Śnienie i życie
- Wydawca:
- Słowo/obraz terytoria
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7453-231-0
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- czytelnikom
- historii
- literatury
- nervala
- poczucie
- przechadzki
- rozproszone
- śnienie
- sylwia
- wgląd
- współczesnej
- życie
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Śnienie i życie”
Gérard De Nerval przez długi czas zaliczany był do tak zwanych pomniejszych romantyków. Jego dzieło, rozproszone i w dużej części niedokończone, sprawiało problem czytelnikom, komentatorom, historykom literatury i wydawcom. Dopiero ostatnie dziesięciolecia radykalnie zmieniły jego status w historii literatury. Waga dzieła Nervala wydatnie wzrosła dzięki literaturoznawczemu zwrotowi w filozofii współczesnej, która począwszy od Michela Foucaulta, szerzej zajęła się jego pismami, widząc w nich znakomitą egzemplifikację obłędu i problemu ludzkiej tożsamości.
Śnienie i życie obejmuje całą autobiograficzną prozę Nervala z lat 1850–1855, okresu, w którym powstały jego największe dzieła. Sylwia, Pandora i Aurelia – trzy imiona kobiet i wszystkie najważniejsze dziedziny twórczości pisarza: dzieciństwo, podróże i mityczny świat, ale także rozpacz oraz poczucie bycia wyklętym. Zamki Bohemy, Noce październikowe oraz Przechadzki i wspomnienia, łącząc prozę i poezję, fikcję i autobiografię, reportaż i nowelę, dają wgląd w dziewiętnastowieczne realia oraz w umysłowość samego Nervala, jego zmagania z rzeczywistością i literacką formą. Z kolei Przemytnicy to palimpsestowa opowieść o przemierzaniu meandrów historii, które okazują się meandrami ludzkiego umysłu.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gérard De Nerval
Gérard de Nerval
Śnienie i życie
Przełożyli Ryszard Engelking i Tomasz Swoboda
Przedmowa
1
„Przyjemność – oto cel, do którego stale dąży wszelka istota zmysłowa. Człowiek, o wiele doskonalszy w tej mierze od innych zwierząt, wypatruje go także z większym zapałem. Na tym poszukiwaniu schodzi mu całe życie; często jednak, zwiedziony brakiem doświadczenia tudzież niedostatkiem środków, zatraca się w tej gonitwie i miast przyjemności znajduje tylko ból i udrękę”. Zdania te w kontekście książki złożonej z pism Gérarda de Nervala wyglądają na jedną z gorzkich puent, jakie krytycy często poświęcają tragicznemu życiu autora Aurelii, choć równie dobrze mogliby je odnieść do samych siebie i do każdego, kto czyta ich słowa. Przytoczony fragment jest jednak, można by rzec, jeszcze bliższy Nervalowskiej egzystencji niż traktujące o niej eseje i biografie. Jego autorem jest bowiem rodzony ojciec pisarza, doktor Étienne Labrunie, autor rozprawy O niebezpieczeństwach pozbawiania i nadużywania przyjemności wenerycznych u kobiet, obronionej w paryskiej École de Médecine 9 brumaire’a roku 14, czyli 31 października roku 1805 – Gérard urodzi się niespełna trzy lata później, 22 maja roku 1808 (po rewolucyjnym kalendarzu i ideach pozostanie już wówczas tylko wspomnienie).
