiera okno, słyszy śpiew wieloryba. Twierdził, że rozumie słowa tej pieśni przepełnionej tęsknotą. Czekał, aż go poproszę, aby mi o tym opowiedział. Ale z przekory nie zrobiłam tego i dziś bardzo żałuję. Chciałabym poznać jej treść. Bardzo…

– Poznam ją i ci opowiem – przyrzekł wnuk uroczystym tonem.

– Wiem, Malcolmie, wiem – odparła z uśmiechem babka. – Stanley mi to przepowiedział. Mawiał, że nosisz w sobie ciekawość świata. Twój dziadek był fascynującym mężczyzną. Czasem, wracając znad morza, w ostatniej chwili unikaliśmy deszczu. A bywało, że nas zmoczył do suchej nitki. Pamiętam, jak któregoś letniego popołudnia całkiem przemoczeni wpadliśmy do domu i od razu zaczęliśmy się całować jak podczas miesiąca miodowego. Cholera, będzie mi go brakować, Malcolmie, i to bardzo. Aż strach pomyśleć, jak tęsknota trawi cię od środka, jak człowiek boi się ciszy wokół siebie. W te ostatnie dni gadam do siebie i gadam, aby odgonić tę ciszę i złe myśli.

Jej szczupła, surowa twarz wyrażała więcej determinacji niż smutku, jakby brytyjskie wychowanie, jakie otrzymała, zabraniało jej okazywania emocji.

– Będę do ciebie przyjeżdżać tak często, jak się da – obiecał wnuk. Wypowiadając te słowa, poczuł się dojrzalszy o kilka lat.

Przez dłuższą chwilę milczeli, obserwując, jak fale uderzają miarowo o brzeg klifu.

Wreszcie ciszę przerwała babka:

– Stan powiedział do mnie pewnego razu: „Zofio, nasz mały Malcolm ma duszę marzyciela i nutkę szaleństwa po mnie, a klasę, mądrość i otwarte serce po tobie. Nauczmy go żyć z honorem, kochać i marzyć. Niech kroczy przez życie z wysoko uniesioną głową i ze śmiałym spojrzeniem. Może nie zawsze będzie dzięki temu zwyciężał, może okradną go wiele razy ze złudzeń i z wiary, ale ostatecznie czysta dusza będzie smakowała jak popołudniowa drzemka w hamaku rozwieszonym między kwitnącymi jabłoniami”. Miał ten swój własny barwny język. Kiedy uczył się angielskiego, często używał porównań, i tak mu zostało. Gdy się na niego gniewałam, mawiał: „Zośka – tak mnie nazywał, po polsku – jesteś jak lodowa pani”. A kiedy się martwił, powtarzał: „Moja dusza jest ciemna jak polarna noc”.

Zofia Gordon westchnęła głęboko, jakby chciała, aby w tym właśnie momencie jej dusza uleciała wraz z oddechem ku niebiosom i by znów, jak tamtego popołudnia, mogła się kochać z mężem jako panna młoda.

– Idziemy czytać Giaura – zakomenderowała, podnosząc się gwałtownie. Nie chciała, by wzruszenie odebrało jej siły.

Tamtego popołudnia, myjąc naczynia po kolacji, Malcolm przyjął słowa dziadka jako swoją życiową dewizę i poczuł się w obowiązku wypełnić ten testamentowy legat wobec swojego życia. Intrygowało go to, co dziadek powiedział o ludziach, których Malcolm miał w przyszłości spotkać, a którzy mieli się stać powodem jego rozczarowań, lecz wizja czystej duszy była czymś, co przemawiało do jego wyobraźni mocniej niż obawa. Wyobrażał sobie siebie jako Lancelota z Jeziora – w białej szacie, walczącego honorowo z bandą nikczemnych opryszków. Niemal fizycznie odczuwał ból od uderzeń kijami, gdy spętany podstępnie siecią, musiał ustąpić brutalnej sile. Widział siebie umierającego ze wzrokiem utkwionym w niebo. Wtedy po raz pierwszy w życiu zrozumiał, że śmierć nie jest najsmutniejszym z możliwych zakończeń dla poematów czy powieści. „Jeśli umiera się godnie, w zgodzie ze swoim sumieniem, a jeszcze lepiej za słuszną sprawę, śmierć może być słodka” – rozmyślał. Kiedy zakręcił kurek, był już przekonany, że wie, na czym polega życie z podniesioną głową i umieranie pełniejsze niż życie tych, którzy je odbierają.

– Babciu – poprosił spokojnym, mocnym głosem – chcę dziś zamiast Giaura poczytać o umieraniu. Chcę, żebyś pokazała mi te fragmenty książek, które opisują śmierć szlachetnego bohatera.

Zofia Gordon spojrzała na wnuka z tajemniczym uśmiechem i rzekła:

– Mądra prośba. Tak zrobimy. Choć nie mogę ci obiecać, że każdy z bohaterów będzie zawsze krystalicznie czysty. Niektórzy bywają dalecy od ideału. Tych lubię najbardziej, tych poszukamy. Ale zaczniemy od ulubionego tekstu twojego dziadka, bez którego, jak twierdził, Szekspir nie napisałby sławnego monologu Hamleta.

I zaczęli od Platona, od rozważań na temat śmierci w Obronie Sokratesa.

Tej nocy Malcolm nie spał. Gdy tylko przymykał powieki, widział oczami wyobraźni scenę, w której Sokrates przemawia do obłudnych Ateńczyków, nazywając śmierć czymś dobrym, wybawieniem od trosk, błogim snem lub początkiem nowego, lepszego stanu. Malcolm czuł, że odtąd słowa greckiego filozofa i jego odwaga będą dlań stanowiły wzór na resztę życia. W końcu, aby dopełnić ceremoniału inicjacji, postanowił raz jeszcze przeżyć moment wschodu słońca. W tym celu tuż po czwartej nad ranem, gdy zwiewna, błękitna wstęga w rękach tancerki jutrzenki zwiastowała rychłe pojawienie się słonecznych prześwitów, uznał, że czas iść nad morze. Zjawił się niczym duch przed pogrążoną we śnie Zofią Gordon i, delikatnie łapiąc ją za dłoń, wyszeptał:

– Zbudź się, bo przegapimy wschód słońca.

Zofia Gordon otworzyła oczy i przez moment starała się rozpoznać, czy obraz stojącego przed nią wnuka jest tylko snem, czy też chłopiec, nie mogąc spać, chce podzielić się z nią jakąś myślą.

– Malcolm? – spytała szeptem, aby się upewnić, że jej świadomość opuściła już obszar sennych wizji.

– Chodź – powtórzył wnuk. – Nie możemy przegapić wschodu słońca. Nie dziś.

– No tak – zgodziła się bez wahania. – Masz rację. Przynieś mi płaszcz.

Poranek był chłodny, ale towarzyszyły im poczucie misji i wywołująca dreszcz ekscytacja. Czekali. Nad ich głowami od czasu do czasu przelatywały mewy, które penetrowały plażę w poszukiwaniu pożywienia pośród tego, co morze pozostawiło po nocy na brzegu. Mieli wprawdzie ubrania wierzchnie, ale i tak drżeli z zimna i niewyspania.

Tymczasem Wielki Artysta dyskretnie dodawał delikatne błękitno-szare smugi, którymi znaczył granat nieba. A potem, jakby wzywając ludzkość na wielki wiec, rozpalił za horyzontem ogień. Jego łuna w postaci jasnych odcieni oranżu, czerwieni, amarantu i fioletu zawisła nad powierzchnią morza, przykryta od góry plafonem granatu, na którym powoli blakły srebrne cyrkonie gwiazd.

Słońce, niczym pomarańczowa kropka z obrazu Claude’a Moneta, pojawiło się nagle, jak nieoczekiwany gość na tle porannego nieba. Poczuli otuchę, radość niemal pierwotną, spełnienie.

– Co powiesz na mocną, gorącą kawę? – spytała wnuka Zofia Gordon.

– Nigdy takiej nie piłem – przyznał Malcolm.

