Muzeum Prawdy
- Wydawca:
- Wydawnictwo e-bookowo
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-938861-2-8
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- fiction
- kuriozalnego
- mrocznych
- muzeum
- namiętny
- owładniętej
- pilnie
- praktyczną
- prawdy
- umiera
- współczesne
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Muzeum Prawdy”
Wskutek kuriozalnego wypadku w operze ginie młody mężczyzna. Błyskawiczny reportaż Hannibala Smoke'a z jednodniowej sensacji przeradza się w pełne zagadek dziennikarskie dochodzenie. Trop wiedzie na odludzie, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach umiera ekscentryczny malarz. Okazuje się, że jego obraz jest pilnie poszukiwanym argumentem w owładniętej wyborczą gorączką wielkiej metropolii.
Po magicznym EMPLARIUM, Książce Roku 2012 w internetowym plebiscycie ,,Książka zamiast kwiatka", Hannibal Smoke zapuszcza się w głąb mrocznych tajemnic dawnej arystokracji, by ujawnić współczesne, zadziwiająco bliskie polskim realiom zbrodnicze kulisy kampanii wyborczej.
Muzeum Prawdy to namiętny dreszczowiec z trudnym romansem w tle. Osadzony w rzeczywistości, w której ,,nic nie jest takie jak myślisz". To także political fiction z praktyczną instrukcją: jak niezawodnie wygrać wybory.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hannibal Smoke
HANNIBAL SMOKE
MUZEUM PRAWDY
Hannibal Smoke
M U Z E U M P R A W D Y
© Copyright 2014 by Hannibal Smoke
Opracowanie graficzne: Hannibal Smoke
Korekta: Dobry Duch Jadwiga Niwińska
Wydanie I 2014
ISBN: 978-83-938861-2-8
Wydawca: Andrzej Rąkowski
Wszelkie prawa zastrzeżone
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń
nie jest przypadkowe.
1
Kiedy w loży na drugim piętrze pióro wymknęło się z dłoni wysokiej brunetki, Hannibalowi zamigotała myśl o upuszczonej kanapce, która zawsze spada masłem na podłogę. Miał ochotę kontemplować czarujący uśmiech kobiety, ale wzrok bezwiednie pobiegł za spadającym przedmiotem, który w świetle przygaszonych żyrandoli pikował na parter. Jeszcze zabłysł na ułamek sekundy i cicho utknął w oku zadzierającego głowę mężczyzny. Ranny zdołał uczynić kilka kroków wstecz, po czym wszystko w nim zastygło. Teatralny niezdarny gest, jakby pozdrawiał wiwatujący tłum. Zaciśnięta krtań. Nieme otwarte usta. I jedyne oko zdolne do przerażenia głęboko wbitym złotym szpikulcem.
Podczas antraktu z ukrytych głośników płynęła monotonna muzyka. Szmer rozmów z holu dobiegał z tym samym natężeniem. Ktoś głośno się zaśmiał. Gdzieś zaskrzypiały drzwi. Nieświadoma zdarzenia właścicielka pióra nadal pozwalała się adorować roześmianemu brodaczowi.
Głuchy upadek człowieka, który znikł między rzędami foteli, wymalował na twarzach kilku osób politowanie i niecierpliwą konsternację. Nikt nie kwapił się z pomocą, jakby oczekiwano, że pechowiec wstanie o własnych siłach, zaczerwieni się i dyskretnie usiądzie na swoim miejscu. Ale tylko zadygotał i zesztywniał na dobre.
Kiedy widownia zaczęła się wypełniać, poruszenie wywołał paniczny jęk mężczyzny, który niemal nadepnął makabryczną twarz denata. Zatrzymywany przez ciekawskich na próżno próbował się wycofać. Popłoch zdrętwiałych z przerażenia gapiów przeciął krzyk dziewczyny wyglądającej na parter z trzeciego piętra. Gotowa staranować zbiegowisko z dziką furią zbiegła na dół. Pospiesznie utworzony szpaler utorował jej drogę. Klęcząc przy zwłokach, zaszlochała „Mareczku!” i w osłupieniu oparła dłonie na ustach.
Kiedy nabrała odwagi, żeby oburącz usunąć pióro z broczącego krwią oczodołu, Hannibal zrobił jej zdjęcie telefonem. Kto mógł, patrzył na te usiłowania z napięciem, jakby nieboszczyk miał po tym ożyć i udać się do okulisty. Nie dała rady. Bezradnie cofnęła ręce jak saper, który nie potrafi rozbroić śmiercionośnego ładunku. Kiedy wybuchła płaczem, dwóch mężczyzn ostrożnie wzięło ją pod ręce i posadziło w fotelu. Jeden z nich pochylił się nad zwłokami i pokręcił głową. Drugi zadzwonił.
Hannibal opuścił lożę i poszedł korytarzem na drugą stronę widowni. Odszukał właściwe drzwi i z balkonu spoglądał na ludzkie kłębowisko wraz z brodatym mężczyzną i wysoką brunetką. Sfotografował złotą nakrywkę pióra, którą ściskała w dłoni i niedowierzanie, z jakim patrzyła na parter.
– Adam, widzisz coś?
– Nie za bardzo… Chyba zdarzył się jakiś wypadek.
– To chyba coś poważnego.
– Jeśli poważnego, to zaraz tu będzie policja. Do rana mogą nas trzymać w operze. Lepiej chodźmy.
– Chyba masz rację…
Wziął ją za rękę i pociągnął do wyjścia, na kontuarze balkonu pozostawiając wizytówkę. Hannibal znalazł na jej odwrocie kształtne cyfry starannie napisane czarnym atramentem. Rozparł się w fotelu, wybrał numer w telefonie i podyktował tekst. Nie upłynął kwadrans i materiał opatrzony zdjęciami znalazł się w Internecie. Rano wypełniał niemal całą pierwszą kolumnę gazety.
2
Ktokolwiek po raz pierwszy trafiał na komendę policji w Ost, wychodził stamtąd nieco skołowany. Na przesłuchania dowożono delikwentów od mrocznego dziedzińca, skąd pięli się windą na jeden z wielu wąskich korytarzy z dziesiątkami drzwi do zatabaczonych klitek. Wypuszczano monumentalnym wejściem od frontu. Ukryte w cieniu potężnej doryckiej kolumnady było otwarte na panoramę całego miasta. Na ulicę trzeba było zejść szerokimi schodami. Najpierw pojawiało się zakłopotanie, jaki obrać kierunek. Potem lęk, żeby na stromych stopniach nie skręcić karku.
Nie inaczej było z kobietą w czarnym żakiecie, tak samo dobrym na pogrzeb i ślub. Zatrzymała się na szczycie schodów, rozejrzała po dachach budynków milionowego miasta i zaczęła przeszukiwać torebkę. Kiedy znalazła telefon, natychmiast zadzwonił.
– Agata Morse, słucham.
– Dzień dobry. Nazywam się Hannibal Smoke. Czekam na panią przy samochodzie.
Wypatrzyła go. Stał oparty o czarne bmw i patrzył w jej stronę.
– Przepraszam… Jest pan ostatnim człowiekiem, z którym chciałabym rozmawiać – powiedziała łamiącym się głosem.
– Jestem jedynym człowiekiem, który nie będzie pani pytał o wczorajszy dzień.
– Niech się pan wreszcie… – Zdawało mu się, że zabrakło jej sił, by dokończyć.
– Pani Agato…
– Czy… – Chrząknęła. – Czy mógłby pan…
Przyspieszył kroku, kiedy oparła się o kolumnę i upuściła torebkę.
– Znowu wszystko leci mi z rąk – szepnęła anemicznie, zagryzając wargi. – Zakręciło mi się w głowie.
Była bliska płaczu i blada jak papier. Pozwoliła się wziąć pod rękę i powoli zaprowadzić do samochodu. Pomógł jej usiąść na przednim siedzeniu, podał torebkę i opuścił szybę. Wytarła czoło chusteczką i próbowała głęboko oddychać. Nie spuszczając jej z oczu, podszedł do pobliskiego kiosku, wyjął z lodówki wodę mineralną i zapłacił sprzedawcy.
Piła małymi łykami, zamykając oczy i nabierając tchu.
– Już lepiej?
– Tak. Dziękuję – powiedziała z ulgą.
Zapuścił silnik i bez pośpiechu ruszył przez miasto.
– Gdzie pan jedzie? – Zaniepokoiła się.
– Zawiozę panią do domu.
– To daleko.
– Wiem.