Na razie Étienne Labrunie spisuje teorię. Na stronie tytułowej jego dysertacji widnieje motto z listu niejakiego Iselina do Tissota – tego Tissota, autora sławetnego dzieła o zgubnych skutkach onanizmu. W odróżnieniu jednak od przepojonego kalwińską moralnością nadwornego medyka Augusta III, autor O niebezpieczeństwach… nie jest tak jednostronny w swoim podejściu do tematu. Bo też i temat jest inny: tam gdzie Tissot musiał jednoznacznie potępiać grzeszną zmysłowość, Labrunie, pomny mieszczańskiej apologii stadła małżeńskiego, ostrzega przed wszelką skrajnością, zalecając aurea mediocritas. Tym, które (ale i „którzy” – wiele wniosków wyprowadzonych jest per analogiam na podstawie obserwacji skutków, jakie przynosi uwalnianie, bądź też powstrzymywanie nasienia) urągają tej zasadzie, grozi nie tylko klasyczna, hipokratejska duszność maciczna, czyli histeria, lecz także gorączka, epilepsja, wiele innych chorób oraz wszelkiego rodzaju krosty i upławy, których bogaty katalog doktor Labrunie podaje w swojej rozprawie, zgodnie z ówczesnym wzorcem piśmiennictwa medycznego (niestety, już nieaktualnym) pełnej malowniczych anegdot i przypadków, jak również sentencji łacińskich.
Należy sądzić, że szeroko rozumiana mediocritas była wzorem, jaki doktor Labrunie chciał przekazać swojemu synowi. Ten ostatni niespełna pół roku przed samobójczą śmiercią napisze do swojego lekarza, Émile’a Blanche’a: „Główną udręką we wszystkich chwilach samotności była zawsze myśl o moim ojcu. Niech Pan nie myśli, że powtarzam to, by zaskarbić sobie Pana łaskę, albowiem wszystkie cierpienia, których mu przysporzyłem, nieustannie drążą me serce. Gdybym miał dać przykład najstraszliwszej pokuty, jaką można sobie wyobrazić, byłaby nią ta właśnie myśl. Proszę mu tego nie powtarzać”. Naznaczone nieobecnością i niezrozumieniem relacje Nervala z ojcem – którego nazwisku nie pozwolił on wejść do historii literatury, zastępując je nazwą pola uprawnego – stoją niewątpliwie w centrum jego dzieła, choć sytuują się nieco bliżej „pozbawiania” niż „nadużywania”: dają o sobie znać w sposób, jak zawsze u Nervala, dyskretny, a przez to tym bardziej wymowny.
Nie wiemy tym samym zbyt wiele o bezpośrednich efektach ojcowskich zaleceń w kwestii „przyjemności wenerycznych” w życiu Nervala. Autorzy Słownika Nervalowskiego zebrali wnioski z nielicznych świadectw na ten temat w haśle Seks. Wynika z nich tyle, że pisarz raczej nie słuchał wskazówek Tissota, co zdaniem jednego z przyjaciół, zapewne wiernego adepta tychże wskazówek, było główną przyczyną jego obłędu. Znamy też list Teofila Gautiera z ich wspólnej podróży do Belgii w 1836 roku, skąd autor Panny de Maupin chwali się adresatowi: „Całkowicie przyćmiewam mojego młodego przyjaciela Gérarda, choć odkąd jestem w tym pieskim kraju, nie stanął mi ani razu, a Gérard ma nieustanną erekcję”. Trudno stwierdzić, ile w tym sztubackiego żartu, ile faktycznego priapizmu; to zresztą mało istotne. Ważne są natomiast wszelkiego rodzaju „echa egzystencjalne”, jak nazwie je metodycznie się nimi zajmujący, genialny autobiograf Michel Leiris. Nerval musiał znać rozprawę ojca choćby z tytułu. Nie mógł pomijać jej w myślach – on, potrafiący kojarzyć ze sobą drobiazgi z najodleglejszego dzieciństwa – gdy padał ofiarą „wenerycznych przyjemności”, raczej ich pozbawiony niż nadużywający. „W każdym razie dyskrecja Gérarda w kwestii własnego życia seksualnego wskazuje nie tyle na brak zainteresowania, ile na splot zakazów, poczucia winy i niespełnienia, z którymi – jak się wydaje – autor nie potrafił sobie poradzić” – piszą Pichois i Brix (przekład Wiesława Krokera).
