Strona główna » Humanistyka » Echolalie. O zapominaniu języka

Echolalie. O zapominaniu języka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-140-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Echolalie. O zapominaniu języka

Język można nabyć, ale można również stracić. Ludzie zapominają słowa, wyrażenia, nawet całe języki, z biegiem czasu wspólnoty językowe porzucają mowę, którą kiedyś się posługiwały, języki zaś zanikają i ustępują miejsca nowym. Echolalie opowiadają o wielu formach językowego zapominania. Poruszając się pomiędzy starożytną, średniowieczną i współczesną kulturą, odkrywają związki pomiędzy mową, pismem, pamięcią i zapomnieniem. Niezależnie, czy tematem rozważań jest średniowieczna literatura czy współczesna beletrystyka, klasyczna poezja arabska czy narodziny języka francuskiego, strukturalistyczna lingwistyka czy uwagi Freuda na temat afazji, Daniel Heller-Roazen rozważa z precyzją i wnikliwością formy, efekty i konsekwencje trwania i zanikania języka. Jego zdaniem w mowie konstrukcja i destrukcja zawsze idą w parze. Śmierć jednego języka może być narodzinami drugiego, a doświadczenie odchodzenia mowy może leżeć u podstaw literackiej, filozoficznej i artystycznej kreacji.

Od dziecięcego gaworzenia do dziedzictwa wieży Babel, od świętych języków judaizmu i islamu do koncepcji martwego języka i politycznego znaczenia współczesnych języków zagrożonych i na wygnaniu – Echolalie w oryginalny, elegancki i erudycyjny sposób zapraszają nas do refleksji nad naturą zwierzęcia, które mówi i zapomina.

Polecane książki

Szczęście nie zawsze można urodzić. Bywa, że trzeba je pochować. Laura od lat jest mężatką. Na pozór spełniona i szczęśliwa, z dnia na dzień coraz silniej odczuwa emocjonalną pustkę. Ma wrażenie, że wszystkie prawdziwe uczucia zatrzasnęła wiekiem białej trumny niewielkich rozmiarów. Mimo to uśmiecha...
Bycie pełnoetatowym rodzicem nie jest zajęciem dla mięczaków! Dzięki masie praktycznych wskazówek, sowicie okraszonych humorem, Pat Byrnes pomaga ojcom zmierzyć się z trudnym, lecz niezwykle satysfakcjonującym wyzwaniem, jakim jest wychowanie dzieci. Dowcipna i przenikliwa analiza uroków (?) rodzici...
Czyż nie przeraża was i nie nawiedza we snach wilcze, beznadziejne zbratanie samobójców i owadzi, napowietrzny taniec wisielców?A jeśli…Kontynuacja książki o wszechmocy wisielca w wyobraźni i praktyce Zachodu. Zbigniew Mikołejko opowiada między innymi o wieszaniu angielskich czarownic w Starym i ...
Lincoln O’Neill nie może uwierzyć, że jego praca polega na czytaniu cudzych e-maili. Zgłaszając się na stanowisko „administratora bezpieczeństwa danych”, wyobrażał sobie, że będzie budował systemy zabezpieczeń i odpierał ataki hackerów – a nie pisał raport za każdy...
Poradnik do The Walking Dead – A House Divided to kompletny zbiór decyzji z jakimi przyjdzie wam się spotkać. Każda z nich oraz ich konsekwencje zostały szczegółowo opisane. W poniższym poradniku znajdziesz rozwiązanie zagadek logicznych oraz opis dialogów. Dzięki nim będziesz mógł podjąć najważniej...
Penelope Featherington od zawsze kocha się w przyjacielu swego brata. Lecz czy szara myszka może zwrócić na siebie uwagę rozchwytywanego kawalera? Obserwuje więc Colina Bridgertona z daleka i jest pewna, że wie o nim wszystko. Dopóki nie odkryje jego sekretu...Colin Bridgerton ma dość reputacji lekk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Daniel Heller-Roazen

„Doszły mnie słuchy, że niektórzy nasi mor­scy Yaho­osi oce­niają mój język mor­ski jako błędny, niewłaściwy w wie­lu miej­scach i nie będący obec­nie w użyciu. Nie mogę temu za­ra­dzić. W młodości, pod­czas mych pierw­szych podróży, po­bie­rałem naukę u naj­star­szych żegla­rzy i na­uczyłem się mówić ich języ­kiem. Lecz od owe­go cza­su od­kryłem, że mor­scy Yaho­osi skłonni są, na wzór lądo­wych, ule­gać no­win­kom mowy, która u tych ostat­nich od­mie­nia się co roku; a jeśli do­brze pamiętam, za każdym ra­zem, gdy po­wra­całem do kra­ju, ich daw­ny dia­lekt bywał tak od­mie­nio­ny, że z tru­dem uda­wało mi się pojąć ów nowy. Widzę także, że ile­kroć jakiś cie­kaw­ski Yahoo przy­by­wa z Lon­dy­nu, aby mnie od­wie­dzić, żaden z nas nie jest w sta­nie prze­ka­zać swych spo­strzeżeń w sposób zro­zu­miały dla dru­gie­go”.

Jo­na­than Swift, Podróże Gu­li­we­ra,

przeł. Ma­ciej Słomczyński, s. 8–9.

Roz­dział pierw­szyRoz­kwit ga­wo­rze­nia

Jak wia­do­mo, na początku dzie­ci nie mówią. Wy­dają odgłosy, które jak­by an­ty­cy­pują dźwięki ludz­kie­go języka, ale jed­no­cześnie są całko­wi­cie od nich różne. W miarę jak nie­mowlę zbliża się do mo­men­tu, w którym za­czy­na two­rzyć swo­je pierw­sze roz­po­zna­wal­ne słowa, ma do swej dys­po­zy­cji możliwości ar­ty­ku­la­cji, o których na­wet naj­bar­dziej uta­len­to­wa­ny po­li­glo­ta może tyl­ko ma­rzyć. Niewątpli­wie z tego właś­nie po­wo­du Ro­man Ja­kob­son za­in­te­re­so­wał się tą nie­mowlęcą pa­pla­niną, poza stu­dia­mi na te­mat ro­syj­skie­go fu­tu­ry­zmu, ba­da­nia­mi porównaw­czy­mi nad me­tryką języków słowiańskich czy fo­no­lo­gią struk­tu­ralną – nauką o kształtach dźwięków w języku. W pra­cy Kin­der­spra­che, Apha­sie und al­l­ge­me­ine Laut­ge­set­ze (Język dzie­ci, afa­zja i uni­wer­sa­lia fo­no­lo­gicz­ne), którą na­pi­sał po nie­miec­ku w la­tach 1939––1941, prze­by­wając na uchodźstwie w Szwe­cji i Nor­we­gii, Ja­kob­son za­uważył, że „ga­worzące dziec­ko może zgro­ma­dzić ar­ty­ku­la­cje, których nig­dy nie znaj­dzie­my w jed­nym języku, ani na­wet w gru­pie języków: spółgłoski o najróżniej­szych miej­scach ar­ty­ku­la­cji, spółgłoski pa­la­tal­ne i za­okrąglo­ne, sy­bi­lan­ty, afry­ka­ty, mla­ski, sa­mogłoski złożone, dy­fton­gi i tak da­lej”1. Nawiązując do języ­ko­znaw­czych badań psy­cho­logów dzie­cięcych, Ja­kob­son do­cho­dzi do wnio­sku, że w mo­men­cie, który na­zy­wa „roz­kwi­tem ga­wo­rze­nia” (die Blüte des Lal­lens), możliwości fo­nicz­ne ga­worzącego dziec­ka są nie­ogra­ni­czo­ne. Twier­dzi, że jeśli cho­dzi o ar­ty­ku­lację, nie­mowlęta zdol­ne są do wszyst­kie­go. Bez naj­mniej­sze­go wysiłku mogą wy­two­rzyć każdy z dźwięków występujących w ludz­kich języ­kach.

Można by się spo­dzie­wać, że dzięki ta­kim zdol­nościom dziec­ko przy­swoi so­bie do­wol­ny język szyb­ko i z łatwością. Dzie­je się jed­nak in­a­czej. Między ga­wo­rze­niem nie­mowlęcia a pierw­szy­mi słowa­mi dziec­ka nie ma wyraźnego przejścia, można za to do­strzec umyślne ze­rwa­nie, coś na kształt punk­tu zwrot­ne­go, kie­dy to do­tych­cza­so­we nie­ogra­ni­czo­ne możliwości fo­ne­tycz­ne nie­mowlęcia wy­dają się załamy­wać. „Jak z za­sko­cze­niem stwier­dzają wszy­scy ba­da­cze – pi­sze Ja­kob­son – dziec­ko tra­ci nie­mal całą zdol­ność two­rze­nia dźwięków pod­czas prze­cho­dze­nia od fazy przedjęzy­ko­wej do po­ja­wie­nia się pierw­szych słów, to jest do pierw­szej praw­dzi­wej fazy języ­ko­wej”2. Częścio­wy za­nik zdol­ności fo­nicz­nych nie jest, rzecz ja­sna, za­ska­kujący w tym mo­men­cie; dziec­ko za­czy­na mówić w jed­nym języku, tak więc w sposób oczy­wi­sty nie po­trze­bu­je już wszyst­kich spółgłosek i sa­mogłosek, które kie­dyś po­tra­fiło wy­ma­wiać, na­tu­ral­nie za­tem, prze­stając używać dźwięków spo­za języka, którego się uczy, prędko za­po­mi­na, jak ich używać. Kie­dy jed­nak dziec­ko za­czy­na uczyć się języka, nie tra­ci je­dy­nie zdol­ności wy­ma­wiania dźwięków, które wy­kra­czają poza ten kon­kret­ny sys­tem fo­ne­tycz­ny. „Ude­rzające” (auf­fal­lend) – jak za­uważa Ja­kob­son – jest to, że wie­le dźwięków wspólnych dla ga­wo­rze­nia i mowy do­rosłych również zni­ka z za­sobów języ­ko­wych dziec­ka; do­pie­ro w tym mo­men­cie można mówić o praw­dzi­wym roz­poczęciu na­by­wa­nia języka. W ciągu kil­ku lat dziec­ko stop­nio­wo będzie opa­no­wy­wać dźwiękowy kształt tego, co sta­nie się jego języ­kiem oj­czy­stym, zgod­nie z porządkiem, który Ja­kob­son jako pierw­szy przed­sta­wił w sys­te­ma­tycz­nej, struk­tu­ral­nej for­mie: na przykład, za­czy­nając od spółgłosek zębo­wych (ta­kich jak t czyd), nie­mowlę przej­dzie do spółgłosek twar­do- i miękko­pod­nie­bien­nych (ta­kich jak k czyg); wy­ma­wia­nie spółgłosek zwar­tych i war­go­wych (ta­kich jak b, p czym) umożliwi mu two­rze­nie spółgłosek szcze­li­no­wych (ta­kich jak v, s czyſ); i tak da­lej, aż do zakończe­nia pro­ce­su na­by­wa­nia języka, kie­dy to dziec­ko sta­je się „ro­dzi­mym użyt­kow­ni­kiem języka” (na­ti­ve spe­aker), które to sfor­mułowa­nie zna­ne jest wszyst­kim, a jed­nak jest rażąco nie­pre­cy­zyj­ne.