– Co pan jeszcze chce napisać? – spytała z nagłym rozdrażnieniem. – Zabiłam człowieka, to mało? Każdego ranka do końca życia będę się budziła z poczuciem winy, bo zabiłam człowieka. Niewinnego człowieka. Sfotografował pan tę dziewczynę. Widział pan kogoś bardziej zranionego? Wie pan, o czym myślę bez przerwy? Że tego żadnym sposobem nie można naprawić! Chce mnie pan dobić, zanim oszaleję?
– Raczej powinna pani coś zjeść.
– Skąd pan wie, że jestem głodna? – spytała zaczepnie.
– Pewnie policjanci wyciągnęli panią z łóżka i nie było czasu na śniadanie, prawda?
– Nie przyjechali po mnie zbyt wcześnie.
– Zakładałem, że praca w muzeum nie wymaga wstawania skoro świt.
– Wszystko pan wie… Widzi to, czego inni nie widzą, gdzie mieszkam, co robię… – Spuściła z tonu. Znów mówiła powoli, jakby tuż po przebudzeniu. – Chyba powinnam być przerażona. Dlaczego nie nalegam, żeby mnie pan wypuścił?
– Bo czuje się pani ofiarą niewyobrażalnego pecha. Bo to najgorszy dzień w pani życiu. Chce go pani mieć z głowy. Mnie też.
Nie odpowiedziała. Wyczuwał nutę zazdrości w otępiałym spojrzeniu, którym taksowała gromady przechodniów. W ubraniach odpowiednich na lato wyglądali na irytująco zadowolonych. Jesień tego roku była słoneczna i ciepła. Nawet twarze na wyborczych billboardach nosiły jeszcze ślady opalenizny.
Przerwała milczenie, kiedy wyjeżdżali z miasta.
– Tak się zastanawiam… Odkąd przyjechał pan do Ost, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. A może działy się zawsze i tylko pan je dostrzega?
– A może przywlokłem je ze sobą?
– Dlaczego pan tak mówi? Mam się poczuć mniej odpowiedzialna?
– Nie chodzi o panią. Nie przepadam za operą. Akurat przejeżdżałem obok, kiedy wchodziła pani do środka. Wiedziałem, że coś się stanie.
– Po prostu poszedł pan na premierowy spektakl? Biletów nie było od dawna.
– Właśnie. Akurat zwolniła się cała loża. Zająłem miejsce naprzeciwko pani.
– Dzięki temu policja nie uważa mnie za morderczynię, która celnie rzuca piórem. Sporo panu zawdzięczam – powiedziała z gorzką ironią. – Nawet byli sympatyczni. Powiedzieli, że jeśli nie zajdą nieprzewidziane okoliczności, dostanę rok w zawieszeniu na trzy lata. Po prostu sielanka. Czego pan jeszcze chce? Przecież to absolutny koszmarny przypadek!
– Nie dla mnie.
Zdążyła jęknąć „Boże”, kiedy zatrzymał się przed restauracją na skraju urwiska.
3
Z tarasu roztaczał się widok na bezkresną równinę z ostrą krawędzią gór na horyzoncie. Agata patrzyła na krajobraz nieruchomym wzrokiem i z trudem jadła kanapkę, jakby przyrządzono ją z drewna.
– Nie poradzę sobie z tym… – Znów była gotowa do płaczu. – Nie zniosę poczucia winy, udręki, osaczenia, jakby ktoś imadłem chwycił mnie za gardło. Głowa mi pęka, nie mogę oddychać, wszystko przychodzi mi z trudem, czuję sie stara, niedołężna, jakby ktoś przywiązał mi do pleców worek z kamieniami…
– Nie posłucha pani tego, ale to tylko kwestia czasu. Będzie dobrze.
– Niech mi pan nie mówi, że dla ludzi to gówniany news, chwilowa sensacyjka, ciekawostka, o której zaraz zapomną. – Nakręcała się coraz bardziej. – Nie mogę opędzić się od myśli, że teraz wszyscy o tym rozmawiają, pukają się w czoło, pokazują mnie palcem w gazecie, że tylko z tym jednym wydarzeniem w nieskończoność będą mnie kojarzyć. Cokolwiek zrobię, cokolwiek powiem, gdzie bym się nie pokazała, będę kretynką, która upuściła pióro w operze i zabiła człowieka. A przecież są jeszcze wariaci, którzy pomyślą, że zrobiłam to celowo. Dobrze pan wie, że moją twarz ludzie skojarzą tylko z jednym zdarzeniem. To jest wyrok na całe życie, a nie rok w zawieszeniu na trzy lata. Jestem winna, napiętnowana, przegrana.
W lokalu siedziało kilka osób uciszonych jej podniesionym głosem. Spłoszyła się, kiedy ktoś podniósł oczy znad gazety i dyskretnie spojrzał w jej kierunku.
– Chyba więcej już pani nie zje.
– Tak. – Zerwała się na równe nogi i poprawiła spódnicę. – Jedziemy?
Przekonanie, że jest obiektem powszechnej ciekawości działało nawet na pustym parkingu. Szarpała za klamkę auta, zanim Hannibal kliknął pilotem. Wcisnęła się głęboko w fotel i wyjęła z torebki telefon.
– Wibruje od rana, non stop. Bez przerwy sami dziennikarze. Gdybym znała pański numer, też bym nie odebrała.
– Nie wygląda pani na kogoś, kto boi się dziennikarzy.
– A wyglądam na kogoś, kto zabija ludzi w operze? Za dobrze znam dziennikarzy, żeby nie wiedzieć, jak postępują w takich sytuacjach. Robią to tak, jak pan. Traktują cię jak rzecz, przedmiot do medialnej obróbki. Dają ci spokój, jak już jesteś kłębkiem nerwów, psychicznym trupem.
– No tak.
– Co „no tak”? Wiem z pierwszej ręki, jak ten mechanizm działa. Spotykałam się z dziennikarzami w pracy i po pracy. Zwierzali się, bo nie uważali mnie za ofiarę tylko przyjaciółkę. Widywałam ich codziennie. Pisali, nagrywali, filmowali. Żadnej wpadki, najwyżej na początku jakieś małe potknięcia. Było trochę złośliwości, kiedy jeszcze myśleli, że Mahlen dla ozdoby sprowadził sobie słodką idiotkę. Wie pan, że byłam kiedyś rzecznikiem prezydenta Mahlena?
– Wiem.
– No pewnie… I co to zmienia? Czy to przygotowuje na takie zdarzenie? Nikt nie wie, jak to jest, dopóki go to nie dopadnie. Nie zastanawiasz się, jak to działa naprawdę. Jeśli na tej samej stronie gazety jest twoje zdjęcie i jakiegoś bandyty, nawet nie przyjdzie ci do głowy, że te dwa światy dzieli odległość tylko jednej szpalty. Przecież nikt nie pomyśli, że jedno z drugim jakoś się łączy, że zamiana miejsc jest możliwa. Tym bardziej z powodu pióra! Ja wiem, że to moja wina, niedbalstwo, nieuwaga, brak wyobraźni. Adam poprosił mnie o numer telefonu. Zapisałam mu na wizytówce, oparłam rękę na kontuarze, zamiast od razu schować do torebki to przeklęte pióro. Chwila nieuwagi i należysz do innej kategorii ludzi. Tych, którzy zabijają…
– Policjanci pokazali pani gazetę?
– Gdyby mnie uderzyli kijem bejsbolowym, skutek byłby podobny. Kiedy wychodziłam z opery, już słyszałam głosy, że ktoś został zabity. Tłum walił do wyjścia. Chyba wszyscy pomyśleli, że policja zamknie operę i przesłuchania będą się ciągnąć w nieskończoność. Na premierze był komplet. Nie miałam pojęcia, że mam coś wspólnego ze śmiercią tego człowieka. Pojechałam do domu, wyłączyłam telefon i poszłam spać. Coś mi się śniło, okropna noc. Policjanci przyszli rano, powiedzieli, co się stało. Wkurzyłam się, myślałam, że to jakiś durny żart. I wtedy pokazali mi gazetę. Mówili do mnie, właściwie poruszali ustami, bo ja przestałam słyszeć. Potwornie zahuczało mi w skroniach, poczułam, że robię się lodowata i ktoś mnie zabija, zaciskając imadło na czole.
– I mimo to zabrali panią na komendę?
– Myślałam, że stracę przytomność, że to koniec, że tak się umiera. Siedzieli ze mną tak długo, aż jakoś doszłam do siebie. Uprosiłam ich, żeby mnie zabrali ze sobą. Nie chciałam zostać sama. Bałam się, że w razie czego nikt mi nie pomoże… Źle zrobiłam?
– Dobrze.
– Nie pyta pan o to przeklęte pióro…
– Obiecałem, że o wydarzenia wczorajszego dnia nie zapytam.