– No to spróbujesz dzisiaj – odparła babka z uśmiechem. – ­Zawsze, ilekroć o świcie będziesz czuł smak kawy, przeniesiesz się na moment w to miejsce, w ten czas. Często będzie ci źle, będziesz czuł lęk przed tym, co przyniesie dzień, ale wtedy przymknij powieki, zatrzymaj na języku ten smak i wróć tu myślami. Z dziadkiem będziemy zawsze czekać na ciebie, by dodać ci otuchy.

Poczuł dreszcz, gdy to powiedziała. Dopiero teraz zrozumiał, jak niezwykłą była kobietą, i uwierzył, że mimo zasłoniętych oczu Stanleya Starskiego jego serce mogło poczuć do niej miłość.

Kawa miała cierpki smak. Malcolm spojrzał na jej czarny okrąg, delikatnie pieniący się beżowym puchem na obrzeżach filiżanki, i dyskretnie, tak aby babka nie zauważyła, dosypał cztery małe łyżeczki cukru. Ponownie wciągnął w nozdrza aromat przypominający mu zapach palonych w ognisku orzechów laskowych, które wraz z Percym i Garethem wrzucali w płomienie ogniska, czekając, aż ­zaczną z hukiem pękać. Próbował zapamiętać smak napoju, by w przyszłości, ilekroć go rozpozna, mógł również odnaleźć drogę do tego miejsca i do tej chwili.

Po powrocie do Glasgow Malcolm rozpoczął pracę nad sobą. W ćwiczeniach fizycznych i duchowych, w ascetycznym trybie życia pozbawionym drobnych przyjemności szukał łączności ze światem mistyki. Pod wpływem autobiografii Gandhiego obiecał sobie rozwijać wrażliwość na ludzką krzywdę, poniżenie i niesprawiedliwość. Ponadto, w tajemnicy przed ojcem i matką, czytał poetów romantycznych i czekał, gdy nadejdzie ten moment, w którym zatraci się w miłości.

Kilka lat później Zofia Gordon znalazła dla siebie zajęcie: wsparła pomysł stworzenia w St. Cyrus szkoły pielęgniarek przy funkcjonującej już szkole podstawowej. Malcolm spędzał w jej domu każde wakacje, cierpliwie znosząc postępującą demencję babki i oskarżenia, że chce ją otruć strychniną ukrytą w dżemie porzeczkowym.

Tydzień przed śmiercią nagle odzyskała jasność umysłu.

– Malcolmie – zagadnęła go znienacka w sobotni poranek – zabierz mnie na przejażdżkę samolotem.

– Dobrze, babciu – odrzekł wnuk, zastanawiając się, czym jest bardziej zdziwiony: nagłą prośbą babki czy widokiem dużego ptaka na gałęzi gruszy w ich ogrodzie. – Babciu, co siedzi na drzewie? – spytał, mrużąc powieki, aby lepiej się przyjrzeć kształtowi zwierzęcia siedzącego dumnie na tle tarczy wschodzącego słońca.

– To paw – wyjaśniła spokojnym głosem Zofia Gordon.

– Jak to paw? – Malcolm nie krył zdumienia. – Skąd się tu wziął?

– Przylatuje tutaj codziennie – rzuciła niedbale, nalewając kawę. – Czas na nas, szykujmy się do lotu.

– Dokąd chcesz polecieć, babciu?

– Chciałabym się przelecieć nad zielonymi wzgórzami Cairngorms.

I polecieli. Zofia Gordon była trochę rozczarowana, że nie był to otwarty dwupłatowiec, w którym jej szal powiewałby jak dawniej niczym ogon chińskiego smoka podczas uroczystego przywitania nowego roku.

Wschodzące słońce rozpalało ciemne sylwetki gór, wypełniało czerwonym ogniem doliny, wciąż pozostawiając niebo w odcieniu bladego fioletu. Malcolm chwycił dłoń babki. Zrozumiał, że to ich ostatnie wspólne chwile. W nocy, w poświacie księżyca, wydało mu się, że widzi przez uchylone okno dwa wielkie ptaki unoszące się nad powierzchnią morza.

W dniu pogrzebu Zofii Gordon zerwała się burza. Kobiety musiały przytrzymywać dłońmi kapelusze, aby wiatr ich nie zerwał i nie cisnął w morze. Przemówienie nad trumną wygłosił ojciec Malcolma Robert Falcon Starski, który w prostych, dosadnych słowach scharakteryzował swą matkę jako damę, dumną przedstawicielkę tego wszystkiego, co najlepsze w brytyjskiej tradycji.

ROBERT FALCON STARSKI

Robert Falcon Starski otrzymał oba imiona na cześć sławnego polarnika Roberta Falcona Scotta, którego heroizm i niepraktyczna postawa dżentelmena czującego wstręt do myśli o zabijaniu psów i jedzeniu ich mięsa wzruszały babkę Zofię. Jej syn nie chciał iść w ślady ojca i zostać pilotem, ale podobnie jak on pragnął włożyć mundur. Po latach Robert, komandor porucznik Royal Navy, spoglądał z kpiącym uśmiechem na zamglone, wykonane w sepii zdjęcia Stanleya Starskiego w jego turbośmigłowym samolocie Hawker Hurricane, który stał pośród traw okalających płytę lotniska w Montrose, w hrabstwie Angus. Ojciec Malcolma brzydził się swoich polskich korzeni, toteż nowo poznanym osobom przedstawiał się niekiedy jako Starski-Gordon lub po prostu Gordon.

Wychodząc z założenia, że spłodzenie Malcolma było wystarczającym wkładem w życie małżeńskie, Robert Falcon Starski bywał w domu rzadko, większość czasu spędzając w jednostce marynarki wojennej lub w morzu i czerpiąc męską przyjemność z dowodzenia okrętem podwodnym typu Vanguard. Mówiono o nim jako o surowym i wymagającym oficerze, ale jednocześnie chwalono go za zimną krew, którą zaimponował między innymi podczas kolizji na Atlantyku z francuską podwodną jednostką Le Triomphant, do której doszło w wyniku awarii sonaru.

Komandor Starski bez większego przekonania podjął próbę zainteresowania nastoletniego syna karierą oficera marynarki wojennej. Malcolm skonfrontował obraz łodzi podwodnej, jaki powstał w jego umyśle pod wpływem piosenki Beatlesów, z rzeczywistością wnętrza stalowego wieloryba i postanowił jednak pozostać na lądzie. Zresztą w tamtym czasie był na etapie pisania wierszy miłosnych, które zamierzał podarować przyszłej wybrance – dzięki barwnym opowieściom dziadka Stanleya kobieta urosła w jego oczach do rangi mitu, a zbliżenie z nią stało się misterium, o którym myślał jak o pierwszym kroku Armstronga postawionym na srebrnej powierzchni Księżyca. Jednak ojciec Malcolma miał inną koncepcję erotycznej inicjacji syna. W tajemnicy przed żoną, a może wiedziony nienawiścią do niej, czując wstręt do jej katolickiej bigoterii, zabrał syna w dniu jego osiemnastych urodzin do przykoszarowej dziwki, intensywnie pachnącej tanimi perfumami kwiatowymi. Dla Malcolma było to przeżycie zgoła inne i rozczarowująco krótsze od obrazów, jakie stworzył w swej wyobraźni, w której odkrywał rozkosz pierwszego palącego dotyku wspólnie z inkaską księżniczką pośród zielonych, strzelistych iglic andyjskich szczytów.

Jako całkowite przeciwieństwo swoich rodziców, Robert Falcon Starski był przede wszystkim osobą praktyczną i z ostentacyjną niechęcią odnosił się do sentymentalizmu ojca. Podobnie pogardliwie mówił o miłości, nazywając ją „mdławą emocją”.

– Wszystko przez to, że poczęliśmy go w magiczną noc Beltane – oznajmił Stanley Starski, gdy Zofia Gordon przekazała mu wiadomość, że ich syn odmówił zaproszenia na wigilię, tłumacząc się obowiązkami w jednostce.

– O czym ty mówisz? – spytała męża, zdziwiona.