Spośród nielicznych i we wszystkich wypadkach domniemanych kochanek Nervala w pierwszym rzędzie wymienić należy tę, w której przez długi czas upatrywano źródła wszystkich jego nieszczęść oraz wzorca dla największych kobiecych postaci jego prozy: Jenny Colon. Bardziej wnikliwe studia biograficzne pozwoliły zerwać z tą upraszczającą legendą, choć łatwo zrozumieć, w jakim stopniu ta aktorka i śpiewaczka – a więc postać łącząca dwa podstawowe fantazmaty Nervalowskiego obrazu kobiety – mogła stać się dla poety figurą, która niczym magnes przyciągała, zwłaszcza po swojej przedwczesnej śmierci, mitotwórcze wyobrażenia i echa głębokich kompleksów. Podobnie jak druga z ubóstwionych przezeń artystek, piękna pianistka Marie Pleyel – pierwowzór literackiej Pandory. To w opowieści o niej pojawia się ta turpistyczna wizja: „W roztargnieniu łykałem pestki granatu. Poczułem ból w gardle. Udusiłem się na śmierć. Ucięto mi głowę i wystawiono u bram seraju; umarłbym na dobre, gdyby nie papuga – przelatywała właśnie obok i połknęła część pestek zmieszanych z krwią”. Podróżując w 1834 roku po Włoszech, Nerval podziwia w Neapolu „piękną Judytę Caravaggia” – w rzeczywistości nie Caravaggia, lecz Artemisii Gentileschi według dzisiejszej atrybucji. Znamienne, że autor Pandory zwraca uwagę akurat na ten archetyp kastrującej kobiety – „patriotycznej kurwy”, jak nazwie ją Leiris, który w hołdzie Nervalowi przyjmie w partyzantce pseudonim „Gérard”. Na płótnie Artemisii dekapitacja przypomina gwałt, jest manifestacją kobiecej siły, antytezą i dopełnieniem portretów przyjaciółek z Valois. Dopiero ich zestawienie na jednym planie tworzy pełny obraz Nervalowskiej kobiety – stop mitu i naturalności, o który pisarz obwinia sam siebie w Aurelii: „zwykłą kobietę naszych czasów wziąłem za Laurę czy Beatrycze…” To także, paradoksalnie, potwierdzenie uwag, jakie ojciec zawarł w konkluzji swoich rozważań o przesadnej wstrzemięźliwości: „Z dość licznych przykładów, jakie przytoczyłem na poparcie moich tez, wynika niezbicie, że kobieta jest istotą, której żywot to istny splot fizycznych i moralnych sprzeczności. Jeśli jest słabej kompleksji, najdrobniejsza przyczyna wpędza ją w chorobę, a zmysłowe przyjemności są niezbyt rozwinięte, bądź też nie pojawiają się wtedy, gdy wolno jej z nich korzystać. Jeśli jest energiczna, natura wyjawia jej swój niezmienny cel, rodząc nadmierne pożądanie, któremu ulegnięcie prowadzi niechybnie do straszliwych chorób i śmierci”. Aż dziw, że w przebogatej galerii Nervalowskich kobiet nie znajdziemy odpowiednika legendarnej Lukrecji, którą Leiris – za Cranachem – dopełni obraz kobiety budzącej fascynację i przerażenie.