– Ach tak… Dopiero w domu zauważyłam, że pióra nie ma. Zresztą, co to za strata… Nakrywkę znalazłam w torbie. Było zamieszanie. Nie pamiętam, jak się tam znalazła. Policjanci ją zabrali. To wszystko, co wiem.
Popatrzyła na Hannibala, jakby czekała na serię pytań. Skupiony na wyprzedzaniu kilku ciężarówek nie odpowiedział. Manewr był dość niebezpieczny, ale na Agacie nie zrobił najmniejszego wrażenia.
– Właściwie po co chciał się pan ze mną zobaczyć?
– Chciałem panią poznać.
– To najgorsza okazja świata.
– Często takie miewam.
– Co mam zrobić, pocieszyć pana?
– Proszę zrobić to, co na pani miejscu zrobiłby dobry rzecznik prasowy.
– Dać sobie czas do namysłu i opracować plan wyjścia z sytuacji kryzysowej? I tak nie zamierzałam z nikim rozmawiać, tylko zamknąć się w domu i ryczeć w nieskończoność.
– Tu będzie pani ryczeć? – Akurat GPS pokazał, że dojechali na miejsce. Posesja na przedmieściach Bai była tak gęsto zarośnięta cyprysami, że jedynie przez kraty w bramce widać było fragment starego budynku, ganek z piaskowca, rzędy doniczek i kota zwiniętego w kłębek.
– Wejdzie pan na herbatę? – zapytała zachrypniętym głosem.
– Pomyślałem, że jeśli odmówię, polubi mnie pani.
– Jak panu na tym zależy, to proszę obiecać, że więcej pan o mnie nie napisze.
– Taki miałem zamiar.
Z niedowierzaniem pokiwała głową.
4
– Bo ja wiem, czy to wypada… – Siwowłosa staruszka wsparta na miotle schowała banknot w kieszeni fartucha i niepewnie rozglądała się po oknach starych kamienic. Trudno było zgadnąć, czy wypatruje ruchu firanek, czy resztek tynku gotowych w każdej chwili runąć na brukowany chodnik. – Ktoś zobaczy i będzie gadanie, że siostrzeniec jeszcze nie ostygł, a ja już coś kombinuję.
– W razie czego proszę powiedzieć, że jestem z policji.
– No pewnie. – Spojrzała na niego z politowaniem. – Tutaj każdy wie, jak wygląda tajniak.
– Racja. A na kogo wyglądam?
– Bo ja wiem… Na takiego, co w mordę dać potrafi, ale rąk sobie brudzić nie lubi. Jakoś czułam, że ktoś taki przyjdzie po Robusiu posprzątać.
– Domyśla się pani, co jest do sprzątnięcia?
– Nie jestem głupia, żeby się pchać między wódkę i zakąskę. Przy sprzątaniu i mnie moglibyście zahaczyć na śmietnik.
– To chyba jednak pokaże mi pani to mieszkanie.
– Żartowniś… – Zamruczała. – Chyba pan sobie nie myśli, że ze strachu? Bo tutaj wystarczy raz krzyknąć i zaraz przylecą tacy, co im dwa razy powtarzać nie trzeba.
Poszła przodem do mrocznej klatki schodowej zalatującej moczem i pleśnią. Tupał za nią krok w krok po trzeszczących drewnianych schodach, na których miarowo stawiała żylaste nogi w grubych pomarszczonych pończochach.
– Trzecie piętro, to już nie na moje lata… – Przystanęła, opierając się na miotle. – Mały Robuś to tu skakał jak zając, susami po trzy stopnie. Jedynak, ale dobry był chłopiec, sprytny, starszym ludziom pomagał. Teraz już takich nie ma, co by im się chciało zrobić zakupy za cukierka. No, jak podrósł, to i jemu się w głowie poprzestawiało.
– Nie mówiono do niego „Mareczek”?
– Mareczek? Nieee. – Skrzywiła się. – „Robercik” to jeszcze mówiła jego matka, a moja świętej pamięci siostra. Zginęła w wypadku, jak miał pięć lat. „Robusia” zrobił z niego ojciec. Piekarzem był, na płuca mu się rzuciło, zdążył się nacieszyć maturą syna i zaraz zmarł. Robuś był zdrowy jak rydz, ale jak ktoś ma pecha… Matko święta. – Pokręciła głową. – Kto by się czegoś takiego spodziewał? Jak powiedzieli w telewizji, że Robert Hauer nie żyje, to mi dopiero sąsiadka wytłumaczyła, że to Robuś. Chciałam powiedzieć „nasz”, ale jaki on tam nasz… Komu by tu do głowy przyszło, żeby do opery chodzić?
Na trzecim piętrze stanęła przy brudnych masywnych drzwiach i zabrzęczała pękiem jednakowo wyglądających kluczy.
– Mieszkam za ścianą, ale wieki tu nie byłam – powiedziała. Na przekór temu przekręciła w zamku pierwszy lepszy klucz. – Dawno nie wietrzone, pewnie śmierdzi…
Nie śmierdziało. W środku panował porządek. Mieszkanie było dość spore, z wysłużoną dębową podłogą, ozdobnymi ościeżnicami i ciężkimi rzeźbionymi meblami, które mogły uchodzić za antyki. Z kwadratowego korytarza otwarte drzwi prowadziły do trzech słonecznych pokoi, łazienki i kuchni. Pomieszczenia pomalowane na niebiesko z wzorkiem naniesionym wałkiem, wzorzyste dywany zdeptane na papier i brak jakichkolwiek nowych sprzętów podsuwały myśl, że zegar z kukułką przestał tu chodzić wiele lat temu.
– Nic nie zostało, starocie zostawił, resztę wyniósł, pewnie sprzedał – powiedziała, patrząc z uznaniem na szmirowate obrazy wypełnione bukietami kwiatów, wazonów i turlających się psiaków. – Ale mieszkanie ładne, nie?
Hannibal skinął głową.
– Co pan chce, piekarz to był kiedyś gość. Jak rzeźnik, szewc albo zegarmistrz. Wymarli co do jednego. Niech pan powie, jak to jest, przecież ludzie nie przestali nosić zegarków, w butach chodzą, jak kiedyś…
– Który pokój należał do Roberta?
– Ten, najmniejszy. – Zaprowadziła go do pomieszczenia z wąską kozetką, szafą i biurkiem. Obecność kogoś młodego zdradzał jedynie sfatygowany plakat Roxette i skromna kolekcja metalowych odznak przyczepionych do słomianki.
– Jak ojciec zmarł, to Robuś jakby ze smyczy się zerwał. – Nie wypuszczając miotły z rąk, opadła na krzesło przy biurku. – Całymi dniami go nie było. Jeździł gdzieś, ładnych ubrań nakupował. Ani myślał pilnować interesu ojca. Mój nieboszczyk mąż za niego żyły sobie wypruwał, a ten gówniarz przyszedł któregoś dnia z takimi dwoma i mówi, że sprzedane. Kilka pokoleń Hauerów pracowało w tej piekarni i poszło! Zrobili tam sklep z używanymi szmatami z zagranicy. Wyobraża pan sobie? Taki wstyd!
– Co zrobił z pieniędzmi?
– Bo ja wiem… Pewnie przepuścił. Coś mówili, że gdzieś elegancką restaurację sobie kupił, ale gdzieżby tam mu starczyło z naszej piekarni. Przez dziesięć lat kilka razy tu był, żeby mieszkanie do reszty ogołocić. Nawet się nie przywitał, nie pomyślał, żeby o zdrowie zapytać, czy głupia ciotka płaci rachunki. Takimi samochodami podjeżdżał, że dzieciarnia się zbiegała z całej okolicy. Tutejsze siksy opowiadały, w jakie garnitury się ubiera, jaki ostrzyżony, wypachniony. Nic, tylko gangsterka jakaś… – Zamilkła, jakby ostatnia uwaga mogła wyprowadzić Hannibala z równowagi.
– Przez te lata nigdy go pani nie widziała?
– A jakże, na ulicy szedł z gromadą takich jak on. Wysiedli z czyściutkich samochodów, wystrojeni jak na wesele szli do restauracji w tym wielkim hotelu ze srebrną kulą, no…
– Concordia.
– Właśnie. Ja do niego „kochaniutki”, a on w śmiech tak specjalnie, żeby tamci pomyśleli, że jakaś pomylona starucha coś bredzi. Chciałam gówniarzowi nawtykać, ale młodych nie dogonisz.
Machnęła ręką i z pomocą miotły podniosła się z krzesła.
– Całkiem obcy człowiek się zrobił… I nawet mi nie wstyd, że o siostrzeńcu, nieboszczyku przecież, źle mówię. Może i nie wypada, ale czy co innego można powiedzieć? Szkoda człowieka, no pewnie, ale że serca nie miał, też szkoda… Pan patrzy…
Otworzyła szafę, potem szufladę. Kiwnęła głową, żeby poszedł za nią do sypialni. Znowu pusta szafa, pusta szuflada.