– Nie pamiętasz? – Stanley zasępił się. – Chciałem uczcić nadejście ciepłego maja. Na plaży płonęły ogniska, a w członkach czułem ognie Belenosa. Wszedłem do salonu w masajskiej przepasce na biodrach z totemem zmysłowo dyndającym mi na piersiach.

– Och, Stan, daj spokój – obruszyła się z uśmiechem Zofia Gordon.

– Tak, tak. – Stanley Starski pokiwał głową, zaciągając się cygarem. – To była gorąca noc, ale zabrakło mi wyobraźni, by sprawdzić, czy ta data ma jakieś znaczenie. Złe moce popsuły moje nasienie.

– Nie mów tak o naszym synu – rozgniewała się Zofia.

– Dobrze, kochana – zgodził się jej mąż. – Tak czy inaczej to była noc Walpurgii i powinienem był o tym wiedzieć. To moja wina.

Dwudziestopięcioletni porucznik Robert Falcon Starski nie chciał tracić czasu na długie poszukiwania żony, toteż na pierwszej randce oświadczył się Lizzy McCormack, młodszej od niego o dwa lata córce miejscowego lekarza; oświadczyny zostały przyjęte.

– Sucha dewotka – podsumował wybór syna Stanley. – Zawsze kochałem się w świętej Teresie z Ávili, miała fantazję i gorącą krew. Bigotów znieść nie mogę.

LIZZY MCCORMACK

Ojciec panny młodej, doktor Charles McCormack, prowadził prywatną praktykę w Montrose, a jednocześnie wynajmował pachnący tanią wodą kolońską gabinet w przychodni przy Bridge Street. Uwielbiał swojego zięcia i podczas rodzinnych spotkań teatralnie manifestował swój z nim sojusz, kpiąc zarówno z własnej córki, jak i z Polaków uciekających ze swej ojczyzny przed stanem wojennym i biedą. Stanley Starski w ogóle się tym nie przejmował, zawstydzając wszystkich szczerym śmiechem, gdy doktor McCormack mawiał: „Wiecie, po czym poznać, że Polak był na twoim podwórku? Śmieci zniknęły, a pies jest w ciąży”.

Porucznik Robert Falcon Starski i jego świeżo poślubiona małżonka wkrótce potem opuścili wschodnie wybrzeże Szkocji i zamieszkali w Faslane, bazie atomowych okrętów podwodnych Clyde, nieopodal Glasgow.

Robert bywał w domu głównie w weekendy, które spędzał na kartkowaniu gazet, oglądaniu programów historycznych i czytaniu książek o bitwie o Atlantyk, kryzysie kubańskim, historii flot świata oraz powieści Forsytha i le Carrégo.

Lizzy szybko zaszła w ciążę i z ulgą przyjęła wiadomość, że urodzi syna. Ubierała się skromnie i niemodnie. Skróciła włosy, uznała bowiem, że nie ma powodu, aby komukolwiek jeszcze miała się podobać. Nie pracowała zawodowo, za to brała czynny udział w licznych akcjach charytatywnych fundacji św. Kentigerna. Była dobrą organizatorką, choć zdarzały jej się gwałtowne ataki gniewu w przypadku niesubordynacji podległych jej wolontariuszy. Lubiła czytać żywoty świętych, rozprawy teologiczne, świadectwa nawrócenia i cudów. Każdego roku powracała do otrzymanej w prezencie od teścia Księgi życia i Twierdzy wewnętrznej autorstwa Teresy z Ávili. Ostentacyjnie przy tym ignorowała powtarzaną przy wielu okazjach sugestię Stanleya Starskiego, aby jego synowa poznała również namiętną stronę Teresy, której rozchylone w ekstatycznej rozkoszy usta, uwiecznione w rzeźbie Berniniego, sprawiły, że Starski zakochał się w świętej doktor Kościoła i za jej przyczyną nauczył się na resztę życia otwierać serce na miłość. Zamiast się zastanawiać nad porywami świętej, Lizzy wolała kontemplować słowa jej wiersza Cierpliwość zwycięża, który stał się życiowym mottem młodej matki, mottem, które pragnęła wpoić swemu jedynemu synowi.

MALCOLM STARSKI

Eleanor Rigby. Z tą piosenką Beatlesów kojarzyła się Malcolmowi matka. Był gotów przysiąc, że nigdy nie dostrzegł na jej twarzy uśmiechu. Miała niepokojąco przenikliwe oczy, które sprawiały, że nie opuszczało go uczucie, iż znała każdą jego myśl, nawet tę, którą pragnął ukryć przed sobą samym. Kiedy w głowie chłopca pojawiały się fantazje seksualne, czuł ten wzrok na sobie i przygniatało go poczucie winy. Towarzyszyło mu też przekonanie, że stanowi dla swoich rodziców ciężar i że byłoby lepiej, gdyby oddano go do sierocińca albo po prostu gdyby ze sobą skończył, jak ten chłopiec z Montrose z opowieści dziadka Charlesa, który podciął sobie żyły i którego nie dało się uratować.

Dom w Glasgow, w którym Malcolm dorastał, babka Zofia określiła po krótkiej wizycie jako Ker-Paravel, stolica Narnii, podczas panowania stuletniej zimy. W wielkim mieście chłopak czuł się obco. O swojej odmienności dowiedział się zresztą już w pierwszej klasie szkoły podstawowej, gdy zdał sobie sprawę, że jego nazwisko znacząco różni się od nazwisk pozostałych dzieci. Szybko zorientował się, że aby przetrwać w grupie, musi się nauczyć ukrywać łzy. Gdy zwierzał się w domu ze swoich cierpień, matka powtarzała mu słowa jakiejś świętej: „Cierpliwość przetrwa dni ziemskich znój”. Wolał wyobrażać sobie, że jest Williamem Wallacem pośród angielskich najeźdźców, co zresztą robił do czasu, gdy Graeme Brown uświadomił mu podczas bójki, wybijając przy tym mleczną dwójkę, że z nazwiskiem Starski Malcolm jest „zabłąkanym kundlem”, który nie pasuje do szkockiej ziemi. Nie chciał być „kundlem”. Chciał być samotnym wilkiem z powieści Curwooda. Nigdy więcej nie uronił łzy, nawet wtedy, gdy dostawał od ojca lanie szpicrutą cienką jak ogon szczura. Liczne sińce i zadrapania zdobyte w szkolnych bójkach tłumaczył matce kontuzjami podczas grania w piłkę i rugby. Na widok stłuczeń i guzów Lizzy McCormack dostała ataku histerii i stanowczo zażądała od swego ojca, aby wypisał dla jej syna zwolnienie lekarskie z zajęć sportowych na cały rok z góry. Komandor Starski poprosił teścia, by tego nie robił, argumentując, że dzieciak nie może wyrosnąć na „jakąś cholerną ciotę”, i z sadystycznym uczuciem satysfakcji przyglądał się cierpieniom swej żony. Malcolmowi zaś sińców przybywało wraz z rodzącą się rywalizacją o dziewczyny, ale w przeciwieństwie do poprzednich te sińce były dlań powodem do męskiej dumy.

Wakacje u dziadków w malowniczym St. Cyrus, leżącym na północ od Montrose, okazały się dla chłopca zastrzykiem miłości, których na próżno szukał w domu w Glasgow. Przytulenie się do dziadka lub babci czy męskie rozmowy podczas kąpieli nago w zimnym morzu były dlań jak nauka okazywania czułości przez dziecko przygarnięte z sierocińca. To nic, że podczas łowienia ryb wbił sobie haczyk w wargę i nie udało mu się ukryć przed matką rany. Doktor McCormack, który wykonał zabieg usunięcia haczyka, stwierdził, że najwidoczniej Polakom brakuje wyobraźni i poczucia odpowiedzialności za dziecko.