Co się dzie­je w tym cza­sie z bo­gac­twem dźwięków, które nie­mowlę kie­dyś z łatwością wy­ma­wiało? Czym sta­je się umiejętność two­rze­nia dźwięków wszyst­kich języków, którą miało, za­nim na­uczyło się dźwięków po­je­dyn­cze­go języka? To tak, jak­by na­by­wa­nie języka było możliwe je­dy­nie po­przez akt za­po­mnie­nia, ro­dzaj dzie­cięcej amne­zji języ­ko­wej (czy ra­czej fo­nicz­nej, przed­mio­tem za­po­mnie­nia bo­wiem nie jest język, ale nie­skończo­na zdol­ność niezróżni­co­wa­nej ar­ty­ku­la­cji). Czy to możliwe, że dziec­ko jest tak znie­wo­lo­ne rze­czy­wi­stością jed­ne­go języka, iż po­rzu­ca nie­ogra­ni­czo­ne, ale w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku jałowe króle­stwo, które za­wie­ra w so­bie możliwość wszyst­kich po­zo­stałych języków? Czy może po­win­niśmy szu­kać wyjaśnie­nia w nowo na­by­tym języku: to język oj­czy­sty, przej­mując władzę nad swo­im no­wym użyt­kow­ni­kiem, nie to­le­ru­je u nie­go choćby śladu in­ne­go? Wszyst­ko kom­pli­ku­je fakt, że w mo­men­cie kie­dy dziec­ko milk­nie, nie po­tra­fi wy­po­wie­dzieć na­wet „Ja” (ang. I), co bu­dzi wątpli­wości, czy można mu przy­pi­sać świa­do­mość właś­ciwą isto­cie mówiącej. Tak czy in­a­czej, trud­no so­bie wy­ob­ra­zić, że dźwięki, które dziec­ko było w sta­nie two­rzyć z taką łatwością, na za­wsze opuściły jego głos, nie po­zo­sta­wiając za sobą nic poza smugą dymu (a prze­cież na­wet dym jest czymś). Co naj­mniej dwie rze­czy po­ja­wiają się w głosie opusz­czo­nym po wy­co­fa­niu się dźwięków, których dziec­ko nie po­tra­fi już wymówić, po­nie­waż z za­ni­ku ga­wo­rze­nia wyłania się język oraz isto­ta mówiąca. Być może nie da się tego uniknąć. Być może nie­mowlę musi za­po­mnieć nie­skończoną serię dźwięków, które two­rzyło w okre­sie „roz­kwi­tu ga­wo­rze­nia”, żeby móc opa­no­wać skończo­ny sys­tem sa­mogłosek i spółgłosek właściwy jed­ne­mu języ­ko­wi. Być może utra­ta ni­czym nie­ogra­ni­czo­ne­go ar­se­nału fo­ne­tycz­ne­go jest ceną, którą dziec­ko musi zapłacić za uzy­ska­nie pełno­praw­ne­go oby­wa­tel­stwa we wspólno­cie da­ne­go języka.

Czy języki do­rosłych za­cho­wują co­kol­wiek z nie­skończe­nie bo­ga­te­go ga­wo­rze­nia, z którego wy­rosły? Gdy­by tak było, byłoby to je­dy­nie echo, po­nie­waż tam, gdzie są języki, dzie­cięca pa­pla­ni­na daw­no się ulot­niła, przy­najm­niej w tej for­mie, jaką miała w ustach dziec­ka nie­znającego jesz­cze mowy. Byłoby to tyl­ko echo in­nej mowy i jesz­cze cze­goś in­ne­go niż mowa – echo­la­lii, za­cho­wującej pamięć o niezróżni­co­wa­nym, nie­pa­miętnym ga­wo­rze­niu, którego utra­ta po­zwo­liła za­ist­nieć wszyst­kim języ­kom.

Roz­dział dru­giWy­krzyk­nie­nia

Wy­da­je się, że naśla­do­wa­nie dźwięków zwierząt czy ma­szyn należy do dziw­ne­go i skom­pli­ko­wa­ne­go wy­mia­ru dzie­cięcej mowy, której dokładny sta­tus jest wy­so­ce nie­ja­sny. Czy dźwięki, których dziec­ko używa w ono­ma­to­pe­jach, to ostat­nie po­zo­stałości za­po­mnia­ne­go w in­nych sy­tu­acjach ga­wo­rze­nia, czy też mamy do czy­nie­nia z pierw­szy­mi zna­ka­mi nad­chodzącego języka? Tak czy in­a­czej, wy­krzyk­nie­nia wska­zują na to, że język dziec­ka roz­wi­ja się nie­jed­no­li­cie i nie­li­ne­ar­nie; su­ge­rują, że jak­kol­wiek kon­se­kwent­nie roz­wi­jałaby się pew­na mowa, za­wsze nosi w so­bie ele­men­ty – ślady lub za­po­wie­dzi – in­nej.

W tym sen­sie dzie­ci nie różnią się za­sad­ni­czo od do­rosłych, którymi się staną. W tych sa­mych la­tach, w których Ja­kob­son pisał swoją przełomową pracę o na­by­wa­niu i utra­cie języka, jego do­bry przy­ja­ciel – Nikołaj Sier­gie­je­wicz Tru­biec­koj, z którym wie­le lat wcześniej zakładał Pra­skie Koło Lin­gwi­stycz­ne – wy­ka­zał, że ono­ma­to­pe­je należą do pew­nej spe­cy­ficz­nej ka­te­go­rii wy­po­wie­dzi, która jest wspólna dla dzie­ci i do­rosłych. Pod ko­niec czwar­te­go roz­działu jego nie­do­kończo­ne­go, mo­nu­men­tal­ne­go dzieła Pod­sta­wy fo­no­lo­gii, po zde­fi­nio­wa­niu każdego języka jako skończo­ne­go „fo­no­lo­gicz­ne­go sys­te­mu fo­ne­tycz­nych cech dys­tynk­tyw­nych”, który określa właściwe mu sa­mogłoski, spółgłoski i pro­zo­dię, Tru­biec­koj dodał ostat­nią sekcję, będącą czymś w ro­dza­ju do­dat­ku. Są to krótkie, ale da­le­ko idące roz­ważania na te­mat tego, co na­zy­wa on „ele­men­ta­mi dys­tynk­tyw­ny­mi ano­ma­lij­ny­mi” po­szczególnych języków. „Oprócz nor­mal­ne­go sys­te­mu fono­lo­gicz­ne­go – pi­sze – wie­le języków wy­ka­zu­je jesz­cze sze­reg spe­cjal­nych ele­mentów fo­no­lo­gicz­nych, występujących z zupełnie odrębny­mi funk­cja­mi”2. Do tej ka­te­go­rii należą wszyst­kie „obce dźwięki” wy­ma­wia­ne przez użyt­kow­ników jed­ne­go języka, kie­dy próbują oni naśla­do­wać inny: fo­ne­my obec­ne w słowach zapożyczo­nych z in­nych języków, które w pro­ce­sie prze­cho­dze­nia z jed­ne­go języka do dru­gie­go z ko­niecz­ności zmie­niają kształt i często przy­bie­rają nową formę, której osta­tecz­nie nie da się zre­du­ko­wać ani do języka po­cho­dze­nia, ani do języka, w którym za­czy­nają funk­cjo­no­wać. Tru­biec­koj, który pod­czas pi­sa­nia książki prze­by­wał w Wied­niu, przy­ta­czał ro­dzi­mych użyt­kow­ników języka nie­miec­kie­go, którzy używa­li fran­cu­skich lub słowiańskich słów za­wie­rających dźwięczną formę głoski ſ3 albo sa­mogłoski no­so­we, czy­li dźwięki nor­mal­nie nie­ist­niejące w sys­te­mie fo­no­lo­gicz­nym języka nie­miec­kie­go. Chcąc za­zna­czyć obce po­cho­dze­nie wy­ra­zu Te­le­phon, w odróżnie­niu od nie­miec­kie­go Fern­spre­cher, wie­deńczy­cy wy­ma­wia­li na przykład ostat­nią sy­labę, używając półotwar­tej, tyl­nej sa­mogłoski no­so­wej: mówili „te­lefõ”, przy­wołując fran­cu­ski dźwięk, który fak­tycz­nie jest obcy języ­ko­wi nie­miec­kie­mu (no­so­we õ), ale który nie po­ja­wia się we fran­cu­skiej wy­mo­wie słowa télépho­ne. Do ka­te­go­rii „ele­mentów dys­tynk­tyw­nych ano­ma­lij­nych” Tru­biec­koj za­li­czał też wszyst­kie dźwięki, które można od­na­leźć w „wy­krzyk­nie­niach, ono­ma­to­pe­jach oraz głosach używa­nych w sto­sun­ku do zwierząt do­mo­wych w roli roz­ka­zu lub wa­bie­nia”, wy­po­wia­da­nych zarówno przez dzie­ci, jak i do­rosłych4.