– Nie pytam, czego pan szuka, ale tu nic nie ma. Po meble pan nie przyszedł?
– Nie.
– Chwała Bogu. – Na jej twarzy wymalowało się poczucie ulgi. – Wczoraj przyjechały tu ciężarówką takie dwa dryblasy, klucze od Robusia mieli, chcieli meble zabierać. Przepędziłam. Rozumie pan, przecież po siostrze już by mi nic nie zostało!
– Ale jakiś album ze zdjęciami na pewno pani ma…
– Mam, pewnie. Pan poczeka, pomyszkuje w spokoju za swoimi tajemnicami, a ja poszukam albumu.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, zrobił krótki spacer po mieszkaniu. Niczego nie otwierał, wiedział, że kobieta mówi prawdę. Zatrzymał się w salonie przy oknie, skąd roztaczał się widok na dziesiątki upiornych kamienic Pale. Las kominów, czarnych wystrzępionych kikutów nad rumowiskiem dachówek należał niegdyś do porządnej dzielnicy górników i rzemieślników handlujących w centrum miasta i na pobliskim targowisku. W czasie wojny ani jedna kula nie zaświszczała w tej okolicy, więc nie było czego naprawiać. Potem powód zamienił się w nawyk. Pale wyrzucił na ubocze Ost nowy kierunek rozbudowy miasta. Niewielu to dostrzegło i w porę poszukało szczęścia gdzie indziej. Pozostali latami zastanawiali się, czy spadające dachówki to jeszcze zaniedbanie czy już zwiastun ruiny. Nikt też nie potrafił powiedzieć, kiedy rzemieślnicy zamienili się w meneli i bandziorów. Bo Pale nikogo nie obchodziło.
Zaskrzypiały drzwi. Potem podłoga. Do środka zajrzała wysoka, szczupła blondynka w ciemnych okularach. Trzęsła się ze strachu.
5
– Bardzo pana przepraszam… – Była już w środku, kiedy zapukała we framugę drzwi. – Policjanci mi powiedzieli… Czy to mieszkanie Roberta Hauera?
– Tak.
– Jest pan pewien? – Patrzyła na mieszkanie z przykrym zdumieniem, jak brutalnie przywrócona rzeczywistości z pięknego snu. – Jestem…
– Liza Brant.
– Pan mnie zna?
– Jestem dziennikarzem. Nazywam się Hannibal Smoke. Wczoraj widziałem panią w operze.
– Aha… – Nie wiedziała, jak zareagować. Zdjęła okulary i spojrzała na Hannibala dużymi niebieskimi oczami. Wyglądały jak połyskujące klejnoty w sinej obwódce, której nie udało się zamaskować makijażem. – Przepraszam… Przyszłam tu, ale mam ochotę uciec.
– Proszę zostać, zaraz tu przyjdzie ciotka Roberta, obejrzymy album z rodzinnymi zdjęciami.
– Mówił, że nazywa się Marek Hauer.
– I co jeszcze?
– Że pochodzi z zamożnej rodziny… Myśli pan, że to też nieprawda?
– Niestety. Był dla pani kimś bliskim?
– Lubiłam go. To był bardzo sympatyczny, miły kolega. Ktoś wyjątkowy. Wcale nie musiał kłamać.
– Sądząc z pani przerażenia, chyba musiał.
– Na dole miałam nieprzyjemne spotkanie z jakimś łobuzem. To dlatego. – Miała ciepły melodyjny głos jak radiowa spikerka na nocnej zmianie. – Zresztą, jestem jeszcze roztrzęsiona po wczorajszym zdarzeniu. Policjanci wypuścili mnie dość szybko, ale do rana nie mogłam zasnąć. Co zamknęłam oczy, widziałem tę straszliwą ranę, to pióro wbite tak głęboko… Masakra… Przyszłam tu, bo nie mogę przestać o tym myśleć. Chciałam tylko zrozumieć, kim był Mar… Robert.
– Od dawna go pani znała?
– Od kilku miesięcy.
– Miał przyjaciół?
– Chyba tak. Mówił, że ma. Czy on zrobił coś złego? Popełnił przestępstwo?
– Nie sądzę. Był sierotą, synem miejscowego piekarza. Uciekł z Pale i na swój sposób realizował swoje marzenia.
– Nie do wiary… Nie wiem, co z tym zrobić. Oszukał mnie, ale nie skrzywdził. Żal mi go i czuję się wplątana w jakiś dziwny ciąg zdarzeń.
– Nie może pani pójść do domu i po prostu o tym zapomnieć.
– Właśnie, nie mogę.
– Więc proszę pójść ze mną i pokazać mi miejsce, gdzie Robert mieszkał naprawdę.
Dziewczynę zaskoczyła bezczelna łatwość, z jaką nieznajomy zaproponował jej rolę przewodnika po zakamarkach cudzej prywatności.
– To wszystko dzieje się zbyt szybko. Nie daje mi pan chwili do namysłu.
– Nie warto tego odwlekać i zamęczać się domysłami.
– No dobrze… Mogę pana zaprowadzić. Na schodach zastanawiałam się, jak sama wyjdę z tej rudery. Co za dzień… A co z tą ciocią i jej zdjęciami?
– Coś mi mówi, że jednak ich nie znajdzie.
Za drzwiami usłyszeli tupanie w różnych kierunkach. Staruszka zaglądała to tu, to tam, zapuszczając żurawia do różnych pomieszczeń. Kiedy ich zobaczyła, z entuzjazmem wycelowała palcem w Lizę.
– Ejże… Czy wy tu sobie przypadkiem gniazdka nie chcecie uwić?
– W życiu! – Dziewczyna żachnęła się. – Przepraszam, chciałam powiedzieć…
– No i nie ma tych zdjęć – powiedziała staruszka, z urazą odwracając głowę od Lizy. – Ja ten album tutaj lubiłam przeglądać. Pewnie zostawiłam na stole i Robuś zabrał. Sam pan widzi, co to za chłopaczysko… A pan?
– Nie ma tu nic, co mogłoby mnie zainteresować – powiedział Hannibal. – Ale jestem wdzięczny za miłą pogawędkę.
– No, co ja tam stara mogę ważnego powiedzieć…
– Do widzenia pani.
– Z Bogiem.
Hannibal uścisnął jej rękę. Liza jedynie skinęła głową.
6
– Jak pan na to wpadł, że nie będzie miała tych zdjęć? – zapytała, kiedy wychodzili z budynku.
– Nie wiem. Kiedyś zwróciłem uwagę na pani zdjęcie w witrynie sklepu z damską bielizną. Od tej pory byłem pewien, że prędzej czy później się spotkamy.
– Pan też… Studiuję historię sztuki i trochę dorabiam pozowaniem. To zdjęcie szczególnie się spodobało. Czasem ktoś mnie zaczepia, mówi, że skądś mnie zna, ale nie potrafi sobie tego przypomnieć. – Liza zatrzymała się przed kałużą, jakby tylko wpław można ją było pokonać. – Tak poznałam Mareczka, znaczy… Roberta. Gadam i gadam. Nie muszę panu tego opowiadać.
– Mam nadzieję, że nie czuje się pani zmuszona.
– Nie… Nie wiem. – Ruszyła przed siebie resztką bruku wystającą z wody. – Jestem straszliwie zmęczona, mam ochotę zasnąć na całą dobę. Ale coś mnie jeszcze popycha, żeby dowiedzieć się, kim naprawdę był Robert. Tylko trochę się boję, że wplącze mnie pan w coś podejrzanego, jakoś mi zaszkodzi…
– Jest pani moim sojusznikiem, a ja mam obowiązek chronić swoich informatorów.
– Czyli co, po prostu mam panu zaufać?
– Po prostu.
– Zaufanie to dziś gówniany towar. Szczególnie tutaj. – Znów się zatrzymała. Tym razem na widok pryszczatego chłopaka u wylotu podwórka. Wsparty o maskę pilnował samochodu Hannibala, palił papierosa i popisywał się wypuszczaniem z ust kółek dymu. – Taksówkarz nie chciał mnie przywieźć do Pale. Mówił, że tu z każdej bramy może wyleźć robactwo i rozebrać mu auto na kawałki.
– Proszę poczekać – odparł Hannibal.
Poszedł przodem i rzucił chłopakowi monetę. Tamten złapał ją w locie i zasalutował palcem przytkniętym do czoła.
– Wózek nienaruszony. Polecam się na przyszłość.