Malcolm kochał rytuały, które wypełniały dom dziadków niczym dym z kadzidła. Popołudniowa herbata, czytanie na głos powieści lub poematów, brydż, do którego dziadkowie zapraszali sąsiadkę wdowę Hutchison, czy przejażdżki rowerem. Jednakże najważniejsze było to, że Malcolm miał w St. Cyrus prawdziwych przyjaciół. Percy Stewart, Gareth Morrison i Molly Dalglish, w której się zadurzył, stanowili jedną drużynę. Jeżeli chodzi o Molly, to Percy i Gareth przekonali go, że każda kobieta potrafi poróżnić najlepszych przyjaciół, więc oni dwaj zawarli pakt, że żaden z nich nie zbliży się do Molly. Malcolm przystał do paktu z żalem, ale i nie bez dumy cechującej ascetów; wszak wyrzekł się miłości w imię ich męskiej przyjaźni.

– Gdyby chodziło o twoją babkę, zawarłbym pakt z diabłem, byleby ją mieć dla siebie – podsumował to postanowienie dziadek Stanley, czym uświadomił wnukowi, że życie składa się z ciągłych wyborów, w obliczu których nawet najmądrzejsi potrafią zbłądzić.

Zresztą wkrótce potem Malcolm poznał Anne Patterson, koleżankę Molly. Anne miała bardzo długie, ciemne włosy. Jej twarz z wyrazistymi brwiami przypominała mu rysy cesarzowej Elżbiety Bawarskiej, której portret widział w książce czytanej przez babkę. Aby się zbliżyć do Anne, Malcolm wymyślił wyprawę rowerową do zielonych pagórków przy ujściu North Esk, połączoną z piknikiem. Anne, podobnie zresztą jak ukochana Percy’ego, Emma McBraid, odmówiła. Mimo to w sercach obu młodzieńców tliła się nadzieja, że uda im się nakłonić obie dziewczyny do zmiany decyzji.

Niezrażony odmową, Malcolm przybył w niedzielny poranek pod dom Anne w towarzystwie Percy’ego i Garetha. Stamtąd mieli jechać po Molly oraz sympatię Garetha Lily Boyd. Malcolm zastukał do drzwi. Najpierw nieśmiało, potem nieco głośniej. Po kilku minutach, ponaglany przez przyjaciół, odważył się użyć dzwonka elektrycznego. Nie był to najszczęśliwszy pomysł. Po niemal kwadransie otworzył mu ojciec Anne, Steve Patterson, sprzedawca ze stacji benzynowej przy Wilson’s Garage. Zanim chłopak zdążył powiedzieć „dzień dobry”, poczuł mocny zapach whisky i usłyszał serię przekleństw pod swoim adresem, co zmusiło go do salwowania się ucieczką. Dalsze desperackie próby nawiązania kontaktu z Anne, polegające na używaniu dzwonków rowerowych, okrzykach i rzucaniu żwirem w okno, także nie przyniosły zamierzonego efektu. Malcolm i Percy musieli przełknąć gorzką pigułkę rozczarowania. Czara goryczy przelała się w momencie, gdy Molly poinformowała ich, że do wyprawy dołączy Ian McPherson, którego w rozmowach Molly nazywała „mój przyszły”. Tak więc Malcolm i Percy musieli się zadowolić własnym towarzystwem, spoglądając ukradkiem i z ciekawością podlaną pikantnym sosem zazdrości, jak Gareth i Lily oraz Molly i „jej przyszły” odkrywają przyjemność pierwszych pocałunków z języczkiem.

Aby odwrócić uwagę wnuka od miłosnych rozczarowań, Stanley Starski rozpalił w Malcolmie nową pasję – loty samolotem. Zabierał go na podniebne przejażdżki, od czasu do czasu oddając mu w drżące z przejęcia dłonie stery i śmiejąc się, gdy powiew wiatru rzucał małym samolocikiem.

Na tym nie koniec. Stanley Starski nie lubił półśrodków. Chcąc do reszty zatrzeć we wnuku bolesne wspomnienia, wyciągnął z garażu motocykl Rudge Ulster z 1939 roku, który po niewielkiej renowacji nadal wydawał z siebie cudowny niski warkot.

Odtąd Malcolm i Percy Stewart nie należeli już do klubu odrzuconych przez kobiety, lecz do dwuosobowego klubu motocyklistów, odzianych w czarne skórzane kurtki, na które zarobili, pracując przy koszeniu trawników. Plakat z podobizną Jamesa Deana na motocyklu z papierosem w ustach zawisł w maleńkim pokoju Malcolma na poddaszu.

– Nawet jesteś do niego podobny – orzekła Zofia Gordon, przynosząc na górę kolację zaczytanemu w Hamlecie wnukowi.

To był najpiękniejszy komplement. Malcolm poderwał się z łóżka i spojrzał na swoje odbicie w szybie okna. Na dworze zapadał zmrok. Chłopak dostrzegł ognisko rozpalone na wrzosowisku przez jego przyjaciół. Miał do nich dołączyć, lecz zapomniał o tym pod wpływem lektury Szekspira. Kochał to miejsce, kochał swoich przyjaciół, z którymi spędzał całe lato.

Końca wakacji i powrotu do Glasgow oczekiwał z jeszcze większym smutkiem niż rówieśnicy, a pełna teatralnej sztuczności troska matki odpychała go tak samo jak niczym nieskrywana obojętność ojca.

Gdy Malcolm skończył college, uzyskał licencję pilota na małe, jednosilnikowe samoloty. Nie wiązał jednak swojej przyszłości z RAF-em. Nienawidził wojska tak samo zresztą jak zawodu lekarza. Po pewnych wahaniach wybrał prawo na uniwersytecie w Edynburgu. Był skupiony, ambitny, trochę nieśmiały, lecz jednocześnie pełen marzeń i zgodnie z życzeniem dziadka bardzo pragnął otworzyć swoje serce na miłość.

NELLY MCDERMOTT

Miała na imię Nelly. Nelly McDermott.

– Warto zapamiętać to nazwisko – mówił profesor Carmichael. – To będzie duma palestry.

Malcolm zapamiętał je nie ze względu na prawnicze umiejętności koleżanki z roku. Wystarczyło mu parę chwil w jej pobliżu, by pojąć, że to jest właśnie to uczucie, które opisywali i rozsławiali w swych poematach Macpherson, Scott, Byron czy Shelley. Była rozkosznie miękka, jej ponętne usta budziły pragnienie, długie, kasztanowe włosy sprawiały, że na jej widok przygryzał z żądzy wargę, a jej jasna cera upewniała go w przekonaniu, że stworzył sobie ten idealny obraz na długo przed ich pierwszym spotkaniem.

Kiedy po zdanym ledwie przeciętnie egzaminie z prawa rzymskiego wyszedł uradowany, Nelly tylko wzruszyła ramionami z ­dezaprobatą. Nie wyjaśnił jej, że marna ocena jest wynikiem tego, że podczas studiowania kodeksu Justyniana wciąż fantazjował na jej temat.

Szybko stała się jego Panią z Jeziora, Leilą, Izoldą, Amalią i Lottą, jego sennym marzeniem i erotyczną obsesją. Wiedziony romantycznym przekonaniem, że są sobie przeznaczeni, po niemal dwóch latach cierpienia w milczeniu, zaprosił ją na randkę.

Był wysoki, przystojny, może zbyt nieśmiały, ale przy tym wydawał się jej zabawny z tym swoim staromodnym szarmanckim podejściem do kobiet. Zgodziła się. „Czemu nie spróbować” – pomyślała. Szybko poszli do łóżka. W zaciszu swojego pokoju skrzywiła się na wspomnienie jego zbyt nerwowych pieszczot i nieco nudnego seksu, który skojarzył się jej z wiktoriańskim małżeństwem, szykującym się do aktu współżycia. Jakże był on daleki od erotyzmu, niczym turecka sauna pełnego gorącej wilgoci, którym się niegdyś ekscytowała z koleżankami z college’u, zaspokajając swą ciekawość podczas oglądania filmów porno. Malcolmowi brakowało władczej pewności siebie, która tak bardzo ją pociągała. Ale lubiła go. Był cierpliwy, wyrozumiały i uroczy, kiedy tak się starał, aby nie dać po sobie poznać, że realizacja jej fantazji – takich jak podróż pociągami po Europie – wymaga od niego pokonania własnej introwertycznej natury. Czuwał, gdy jechali nocą, a ona ufnie spała, położywszy głowę na jego ramieniu. Czuła jego miłość w każdym dotyku, którym ją obdarzał. Może za delikatnym, może za czułym, ale za to pełnym oddania. Odrobinę nudnym w swym sentymentalnym uwielbieniu… ale może niepotrzebnie wybrzydzała?