Te wy­krzyk­nie­nia, zda­niem Tru­biec­ko­ja, „nie za­wie­rają funk­cji przed­sta­wie­nio­wej (Dar­stel­lungs­funk­tion) we właści­wym zna­cze­niu”. W ro­zu­mie­niu współcze­snej fi­lo­zo­fii języka można po­wie­dzieć, że są to „akty mowy”, które nie będąc całko­wi­cie bez­sen­sow­ne, ni­cze­go nie orze­kają ani ni­cze­mu nie przeczą. W prze­ci­wieństwie do kla­sycz­nych zdań, nie „orze­kają cze­goś o czymś”. Ich je­dyną funkcją jest sama siła ich wy­po­wia­da­nia. Oczy­wiście sama w so­bie nie jest to nowa teza. Rozróżnie­nie między wykrzyknie­niem a zda­niem twierdzącym było obec­ne w teo­rii języka co naj­mniej od czasów Ary­sto­te­le­sa, który z tego właśnie po­wo­du wy­klu­czył wszyst­kie eks­kla­ma­cje, ta­kie jak mo­dli­twy czy krzy­ki, z do­me­ny lo­gi­ki już na początku swo­je­go zasadni­cze­go dzieła na te­mat zdań, w tra­dy­cji fi­lo­zo­ficz­nej zna­ne­go jako De in­ter­pre­ta­tio­ne (Her­me­neu­ty­ka)5. Praw­dzi­wy war­tościo­wy wkład Tru­biec­ko­ja w fo­no­lo­gię – dzie­dzinę języ­ko­znaw­stwa, którą sam w znacz­nej części zde­fi­nio­wał – po­le­ga na od­kry­ciu, że lo­gicz­no-for­mal­nej spe­cy­fi­ce wy­krzyk­nień od­po­wia­da cha­rak­te­ry­stycz­na struk­tu­ra fo­ne­tycz­na. Tru­biec­koj wy­ka­zał, że dźwięki, których człowiek używa w wy­krzyk­nieniach, naśla­do­wa­niu odgłosów świa­ta zewnętrzne­go czy po­le­ce­niach wy­da­wa­nych zwierzętom, trud­no zna­leźć w re­gu­lar­nych zda­niach ro­dzi­me­go języka. Za­zwy­czaj wy­kra­czają one da­le­ko poza gra­ni­ce określające dźwiękowy kształt da­ne­go języka. Wy­bit­ny języ­ko­znaw­ca nie miał oczy­wiście pro­blemów ze zna­lezieniem przykładów: tyl­ko w od­nie­sie­niu do języków eu­ro­pej­skich przy­ta­czał „wy­krzyk­nik od­da­wa­ny przez hm, dźwięki mla­sko­we przy popędza­niu ko­nia, war­go­we r przy za­trzy­my­wa­niu ko­nia albo wy­krzyk­nik na ozna­cze­nie wzdry­gnięcia się (brrr!)”6. Bez tru­du mo­gli­byśmy roz­sze­rzyć tę listę, na­wet ogra­ni­czając się do bo­gac­twa eks­pre­syw­nych dźwięków, które re­gu­lar­nie po­ja­wiają się w wy­po­wie­dziach użyt­kow­ników jed­ne­go języka. Roz­ważmy na przykład częste w języku an­giel­skim wyrażenie obrzy­dze­nia, ukh, za­wie­rające spółgłos­kę szcze­li­nową kh (bliską dźwiękowi za­pi­sy­wa­ne­mu w ję­zyku ka­sty­lij­skim li­terą j, w arab­skim zaś – li­terą 7), która po­ja­wia się w niektórych języ­kach w opo­zy­cji dys­tynk­tyw­nej do miękko­pod­nie­bien­ne­go k czy bar­dziej gardłowe­go h. W sys­te­mie języka an­giel­skie­go jed­nak spółgłoska ta nie wystę­puje. Możemy też wziąć „api­kal­no-dziąsłowe”, czy też „ro­lo­wa­ne” r, którego an­glojęzycz­ne dzie­ci używały kie­dyś, by naśla­do­wać dźwięk dzwo­niącego te­le­fo­nu; albo pod­nie­bien­ne, „drżące” r, często używa­ne do naśla­do­wa­nia mru­cze­nia kota, które tak bar­dzo przy­po­mi­na płynne spółgłoski obec­ne we współcze­snym fran­cu­skim i nie­miec­kim. Weźmy w końcu dźwięk, który po­ja­wia się w środ­ku współcze­sne­go an­giel­skie­go wyrażenia stra­chu, uh-oh, bar­dzo przy­po­mi­nający zwar­cie krta­nio­we, które od­gry­wa istotną rolę w ta­kich języ­kach, jak arab­ski czy duński, ale któremu nie przy­pi­su­je się funk­cji dys­tynk­tyw­nej w fo­no­lo­gii stan­dar­do­we­go języka an­giel­skie­go. W każdym z tym wy­padków wy­krzyk­nie­nia otwie­rają dany sys­tem dźwięków na fo­ne­my, które za­sad­ni­czo doń nie należą. Tym sa­mym pro­wadzą język do miej­sca, w którym – jak pisał Tru­biec­koj – „zwykły sys­tem fo­no­lo­gicz­ny nie jest obo­wiązujący”8. Prze­kra­czając gra­ni­ce, które go nor­mal­nie de­fi­niują, po­je­dyn­czy język wcho­dzi na nie­określony te­ren dźwiękowy, który nie należy do żad­ne­go kon­kret­ne­go języka – i który często wy­da­je się nie należeć do żad­ne­go z ludz­kich języków w ogóle.

Niełatwo określić dokładną rolę tych dźwięków w sys­te­mie po­je­dyn­cze­go języka. Tru­biec­koj po­sta­na­wia ogra­ni­czyć swo­je roz­ważania na te­mat „ele­mentów dys­tynk­tyw­nych ano­ma­lij­nych” do ostat­niej sek­cji roz­działu o sys­te­mach fo­no­lo­gicz­nych, co może wska­zy­wać na pewną niechęć do bez­pośred­niej kon­fron­ta­cji z pro­ble­mem. Jaka jest za­tem re­la­cja wy­krzyk­nień dzie­ci i do­rosłych do języków, w których są wy­po­wia­da­ne? Z jed­nej stro­ny wy­da­je się, że wy­krzyk­nienia sta­no­wią pe­wien wy­miar wspólny dla wszyst­kich języków, trud­no bo­wiem so­bie wy­obra­zić ro­dzaj mowy, w której ta­kie dźwięki by się nie po­ja­wiały. Z dru­giej stro­ny jed­nak wy­krzyk­nienia z ko­niecz­ności sta­no­wią prze­kro­cze­nie fo­no­lo­gii po­je­dyn­cze­go języka, po­nie­waż składają się z pew­nych spe­cy­ficz­nych dźwięków, które z de­fi­ni­cji nie po­ja­wiają się w in­nej for­mie w języku. Krótko mówiąc, „ele­menty dys­tynk­tyw­ne ano­ma­lijne” są jed­no­cześnie za­war­te w języku i z nie­go wy­klu­czo­ne, a dokład­nie: za­war­te w języku o tyle, o ile są z nie­go wy­klu­czo­ne. Będąc fo­ne­tycz­ny­mi od­po­wied­ni­ka­mi pa­ra­dok­sal­nych zdań, które lo­gi­ka wy­klu­czyła ze swo­jej dys­cy­pli­ny już w mo­men­cie swe­go po­wsta­nia, odgłosy wy­krzyk­nień są „ele­mentami” języka, które należą, a za­ra­zem nie należą do zbio­ru jego dźwięków. Są nie­chcia­ny­mi, a jed­no­cześnie nie­zby­wal­ny­mi ele­mentami każdego sys­te­mu fo­no­lo­gicz­ne­go. Żaden język nie może się bez nich obejść, ale żaden też nie może ich na­zwać własny­mi.