Inna nieobecność wydaje się jednak ważniejsza: „Mojej matki nigdy nie widziałem, jej portrety zostały zagubione lub skradzione; wiem tylko, że przypominała postać z ówczesnej ryciny według Prud’hona czy Fragonarda, zatytułowanej Skromność. Gorączka, na którą zmarła, dopadła mnie w życiu trzykrotnie w regularnych odstępach czasu. W momentach tych mój umysł zawsze nachodziły obrazy żałoby i rozpaczy, jakie towarzyszyły moim początkom. Tyle razy czytano mi listy, które matka pisała nad brzegami Bałtyku, Sprewy czy Dunaju!” W tych czterech zdaniach Przechadzek i wspomnień Nerval streszcza niemal całą historię swoich relacji z rodzicielką: nieobecność, brak obrazu, brak wspomnień, żałoba, rozpacz i epistolarne zapośredniczenie uczucia, wyjęte jakby wprost z Jana Jakuba, którego pusty grób w Ermenonville będzie Nerval regularnie odwiedzać. I jeszcze – genetyczne, jak byśmy dziś powiedzieli – wywiedzenie własnego obłędu ze śmiertelnych dolegliwości matki, których nie możemy tłumaczyć metodą Étienne’a Labrunie: czy nie po to ciągał żonę za sobą i Wielką Armią, by uchronić ją przed „niebezpieczeństwami pozbawienia przyjemności wenerycznych”? W Aurelii Nerval wpisze tę wyprawę – z której weźmie wszak początek jego psychoza porzucenia – w mityczny schemat: „Nigdy nie poznałem swojej matki, która zapragnęła towarzyszyć ojcu w wyprawie wojennej, jak żony dawnych Germanów”. Im bliżej końca, tym gładziej wszystko układa się w spójną strukturę, a raczej: tym większy, tym bardziej rozpaczliwy jest wysiłek poety, by odnaleźć jakąkolwiek spójność w tym splocie tragicznych przypadków, jakim jest egzystencja.
Jak gdyby egzorcyzmując tę nieodbytą podróż dzieciństwa – podróż, która na parę lat pozbawiła go obojga rodziców, a na zawsze odebrała matkę – Nerval co chwila wyrusza w jakąś podróż, bliższą bądź dalszą, nierzadko w jej trakcie wyczerpując skromne zasoby finansowe, uzyskane przeważnie na poczet nienapisanych jeszcze, obiecanych dopiero artykułów i recenzji teatralnych. Kiedy ze względu na stan zdrowia zabrania mu się dalszych podróży – których owocem jest choćby Podróż na Wschód – odbywa te bliższe, w okolice Paryża. Ich literackim plonem są arcydzieła ostatnich lat życia: Noce październikowe, Sylwia, Przechadzki i wspomnienia. Dowodząc banalnej prawdy, że bogactwo podróżniczych refleksji jest niezależne od geograficznej marszruty, najbardziej przejmujący zapis doświadczenia tworzy Nerval w historiach zza miedzy, które, tak się składa, w wielu momentach pokrywają się z powrotem do dzieciństwa. Jego podróże bowiem to wędrówki tyleż w przestrzeni, co w czasie – właśnie ku dzieciństwu, którego wspomnienia „ożywają, gdy dochodzimy połowy życia”, jak to sam Nerval zbyt optymistycznie zauważył w Przemytnikach. Być może najważniejszą z Nervalowskich podróży jest jednak ta opisana w Aurelii: „podróż do wnętrza samego siebie”, jak określi ją w Eseju o cudowności Michel Leiris. Jeśli zgodzimy się ze stwierdzeniem, że każde dzieło Nervala to opowieść o poszukiwaniu, bardzo znamienne okaże się zamknięcie tej twórczości tekstem opowiadającym o poszukiwaniu własnego „ja” na drodze najbardziej wycieńczającej i pełnej pułapek, której najważniejsze etapy przypadają na nocny, nieruchomy czas marzeń sennych i koszmarów.