Podczas podróży nocowali gdzie popadło. Zaczęli od pachnącego trawką Amsterdamu, w którym nie wiedzieć czemu Malcolm odczuwał przykrość na widok witryny z prostytutkami, twierdząc, że nie powinno się traktować kobiet w ten sposób. Do reszty stracił humor, gdy Nelly powiedziała, że każda kobieta jest po trosze dziwką i że ona też chętnie stanęłaby w takiej witrynie, aby bawić się pożądliwym wzrokiem mężczyzn.

Zaimponował jej, gdy nie mogąc znaleźć wolnego pokoju w hotelu, wkręcił się, dosłownie się wkręcił, w jakieś wesołe towarzystwo, po czym wszyscy razem spędzili wieczór na imprezie odbywającej się na przycumowanej do brzegu barce. Był pełen fantazji. Nie znała go od tej strony. Był też cholernie oczytany. Znał się na mnóstwie rzeczy – od pilotowania samolotów, przez motocykle, po Marię Stuart Donizettiego. A przy tym całe pozytywne wrażenie potrafił zepsuć w minutę. Po zaciągnięciu się trawką robiło mu się niedobrze i wciąż powtarzał jak głupiec, że „rozchwiał mu się błędnik”.

W Paryżu przypiął kłódkę do mostu Pont des Arts, kluczyk zaś wrzucił do Sekwany. Zrobił to z takim namaszczeniem, jakby właśnie brali ślub. Zresztą przez cały pobyt w Paryżu miał świetny humor. W muzeum Rodina odtworzyli razem Pocałunek. To był jego pomysł. Na jej uwagę, że powinni być nadzy jak postacie z pierwowzoru, bez słowa, choć nie bez wstydu, zrzucił z siebie ubranie. Przyjęła wyzwanie. Rozebrała się, usiadła obok i oddała mu swe usta do pocałunku. Oczarowana ich widokiem grupa Japończyków robiła zdjęcia, błyskając fleszami. Nie wiedziała, że stać go na taką spontaniczność. Zmieniał się, dla niej pracował nad sobą. To było miłe, ale czy fascynujące? Chyba nie…

Nelly była taka paryska. Malcolm nie wiedział dokładnie, co to oznacza, ale tak właśnie czuł. Naturalna, pewna siebie, kochająca seks, tajemnicza i nieokiełznana, szukająca wciąż nowych wrażeń. Należało za nią podążać, spełniać jej kaprysy i pieścić ją, gdy miała na to ochotę. Nelly była jego światem, on to wiedział i czuł, że bez niej byłaby tylko czarna próżnia, której nie potrafiłby niczym zastąpić.

Zdecydowanie nie przypadł mu do gustu jej pomysł udawania prostytutki przy Lasku Bulońskim, żądającej dziesięciu tysięcy dolarów za noc. W ciągu kilku minut znalazł się pierwszy klient. Zabawa przestała być śmieszna, gdy pojawili się agresywni sutenerzy i kazali jej zabierać swoją „bladą dupę”.

Malcolm był zły, że Nelly naraziła się na niebezpieczeństwo. Nie przyznał się do tego, że w momencie, gdy ją osłaniał przed napastliwymi alfonsami, dostał potężny cios butem w nerki, od którego pierwszy raz w życiu zrobiło mu się czarno przed oczami.

Kiedy nad ranem dostrzegła siniak, skłamał, że spadł po pijaku ze schodów. Nie miał zbyt silnej głowy. Martwiło ją to, bo nie zamierzała się nim opiekować. Lubiła, jak kalecząc francuski, zamawiał potrawy u kelnerów, których wyraźnie się obawiał. To był cały on – nadrabiający dobrą miną i tuszujący swoją nieśmiałość w kontaktach z ludźmi. Ale wystarczyło, by ktoś dał mu szansę, okazał zainteresowanie, a wtedy przejmował inicjatywę i gadał, gadał, gadał… Kiedy on imponował swoim rozmówcom, ona miała ochotę na seks. Była gotowa zrobić mu loda w toalecie i poczuć satysfakcję, gdy doprowadzała go do rozkosznych konwulsji. Trząsł się cały tak, jakby w tamtym momencie spływała na niego łaska boża.

Nelly była dla Malcolma fascynującym żywiołem. Pełna luzu, dzika, namiętna i grzeszna. Diabelnie inteligentna i znudzona wszystkim, co banalne. Każdego dnia piła espresso, wygrzewając się w słońcu przy małym, okrągłym stoliku w ciemnych okularach na oczach. Nie mógł uwierzyć, że Nelly McDermott, o której Carmichael mówił, że stanie się przyszłością palestry, będzie kochać się z nim i połykać jego nasienie, jakby to było poranne cappuccino.

Był zabawny, gdy starając się jej zaimponować, uczył się hiszpańskiego w drodze do Barcelony. Barcelony Zafóna, dekadenckiej, lewackiej, oszałamiającej konstrukcjami Gaudiego. Jedli sandwicze, siedząc na piasku na plaży. Nagle zrzuciła z siebie ubranie i w samych majtkach pobiegła do wody. Nie czekał długo. Pobiegł za nią. Czuła jego pożądanie. Zepsuł nastrój, czekając na nią z ręcznikiem, aby okryć ją przed wzrokiem ciekawskich.

Chodzili z przewodnikiem w dłoni, poszukując miejsc opisywanych w Cieniu wiatru. Czytał jej na głos fragmenty powieści. Starał się zniżać głos, by brzmiał bardziej męsko, by poczuła żądzę. W czasie gdy brała prysznic, wynajdywał w internecie ciekawostki o Barcelonie, aby później rzucać niby od niechcenia jakieś uwagi na temat historii miasta.

Nie wiedziała, dlaczego tak bardzo zakochał się w Rzymie. Zresztą tam po raz pierwszy poczuła się zazdrosna. Gapił się jak zahipnotyzowany na Włoszkę dzwoniącą złotymi bransoletkami jak jakaś pieprzona pin-up girl. Cycki miała wielkie, ale bez klasy. Wulgarna, wyzywająca – co on w niej widział? Gdyby wszedł z taką do porządnej restauracji, wywołałby uśmiech politowania. Nawet nie miał pojęcia, że rozdziawił się jak dziecko. To było żałosne. Oczywiście zaprzeczał. Już by wolała, żeby powiedział: „Ekscytują mnie trójkąty, spróbujmy we trójkę z taką cycatą, włoską dziwką”. Zamiast tego usłyszała: „Kochanie, o czym ty mówisz? Zamyśliłem się, nic więcej”. Dupek.

W Wiedniu górował nad nią znajomością Freuda, Klimta i Mozarta. Za to ona znała niemiecki! Wcześniej o tym nie wspomniała. Ani słowem. A wsiadłszy do taksówki, zaczęła tak szwargotać z kierowcą, że Malcolma zatkało. Przyszłość brytyjskiej palestry, w pełnym blasku. Gdzie się do cholery nauczyła tak gadać, nie miał pojęcia. Nie chciała powiedzieć. Nalegał. „Zepsuję ci humor” – ostrzegła. Co miała na myśli? Że niby będzie zazdrosny, że taka jest zdolna? Głupia, a przecież cudowna. Był z niej tak dumny! Tak ją naciskał, aż w końcu się zezłościła i oświadczyła: „Bzykałam się z jednym Niemcem przez pół roku. Podniecało mnie, jak wydawał mi komendy po niemiecku. Kazałam mu nauczyć mnie mówić w swoim języku. Zadowolony?”.