Fakt, że te ele­men­ty fo­ne­tycz­ne są mniej „ano­ma­lij­ne”, niż może się to wy­da­wać, su­ge­ru­je sam Dan­te, myśli­ciel i twórca języka, który w swo­im nie­do­kończo­nym trak­ta­cie O języku po­spo­li­tym (De vul­ga­ri elo­qu­en­tia) pisał, że począwszy od Upad­ku, ludz­ka mowa za­wsze roz­po­czy­nała się od okrzy­ku roz­pa­czy „ach” (Heu)9. (War­to za­uważyć, że przy­najm­niej za­pis tego wy­krzyk­nie­nia za­wie­ra li­terę przed­sta­wiającą dźwięk, który mu­siał być obcy śre­dnio­wiecz­nej łaci­nie, jaką posługi­wał się Dan­te – czy­ste, przy­de­cho­we h). War­to po­trak­to­wać su­ge­stię po­ety poważnie. Co by to ozna­czało dla pier­wot­nej for­my ludz­kiej mowy, gdy­by nie była ona twier­dze­niem, py­ta­niem ani na­zy­wa­niem, ale wy­krzyk­nie­niem? Uwagę Dan­te­go można źle zin­ter­pre­to­wać, jeśli po­trak­tu­je się ją zbyt dosłownie, opi­su­je ona bo­wiem nie tyle wa­run­ki em­pi­rycz­ne mowy, co jej wa­run­ki struk­tu­ral­ne, po­zwa­lające na zde­fi­nio­wa­nie języka jako ta­kie­go. Dan­te su­ge­ru­je, że są to wa­run­ki po­wsta­wa­nia wy­krzyk­nień: język sta­je się możliwy do­pie­ro wte­dy, gdy możliwy sta­je się okrzyk – język, w którym nie można krzy­czeć, nie byłby ludz­kim języ­kiem. Być może po­wo­dem jest in­ten­syw­ność języka, która nig­dzie nie jest tak na­si­lo­na, jak w wy­krzyk­nieniach, ono­ma­to­pe­jach i imi­ta­cjach dźwięków świa­ta zewnętrzne­go. Nig­dzie język nie jest bar­dziej sobą niż w mo­men­cie opusz­cza­nia te­re­nu swo­ich dźwięków i zna­czeń, kie­dy przyj­mu­je dźwiękowy kształt tego, co nie ma – lub nie może mieć – własne­go języka: odgłosów zwierząt bądź na­tu­ral­nych lub me­cha­nicz­nych hałasów. W tym miej­scu właśnie po­je­dyn­czy język, ge­sty­ku­lując wokół sie­bie w nie­ist­niejącej mo­wie, otwie­ra się na nie-język, który go po­prze­dza i który po nim następuje. To właśnie tu­taj, w wy­po­wia­da­niu dziw­nych dźwięków, które wy­da­wały się użyt­kow­ni­kom języka nie­możliwe do wymówie­nia, język uka­zu­je się jako „eks­kla­ma­cja” w dosłownym sen­sie „wy-krzy­czenia” (ex-cla­ma­re, Aus-ruf), jed­no­cześnie poza sobą i przed sobą, w dźwiękach nie­ludz­kiej mowy, której nie może so­bie ani w pełni przy­po­mnieć, ani o niej całko­wi­cie za­po­mnieć.

Roz­dział trze­ciAlef

Język he­braj­ski za­wie­ra li­terę, której nikt nie po­tra­fi wymówić. Nie dla­te­go, że przed­sta­wia ona jakiś szczególnie wy­ma­gający dźwięk, taki jak cieszące się złą sławą em­fa­tycz­ne zębowe ض w kla­sycz­nym arab­skim, którego wie­lu ro­dzi­mych użyt­kow­ników języka nig­dy nie opa­no­wu­je w pełni, czy złożony płynny sy­bi­lant w języku cze­skim (ř), który spra­wia tyle kłopotów ob­co­kra­jow­com, że na­wet Ro­man Ja­kob­son w jed­nym z nie­licz­nych oso­bi­stych zwie­rzeń przy­znał, że nie za­wsze był w sta­nie wymówić go w swo­ich snach1. He­braj­ska li­te­ra alef (א) nie może zo­stać wymówio­na nie dla­te­go, że jej dźwięk jest zbyt skom­pli­ko­wa­ny, ale dla­te­go, że jest zbyt pro­sty. Nikt nie może wymówić tej li­te­ry, po­nie­waż w prze­ci­wieństwie do wszyst­kich pozo­stałych, nie przed­sta­wia ona żad­ne­go dźwięku. Oczy­wiście uważa się, że nie za­wsze tak było. Mówi się, że alef początko­wo wska­zy­wał na ruch zwar­cia krta­nio­we­go. Będąc ra­czej od­po­wied­ni­kiem arab­skie­go ham­za (ء) niż alif (ا), he­braj­ska li­te­ra miała przed­sta­wiać sam akt ar­ty­ku­la­cji, a jej dźwięk miał przy­po­mi­nać „nagły spazm w pier­si, który wy­ma­ga pew­ne­go wysiłku”, jak opi­sy­wał dźwięk ham­za Sība­wayh, wiel­ki gra­ma­tyk kla­sycz­ne­go języka arab­skie­go2. Spi­no­za w swo­im Com­pen­dium gram­ma­ti­ces lin­gu­ae he­bra­eae z wielką pre­cyzją opi­sał właściwości fone­tycz­ne li­te­ry alef, twierdząc, że „nie mogą być one wyjaś­nio­ne przez żaden inny spośród języków eu­ro­pej­skich”3. Mówiąc dokład­nie, alef nie przed­sta­wia w pełni wy­ar­ty­kułowa­ne­go dźwięku, lecz je­dy­nie, jak to ujął Spi­no­za, znak „początku dźwięku w gar­dle, który słychać, kie­dy się otwie­ra”4. Taki opis tej li­te­ry jed­nak w pew­nym stop­niu ukry­wa jego praw­dziwą na­turę, która jest na­wet skrom­niej­sza, niż chcie­li­by tego gra­ma­ty­cy. He­braj­ski alef nie miał war­tości „ar­ty­ku­la­cyj­nej”, na którą długo wska­zy­wała ham­za w kla­sycz­nym arab­skim, a wia­ra w jej daw­niej­sze ist­nie­nie nie może być ni­czym więcej ani ni­czym mniej niż fi­lo­lo­giczną i lin­gwi­styczną pracą re­kon­struk­cji. Tak jak­by dźwięk alef zo­stał już wcześniej za­po­mnia­ny przez lu­dzi, którzy go kie­dyś wy­ma­wia­li. Spośród wie­lu współcze­snych ro­dzajów wy­mo­wy w języku he­braj­skim nie ma ani jed­ne­go, który przy­pi­sy­wałby tej li­te­rze ja­ki­kol­wiek dźwięk; we wszyst­kich alef trak­tu­je się jako milczące wspar­cie dla to­wa­rzyszących mu sa­mogłosek, po­zba­wio­ne na­wet „niedźwięku”, który wska­zy­wałby na przerwę w ar­ty­ku­la­cji, co po­dob­no miał kie­dyś wyrażać5.

Po­mi­mo tego fo­ne­tycz­ne­go ubóstwa alef jest li­terą pre­stiżową w tra­dy­cji żydow­skiej i z pew­nością nie przy­pad­kiem he­braj­scy gra­ma­ty­cy uważają ją za pierwszą li­terę al­fa­be­tu. Jed­no z pierw­szych wiel­kich dzieł Kabały, Se­fer ha-Ba­hir (Księga Światłości), mówi, że znak ten jest star­szy niż wszyst­kie inne i bar­dziej pier­wot­ny niż ich ze­sta­wie­nie w Piśmie: „Alef był przed wszyst­kim, na­wet przed Torą”6. Tak jak­by mil­cze­nie alef było nie tyl­ko zna­kiem, ale też przy­czyną jego wyróżnie­nia. Wstęp do Se­fer ha-Zo­har wyjaśnia, że przy­wi­le­je tej li­te­ry są spra­wie­dliwą na­grodą za jej nie­zwykłą skrom­ność:

„Na dwa tysiące lat przed stwo­rze­niem świa­ta Święty, niech będzie Błogosławio­ny, przy­pa­try­wał się li­te­rom Tory i wiel­kie znaj­do­wał w nich upodo­ba­nie. A gdy stanęło przed Jego ob­li­czem życze­nie stwo­rze­nia świa­ta, zgro­ma­dziły się przed tro­nem Jego chwały wszyst­kie li­te­ry – od ostat­niej do pierw­szej”7.

Każda z li­ter chciała na­tu­ral­nie być narzędziem stwo­rze­nia i każda – od taw (ת) dogi­mel (ג) – przed­sta­wia do­bre, ale osta­tecz­nie nie­wy­star­czające ar­gu­men­ty na rzecz swo­jej kan­dy­da­tu­ry. Taw pod­kreśla, że sta­no­wi „pieczęć praw­dy” (emet), szin(ש), że jest początkiem bo­skie­go imie­nia „Wszech­mogący” (szad­daj), cade(צ), że roz­po­czy­na słowo „spra­wie­dli­wy” (ca­dik), i tak wszyst­kie li­te­ry al­fa­be­tu, począwszy od ostat­niej, występują, by przed­sta­wić swo­je cno­ty. W końcu do­cho­dzi­my do bet (ב), która przy­po­mi­na Bogu, że „prze­ze mnie błogosławią (ba­rach) Ci w nie­bio­sach i na zie­mi”, zdo­by­wając so­bie tym sa­mym wyróżnioną po­zycję w dwóch pierw­szych słowach Tory: „Na początku [Bóg] stwo­rzył…” (be­re­szit bara). „Od­rzekł jej na to Święty, oby był Błogosławio­ny: – Za­prawdę, od cie­bie roz­pocznę to dzieło: ty będziesz początkiem stwo­rze­nia – no­we­go trwałego świa­ta”8.

W trak­cie tych ne­go­cja­cji alef się scho­wała (li­te­ry w języku he­braj­skim są ro­dza­ju żeńskie­go):

„I tyl­ko li­te­ra Alef nie po­deszła przed ob­li­cze Pana, prze­to zwrócił się do niej:

– Ale­fie, Ale­fie! Dla­cze­go nie przy­szedłeś do mnie jak inne li­te­ry?

Od­rzekł Alef:

– Wszyst­kie one odeszły z ni­czym sprzed Twe­go ob­li­cza; cóż ci za­tem po mnie? Poza tym ob­da­rzyłeś już prze­cież Bet wiel­kim da­rem, a nie przy­stoi królowi od­bie­rać daru słudze, który go był otrzy­mał, i dawać dru­gie­mu.

– Ale­fie, Ale­fie! Cho­ciaż stwa­rzać będę świat od li­te­ry Bet, cie­bie właśnie usta­no­wię na­czel­ni­kiem wszyst­kich li­ter. Tyl­ko z tobą będę sta­no­wił Jed­no, Ja, Bóg. Od cie­bie też za­czy­nać się będą ra­chun­ki i wszyst­kie wiel­kie dzieła”9.