2
Nie wiemy, jaki kształt przybrałaby Aurelia, gdyby autorowi dane było ją ukończyć. Czy ta mentalna podróż w głąb siebie przyniosłaby podobny skutek terapeutyczny, jak wcześniejsze spacery? „Wyszedłem, by przechadzką za miastem uciszyć cierpienie i spóźnione wyrzuty sumienia, marszem i zmęczeniem chciałem otępić myśli i zapewnić sobie, być może, życzliwsze sny na następną noc” – pisze Nerval w drugiej części opowiadania, chyba szczerze wyjaśniając jedną ze swoich manii, a może po prostu proponując kolejną racjonalną interpretację tego, do czego racjonalne metody nijak nie dają dostępu. Jeden z przyjaciół, Charles Asselineau, potwierdza wiarę Nervala w uzdrowicielską moc spaceru: „Podobnie jak wszyscy chorzy, którzy doświadczyli przymusowego zamknięcia, lecz być może silniej niż inni, Gérard czuł odrazę do kliniki, mimo iż doktor Blanche traktował go tam jak przyjaciela. Kiedy przeczuwał, że choroba się zbliża, z lęku przed trafieniem do Passy uciekał i ukrywał się najlepiej jak umiał. W tym stanie najczęściej przedsiębrał długie marsze polami, mając nadzieję, że zwalczy chorobę fizycznym zmęczeniem; jak twierdził, nieraz mu się to udało”. Nieraz, ale nie zawsze – z Nocy październikowych płynie inna nauka: włóczęgostwo, zarówno terytorialne, jak i mentalne, niechybnie prowadzi do zamknięcia. Zdani na przypadek, przechodzimy z miejsca do miejsca, w gruncie rzeczy zawieszeni między wolnością a zniewoleniem, poszukując śladów przeszłości, a napotykając głównie brak, rozczarowanie i ślady zniszczenia – tak samo jak w wędrówkach innego wielkiego melancholika, Winfrieda Georga Sebalda, który odbywając długie, zwykle czterogodzinne spacery z Woodbridge do Orford, z Orford do Harleston i po innych pustkowiach wschodniego wybrzeża Anglii, wydobywa na światło dzienne znaki cywilizacyjnej zagłady, lecz na koniec pozostaje ze swoją pierwotną niewiedzą: „Wędrowałem prawie cztery godziny i nie widziałem nic prócz sięgających aż po horyzont pól, w większej części już uprzątniętych, zaciągniętego niskimi chmurami nieba i rozrzuconych w odległości jednej–dwu mil od siebie zagród, przeważnie otoczonych kępami drzew. Gdy tak szedłem, na oko niekończącymi się prostymi drogami, nie minął mnie chyba żaden samochód i ani wtedy nie wiedziałem, ani nie wiem dziś, czy ta samotna wędrówka była dla mnie dobrodziejstwem, czy udręką” (tu i dalej przekład Małgorzaty Łukasiewicz).
Nerval również waha się co do znaczenia swoich wędrówek – i tych przestrzennych, i tych mentalnych. Bywają dlań dobrodziejstwem, bywają udręką. Na euforycznej pierwszej stronie Aurelii wzdraga się przed nazwaniem swojego stanu chorobą: „Nigdy nie czułem się zdrowszy. Czasem zdawałem się sobie dwakroć silniejszy i żwawszy; sądziłem, że wszystko wiem, wszystko rozumiem; wyobraźnia była mi źródłem nieskończonych rozkoszy. Czyż odzyskawszy to, co ludzie nazywają rozsądkiem, nie należy żałować ich straty?…” Odwieczny, a może dopiero dwudziestowieczny dylemat studiów nad szaleństwem, z którego antypsychiatria uczyniła swoje naukowe credo. Jak wiele można znieść, jak wiele poświęcić, by przeżyć stan, o którym pisze Nerval w trzecim rozdziale opowiadania: „Otoczyła mnie nocna straż – wydawałem się sobie wówczas tak ogromny i tak potężnie naładowany elektrycznością, że mógłbym obalić każdego, kto się do mnie zbliży. Komicznie musiały wyglądać moje usiłowania, by nie narazić na szwank zdrowia i życia żołnierzy, którzy się mną zaopiekowali”? To, co zwykle pozostaje odległe i niedostępne, zamknięte nieprzekraczalną granicą snu i marzenia, u Nervala jest częścią jednolitej masy „śnienia i życia”. To przywilej tych, którzy chodzą z gwiazdą na czole, jak nazwał to doznanie Raymond Roussel, autor bliźniaczej relacji z egzystencjalnej ekstazy: „Zaciągnąłem zasłony, gdyż bałem się, że najdrobniejsza szczelina przepuści na zewnątrz świetliste promienie, jakie wychodziły z mego pióra, chciałem ściągnąć zasłonę jednym ruchem i rozświetlić świat. Rozrzucone papiery tworzyłyby promienie światła docierające aż do Chin, a oszalały tłum zwalałby się na dom” (przekład Bogdana Banasiaka).