Nie, nie był zadowolony. Miał ochotę umrzeć. Poczuł niepokój, gdy w kawiarni obok nich pojawił się młody, przystojny mężczyzna trzymający przy uchu komórkę. Malcolm nabrał nagle obsesyjnych podejrzeń, żew rzeczywistości facet z nikim nie rozmawia, tylko mówi do niej po niemiecku: „Cześć, ruda cipciu. Po co ci ten smutny kutas? Chodź ze mną, a pokażę ci, jak się to robi po tyrolsku”. Malcolm tymczasem siedział nad zasranym torcikiem Sachera i uśmiechał się, nic nie rozumiejąc. Kiedy ona brała widelczyk i lubieżnie zlizywała z niego bitą śmietanę, gość z pewnością komentował: „Właśnie tak, o tak, ruda rozpustnico”. Jego Lotta, Natasza, Solvejga… Kurwa, pierdolić ten Wiedeń!

W Pradze chodzili wiecznie pijani. Czuł się tam naprawdę dobrze do momentu, gdy zgubił portfel, a może po prostu mu go skradziono. Odwracał wzrok w upokorzeniu, gdy płaciła za nich oboje. Omal nie spóźnili się na pociąg. Przekonywał ją, że powinni udać się na piechotę do Czeskich Budziejowic. Nigdy dotąd nie był tak pijany jak wtedy, gdy siedział w przedziale drugiej klasy pociągu kolei czeskich. Z trudem utrzymując się na siedzeniu, powtarzał sobie w duchu: „Nie kompromituj się przed dziewczyną. Staraj się opanować senność i ten cholerny zawrót głowy. Karuzela… Boże, po cholerę wypiłem tyle tego czeskiego piwa”.

Obudziła go na dworcu w Warszawie. Ale obciach. Zasnął kompletnie uwalony. Już po wyjściu z dworca sprawiła mu przykrość, bo krytykowała wszystko, co widziała. Pierwszy raz był w kraju swojego dziadka, chciał, aby dzieliła z nim jego wzruszenie, tymczasem ona wciąż chodziła zirytowana, twierdząc, że ma okres, że ludzie są smutni, jakby w tym kraju panowała wieczna jesień, i na dodatek patrzą na nią nieufnie. Cholera, jak mógł się tak zaprawić, jadąc do Polski, kraju, dla którego dziadek Stanley walczył z narażeniem życia.

Berlin Malcolma przeraził. Nelly znowu rozmawiała po niemiecku. W klubach, w których muzyka techno i narkotyki sprawiły, że poczuł lęk przed piekłem, jakie niechybnie czeka go po śmierci. Kiedy mówiła po niemiecku, odczuwał coś w rodzaju masochistycznej ekscytacji. Wciąż cierpiał z powodu tego, co mu wyznała, czując jednocześnie erotyczne podniecenie na myśl, że jego ukochana jest kimś, kto wymyka się prostym schematom, kto żyje poza kręgiem jego ciasnego świata. Myśli o Nelly mówiącej w tym obcym języku i kochającej się z innym mężczyzną stały się dla Malcolma obsesją. Bał się o tym rozmawiać, bał się, że nie zniesie kolejnych szczegółów. Starał się więc pocieszać się w myślach, że była to jednorazowa przygoda, której Nelly zapewne żałuje i na której wspomnienie cierpi tak samo jak on. Na tyle sugestywnie się przekonywał, że w końcu zrobiło mu się jej żal, jakby padła ofiarą gwałtu. Tym bardziej więc postanowił otoczyć ją swą troskliwą miłością.

Sztokholm położył go na obie łopatki. Zakochał się w mieście, gdzie Lisbeth Salander walczyła z grzechami współczesnego świata i gdzie w uroczej kamienicy zbierał się komitet noblowski, by unieśmiertelnić czyjeś nazwisko.

Czasami Malcolm bywał facetem, którego Nelly naprawdę pragnęła. Silnym i zdecydowanym, pełnym zaskakujących sprzeczności. Gdyby to miało się udać, powinni byli zostać w Sztokholmie na zawsze i uprawiać seks w mroźne wieczory.

Wrócili. Poczuł ulgę, zasypiając z nią w domu w St. Cyrus. Pierwsza studencka wyprawa w filmowym romantycznym stylu została zaliczona. Nikt już nie powie, że jest nudnym fiutem, który zabrał swoją dziewczynę na ryby. Czuł się jak kolarz po zakończeniu Tour de France, czyli po prostu „zjebany” tym stresem, wysiłkiem, aby jej nie zawieść, aby nie pomyślała, że ma faceta do dupy. Kurwa, jakie to męczące. Tyle że bez tego życie nie ma sensu. No nie ma. Przytulił ją mocniej. Dziadek miał rację, ten stary, cudowny wariat miał rację. Jak niedotarty silnik… kto tego nie odczuł, nigdy tak naprawdę nie żył. Płuca pełne powietrza. Cudownie. Fantastycznie. Boże… Chwilo, trwaj!

*

POKÓJ 46

Był na tyle nieostrożny, że po kilku miesiącach znajomości przedstawił Nelly rodzicom. Podczas karnawałowego balu maskowego, jaki zorganizowała marynarka wojenna, Nelly przebrała się za arabską tancerkę. Komandor Starski nie potrafił ukryć pożądania. Malcolma to bawiło. Miał świadomość wygranej. Wreszcie po latach upokorzeń odczuwał nad ojcem przewagę. Chyba wtedy po raz pierwszy pomyślał o sobie jako o mężczyźnie, który odniósł sukces.

„Płuca pełne powietrza – myślał. – Właśnie tak. Pełne. Wygrywam w kraulu. O pięć długości. Mężczyzna kochający na zatracenie…”

W tym samym czasie zaczął karierę w kancelarii Dipp Lipton Abbott jako obiecujący prawnik, asystując partnerowi w obsłudze prawnej oddziału farmaceutycznego giganta GlaxoSmithKleine, mieszczącego się w Montrose. Był dobrym, obowiązkowym prawnikiem, obdarzonym analitycznym umysłem. Miłość uskrzydlała go w pracy i dodawała odwagi w kontaktach z klientami. Nelly wpadała do niego do St. Cyrus, gdzie zamieszkał po śmierci babci Zofii. Rzucała jedną pracę po drugiej, twierdząc, że nikt nie docenia dostatecznie jej intelektu. Czasem spędzali ze sobą weekendy, czasem zostawała na dłużej. Spacerowali po plaży, latali nad wybrzeżem samolotem wypożyczonym z aeroklubu. Gotował dla niej, gdy zawinięta w koc, czytała książki lub oglądała kilka odcinków z rzędu House of Cards. W duszy śmiał się do siebie, mając ją tuż obok.

Nelly uważała, że Malcolm mógłby być najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miała, ale jako mężczyzna zupełnie jej nie pociągał. Irytowała ją jego nadmierna czułość. Wolała, aby czasem był szorstki, zdecydowany, by nie powtarzał tej irytującej formułki: „Jak chcesz, kochanie. Zrobimy tak, abyś była szczęśliwa”. Nigdy nie podszedł i nie wziął jej ot tak, po prostu, z czystej zachcianki, kiedy na przykład wracała po joggingu i mokra od potu wchodziła pod prysznic.

Chciał się jej oświadczyć, ale dręczyła go natarczywa myśl, że seks z nim ją rozczarowuje, doszedł więc do wniosku, że zanim wyjmie z czerwonego pudełka pierścionek zaręczynowy, powinien ją do siebie przekonać. Lęk przed jej oceną przeradzał się powoli w seksualną nerwicę. Przed pójściem z Nelly do łóżka ogarniała go panika na myśl o tym, że nie będzie miał wzwodu. Za każdym razem kończył przed czasem, co wprawiało go w jeszcze większe zakłopotanie. Mimo wielu prób nie potrafił się też otworzyć na eksperymenty, o których jedynie szeptali, leżąc przy zgaszonym świetle. Każda śmiała fantazja wydawała mu się skalaniem Nelly. Kiedy prosiła, by mocnym, aroganckim głosem wołał: „Weź go do buzi, kurwo”, coś ściskało go za gardło i głosem nastolatka przechodzącego mutację bełkotał coś na kształt: „Weź go sobie, koniu[1]”, co wywoływało u niej atak histerycznego śmiechu. Czuł, że musi coś z tym zrobić. Stawał więc nago przed lustrem, próbując oswoić się z własną cielesnością, i w pustym domu wypowiadał na głos to, o czym fantazjowała jego ukochana. Zniżał głos do szeptu, po czym wykrzywiał arogancko usta i mówił nonszalancko, że zerżnie ją tak, że będzie krzyczała i nie ma co liczyć na litość. Po trzech tygodniach takiego treningu poczuł, że jest gotów na pierwszą próbę. Ogarnęła go przy tym taka ekscytacja, jakby ponownie mieli przed sobą swój pierwszy raz.