Mimo że zo­stała wy­klu­czo­na z pierw­sze­go słowa stwo­rze­nia, li­te­ra alef sta­je się pod­sta­wową za­sadą wszyst­kich kon­struk­cji. Zosta­je umiesz­czo­na na początku al­fa­be­tu, otrzy­mu­je war­tość nu­me­ryczną „je­den”, a jej początko­we mil­cze­nie sta­je się przy­czyną jej później­sze­go wy­nie­sie­nia po­nad wszyst­kie inne li­te­ry.

Pierw­sza część mi­dra­szu Be­re­szit Raba, jed­ne­go z najsłyn­niej­szych sta­rożyt­nych ko­men­ta­rzy he­braj­skiej Bi­blii, dość ob­szer­nie opi­su­je początkową nie­obec­ność alef, przy­wołując wie­le in­ter­pre­ta­cji tego po­zor­ne­go bra­ku w pierw­szych słowach Tory. Rab­bi Joma roz­po­czy­na dys­kusję, py­tając w imie­niu ra­bi­na Levi: „Dla­cze­go świat zo­stał stwo­rzo­ny przy po­mo­cy li­te­ry bet?”10. Inny mi­drasz, Aga­da, jest jesz­cze bar­dziej za­sad­ni­czy. „Tekst [Księgi Ro­dza­ju] mógł równie do­brze brzmieć «Bóg na początku stwo­rzył», co spra­wiłoby, że pierwszą li­terą byłaby alef” (alef jest pierwszą li­terą imie­nia Boga używa­ne­go w wer­se­tach otwie­rających Księgę Ro­dza­ju – Elo­him)11. Przy­ta­cza się wie­le zasług bet, ale nie mija wie­le cza­su, a mędrcy otwar­cie py­tają o nie­obec­ność alef:

„Dla­cze­go niealef? Po­nie­waż jest zna­kiem prze­kleństwa [ari­ra, słowo to za­czy­na się od alef]. Inna in­ter­pre­ta­cja: żeby nie dawać po­wodów he­re­ty­kom, którzy po­wiedzą, «Jak może ist­nieć świat, jeśli zo­stał stwo­rzo­ny pod zna­kiem prze­kleństwa?»… Z pew­nością Święty i Błogosławio­ny po­wiedział «Stworzę za­tem [świat] pod zna­kiem błogosławieństwa (ba­rach), aby przez to mógł ist­nieć»”12.

Za­nim jed­nak pierw­sze słowa stwo­rze­nia wpra­wiły w za­dumę pa­le­styńskich ra­binów, stały się przy­czyną zakłopo­ta­nia sa­mej li­te­ry:

„Po­wia­da ra­bin Elie­zer w imie­niu ra­bina Aha: Przez dwa­dzieścia sześć po­ko­leń [dwa­dzieścia sześć po­ko­leń między Ada­mem a ob­ja­wie­niem na górze Sy­naj] Alef roz­pa­czała przed Tro­nem chwały Świętego i Błogosławio­ne­go. «Pa­nie świa­ta – mówiła – nie stwo­rzyłeś świa­ta z moją po­mocą, mimo że je­stem pierwszą z li­ter!» Święty i Błogosławio­ny od­po­wia­dał: «Świat i to, co go wypełnia, zo­stał stwo­rzo­ny je­dy­nie przez wzgląd na Torę, po­nie­waż zo­stało na­pi­sa­ne: ‘Pan stwo­rzył zie­mię z mądrości [to jest z Tory]’ [Księga Przysłów 3, 1913]. Ju­tro zaś, kie­dy po­da­ruję [lu­dziom] Torę na górze Sy­naj, nie roz­pocznę od żad­nej in­nej li­te­ry, ale od cie­bie: «Ja [ano­chi za­czy­na się od li­te­ry alef] je­stem Pan, twój Bóg» [Księga Wyjścia 20, 2]”14.

Przy­wołując słowa otwie­rające De­ka­log, przy­po­wieść ta (która po­ja­wia się również w znacz­nie później­szym mi­dra­szu15) prze­su­wa dys­kusję z jed­ne­go początku na inny i zastępuje nie­obec­ność li­te­ry w pierw­szym wer­se­cie jej żywotną obec­nością w sce­nie prze­ka­zy­wa­nia pełnego tek­stu Tory. Mając w pamięci, że ob­ja­wie­nie na górze Sy­naj jest wy­da­rze­niem w każdym sen­sie fun­da­men­tal­nym dla tra­dy­cji żydow­skiej, nie­trud­no do­ce­nić ho­nor, jaki przy­padł w udzia­le alef. Pre­stiż tej li­te­ry w hi­sto­rii Izra­ela nie mógłby być wyższy.

Kie­dy przed­mio­tem badań stała się otwar­cie sama na­tu­ra ob­ja­wie­nia, ko­men­ta­to­rzy zmu­sze­ni byli zmie­rzyć się z ory­gi­nalną formą bo­skich słów, które roz­po­czy­nały się od alef. Z trak­ta­tu tal­mu­dycz­ne­go Mak­kot, który przed­sta­wia fun­da­men­talną dys­kusję na ten te­mat, do­wia­du­je­my się, że je­dy­ne słowa, które doszły bez­pośred­nio do uszu dzie­ci Izra­ela zgro­ma­dzo­nych u stóp góry, to dwa zda­nia, które w Księdze Wyjścia następują bez­pośred­nio po alef w słowie „ja” (ano­chi): przy­ka­za­nia „Ja je­stem (Pan, twój Bóg)” i „Nie będziesz miał (bogów) cu­dzych (przede mną)”16. Maj­mo­ni­des w swo­ich ob­szer­nych roz­ważaniach na te­mat „mowy na górze Sy­naj” w dru­giej księdze Prze­wod­ni­ka błądzących nawiązuje do tego źródła tal­mu­dycz­ne­go, ale znacz­nie się od nie­go od­da­la. Uważa on, że twier­dze­nie ra­binów, ja­ko­by Izra­eli­ci usłysze­li „Ja je­stem (Pan, twój Bóg)” i „Nie będziesz miał (bogów) cu­dzych (przede mną)” bez­pośred­nio z ust Wszech­mogącego, to czy­sta spe­ku­la­cja, która su­ge­ru­je, że „za­sa­dy bo­skie­go ist­nie­nia i jed­ności mogą być pojęte przez [skrom­ny] ludz­ki ro­zum”17. Maj­mo­ni­des mógł następnie podać własną, skrom­niejszą od­po­wiedź na py­ta­nie o to, co właści­wie usłysze­li sami Izra­eli­ci: „Jest dla mnie rzeczą oczy­wistą, że nie wszyst­ko, co do­tarło do Mojżesza, do­tarło do wszyst­kich Izra­elitów”18. Za­zna­czając, że Bóg zwra­ca się w tym ustępie wyłącznie do dru­giej oso­by licz­by po­je­dyn­czej, a tekst Pi­sma mówi je­dy­nie o tym, że Izra­eli­ci usłysze­li „głos” (kol), fi­lo­zof do­cho­dzi do wnio­sku, że lu­dzie „usłysze­li wszech­mogący głos, a nie po­je­dyn­cze słowa” (al-ṣawṭal-‘aẓīm la tafsīr al-kalām, dosłownie „wszech­mogący głos, a nie zróżni­co­waną mowę”)19. „W całej tej sce­nie – ar­gu­men­tu­je Maj­mo­ni­des z pewną su­ro­wością – Izra­eli­ci usłysze­li tyl­ko je­den dźwięk i usłysze­li go tyl­ko raz”20. W ten sposób fi­lo­zof nie tyl­ko do­ko­nał po­now­ne­go od­czy­ta­nia ra­bi­nicz­ne­go ko­men­ta­rza do bi­blij­ne­go ustępu, ale też an­ty­cy­po­wał jego naj­bar­dziej ra­dy­kal­ne mi­stycz­ne in­ter­pre­ta­cje. „Je­den dźwięk”, o którym czy­ta­my w Prze­wod­ni­ku błądzących, przy­wołuje tal­mu­dycz­ne od­czy­ta­nie pierw­sze­go słowa wy­po­wie­dzia­ne­go na górze Sy­naj – „ja” (ano­chi) – jako skróco­ne­go za­pi­su całego ara­mej­skie­go zda­nia: „Ja zniżam moją duszę do pi­sma”21. Jed­no­cześnie tyl­ko odro­bi­na dzie­li Maj­mo­ni­de­sa od dok­try­ny osiem­na­sto­wiecz­ne­go cha­sydz­kie­go ra­bi­na Men­dla z Ry­ma­no­wa, którą Ger­shom Scho­lem pod­su­mo­wał następująco: „Tym, co mu ob­ja­wio­no, co słyszał Izra­el, był je­dy­nie alef, od którego za­czy­na się pierw­sze przy­ka­za­nie w he­braj­skim tekście Bi­blii, alef ze słowa ano­chi, czy­li «Ja»”22.