Pierre Janet, psychiatra Roussela, nazywał go „biednym, małym chorym”; o Nervalu mówiono „biedny Gérard” albo „poczciwy Gérard”. To dziewiętnastowieczna wersja poprawności politycznej, mimo że choroba nie zawsze przejawiała się w bezbolesny dla otoczenia sposób. W jednej z notatek Nadara można przeczytać: „Widzę naszego biednego Gérarda de Nervala po ostatnim ataku gorączki wielkiej, w czasie którego groził Teofilowi nożem”. Notatka pochodzi prawdopodobnie z okresu poprzedzającego jeden z licznych pobytów Nervala w klinice – pobytów, które od roku 1841 wyznaczają rytm jego życia, a także twórczości, potem zaś Nervalowskich biografii, chętnie zajmujących się tym „przypadkiem”. Już współcześni, rzecz jasna, zwłaszcza ludzie bliscy Nervalowi, zastanawiali się nad przyczynami jego kryzysów psychicznych, nierzadko wcale im się nie dziwiąc. Édouard Ourliac, kompan z zaułka du Doyenné, wyliczał te powody w liście do innego towarzysza zabaw i niedoli, Victora Loubensa, podczas pierwszego pobytu Nervala u doktora Blanche’a w 1841 roku: „Widzę ich tysiąc: nędza, zwyczajowe błądzenie umysłu pozbawionego stałej zasady, sprzeczności wynikające z powierzchownej wiedzy i głębokiej ignorancji, ciągłe nadużywanie słowa i rozumu, najniebezpieczniejsze igraszki inteligencji, bezbrzeżna duma tłumiona potwornym lenistwem, co chwila miażdżona, wypierana, uciskana, wreszcie nieobyczajność, nieustanne podniecenie bez celu i ujścia, nadmiar jedzenia, płynów, kawa trzy albo cztery razy dziennie, kobiety, chaos, a nade wszystko, jak zapewniają, masturbacja – myśli Gérarda nigdy nie były do końca zdrowe, wszyscyśmy byli jak on, ale właśnie dlatego, że mniej gwałtowny, to on jest nieuleczalny”.
Na domiar złego choroba Nervala staje się publiczna: uprzedzając epokę dzisiejszych tabloidów, Jules Janin życzliwie informuje paryski światek literacki o obłędzie pisarza w artykule, którego autor Sylwii nigdy mu nie zapomni (podobny tekst ogłosi później Aleksander Dumas). Jeszcze w tym samym 1841 roku Nerval pisze przejmujący list do Idy Ferrier, przyszłej pani Dumas, w którym wyjawia, jak wiele go kosztowało pogodzenie się z etykietą chorego psychicznie: „Wyznaj! Wyznaj! – krzyczeli, tak jak kiedyś do czarownic i heretyków, aż wreszcie zgodziłem się na zaklasyfikowanie mnie do zdefiniowanej przez lekarzy dolegliwości, która w słowniku medycznym nazywana jest Teomanią bądź Demonomanią”. U Nervala dochodzi bowiem do zamazania nie tylko granicy między śnieniem a życiem, lecz również tej między zdrowiem a chorobą: okresy słabości stale przeplatają się z długimi tygodniami poprawy, a nawet podczas kryzysów pojawiają się chwile niezwykłej przenikliwości, w których wrażliwy umysł poety szczególnie dotkliwie odczuwa dramat swojej sytuacji. Klasyfikacja, definicja, słownik – to słowa niemające nic wspólnego z życiem, słowa wobec niego zewnętrzne, pochodzące z innego porządku; słowa, w których nie ma miejsca na rozumienie i odczuwanie, na człowieka i rzeczywistość. A przecież na styku tych elementów rodzi się to, co owe klasyfikacje, definicje i słowniki chcą nazywać manią, szaleństwem, obłędem. Doskonale wyraził to – że pozwolę sobie znów wybiec w przód, bliżej naszych czasów – Maurice Blanchot w liście do Georges’a Bataille’a, pisanym na dwa lata przed śmiercią tego ostatniego: „Od dawna wydaje mi się, że kłopoty nerwowe, na które cierpisz – by użyć medycznie obiektywnych słów – są po prostu Twoim sposobem autentycznego przeżywania owej prawdy, utrzymywania się na poziomie owego bezosobowego nieszczęścia, jakim jest świat w swojej istocie”. Dopiero takie spojrzenie, zrywające z retoryką szaleństwa jako bycia wybrańcem i przekształcające Rousselowską gwiazdę na czole w bolesne, palące piętno, pozwala znaleźć się na drodze wiodącej do zrozumienia straszliwego cierpienia, jakie staje się udziałem „biednych, małych chorych”.