Natomiast Nelly odkryła w sobie upodobanie do odgrywania roli dziwki, do znoszenia upokorzeń, spełniania czyichś zachcianek. Wyszukiwała w internecie ostrą pornografię, sceny, w których kobieta jest traktowana przedmiotowo. Czuła podniecenie i wyjątkowo silną pokusę, by zrealizować swoje fantazje, przekonać się, czy w rzeczywistości smakują tak samo.

Natknął się na nich przypadkowo. W lobby Park Hotel czekał na klienta kancelarii, który zrelaksowany porannym golfem na przyhotelowym polu, miał przystąpić do negocjacji związanych ze sprzedażą patentu na leki. Ujrzał ich, gdy czekali, aż recepcjonista poda im klucz do pokoju. Komandor Starski położył dłoń na biodrze Nelly, gdy szli razem po schodach. Malcolma ogarnęła dziwna słabość. Siedział w lobby dobre pół godziny, zupełnie nie zważając na klienta, który krążył wściekły opodal recepcji i spoglądał co chwila na zegarek. Nagle Malcolm wstał, podszedł do recepcjonisty i poprosił o sprawdzenie, czy komandor Starski jest w pokoju, bo od kwadransa czeka na niego kierowca. Mężczyzna zadzwonił, a Malcolm zanotował w pamięci numer pokoju: 46.

Nie chciał pukać, nie chciał być świadkiem ich zażenowania, a może gorzej – triumfu i pogardy w oczach ojca. Przyłożył ucho do drzwi. Rozpoznał jej głos. Intensywność, z jaką krzyczała, odebrała mu ostatnią nadzieję, że może ojciec nie potrafił stanąć na wysokości zadania. Zdawał się przewyższać go również jako kochanek. Malcolm pogładził palcami drzwi jakby w geście pożegnania. Właśnie przed momentem dowiedział się, że własny ojciec uwiódł miłość jego życia i rżnął ją za drzwiami pokoju numer 46 w Park Hotel.

W GÓRACH CAIRNGORMS

Po rozstaniu z Nelly Malcolm pojechał w góry Cairngorms. W plecaku miał trochę ubrań, śpiwór i karimatę. Nie zastanawiał się nad tym, gdzie będzie spał, nie przejmował się, gdy zimne wieczorne powietrze przenikało go do szpiku kości, kiedy przyszło mu nocować pod gołym niebem. Pewnego poranka wschód słońca nad wzgórzami Cairngorms sprawił, że myśli Malcolma popłynęły ku jego dziadkom. Wiedział, że ich dusze, odziane w kilty z tartanem klanu Gordonów, nadal unoszą się nad wodami jeziora Loch Avon. Spacerują w mgłach, spowijających szczyty, połączone wieczną miłością. Malcolm zmówił za nich modlitwę, prosząc, by pamiętali o nim, gdziekolwiek przyjdzie mu być, by pełnili przy nim straż niczym aniołowie. Wrzosowiska pachniały poranną rosą. Chłodne powietrze oczyszczało jego udręczony umysł. „Nie myśleć – szepnął. – Nie myśleć, a będzie dobrze. Przecież nie umarłem, przecież za wzgórzem kryją się kolejne dni, może lata. Jeszcze nie umarłem, choć wczoraj pragnąłem tego jak niczego innego na świecie. Tylko czy miłość jest warta umierania? Miłość? Jaka miłość, skoro jej już nie ma. Nie spotkam jej nigdy więcej. Więc wspomnienie? Zawód? Zawód wart jest śmierci? Nie ma w tym logiki. Rozumiem, że boli, że trudno oddychać, ale – jak powiedziałby mój mentor profesor Parker – »miłość to nic więcej, tylko somatyczne objawy nerwicy spowodowanej tęsknotą za kimś bliskim«. Czy to strach?”. Wędrował po górach przez następne kilkanaście dni, starając się zapomnieć o ukochanej, pogodzić się z sytuacją i, co najważniejsze, wybaczyć sobie, że nie sprostał wyzwaniu, że nie okazał się dla Nelly wystarczająco interesującym mężczyzną. Takie rozumowanie sprawiło, że Malcolm nie tylko jej wybaczył, ale też wzbudziła w nim coś na kształt współczucia, że przez jego nieudacznictwo była zmuszona do… Nie chciał tego nazwać. Myśl o Nelly i jego ojcu wywoływała w nim obrzydzenie. Mimo wszystko nadal kochał tę dziewczynę. Pełen sprzecznych emocji, szedł przed siebie, nie zważając na głód, zmęczenie i zimno, jakby udręczanie ciała stanowiło dlań rodzaj pokuty. „Indyjscy asceci wierzą, że osłabiając ciała, umacniają ducha” – jak powiedział mu kiedyś profesor Parker.

Podczas wędrówki po górach Cairngorms w Malcolmie dojrzewała decyzja, aby nie próbować więcej, aby pogodzić się z myślą o samotnym życiu bez nadziei na miłość, szczęście i spełnienie. Życiu podobnemu do tego, jakie wiodą mnisi praktykujący zen. Z każdą chwilą, walcząc z bólem, jaki odczuwał po stracie swej miłości, przekonywał sam siebie do tak obranej drogi. Drogi, którą nazwał dobrowolnym wyrzeczeniem się nadziei, wyrzeczeniem, które miało go uchronić od przyszłych rozczarowań. W kancelarii podziękowano mu za pracę w brytyjskim stylu: uprzejmie i chłodno. Zamknął okiennice domu w St. Cyrus i wyjechał do Londynu. Dzięki zdobytemu doświadczeniu wkrótce potem zatrudnił się jako prawnik w londyńskim oddziale firmy farmaceutycznej Devlin McGregor, która od czasu filmu Ścigany i historii doktora Kimble’a zdobyła światową sławę.

Malcolm liczył na to, że będzie umiał zacząć wszystko od nowa. I wtedy właśnie nastąpił regres, samotność sprawiła, że przeżył załamanie, ukrył się przed światem głęboko w sobie. Może to był dowód słabości, ucieczka, brak wiary w siebie? Mądry psychiatra dopatrzyłby się w tym pewnie silnej nerwicy, wywołanej traumatycznym rozstaniem z obiektem emocjonalnego uzależnienia. Tak czy inaczej u Malcolma pojawiły się kłopoty ze snem. Wszystko następowało powoli, z początku niemal niezauważalnie, ale stopniowo, miesiąc po miesiącu, depresja, rezygnacja i ciągle towarzyszący mu lęk spowodowały, że Malcolm z coraz większym trudem zmuszał się do pracy, a liczba dręczących go natręctw i zażywanych leków przeciwdepresyjnych systematycznie wzrastała.

W nowej firmie nie miał siły walczyć o pozycję, szybko dał się zdominować swojemu szefowi Richardowi Beswickowi, którego w myślach ochrzcił mianem „emocjonalnego perwersa”. Gdy tylko Beswick się zorientował, że Malcolm jest człowiekiem całkowicie wycofanym, zaczął go psychicznie torturować, co nazywał „korporacyjnym pozbawianiem strefy komfortu”.

„Tylko pracownik pozbawiony strefy komfortu, żyjący w ciągłej niepewności jutra, stale czujny, potrafi poświęcić firmie całą swoją uwagę” – taką dewizę zarządzania zespołem wygłosił podczas jednego z wigilijnych przyjęć.