Po­przez ko­lej­ne, co­raz bar­dziej za­sad­ni­cze skróty ob­ja­wie­nie bo­skie zo­sta­je więc zre­du­ko­wa­ne do jego naj­mniej­sze­go ele­men­tu: od pełnego tek­stu Tory, który zo­stał prze­ka­za­ny na górze Sy­naj, prze­cho­dzi­my do słów usłysza­nych przez wszyst­kich Izra­elitów, dwóch pierw­szych przy­ka­zań, o których następnie mówi się, że za­war­te są w po­je­dyn­czym słowie „ja” (ano­chi), a w naj­bar­dziej skraj­nej wer­sji spro­wa­dzo­ne zo­stają do początko­wej li­te­ry alef, którą Księga Ba­hir de­fi­niu­je jako „istotę Dzie­sięciu Przy­ka­zań” (ikar­han de‘ase­ret ha­dve­rot)23, a Zo­har – jako „początek i ko­niec wszyst­kich stop­ni”, „za­pis, w który wpi­sa­ne są wszyst­kie stop­nie”24. Po­je­dyn­czy „potężny głos”, o którym pisał Maj­mo­ni­des, oka­zu­je się na końcu całko­wi­tym mil­cze­niem: całe ob­ja­wie­nie spro­wa­dzo­ne zo­sta­je do jed­nej li­te­ry, której dźwięku nikt nie pamięta. Być może sta­je się to mniej pro­ble­ma­tycz­ne, gdy uwzględni się teo­lo­gicz­ny punkt wi­dze­nia. Czy Bóg mógł się uka­zać lu­dziom w czymś in­nym niż w li­te­rze, którą już na za­wsze za­pom­nie­li? Je­dy­na ma­te­ria mowy Boga, milcząca li­te­ra, ozna­cza za­pominanie, z którego wyłaniają się wszyst­kie języki. Alef stoi na straży miej­sca za­po­mnie­nia, które jest początkiem każdego al­fa­be­tu.

Roz­dział czwar­tyFo­ne­my za­grożone wy­gi­nięciem

Każdy język wcześniej czy później tra­ci swo­je dźwięki. Nic na to nie można po­ra­dzić. Zja­wi­sko to ob­ser­wu­je­my nie tyl­ko z per­spek­ty­wy dia­chro­nicz­nej, na prze­strze­ni wieków, kie­dy język roz­wi­ja się, rozkłada i za­ni­ka. Również syn­chro­nicz­na ana­li­za po­je­dyn­cze­go mo­men­tu języka wy­star­cza, by uka­zać dźwięki, o których użyt­kow­ni­cy za­wsze za­po­mi­nają. W swo­ich Pod­sta­wach fo­no­lo­gii Tru­biec­koj sys­te­ma­tycz­nie i szczegółowo objaśnia, że każdy język można opi­sać za po­mocą skończo­ne­go zbio­ru dys­tynk­tyw­nych opo­zy­cji, które uka­zują się w kla­sy­fi­ka­cji sa­mogłosek i spółgłosek zależnie od szczególnych cech każdej z nich. Języ­ko­znaw­ca, który chciałby po­znać struk­turę dźwiękową na przykład języka fran­cu­skie­go, może zacząć od rozróżnie­nia sa­mogłosek ust­nych (ta­kich jak i, y czy u) i no­so­wych (ta­kich jak ε ̃, œ̃, czy ã) oraz po­działu spółgłosek na zwar­te (ta­kie jak p, t czy k), szcze­li­no­we (ta­kie jak f, s czy ſ ), bocz­ne (l) i na półspółgłoski (j, y czy w)1. Po zi­den­ty­fi­ko­wa­niu tych ogólnych różnic ba­dacz języka może przejść do bar­dziej szczegółowych, a wresz­cie mini­mal­nych różnic. Na przykład ana­li­zując fran­cu­skie sa­mogłoski ust­ne, możemy prze­ciw­sta­wić sa­mogłoski przy­mknięte i otwar­te, półprzy­mknięte i półotwar­te, a w każdej z tych se­rii sa­mogłoski przed­nie można odróżnić od środ­ko­wych i tyl­nych. W po­dob­ny sposób możemy do­ko­ny­wać rozróżnień wewnątrz każdej se­rii spółgłosek aż do mo­men­tu ukończe­nia tego fo­no­lo­gicz­ne­go por­tre­tu, kie­dy możliwe sta­je się określe­nie, które dźwięki mogą być znaczące w da­nym języku, a które – z de­fi­ni­cji – nie mogą. Ale ba­da­nie języka nie może się zakończyć w tym miej­scu – spe­cja­li­sta w dzie­dzi­nie dźwięku i znacze­nia musi pójść da­lej. Opis dźwięko­we­go kształtu języka fran­cu­skiego nie będzie kom­plet­ny, dopóki języ­ko­znaw­ca nie doda do zbio­ru dźwięków znaczących, które za­wie­ra w so­bie język, oraz zbio­ru dźwięków, które język wy­klu­cza, trze­ciej kla­sy: fo­nemów, które leżą na gra­ni­cy, tych znaczących dźwięków, których język jesz­cze się uczy, oraz tych, które już tra­ci.

Języ­ko­znaw­cy, którzy ba­da­li dźwiękowy kształt języka fran­cu­skie­go, od­kry­li, że język ten ma obec­nie trzy­dzieści trzy w pełni roz­wi­nięte fo­ne­my oraz do­dat­ko­we trzy dźwięki, które fo­no­lo­go­wie za­kla­sy­fi­ko­wa­li jako „pro­ble­ma­tycz­ne”, „za­grożone”, lub wręcz „za­grożone wy­gi­nięciem” (phonèmes en voie de di­spa­ri­tion)2. Nie będąc już pełno­praw­ny­mi ele­men­ta­mi zbio­ru dźwięków języka, owe „pro­ble­ma­tycz­ne fo­ne­my” nie są mu jesz­cze całko­wi­cie obce. Nie można ich za­kla­sy­fi­ko­wać jako dźwięków da­ne­go języka, ale jed­no­cześnie nie można po­wie­dzieć, by te „za­grożone” dźwięki leżały poza nim. „Fo­ne­my za­grożone wy­gi­nięciem” za­miesz­kują niezróżni­co­wa­ne re­jo­ny na obrzeżach każdego języka; znaj­dują się na fo­nicz­nej zie­mi ni­czy­jej, która za­ra­zem od­dzie­la i łączy każdy język z tym, co nim nie jest. We współcze­snym fran­cu­skim są to trzy sa­mogłoski, a ich za­ni­ka­nie, które możemy ob­ser­wo­wać już od pew­ne­go cza­su, może tyl­ko do­pro­wa­dzić do wy­ru­go­wa­nia pew­nych opo­zy­cji dys­tynk­tyw­nych, które tra­dy­cyj­nie cha­rak­te­ry­zo­wały ten język. Są to: rzad­ko występujące a w słowie tâche (taſ), „za­da­nie”, które różni się od „środ­ko­we­go” a w słowie ta­che (taſ), „pla­ma”; sa­mogłoska no­so­wa œ̃ w słowie brun (bRœ̃), „brązowy”, w opo­zy­cji do sa­mogłoski no­so­wej w brin (bR ε ̃, „źdźbło”; oraz ə, któremu tra­dy­cyj­nie przy­pi­sy­wa­no rolę sa­mogłoski w za­im­ku pierw­szej oso­by je (Зə) i w słowie me­su­re (məzyR), „roz­miar, mia­ra”. Tę ostat­nią sa­mogłoskę odróżnia­no od sa­mogłosek przed­nich: ø w nœud (nø), „węzeł”, a także œ w heu­re (œR), „go­dzi­na”, nie mówiąc już o półprzy­mkniętym e w nez (ne), „nos”, czy półotwar­tym ε w naît (nε), „ro­dzi się”.

Trze­ci spośród „fo­nemów za­grożonych wy­gi­nięciem” jest bez wątpie­nia naj­bar­dziej nie­uchwyt­ny. Za­wsze za­li­cza­ny był do dźwięków języka fran­cu­skie­go, ale jego de­fi­ni­cja spra­wia współcze­snym języ­ko­znaw­com ogrom­ne trud­ności. W mia­ro­daj­nej Gram­ma­ire métho­di­que du français au­tor­stwa Mar­ti­na Rie­ge­la, Jean-Chri­sto­phe’a Pel­la­ta i René Rio­ula przed­sta­wio­ny jest nie tyle jako pełno­praw­ny fo­nem, ile jako „pro­blem”, który oka­zu­je się wyjątko­wo opor­ny na jakąkol­wiek kla­sy­fi­kację fo­no­lo­giczną i nie mając ja­snych cech dys­tynk­tyw­nych, może przyj­mo­wać wszyst­kie możliwe na­zwy. „To tu­taj – piszą au­to­rzy ele­men­ta­rza języ­ko­znaw­stwa, przed­sta­wiając serię sa­mogłoskową za­wie­rającą fo­nemy y, ø i œ – wy­pa­da po­sta­wić pro­blem «e». Dźwięk za­pi­sy­wa­ny nie­kie­dy [ə], […] za­zwy­czaj opi­su­je się jako dźwięk środ­ko­wy, półotwar­ty i półwar­go­wy; w rze­czy­wi­stości, jak zo­ba­czy­my, jest nie­co in­a­czej. Cza­sem na­zy­wa się go e ru­cho­mym (e ca­duc) i fak­tycz­nie nie­kie­dy wy­pa­da i zni­ka; mówi się też o e nie­mym, ale do­pie­ro wte­dy, gdy nie jest nie­me, możemy je na­zwać fo­ne­mem, w prze­ciw­nym ra­zie nie od­po­wia­da ono żad­nej em­pi­rycz­nie dostępnej rze­czy­wi­stości – równie do­brze można po­wie­dzieć, że jest ni­czym; [cza­sem na­zy­wa się je] e nie­ak­cen­to­wa­nym”3. Później, w ustępie poświęco­nym tej enig­ma­tycz­nej sa­mogłosce, au­to­rzy po­su­wają się na­wet do po­da­nia w wątpli­wość sa­me­go ist­nie­nia tego fo­ne­mu:

„Fo­no­lo­gicz­ne ist­nie­nie [ə], czy ra­czej ist­nie­nie jego cech dys­tynk­tyw­nych, może zo­stać za­kwe­stio­no­wa­ne. Po pierw­sze, nig­dy nie po­ja­wia się ono w sy­la­bie ak­cen­to­wa­nej. Z dru­giej stro­ny nie bar­dzo daje się po­sta­wić w opo­zy­cji fo­ne­tycz­nej do swo­ich naj­bliższych sąsiadów, [ø] i [œ] […]. Przede wszyst­kim zaś można za­uważyć, że na­wet w słowach, w których się po­ja­wia, jego po­mi­nięcie nie ma żad­ne­go wpływu na ko­mu­ni­kację: [lafənətR] czy [lafnεtR] to da­lej la fenêtre; une bon­ne gram­ma­ire można równie do­brze wymówić jako [ynbngRam(m)εr] lub jako [ynəbnəgRam(m)εr]. Wy­da­je się, że je­dyną racją bytu tego pro­ste­go fo­ne­tycz­ne­go sma­ru (Mar­ti­net) jest uni­ka­nie, w miarę możliwości, następo­wa­nia po so­bie pew­nych spółgłosek”4.