3
Nikt chyba nie wyraził tego lepiej niż Antonin Artaud. Ten, którego szaleństwo najpierw oburzało tak wielu, a potem, po jego śmierci, tak wielu zachwycało, przez całe życie toczył beznadziejną walkę o uniknięcie bólu, o odzyskanie kontroli nad swoim ciałem i myślami. W pewnym momencie nie nazywał już tego ciałem, lecz organami, a wreszcie – mięsem: tym, które, by przywołać słowa poety, tylko przez przypadek nie wisi na rzeźniczym haku. Nawet wtedy jednak, w gorączkowych zapiskach zeszytowych w Rodez, usiłuje Artaud uspójnić coś, co znajduje się na drodze nieuchronnego, coraz szybciej postępującego rozpadu. „Ta czujna świadomość – pisze Claude Pichois, zawsze bardzo ostrożny we wszelkiego rodzaju anachronizmach – to wspólna cecha Nervala i Artauda”. Sam twórca Teatru Alfreda Jarry również dostrzegał swoje duchowe pokrewieństwo z romantycznym poetą: „Musi Pan wiedzieć z moich książek – pisał w nigdy niewysłanym liście do Georges’a Le Bretona, autora studium o Chimerach – że jestem człowiekiem gwałtownym i porywczym, pełnym straszliwych wewnętrznych burz, które zawsze zamieniałem w poezję, w malarstwo, w inscenizację i w pismo, gdyż musi Pan też wiedzieć, z mojego życia, że tych burz nigdy nie pokazuję na zewnątrz. Widzi Pan, do jakiego stopnia czułem zawsze życie Gérarda de Nervala blisko własnego”. Nieco dalej dodaje: „Choć Gérard de Nerval nie został powieszony na Golgocie, powiesił się przynajmniej, i to sam, na latarni, tak jak powłoka porażonego ciała zawieszona na starym gwoździu albo stary rozpaczliwy obraz przytwierdzony do ściany”. Bez znaczenia jest tutaj zamiana sztaby okiennej na zwyczajową latarnię, podobnie jak bez znaczenia są wypełniające list Artauda alchemiczno-kabalistyczne dywagacje, które owszem, zajmowały obu pisarzy, lecz niedorzecznością jest – tak jak czyniła to krytyka w pierwszych dekadach po wojnie – traktowanie kabały, alchemii i gnozy jako klucza do ich dzieł. Najistotniejsze w tekście Artauda wydaje mi się głębokie poczucie egzystencjalnej tożsamości z Nervalem, pozwalające widzieć w autorze Aurelii – tak jak w Van Goghu, tak jak w samym Artaudzie – kolejnego „samobójcę społecznego”, jak określił Artaud flamandzkiego malarza. Nerval wprawdzie „nie został powieszony na Golgocie”, lecz został na swoje samobójstwo, podobnie jak Van Gogh, skazany, co sugeruje także Pichois: „Samobójstwo Nervala to rewers morderstwa, popełnionego nie przez bandytów, lecz, dzień po dniu, przez jego «przyjaciół». Mordercami byli Janin i Dumas oraz paru innych”.