Po dziesięciu latach pracy dla Devlin McGregor Malcolm czuł, że poświęca całą swą uwagę firmie, harując codziennie do późnego wieczoru, odbierając od szefa telefony w środku nocy, o poranku podczas golenia czy w weekendy, gdy rozpaczliwie starał się zapomnieć o pracy. Nawet po takim czasie głos Beswicka obezwładniał go i sprawiał, że siedząc na sedesie o siódmej rano, Malcolm czuł się winny, że nie jest jeszcze przy biurku w firmie, a słysząc dźwięk komórki, nie mógł się normalnie wypróżnić. Przez te dziesięć ostatnich lat Starski ograniczył swoje potrzeby do posiłków, książek czytanych w wannie, lotów nad wybrzeżem małą Cessną 162 w niedzielne poranki, meczów Chelsea, o ile odbywały się na stadionie Stamford Bridge lub innego londyńskiego klubu, oraz – co stanowiło dlań największą frajdę – prowadzenia własnego bloga i internetowej audycji klubu samotnika, poświęconych twórczości Beatlesów.Życie Malcolma stało się schematyczne. Każdego dnia, z wyjątkiem weekendów, chodził w porze lunchu do sklepiku spożywczego sieci FNAC, gdzie kupował na wynos zapakowanego w folię sandwicza, siadał z nim na ławce przy katedrze św. Pawła i jadł powoli, zdając sobie sprawę, że to najlepszy czas w godzinach pracy. Podczas tych chwil lubił bawić się w grę, którą nazwał „Następna kobieta, która wyjdzie zza rogu, zostanie moją żoną”. Potem puszczał wodze fantazji na temat ich poznania, pierwszych randek, niepewności, nieśmiałych pocałunków, które i tak by go nie przekonały, że znalazł miłość, której szuka. „Taka cudowna egzaltacja – myślał – taka głupota, niepraktyczna, śmieszna, taka, o jakiej mówił dziadek. Kochać całym sobą, pełnymi płucami, bez mentalnych hamulców”.

Marzył o tym wszystkim, a potem wracał do pracy, by znów poczuć się nikim, bezwartościową pozycją kosztową na liście płac firmy farmaceutycznej Devlin McGregor.

NAD OCEANEM

– Nie znużyłem cię moją opowieścią? – spytał Malcolm.

– Co? – mruknął O’Shea wyrwany z zadumy.

– Pytam, czy nie znużyłem cię moją opowieścią.

– Nie, nic a nic – zaprotestował O’Shea. – Chociaż nie mogę się doczekać opowieści o nich. Chciałbym usłyszeć o twoich żonach. Tak je nazywasz, prawda? Żonami? Intrygują mnie. Jak je poznawałeś?

– Zanim ci to opowiem, chcę, abyś poznał ich historie. Moja ścieżka przecięła się z ich drogami w jakimś momencie, ale przed tą chwilą one miały swoje życie. Może wtedy łatwiej ci będzie uwierzyć, że można kochać dwanaście kobiet jednocześnie.

– W to nie uwierzę – zaprotestował O’Shea. – Kochać można tylko raz, jedną kobietę, i to na całe życie.

– Mówisz to jako bezwzględny płatny morderca? – zakpił Malcolm.

– Z miłości zostałem tym, kim jestem – wyznał nieoczekiwanie O’Shea.

– Twoja historia wydaje mi się ciekawsza niż moja. – Malcolm był zaintrygowany. – Opowiesz mi o tym? – Starał się wyobrazić sobie, jak silne uczucie mogło pchnąć Seamusa O’Sheę do przyjęcia roli „cyngla” strzegącego mrocznych sekretów firmy Devlin McGregor, z którą on, Malcolm Starski, nieopatrznie związał swój los.

– Opowiesz mi? – powtórzył Malcolm.

– Mamy czas – wykręcił się od odpowiedzi O’Shea. – Najpierw chcę poznać twoją historię i zrozumieć, dlaczego ty i ja siedzimy w samolocie lecącym nad oceanem, w jaki sposób doszło do tego, że obudziłem się dziś rano z przekonaniem, że odbiorę ci życie, a pod wieczór znalazłem się w sytuacji, w której nas obu dzieli kilka godzin od śmierci. Na ile starczy nam paliwa?

– Cztery do pięciu godzin – odparł Malcolm, spoglądając na wskaźnik umieszczony na panelu.

– No właśnie. – O’Shea się zadumał. – Chyba musiałeś liczyć się z niebezpieczeństwem, jakie na siebie ściągniesz. Mm? Myślałeś o tym?

– Pociągała mnie myśl, że je spotkam, że wyrwę się z ciasnego świata, jaki dla siebie stworzyłem – wyznał Malcolm. – Wiem, że brzmi to tak, jakbym postradał rozum, ale to określenie jest bliskie rzeczywistości. Bo jak inaczej można nazwać poddanie się niewolniczej pracy w korporacji, w której każdego dnia dobrowolnie wystawiasz grzbiet na razy otrzymywane od szefa?

– No tak. Były tego warte? – O’Shea próbował zaspokoić swą ciekawość. – Mówię o kobietach. Były tego warte?

– Masz wątpliwości? – odpowiedział pytaniem na pytanie Malcolm.

– Pytam, czy poznanie ich wszystkich było warte życia.

– Tak. – Malcolm się uśmiechnął. – Nigdy nie miałem co do tego wątpliwości.

– Rozumiem. – O’Shea pokiwał głową, po czym spojrzał na leżący obok rewolwer i dotknął go opuszkami palców. Patrząc na pierwsze gwiazdy, których blask pojawił się na wieczornym niebie, zwrócił się znów do Starskiego: – Obaj zginiemy w tym samolocie?

– Zapewne – przyznał Malcolm.

O’Shea uśmiechnął się smutno.

– Opowiedz mi ich historię – rzucił, głęboko oddychając, jakby odpowiedź, jaką usłyszał, wcale go nie zdziwiła.

– Nie umiem opowiadać tak, aby właściwie oddać uczucia.

– Spróbuj – nalegał O’Shea. – Jak w Baśniach z tysiąca i jednej nocy; dopóki będziesz mnie intrygował swoją historią, a ja będę chciał słuchać, dopóty cię nie zastrzelę.

– To miło – rzekł kpiąco Malcolm. – Bardzo uprzejmie z twojej strony.

– Zaczynasz? – zniecierpliwił się O’Shea.

– A zrewanżujesz się opowieścią, dlaczego z miłości zostałeś zabójcą?

– W swoim czasie. A teraz mów.

– Zacznę od Soray – westchnął z uśmiechem Malcolm, któremu sprawiła przyjemność perspektywa opowiedzenia o ukochanych kobietach. – Tylko mi nie przerywaj głupimi pytaniami, na które zapewne nie znalazłbym racjonalnej odpowiedzi – zastrzegł z powagą w głosie. – Zgoda?

– Zgoda – odparł zaintrygowany O’Shea. – Zaczynaj. Która pierwsza? Soray?

SORAY

To był wyjątkowo upalny dzień w Bejrucie. Od samego rana do domu pana młodego przybywali tłumnie weselnicy. Wieczorem, gdy rozpoczynało się wesele, sala balowa wynajęta w Le Royal z trudem wytrzymywała napór gości. W uroczystości miało uczestniczyć około czterystu osób, a wśród nich liczni bracia, kuzyni i przyjaciele, dla których ślub Rashida i Soray był miłym urozmaiceniem ich nudnego, pozbawionego rozrywek życia.

Młoda para pozowała do zdjęć z każdym z przybyłych biesiadników. Soray całe ciało bolało z wysiłku, jaki musiała włożyć, uczestnicząc we wszystkich rytuałach, czego oczekiwano od niej tego wieczoru. Ale wiedziała, że ta chwila jest najpiękniejszym momentem jej życia, który wart jest wszelkiego poświęcenia.

Ozdobne bukiety na stołach tworzyły klimat niczym z hollywoodzkich filmów. Zapach białych lilii sprawiał, że Soray nie opuszczało przekonanie, iż przestępuje magiczne wrota, przez które wiedzie ścieżka do ogrodów opisanych w Koranie, których cuda zapewniają wieczne szczęście.