Liza nieco zesztywniała, kiedy puścił do niej oko. Poczekała aż z rękami w kieszeniach odejdzie na bezpieczną odległość i zajęła miejsce w samochodzie.
– Zakazana morda, aż mi skóra ścierpła…
– Akurat mówią na niego Morda. Tydzień temu wbiegł do płonącego budynku i uratował czteroletnie dziecko – powiedział Hannibal.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Dzisiaj wszystko jest inne niż myślę?
– Chyba tak. Dokąd jedziemy?
– Na drugi koniec miasta, najprościej obwodnicą. To się nazywa Rezydencja Niat.
– Nad jeziorem?
– Tak. Kilkupiętrowy długi budynek przy piaszczystej plaży.
Przy wyjeździe z podwórka minęli się z radiowozem. Policjanci spojrzeli na Hannibala z uwagą, jakby jego twarz wydała im się znajoma.
– Myśli pan, że przyjechali do mieszkania Roberta? Po co?
– Muszą je zabezpieczyć. Nie spieszy im się.
– Może niepotrzebnie tam jedziemy, bo już zabezpieczyli mieszkanie w Niat?
– Nie zabezpieczyli.
– Nigdy się pan nie poddaje? – W jej pytaniu wyczuł niechęć dla pozbawionego rozterek robota.
– To tylko przejażdżka.
Nikt nie pomyślał, żeby w Pale zbudować wjazd na obwodnicę. Była tam tylko niedostępnym wiaduktem, pod którym należało przejechać i zawrócić na wsi kilka kilometrów za granicami Ost. Przedtem jednak rzadko uczęszczane wertepy wiodły na wzgórze, skąd roztaczał się posępny widok na rozległe składowisko odpadów. Z żarłocznym apetytem pochłaniało wyrobisko po zamkniętej kopalni, nieczynny plac targowy i cuchnące krzaczaste parowy zanurzone we mgle. Barierą dla śmieci był gęsty sosnowy las, za którym ciągnęły się hektary nieużytków przeciętych szosą. Hannibal odniósł wrażenie, że Liza cały czas wstrzymywała oddech i dopiero tu zaczęła oddychać.
– Nie pochodzi pani z Ost, prawda?
– Przyjechałam z Chat. Rodzice uparli się, żebym studiowała ekonomię. Dopiero po dwóch latach zrozumieli, że nie studiuję, tylko się poświęcam.
– Znam Chat, klasztor, tamtejsze obyczaje…
– Obyczaje… Pyta pan, czy rodzice dowiedzieli się o moim pozowaniu? Już wiedzą, wciąż są zszokowani. Moi rówieśnicy z Chat też. Kiedyś pozwoliłam sobie na kilka nieśmiałych aktów. Wygrzebali, pokazali sąsiadom i wie pan, co usłyszała moja mama? Nie pomyślałabym, że im to przez usta przejdzie: kurwa, dziwka, lachociąg! Na dodatek tak logicznie potrafili to wytłumaczyć. Jeśli modelka, to się rozbiera, jeśli dla niej to takie łatwe, to sypia z kim popadnie. Na początku rodzice wstydzili się pokazać na ulicy. Całe Chat.
Liza powiedziała to z takim zapałem, jakby tylko czekała na okazję, by choć na chwilę zapomnieć o Robercie. Jej rumieńce były oznaką zmęczenia i nagle pobudzonej złości.
– Te wszystkie pytania, dlaczego to robię, co mi jest, czego mi brakuje, kto mnie namówił? Bo to przecież może wynikać z jakiegoś zboczenia, głupoty albo demoralizacji! – Rozkręcała się. Zwłaszcza, że temat jej leżał, a rozmówca nie zdradzał najmniejszych oznak dezaprobaty. – Powinnam już być obwieszoną gromadą dzieci mężatką, w najgorszym wypadku ciężarną. A jak nie jestem, to trzeba mi postawić diagnozę. A jak jeszcze bardziej oddalam się od schematu, bredzę o wyrażaniu emocji, to najlepiej w kaftan!
Obwodnica przypominała nudną niemiecką autostradę. Nad wstęgą asfaltu bezkolizyjnie wijącą się w gęstym lesie zmierzch zapadał wcześnie, a senność zakłócały jedynie światła billboardów peryferyjnych marketów i hurtowni. Wyjątkiem była pewna siebie, szpetna twarz Olivera Kromolina, którego wyborcza oferta przez parę kilometrów zapowiadała prezydenturę na miarę europejskich aspiracji. Monotonia szosy zdawała się nie mieć najmniejszego wpływu na Lizę. W czarnym kostiumie w świetle przejeżdżających aut była tylko twarzą i energicznie poruszającymi się dłońmi. Wydawała się jeszcze szczuplejsza, wyposażona w tę szczególną zwiewną lekkość, która obywa się bez jakiegokolwiek wysiłku.
Kiedy Liza zamilkła i ziewnęła, pomyślał, że natychmiast zaśnie.
– Zaraz, zaraz… – nagle się ożywiła. – Boże… Właściwie jak pan to sobie wyobraża? Przecież ja nie mam klucza.
– Poda mi pani adres, może poczekać w samochodzie albo pójść ze mną.
– Chce się pan włamać?
– Może mieszkanie jest otwarte?
– Pan oszalał? Przecież tak się nie robi…
– Pani niczym nie ryzykuje, słowo.
– Cholera! – powiedziała gniewnym tonem uprowadzonej, która coraz gorzej znosi swój los.
7
Z jednej strony najnowsze modele aut na parkingu, z drugiej białe łódki kołyszące się przy pomoście. Trzypiętrowy budynek był jasną pomysłowo wygiętą bryłą otoczoną egzotyczną roślinnością w drewnianych donicach. W ciepły wieczór z obszernych balkonów dobiegały roześmiane głosy biesiadników, zanosząc się echem po łagodnej tafli jeziora. Wrażenie zadowolenia i luksusu zapewniał jeszcze człowiek w uniformie zbierający zaostrzonym kijem odpadki na plaży.
Hannibal zaparkował z dala od latarni. W spojrzeniu Lizy dostrzegł gonitwę sprzecznych myśli.
– Tak nie wolno… Chcę, żeby pan wiedział, że to mi się nie podoba.
– Mnie też nie, ale nie ma innego sposobu.
– A jak ktoś…
– Nic się nie zdarzy, proszę się nie martwić.
– Brama naprzeciwko, pierwsze piętro, korytarzem w prawo, numer osiem – powiedziała drżącym głosem. – Żeby otworzyć bramę, trzeba wcisnąć cztery, pięć, cztery i gwiazdkę.
– Dziękuję.
Cicho zamknął samochód i bez pośpiechu poszedł ścieżką wyznaczoną przez solary umieszczone w nisko przystrzyżonym trawniku. Patrzyła, jak wprowadza szyfr i znika za bramą. W myślach liczyła kroki potrzebne, by dojść do mieszkania Roberta. Potem sekundy, które mu wystarczyły, żeby wejść do środka i zapalić światło. Przez chwilę pomyślała, że drzwi były otwarte, potem zwątpiła, czy jej nowy znajomy naprawdę jest dziennikarzem. Wiatr zerwał kilka liści. Kiedy zakołysały się przed szybą auta, wsunęła się głęboko w fotel.
8
W apartamencie Hauera panował wzorowy porządek, żadnych niedopałków, niedomytych naczyń czy gazet porzuconych w trakcie czytania. Wszystko tu pachniało nowością jak w nieużywanym lokum na pokaz. W obszernym salonie połączonym z aneksem kuchennym okna współzawodniczyły wielkością z telewizorem i dziwacznymi obrazami odbierającymi rozum nadmiarem metalicznie połyskujących bąbli. Hannibal ominął skórzaną kanapę dla tuzina gości, zajrzał do toalety i na dłużej zatrzymał się w garderobie, rozsuwając lustrzane drzwi, za którymi znajdowała się kolekcja garniturów, krawatów, równo ustawionych butów i starannie ułożonych czystych koszul.
Nie inaczej było w sypialni wyposażonej w regały i biurko. Narzuta na łóżku nie miała żadnych zagnieceń, sterty papierów w szufladach pieczołowicie dosunięto do prawej krawędzi, grzbiety książek na półkach tworzyły pomysłową falę, jakby Hauer chciał kogoś przyłapać na grzebaniu w jego rzeczach. Przy tej maniakalnej pedanterii stary album z postrzępionymi brzegami na stoliku przy łóżku wyglądał na pominięty podczas sprzątania szpargał.
Hannibal wsunął go pod pachę, wrócił do salonu i usadowił się w fotelu przed stołem, którego ozdobą był gustowny wazon z bukietem białych storczyków. Pomruk wygodnego mebla zbiegł się z cichym skrzypieniem drzwi. Liza weszła do środka i przestraszona oparła się o nie plecami.