Można się za­sta­na­wiać, dla­cze­go języ­ko­znaw­cy nie od­rzu­ci­li całko­wi­cie tego „pro­ble­ma­tycz­ne­go fo­ne­mu”. Dla­cze­go poświęcamy tyle uwa­gi po­je­dyn­cze­mu dźwiękowi, który wy­da­je się w ogóle nie być dźwiękiem, którego nie da się prze­ciw­sta­wić żad­ne­mu in­ne­mu z ter­minów fo­no­lo­gicz­nych, który wy­da­je się nie od­gry­wać żad­nej roli funk­cjo­nal­nej w sen­sie se­man­tycz­nym, który w naj­lep­szym ra­zie można uznać za „fo­ne­tycz­ny smar”? Od­po­wiedź jest pro­sta. Ist­nie­je dzie­dzi­na, w której „nie­me”, „ru­cho­me (ca­duc)”, czy też „nie­ak­cen­to­wa­ne” e od­gry­wa rolę klu­czową – jest nią po­ezja. Nie można uchwy­cić ryt­mu fran­cu­skie­go wier­sza, jeśli nie weźmie się pod uwagę możliwości po­ja­wie­nia się tego fo­ne­mu w sy­la­bie. Weźmy na przykład wers z Mal­larmégo „Ce lac dur oublié que han­te sous le gi­vre”5. Mimo że nie można tego określić z pew­nością, roz­pa­trując ten frag­ment w ode­rwa­niu od całości, składa się on z dwu­na­stu sy­lab, ze śred­niówką po szóstej – jest alek­san­dry­nem. Ale może on być trak­to­wa­ny jako alek­san­dryn tyl­ko wte­dy, gdy usłyszy­my, w wy­obraźni lub na głos, ostat­nie, „nie­me” e w wy­ra­zie han­te. Jeśli wy­po­wie­my te słowa tak, jak mogłyby zo­stać wymówio­ne we współcze­snym fran­cu­skim: „sølak­dy­ru­bliekœãtsu­leЗivR”, po­wsta­nie je­de­na­stozgłosko­wiec i całko­wi­cie roz­mi­nie­my się z me­tryką wier­sza.

„Za­grożony fo­nem” mógł zniknąć z po­tocz­ne­go kra­jo­bra­zu języka fran­cu­skie­go, lecz mimo to prze­trwał, co praw­da uwięzio­ny, w jego po­ezji. Żaden czy­tel­nik fran­cu­skich wier­szy nie może po­zwo­lić, by ten za­grożony dźwięk zniknął z jego pola wi­dze­nia. Nikt, kto chciałby uchwy­cić me­lo­dię języka, nie może za­po­mnieć o „pro­ble­ma­tycz­nym e”, gdyż bez nie­go nie­możliwe jest wyróżnie­nie se­rii sy­lab, które tworzą rytm wier­sza. Nie mamy wy­bo­ru – jeśli chce­my choć trochę się zbliżyć do mu­zy­ki w języku, mu­si­my zo­sta­wić otwar­te aku­stycz­ne drzwi na wy­pa­dek, gdy­by za­grożona sy­laba chciała się nam za­pre­zen­to­wać. Nic jed­nak nie jest tu pew­ne. Ten nie­uchwyt­ny dźwięk może się dać usłyszeć w wier­szu, ale może też po­zo­stać nie­my; jego obec­ność lub nieobec­ność zależy od paru złożonych czyn­ników lin­gwi­stycz­nych, hi­sto­rycz­nych i pro­zo­dycz­nych. Spe­cja­liści w dzie­dzi­nie fran­cu­skiej me­try­ki, rzecz ja­sna, od daw­na sta­ra­li się określić te czyn­niki, ale ich za­da­nie z pew­nością nie należy do najłatwiej­szych – jak mo­gli­byśmy być pew­ni cha­rak­te­ry­stycz­nych ruchów zwierzęcia, które od daw­na nie ist­nie­je?

Jed­na ze współcze­snych prac na te­mat fran­cu­skiej wer­sy­fi­ka­cji de­fi­niu­je ten dźwięk jako „e nie­sta­bil­ne” lub bar­dziej pre­cy­zyj­nie jako „e opcjo­nal­ne”, w tym sen­sie, że fo­nem ten określa możliwość po­ja­wie­nia się lub nie w da­nym słowie. „Tę możliwość, cha­rak­te­ry­styczną dla słowa o tyle, o ile może ono przyjąć jedną z dwóch form – pisał Benoît de Cor­nu­lier – można na­zwać […] opcją e”6. Następnie w opi­sie obec­ności „za­grożone­go fo­ne­mu” w wier­szu au­tor po­da­je następującą de­fi­nicję: za każdym ra­zem, gdy wy­ma­wia­my e, za­wsze możliwe było jego nie­wymówie­nie. A co z tymi przy­pad­ka­mi, kie­dy fo­nem ten jest nie­obec­ny? Wy­na­laz­ca „opcji e” roz­ważnie za­zna­cza, że jeśli ten nie­uchwyt­ny dźwięk nie po­ja­wia się w wier­szu, to trud­no stwier­dzić, jak można było się go spo­dzie­wać w tym miej­scu. Kie­dy dźwięk e nie po­ja­wia się przy po­dzia­le na sy­la­by, jak pre­cy­zyj­nie i na­uko­wo pi­sze ba­dacz, nie można „na­zwać go poważnie sa­mogłoską (na­wet niemą) ani przy­pi­sać mu na­zwy sa­mogłoski, po­nie­waż on nie ist­nie­je. Roz­ważając jego po­zycję, można je­dy­nie wspo­mnieć, że sa­mogłoska – na­zwa­na zgod­nie z or­to­gra­ficzną kon­wencją e – mogłaby (w pew­nych wa­run­kach) się zak­tu­ali­zo­wać; ale to nie-użycie, to po­mi­nięcie e, […] nie jest praw­dzi­wym e, samo­głoską, która się nie zak­tu­ali­zo­wała. Brak dźwięku nie jest bez­dźwięcznym czy nie­mym dźwiękiem, na­wet jeśli jest ozna­czo­ny li­terą”7.

Czym jest dźwięk, który „mógł się zak­tu­ali­zo­wać”, ale się nie zak­tu­ali­zo­wał? Trze­ba przy­znać, że fo­no­log „nie może na­zwać go poważnie sa­mogłoską, ani przy­pi­sać mu na­zwy sa­mogłoski, po­nie­waż on nie ist­nie­je”. Ale na­wet on nie może so­bie bez niej po­ra­dzić. Musi przy­najm­niej „wspo­mnieć” o tym, że mogła się zak­tu­ali­zo­wać, ale tego nie zro­biła, przy­wołać pewną „opcję” języka, która mogła zo­stać zak­tu­ali­zo­wana, na­wet jeśli tak się nie stało. Nie­uchwyt­ne i nie­ist­niejące, na­zwa­ne, ale nie­na­zy­wal­ne e po­zo­sta­je za­tem w wier­szu, prześla­du­je go. Na­wet naj­bar­dziej ry­go­ry­stycz­na ana­li­za struk­tu­ry po­etyc­kiej nie jest w sta­nie wy­gnać „pro­ble­ma­tycz­ne­go fo­ne­mu” z jego te­re­nu. Po tym jak za­milkła w swo­im języku, kie­dy wy­co­fała się z pola wi­dze­nia na­wet w swo­jej ro­dzi­mej po­ezji, ta „nie­sta­bil­na” li­te­ra nie jest już tyl­ko „za­grożona” – w rze­czy­wi­stości jest mar­twa. Jak z miażdżącą pre­cyzją pod­kreśla Cor­nu­lier, na­wet na­zwa­nie jej „bezdźwięcznym czy nie­mym dźwiękiem” byłoby prze­sadą. Mimo to coś prze­trwało, w za­ni­ka­niu po­zo­sta­je „nie­obec­ność dźwięku”, a za­da­niem poetów jest jej ukształto­wa­nie; z ginących li­ter swe­go języka czer­pią oni ma­te­rię swo­jej sztu­ki.