– Ktoś szedł za panią? – zapytał, podnosząc wzrok znad albumu.
– Nie. Nie mogłam wysiedzieć w samochodzie – powiedziała szeptem. – Pomyślałam, że przecież i tak jestem pańską wspólniczką, więc…
– Często bywała pani w tym mieszkaniu?
– Kilka razy… Bo to mieszkanie… Lubię zadbanych mężczyzn, ale jest takie sterylne, krępujące. Mam nadzieję, że niczego pan nie uszkodził, nie strącił…
– Robert nie używał komputera?
– Umarłby bez laptopa, prawie się z nim nie rozstawał.
– Nie ma go tu.
– Pewnie został w samochodzie. Przyjechał po mnie, zaparkował niedaleko opery… Po tym, co się stało, nawet nie pomyślałam…
– Jakim samochodem Robert jeździł?
– Granatowym volvo.
– Mówił, że mieszka tu sam?
– Właściwie nie, ale takie sprawiał wrażenie, że wydawało się to oczywiste.
– To proszę zajrzeć do garderoby.
Obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem, jakby chciał ją naprowadzić na ślad nieznanej rywalki.
– Dobrze, ale potem już pójdziemy? Wysiadam fizycznie i psychicznie. Proszę.
– Zgoda.
Kiedy z nabożnym respektem otworzyła drzwi do garderoby, wyrwał zdjęcie z albumu i schował je w kieszeni marynarki. Wertował go nadal, nasłuchując ostrożnej krzątaniny wśród wieszaków, najpierw sumiennego pośpiechu, potem przedłużającej się ciszy. W końcu usłyszał „co jest?” i Liza wróciła do salonu.
– Tam są ubrania Roberta i jeszcze jakiegoś tęgiego faceta – powiedziała z niesmakiem. – Robert z kimś mieszkał?
– Ten facet nazywa się Piotr Robinson – powiedział Hannibal. – Zna go pani?
– Nie mam pojęcia, kto to może być. A co pan sądzi?
– Sądząc z lektur i dokumentów, to inżynier, ma doktorat i międzynarodowe stosunki w branży wydobywczej.
– Roberta znajomi tym się zajmowali. Mówił, że ma udziały w takich firmach, że geologia to jego hobby.
– Obawiam się, że nie jego. Mieszkanie też.
– Niemożliwe.
– Znalazłem rachunki, wszystkie są wystawione na Robinsona. Proszę zobaczyć. – Pokazał jej zdjęcie w albumie. – To chyba on.
Postawny siwiejący mężczyzna wraz z Robertem napinali muskuły na skraju urwiska, za którym w oddali majaczyły sylwetki szybów naftowych. Obaj byli w kaskach i kaloszach, brudni i zadowoleni.
– Nie znam go. Nie chcę znać. To jakiś matrix… – Spacerowała po salonie z rękami splecionymi na głowie. – Robert mówił, że sam urządzał to mieszkanie, że wszystko…
– Co w tym mieszkaniu na pewno należy do niego?
– Teraz już nie wiem… Niektóre ubrania… Te czasopisma.
Podała mu kilka ekskluzywnych magazynów sprzedawanych w prenumeracie, naruszając idealny stos na półce pod ławą. Stanęła za Hannibalem, kiedy przerzucał strony z reklamami biżuterii, kosmetyków i odzieży.
– To – powiedziała, wskazując palcem przystojniaka w garniturze Hugo Bossa. – Dokładnie tak Robert był wczoraj ubrany.
Nie musieli tego uzgadniać. Hannibal odłożył album na miejsce, Liza czasopisma. Nasłuchiwali przy drzwiach, czy ktoś nie nadchodzi, Hannibal zgasił światło i wyszli, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
9
Nie odzywała się przez cała drogę. Nie drgnęła, kiedy zatrzymał się na osiedlu zabudowanym kilkupiętrowymi blokami. Wyłączył silnik i patrzył na delikatny profil dziewczyny, której zmęczenie odbierało siły, ale nie ujmowało wdzięku.
– Myśli pan…
– Tak?…
– Myśli pan, że on i tamten mężczyzna…
– Nie wiadomo.
– Jasne – powiedziała z przekąsem, nie zmieniając pozycji. Wciąż siedziała wsparta na łokciu, patrząc za przechodniem ciągniętym przez psa ma smyczy. – Kiedyś czekał na mnie przed uczelnią, chciał zaprosić na obiad. Wyszłam z koleżankami, więc zaprosił nas wszystkie. Był uprzejmy, zabawny, każdą potrafił skomplementować, rozbawić dowcipem. To naprawdę wydawało się takie naturalne, niewymuszone. Miał klasę. Wszystkie mi go zazdrościły. Wtedy pomyślałam, że jest doskonały – powiedziała z nutą tęsknoty. – A on był tylko …akuratny. Zawsze otwierał przede mną drzwi do samochodu, zanim usiadłam, odsuwał krzesło, wciąż pytał, czy mi czegoś nie trzeba, czy może pomóc… Kiedy chciałam się dowiedzieć, czy dobrze wyglądam, nie bąkał na odczepnego, jak każdy facet. Coś poprawił, doradził. Jak pochwalił, wiedziałam, że naprawdę mu się podobam… Ale gdzieś w głębi duszy czułam, że to wszystko wygląda jak w podręczniku, że on za bardzo się stara, jakby…
– …kogoś naśladował?
– Właśnie.
– Nie ubierał tego, co lubi, tylko to, co jest na topie. Tak samo z czytaniem, jedzeniem, strzyżeniem. Prawda?
– Chyba ma pan rację… Taki nieprawdziwy plastikowy człowiek…
– …który posługuje się instrukcją, jak wszystkim się podobać.
– A ja dałam się na to złapać… – Ziewnęła z dłonią na ustach. – Trochę podła ta rozmowa o zmarłym, co?
Nie zdążył odpowiedzieć.
– Ciekawe, czy dobrze się bawił… Co myślał naprawdę. Do czego zmierzał. Powie mi pan?
– Nie wiem. Robert aż tak bardzo mnie nie interesuje.
– A więc kto?
– Osoba, którą naśladował.
– Może nikogo takiego nie ma.
– Może to nie jest jedna osoba.
– Zaczynam wątpić, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Muszę iść spać. – Wyciągnęła do niego rękę. – Chyba już się nie zobaczymy. To był bardzo zły dzień, ale mimo wszystko dziękuję.
– Do jutra – powiedział, kiedy otworzyła drzwi.
„Do jutra” dotarło do niej po kilku krokach. Zawróciła, ale czarne bmw było już za daleko.
10
– Rozumiem zainteresowanie Agatą, ale żeby cały dzień uganiać się za tym Hauerem? – W pustej redakcji Kuriera głos Daniela Cukara pobrzmiewał tonem nienaturalnie donośnej skargi zabłąkanej w labiryncie boksów zastawionych komputerami. – Kuriozalny wypadek i tyle. To już historia. Daj spokój, jutro wszyscy o tym zapomną – powiedział, siadając na brzegu biurka. Nawyk był nieszkodliwy, kiedy ważył pięćdziesiąt kilogramów mniej. Nie mógł się odzwyczaić, więc stosował wymówkę, że jako redaktor naczelny i udziałowiec ma prawo rujnować część, która do niego należy.
– Chłopak z Pale, sierota przed trzydziestką. Ukrywa prawdziwą tożsamość, zachowuje się jak imitacja kogoś innego, popisuje majątkiem i nienagannymi manierami. Prawdopodobnie żyje na cudzy koszt w Niat – powiedział Hannibal, nie odrywając oczu od komputera.
– Na czyj koszt?
– Jakiegoś nadzianego inżyniera.
– I to cię tak zastanawia? – melancholijnie mruknął Cukar – W pokoleniu, które żywi się reklamami i mirażem sukcesu na skróty? Gdyby nie wypadek w operze, skończyłby na odwyku albo za kratkami. Chcesz skopać tyłek nieboszczykowi i zrujnować życie temu inżynierowi?
– Nie.
– To o co chodzi?
– Jeszcze nie wiem.
– Znam ten upór… – Cukar westchnął przy akompaniamencie trzeszczącego biurka. – A co z Agatką?
– Jest zdruzgotana.
– Trudno się dziwić, to wrażliwa wspaniała dziewczyna. Piekielny niefart. – Cukar wziął z biurka jej wizytówkę i przewracał w palcach, jakby oglądał zdjęcie. – Nie wiedziałem, że zahaczyła się w muzeum.
– Lepiej mi powiedz, dlaczego przestała pracować w ratuszu. – Hannibal wciąż klepał w klawiaturę, przeszukując Internet.