Roz­dział piątyH i Spółka

Li­te­ra, po­dob­nie jak wszyst­ko inne, musi w końcu spo­tkać się ze swo­im prze­zna­cze­niem, a z bie­giem cza­su każdy za­pi­sa­ny znak mowy prze­sta­je być używa­ny. Nie­za­leżnie od tego, jak za­szczyt­ne miej­sce zaj­mo­wała w języku, do którego należy, każda li­te­ra stop­nio­wo sta­je się prze­sta­rzała, po­tem rzad­ka, by w końcu całko­wi­cie się zdez­ak­tu­ali­zo­wać. Może się to od­by­wać na wie­le spo­sobów. Jej upa­dek może być mniej lub bar­dziej na­tu­ral­ny, będąc re­zul­ta­tem stop­nio­wych i nie­od­wra­cal­nych pro­cesów, które są zupełnie nie­za­leżne od de­cy­zji społecz­ności piszących. Wspo­mnij­my ar­cha­icz­ne li­te­ry hel­leńskie, które zaczęły zni­kać z grec­kich ma­nu­skryptów, jesz­cze za­nim zaczęto za­pi­sy­wać dzieła kla­sycz­nej tra­dy­cji li­te­rackiej, które dzi­siaj zna­my. Do najbar­dziej zna­nych i naj­sze­rzej ko­men­to­wa­nych li­ter z tego zbio­ru należą: półspółgłosko­wa di­gam­ma (), która była kie­dyś szóstą li­terą al­fa­be­tu i której ślady możemy od­na­leźć jesz­cze u Ho­me­ra, następnie kop­pa (), sam­pi () san (), by wy­mie­nić tyl­ko trzy spośród tych, dla których pamięć ludz­ka nie oka­zała się łaska­wa1. Ale nie mu­si­my szu­kać aż tak da­le­ko w cza­sie i prze­strze­ni, jak sta­rożytna Gre­cja, by zna­leźć do­wo­dy za­ni­ka­nia ele­mentów sys­te­mu al­fa­be­tycz­ne­go. Język an­giel­ski również ucier­piał na sku­tek ta­kich strat: po in­wa­zji Nor­manów an­glo­sak­sońskie eth (ð), thorn (þ), aesc (), ash (æ) i wynn () po­wo­li odeszły z al­fa­be­tu, a ostat­ni przed­sta­wi­ciel sta­re­go pi­sma, yogh (), wkrótce podążył za nimi, kie­dy w abe­ca­dle języka na do­bre za­do­mo­wiło się kon­tra­stujące, kon­ty­nen­tal­ne g2.

Po­szczególne ele­men­ty mogą zo­stać za­nie­cha­ne również pod wpływem świa­do­mej de­cy­zji. Na do­bre czy na złe, ich prze­zna­cze­nie zależy od osądu tych, którzy będą (lub nie) za­pi­sy­wać te li­te­ry. Spoglądając na hi­sto­rię pi­sma, od­kry­wa­my bru­talną prawdę: li­te­ry można prze­mocą wy­klu­czyć z teks­tów, do których kie­dyś należały. Na przykład w dra­stycz­nej re­for­mie or­to­gra­ficz­nej z 1708 roku Piotr Wiel­ki za­de­kre­to­wał, że gru­pa rzad­kich znaków po­cho­dze­nia grec­kie­go (ta­kich jak ѳ, ξ i ψ) ma na­tych­miast opuścić cy­ry­licę, a krótko po Re­wo­lu­cji Paździer­ni­ko­wej języ­ko­znaw­cy re­pre­zen­tujący nowe państwo ra­dziec­kie stwier­dzi­li, że niektóre li­te­ry w rze­czy­wi­stości są zbędne, za­ka­za­no więc ich dru­ku. Rok 1917 stał się ro­kiem ofi­cjal­ne­go od­rzu­ce­nia nie­zwykłego zna­ku z (зело – ѕ), dwóch rzad­kich za­pisów i (восьмиричное – i oraz десятиричное – ї), a także zna­ku wie­ko­wej i sza­cow­nej sa­mogłoski (ять – ѣ), która weszła do cy­ry­li­cy z al­fa­be­tu naj­bar­dziej do­stoj­ne­go z języków – sta­ro-cer­kiew­no-słowiańskie­go, a w cza­sach re­wo­lu­cji zo­stała wy­gna­na na języ­ko­we te­re­ny Bułga­rii (trze­ba tu dodać, że tam również nie prze­trwała długo i w 1945 roku zo­stała usu­nięta z pi­sma tego bałkańskie­go kra­ju)3.

Li­te­ry mogą przy tym zni­kać wie­lo­krot­nie i ni­czym du­chy po­wra­cać, by uka­zać się na długo po tym, jak niektórzy zdążyli ogłosić ich śmierć. Kla­sycz­nym przy­pad­kiem jest gra­fem h, który nie po­ja­wia się wśród głosek swo­jej współcze­snej an­giel­skiej na­zwy, za­pi­sy­wa­nej aitch. To ozna­cze­nie dźwięku, który języ­ko­znaw­cy określają jako spółgłoskę czy­sto przy­de­chową lub szcze­li­nową krta­niową, obec­ne jest w nie­mal wszyst­kich al­fa­be­tach wy­ko­rzy­stujących pi­smo łacińskie. Jego brzmie­nie często jed­nak bywa nie­uchwyt­ne w mo­wie, a w prze­cho­dze­niu od jed­ne­go języka do dru­gie­go jest to pierw­sza głoska, która za­ni­ka. Może się to wiązać z poważnymi kon­se­kwen­cja­mi, o czym do­brze wie­dział He­in­rich He­ine – po­eta wie­lu h o dwóch różnych ty­pach przy­de­chu (czy­ste h i jego bar­dziej szcze­li­no­wa wer­sja X). We wspo­mnie­niach na­pi­sa­nych w la­tach 1850–1855 tak ko­men­to­wał zmia­ny, którym uległo jego imię po tym, jak wy­emi­gro­wał z Nie­miec:

„We Fran­cyi, za­raz po mo­jem przy­by­ciu, przełożono moje nie­miec­kie imię «He­in­rich» na «Hen­ri»; mu­siałem się do tego za­sto­so­wać i sam sie­bie tak na­zy­wać, po­nie­waż słowo «He­in­rich», nie tra­fiało do ucha fran­cuz­kie­go, a Fran­cu­zi w ogóle lubią wszyst­kie rze­czy na całym świe­cie, do swo­jej wy­go­dy przy­sto­so­wy­wać. Mego całego na­zwi­ska «Hen­ri He­ine», nie zdołali także nig­dy właści­wie wymówić i większość na­zy­wa mnie «Mr. Enri Enn», niektórzy łączą te dwa wy­ra­zy w je­den «En­rien­ne», a są i tacy, co na­zy­wają mnie «Mr. Un rien»”4.

Od „He­in­rich He­ine” do „nic” (fr. rien) w czte­rech kro­kach – geo­gra­ficz­ny i lin­gwi­stycz­ny „przekład” był w tym wy­pad­ku szczególnie zdra­dziec­ki. Gdy­by jed­nak po­eta zde­cy­do­wał się na podróż nie na zachód, ale na wschód, kon­se­kwen­cje byłyby równie dra­stycz­ne. Mógł jesz­cze za życia przyjąć równie nie­roz­po­zna­wal­ne na­zwi­sko, w którym pierw­sza li­te­ra jego imie­nia i na­zwi­ska nie stałaby się „ni­czym”, ale „czymś” co naj­mniej równie za­ska­kującym: „Gen­rich Ge­ine” (Генрих Гейне), jak jest on zna­ny po dziś dzień w Ro­sji.

Oka­zu­je się, że ta „od­dy­chająca” (bre­athy) li­te­ra od sa­me­go początku spra­wiała pro­ble­my. Grec­kie na­pi­sy przed Eu­kli­de­sem za­wie­rały znak h, będący bez wątpie­nia pre­kur­so­rem łacińskiej li­te­ry. Uważa się, że ten znak spółgłoski przy­de­cho­wej wy­wo­dzi się od wcześniej­szej li­te­ry (), która była od­po­wied­ni­kiem se­mic­kiej li­te­ry chet (ta z ko­lei prze­trwała zarówno w he­braj­skim ח, jak i w arab­skim ح). Grec­kie h nie miało jed­nak długiej hi­sto­rii, przy­najm­niej jako głoska przy­de­cho­wa. Na początku V wie­ku przed naszą erą gra­fem h przyjął war­tość sa­mogłoski, co osta­tecz­nie do­pro­wa­dziło do po­wsta­nia kla­sycz­nej for­my grec­kiej li­te­ry eta (η); w tym sa­mym cza­sie głoska przy­de­cho­wa z ko­lei zaczęła być ozna­cza­na w piśmie za po­mocą „pół-H”, to jest Ⱶ5. Od tego mo­men­tu za­czy­na się dro­ga h do podwójne­go za­po­mnie­nia – jako zna­ku i jako dźwięku. Na prze­strze­ni wieków, kie­dy używa­no kla­sycz­nej gre­ki, ten nie­gdyś spółgłosko­wy fo­nem stop­nio­wo ustępował miękkie­mu, ale słyszal­ne­mu „początko­we­mu przy­de­cho­wi”. W cza­sach hel­le­ni­stycz­nych osłabio­ny przy­dech zaczął opusz­czać język, a źródła wska­zują na to, że już w IV wie­ku na­szej ery, o ile nie wcześniej, dźwięk ten był od daw­na nie­obec­ny. W tym sa­mym okre­sie li­te­ra Ⱶ – frag­ment wcześniej­szej całości – uległa dal­sze­mu zmniej­sze­niu, tracąc swo­je pra­wo do pełnej po­zy­cji w za­pi­sie. Fi­lo­lo­go­wie i gra­ma­ty­cy z Pto­le­mej­skiej Alek­san­drii zre­du­ko­wa­li ją do małego zna­ku nad li­terą, którą mo­dy­fi­ko­wał. Później aka­de­mi­cy i kopiści jesz­cze bar­dziej go skrócili, tak że stał się zna­kiem dia­kry­tycz­nym, umiesz­cza­nym przed sa­mogłoską, który zaj­mo­wał nie­wie­le więcej miej­sca niż odstęp między zna­ka­mi i bar­dzo przy­po­mi­nał nasz współcze­sny apo­strof. Stąd osta­tecz­na for­ma tego gra­fe­mu w piśmie hel­leńskim: ‛, określana przez spe­cja­listów od języka grec­kie­go na­wet nie jako li­tera, ale jako „duch” (a dokład­nie: jako „szorst­ki od­dech”, spi­ri­tus asper, czy też da­se­ia, w prze­ci­wieństwie do „gład­kie­go od­de­chu”, spi­ri­tus le­nis, psilē, który wska­zy­wał na brak przy­de­chu przed sa­mogłoską).

Z ko­lei al­fa­bet łaciński na pierw­szy rzut oka uzna­wał h