– To było na długo przed twoim przyjazdem do Ost. Chyba nikt nie wie, co się stało. Spakowała manatki i już jej nie było. Po jej odejściu dali gładki komunikat, że Agatka była świetnym, niezastąpionym rzecznikiem, bardzo żałują, bla, bla, bla. Pamiętam, że spodziewaliśmy się oficjalnego pożegnania. Nie było. Chyba tylko jakieś zdjęcie z bukietem kwiatów rozesłali mailem po redakcjach. Chłopcy posmutnieli. Lubili ją. Na konferencje prasowe wyrywali się na ochotnika. Graham Mahlen był marnym prezydenciną, ale z tą Morse miał całkiem niezłą prasę.
– Powiedziałeś „niezastąpiona”?
– Bez niej Mahlen przegrał wybory.
– Skoro był marnym prezydenciną… – Hannibal wzruszył ramionami.
– No masz, od razu widać, że nie jesteś z Ost. Agata dostała posadę w nagrodę za urodę. Ci durnie z ratusza mówili wprost, że władza z taki oczami i cyckami będzie lepiej wyglądać. Mało ich obchodziło, że skończyła public relations ze złotym medalem w Ened, że przeszła najlepszą możliwą praktykę w największych stołecznych dziennikach, że miała kapitalne wyczucie mediów i nastrojów społecznych. Obecny senator Mahlen był wtedy wiceprezydentem. Kiedy zaczęła wychodzić przed szereg i składać poważne obietnice, on pierwszy chciał ją wywalić. Jednak ktoś mu uprzytomnił, że w ten sposób strzeli sobie w kolano. Spróbowali raz czy dwa zrealizować pomysły Agaty, słupki popularności podskoczyły i od tej pory jedli jej z ręki. Graham Mahlen prawie się nie odzywał, a wygrał wybory z taką przewagą, że już nikt nie pamięta z kim. Po roku spokojnej prezydentury Agata odeszła, ale myśleliśmy, że Mahlen utrzyma stanowisko, że siła rozpędu wystarczy. On chyba też tak myślał, uśpiły go sondaże i zarozumialstwo. Wiktora Gardnera po prostu nie znał. Pochopnie zgodził się na debatę, przyszedł nieprzygotowany jak wieloryb, który otwiera paszczę na bezbronny plankton. Wyszedł upokorzony i ośmieszony. Nie było transmisji na żywo, więc początkowo nikt się tym nie przejmował. Ale Mahlen przesadził z naciskami na telewizję, żeby debaty w ogóle nie pokazywać. Nie raz tak pogrywał, ale tym razem chłopcy się wściekli, Gardner zaprotestował, zrobił się dym i program poszedł w telewizji krajowej. Powtórkom nie było końca, nagranie trafiło do Internetu i radia. Chyba wszyscy to widzieli lub słyszeli z odpowiednim komentarzem. I to był gwóźdź do jego trumny. Stał się powszechnie rozpoznawalnym symbolem pewnego siebie groźnego dla demokracji despoty. Półgodzinna pogawędka wystarczyła, żeby stracił popularność i przegrał wybory.
– Tobie wystarczy minuta, żeby na dobre rozwalić biurko.
Do Cukara dotarło, że mebel skrzypi ostatkiem sił. Zanim powlókł się do fotela, zaplątał się w przewód i strącił telefon. Sapaniu i mamrotaniu przekleństw nie było końca. Wreszcie odstawił aparat i usadowił się naprzeciwko Hannibala.
– Teraz rozumiesz, dlaczego Agata to był skarb?
– Jeśli ta akrobacja była na jej cześć, to rozumiem.
– Wiesz co, ja ci kiedyś wpieprzę – zagroził Cukar. Zmarszczka na środku czoła miała dowodzić, że to poważna deklaracja.
– Przeglądam jej oświadczenia, wypowiedzi… – powiedział Hannibal. – Logiczne, komunikatywne, niczego za dużo ani za mało. Jestem pod wrażeniem.
– Od razu mogłeś powiedzieć, że wpadła ci w oko.
– Wpadła. Sęk w tym, że zabija facetów przyborami do pisania.
– Przynajmniej długo nie cierpią. – Cukar zdobył się na blady uśmiech. – Wiesz, nawet takim starym dziennikarskim prykom jak ja przez te wszystkie lata jej brakowało. Pomyślałem, że skoro Mahlen znowu kandyduje, a dla władzy obciąłby sobie jaja, zrobi wszystko, żeby Agata dla niego pracowała. Dlatego byłem mocno zdziwiony, że poszła do opery z człowiekiem Gardnera, tym… jak mu tam… Adamem Talinusem.
– Czytam o nim. Wygląda mi na odpowiednik Agaty, kiedy zaczynała pracę w ratuszu.
– Tak, to zdolny chłopak, ale praca dla Gardnera to nie to samo, co dla Mahlena. Miał ułatwione zadanie. Gardner to autorytet, wielka postać. Znałem dziewięciu prezydentów Ost. Nie ma z kim go porównywać. Szczerze mi go szkoda. Przeklęta białaczka…
– Co z nim?
– Nic nowego. Dawca się znalazł. Wiktor czeka na przeszczep. No i ma żonę o niespożytych siłach. Rebeka potrafi całą noc patrzeć na męża przez szybę izolatki, a następnego dnia prowadzić kampanię wyborczą na pełnych obrotach.
– Myślisz, że to pod publiczkę?
– I tak, i nie. Rebeka wie, że kandyduje na prezydenta przede wszystkim dlatego, że nazywa się Gardner. Jest świadoma swoich niedostatków. Ma zbyt małe doświadczenie, dla jednych jest tylko żoną, dla innych potencjalną zgorzkniałą wdową, która bez Wiktora sobie nie poradzi. Myślę, że w tej sytuacji po prostu zachowuje się przyzwoicie. Jest za mądra, żeby nie wiedzieć, jak wspieranie męża pozytywnie usposabia wyborców, ale to nie pic. Naprawdę udana z nich para. Dzięki obojgu nazwisko Gardner w Ost dużo znaczy. Poza tym to sensowna kobieta. Jeśli wysłała Talinusa, żeby zwerbował Agatę, to nieźle kombinuje. Takie trio ma spore szanse na wygraną, choćby im codziennie pióra wypadały z rąk.
– I tym chytrym sposobem niemal udało ci się wybić mi z głowy nieboszczyka z Pale, kierując moje zainteresowania w stronę polityki.
– Hannibal, przecież ty tak lubisz zbiegi okoliczności.
– Domyślam się, jaki będzie następny.
– Co ty powiesz…
– Agata Morse mieszka w Bai, gdzie burmistrzem w dalszym ciągu jest kandydat na prezydenta Ost, Oliver Kromolin.
– O, kurczę, o tym nie pomyślałem. – Cukar zarechotał. – No dobra, powiedz mi jeszcze, za czym ty tak kopiesz w tym komputerze.
– Mam to pióro.
– Zmiłuj się…
– Pozłacane pióro Qumran firmy Max von Max z mikromapą wędrówki Świętej Rodziny i skuwką zwieńczoną białym agatem – Hannibal czytał opis z monitora. – Limitowana kolekcja obejmująca osiemset czterdzieści dziewięć sztuk…
– Niesssamowite… – zgrywał się Cukar.
– Kiedy Morse odeszła z magistratu?
– Siedem lat temu.
– Wtedy Max von Max zrealizował zamówienia na te pióra.
– No proszę…
– Każde kosztowało prawie dwanaście tysięcy.
– Mój samochód jest tyle wart. Jeśli je ukradła, wsadzisz ją do pudła?
– Ona chyba nie wie, że jest takie drogie.
– To żadne usprawiedliwienie – kpił Cukar. – To co teraz, będziesz szpiegował wszystkich właścicieli takich piór?
– Pewnie. Wezmę z domu aparat fotograficzny i zaprowadzę ich na mecz koszykówki.
11
– Daniel, co z tobą, będziesz nocował w redakcji?
– Zaraz idę do szpitala.
– Do Gardnera?
– No coś ty. Moja żona będzie miała operację. Zaglądam do niej kilka razy dziennie, stąd mam bliżej. Nie wypytuj… Myślę, że wszystko będzie dobrze.
– Wyściskaj Ewę ode mnie.
Kiedy Hannibal zjechał windą na parking, Cukar nadal stał jak posąg, patrząc przez szklaną ścianę biurowca na migotanie tysięcy świateł Ost. Po chwili zniknął w głębi redakcji i zgasił światło, zamieniając budynek w jedną z wielu pozbawionych życia kanciastych brył. Miasto płonęło gmatwaniną neonów, podświetlonych fontann i reflektorów aut mknących w różnych kierunkach. Hannibal nasłuchiwał pomruku samolotu przelatującego nad głową, stukotu kół z pobliskiej stacji metra i zgadywał, czy kogoś jeszcze spotka, czy ktoś zadzwoni. Zadzwonił.
– Purt, co słychać?
– Nic szczególnego, Hauer nie był notowany, w cokolwiek zamieszany, nie mam tu nawet wykroczeń drogowych. Świętej pamięci porządny obywatel. Chyba ostatni w tym mieście.
– Do opery przyjechał granatowym volvo.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Samochód nie należał do niego.
– To zmienia postać rzeczy… Poczekaj… Poczekaj… Mamy takie volvo na policyjnym parkingu. Stało na zakazie. Gdyby odjechał po spektaklu, nikt by się nie czepiał. Ale do rana to już przesada.
– Kto jest właścicielem?
– Piotr Robinson.
– To ten.
– Ktoś od nas dzwonił do niego. Nie odbiera.
– W samochodzie powinien być laptop.
– W tym samochodzie nic nie ma. Możesz mi powiedzieć, czego ty właściwie szukasz?
– Tropu.
– Aaa… Jak będę coś wiedział, dam ci znać.
Hannibal wsiadł do samochodu i po przekątnej pokonywał opuszczony parking, zwalniając przed dwustronnym billboardem Rebeki Gardner. Pieczołowita obróbka w photoshopie przyniosła przesadny skutek – po redukcji zmarszczek i piegów wyglądała na młodszą o piętnaście lat. Zagadkowa gumowata twarz nie wzbudzała sympatii ani niechęci. Pozbawiony finezji projekt całą siłę rażenia koncentrował w olbrzymim stemplu z nazwiskiem Gardner.
Hannibal bez pośpiechu pokonywał zatłoczone ulice. Zwalniał na rondach, których centralnym punktem były takie same podświetlone billboardy. Mijał jeden za drugim. Osamotnione, pozbawione konkurencji i proste w przekazie za każdym razem przemawiały nieco inaczej. Czerwone stemple wydawały się coraz mniej natarczywe, ustępując pola wyborczemu hasłu „Porządek i rozwój”. Nieprzenikniona twarz Rebeki powoli zaczęła się demaskować. Najpierw komentując hasło lodowatą determinacją, potem szczyptą zamyślenia, które nie miało nic wspólnego z kampanią wyborczą. Domyślał się, które zmarszczki usunięto do zera, a gdzie pozostawiono ich ślad, żeby kandydatki całkiem nie zamienić w humanoida. Zaczęło do niego docierać rzeczywiste oblicze stanowczej kobiety po pięćdziesiątce, nazbyt surowej, jakby pozbawionej zdolności do pełnej swobody i szczerych odruchów. Wiedział, że potrafiła się śmiać, choć zawsze z odrobiną czujności, gotowa w każdej chwili naśladować sztuczny wizerunek kolportowany w całym mieście.
Zaparkował pod domem i wybrał się jeszcze na krótki spacer do billboardu stojącego nieopodal banku. W ocalonych od ingerencji komputera źrenicach dostrzegł ślad udręki. Jednak niezwiązanej z chorobą męża. Domyślał się raczej jakiegoś zadawnionego osobistego dramatu.
Z kieszeni marynarki wyjął stare zdjęcie w kolorze sepii. Poplamione i pełne zagnieceń ktoś częściowo przedarł, jakby chciał zniszczyć, ale zmienił zdanie. Dwie kobiety i dwaj mężczyźni w dobrych nastrojach pozowali do zdjęcia, unosząc w dłoniach kieliszki przy suto zastawionym stole. Kobiece fryzury upięte w kok, kraciaste marynarki i nalepki na wódce datowały powstanie zdjęcia na lata sześćdziesiąte.
Przed dorosłymi na dywanie bawiła się trójka dzieci pilnowana przez uważnie wpatrzonego w obiektyw psa. W przeciwieństwie do niego maluchy zajęte bałaganem złożonym z klocków, lalek i plastikowych pojazdów, nie zwracały uwagi na fotografa. Jednak ten zadbał, żeby ładna buzia dziewczynki z fikuśnymi kucykami znalazła się w kadrze. W jej oczach malował się smutek z powodu kalectwa pluszowego misia z oderwaną łapą.
12
Zdawało mu się, że najpierw usłyszał przekleństwo. Potem już całkiem wyraźne mamrotanie, niezdarne szuranie po gołej podłodze i skrzypienie desek. Kiedy zaczęła sapać pod drzwiami, zapukał jeszcze raz.
– Kto mi tu dupę po nocy zawraca? – staruszka warknęła znienacka jak dobrze wyszkolony pies.
– Hannibal Smoke.
– Bzdury jakieś. Nikt tak się nie nazywa. Idź w cholerę człowieku.
– Proszę się nie bać. Rozmawialiśmy dzisiaj o pani siostrzeńcu.
– Pan z policji?
– Nie.
– Aha… No daj pan spokój. Mieszkanie jest zapieczętowane. Tam nie wolno wchodzić – burknęła z irytacją.
– Chciałem z panią porozmawiać.
– Ale ja nie chcę.
– Mam zdjęcie z albumu Roberta.
– Zdjęcie… Wielkie mecyje…
Nie naciskał. Wiedział, że z ciekawości otworzy. Przekręciła zamek i cofnęła się za mur obronny w postaci zwisających z wieszaka starych płaszczy. Pozbawiona miotły wyglądała jak strachliwe filigranowe czupiradło wywleczone spod szafy. Na dodatek spłoszone osobliwą atmosferą intymności. Przesunęła dłonią po ukrytej pod nocną koszulą płaskiej piersi i spojrzała kątem oka na rozbebeszoną pościel za otwartymi drzwiami sypialni.
– Pokaże pan to zdjęcie czy nie?
Zniknęła za płaszczami, popychając boczne drzwi. Zapaliła światło, chwilę zawahała się, patrząc na blaszany czajnik i usiadła przy stole nakrytym ceratą ozdobną w pąki czerwonych róż. Zajął krzesło obok i podał jej zdjęcie. Tylko przez chwilę udawała, że wyświadcza mu wielką przysługę. Cofnęła głowę, żeby lepiej widzieć i czubkiem palca wodziła po fotografii. W jej dotyku było coś z pieszczoty okazywanej utraconej młodości.
– Jak to dawno było… Będzie z pół wieku… – Rozrzewniła się. – Wszyscy tacy młodzi…
– Kto jest na zdjęciu?
– Ziutka i Alfred, znaczy się moja siostra i szwagier. Siedzą po prawej. A ci po lewej to Scheiblerowie.
– Sąsiedzi?
– Dobrzy sąsiedzi, prawie jak rodzina. Zachodzili czy trzeba, czy nie trzeba. Scheiblerowa kwiaty sprzedawała, on był fryzjerem. Pocieszny człowiek, pajac jakich mało. Przychodził i zaraz się wydurniał. Wszyscy dusili się ze śmiechu, dzieciaki piszczały. Mieszkał tu – wycelowała palcem w podłogę – piętro niżej. Akurat samochód sobie kupił. Nawet pamiętam, że ford taunus się nazywał. W naszym budynku to był pierwszy samochód, więc wstyd było się nie napić. Ileż oni wytrąbili… Siostra mnie zawołała, pokazała jak, to im to zdjęcie zrobiłam. I jeszcze na podwórku z samochodem.
– Mieszkanie nie zmieniło się ani na jotę.
– W tamtych czasach wszystko kupowało się na lata. Meble to czasem na całe życie. Siostra na pewno by coś w końcu zmieniła, ale jak umarła, Alfred nawet o tym nie myślał. Tylko Robuś i Robuś. Chciał chłopaka na człowieka wykierować. Pilnował go, gonił do nauki, do snu czytał, książki kupował. Wszystkie takie, wie pan, żeby miał ambicję, jakiś cel w życiu.
– A te dzieci?
– Dopóki Robuś się nie urodził, u Ziutki zawsze były jakieś dzieci. Jak się nudziły, zgarniała z podwórka, nakarmiła, dawała zabawki. Niewielki był z tego pożytek.
– Bo?
– Bo powyrastały na bandytów albo prostytutki, jak prawie wszystkie dzieciaki w Pale.
– A ta dziewczynka?
– No ta, to chyba nie. Nawet nie pamiętałam, że była u Ziutki. To córka Willmanów. Mieszkali dwie kamienice dalej. Alfred bardzo ich szanował, lubił porozmawiać. Szwagier był mądry, ale oni do niego to już takie rzeczy mówili, że ja, głupia, wolałam się wtedy trzymać z daleka.
– Czym się zajmowali?
– Prowadzili aptekę. Biednym pomagali. No