Z jednej strony psychoza, z drugiej – walka o przejrzystość świadomości. Walka prowadzona w przestrzeni pisma. Na długo przed Northropem Frye i Paulem Ricoeurem autor Przemytników przeczuł i zrozumiał, że opowiadanie – dziś powiedzielibyśmy: narracja – równa się rozpoznaniu (Frye nazywał to za starożytnymi anagnorisis), a przede wszystkim nadaniu sensu. W tym ostatnim wypadku jednak należałoby raczej użyć formy niedokonanej: „nadawaniu”, gdyż w odniesieniu do życia – bo to jemu opowiadanie chce nadawać sens – można mówić tylko o próbach, wciąż ponawianych, nigdy niespełnionych. Wydaje się, że Nerval bardzo długo, może do samego końca, wierzył w ten narracyjny cud i – paradoksalnie – był najbliższy jego spełnienia w arcydziele, jakim są Przemytnicy – w najbardziej radosnym i beztroskim z jego tekstów. Paradoksalnie, ponieważ to w tym utworze padają pamiętne słowa o księdzu du Bucquoy: „Zarzucił żywot świętego, gdyż mimo tysięcznych wysiłków i kontemplacji nie zdołał czynić cudów. Zresztą postąpił rozsądnie, bo po cóż być świętym w takiej sytuacji?” To właśnie do tych zdań kilkakrotnie powracał będzie Leiris – „Gérard” – widząc w nich metaforę pisarskiego dylematu, który był także udziałem Nervala: „Uprawiać literaturę jako taką, w pełnej świadomości jej ograniczeń, albo wycofać się z gry” (Leiris, Fibrilles).
Zanim Nerval stanie się „samobójcą społecznym” i na dobre wycofa się z gry, podejmie terapeutyczną, niemal naukową próbę dokonania literackiego cudu, polegającego na przemianie „śnienia” w „życie”, a tym samym na powrocie do tego życia po śmierci zawyrokowanej już przez Janina i innych „przyjaciół”. Niezawodny słownik Pichois i Brixa pod hasłem Aurelia przypomina, że „idea leczenia choroby umysłowej przez zapisywanie rozpowszechniona była w środowisku lekarskim nie tylko na długo przed Freudem, ale i przed Aurelią” (przekład Jana Marii Kłoczowskiego). Nie wspominając już o Adrienie Borelu, jednym z pierwszych francuskich psychoanalityków, dzięki któremu powstał Wiek męski (Leiris byłby – a może był? – zachwycony tym pokrewieństwem z prawdziwym Gérardem). Nerval wpisuje się zatem w długą historię terapii poprzez pisanie, kiedy śle do doktora Blanche’a takie słowa: „Posyłam panu dwie strony, które należy dołączyć do tych oddanych panu wczoraj. Będę kontynuował tę serię snów, jeśli pan chce” (przekład Jana Marii Kłoczowskiego). Ale w tym samym dniu, 2 grudnia 1853 roku, pisze podobne słowa do innego lekarza – doktora Labrunie: „Postanowiłem spisywać i ustalać wszystkie wrażenia, jakie pozostawiła mi choroba. Studium to nie pozostanie bezużyteczne dla obserwacji i nauki. Nigdy nie miałem takiej łatwości analizy i opisu”. Przy czym tendencja ta nie dotyczy wyłącznie Aurelii: bodaj w Nocach październikowych Nerval po raz pierwszy w pełni zdaje sobie sprawę – choć na razie na groteskową modłę – z możliwości, jakie daje wprowadzenie snu do narracji. Z kolei początek trzeciego rozdziału Sylwii antycypuje dość odległe jeszcze w czasie „objaśnianie marzeń sennych”: „To półsenne wspomnienie wszystko mi wyjaśniło. Nieżywiąca żadnych nadziei, nieokreślona miłość do aktorki, budząca się we mnie co wieczór wraz z rozpoczęciem spektaklu i pryskająca dopiero, gdy usypiałem, zrodziła się ze wspomnienia Adrianny, nocnego kwiatu, co rozchyla płatki w bladym świetle księżyca, różowo-złotego widziadła, co sunie zieloną murawą, na poły skąpaną w białej mgle”.
Ten „badacz własnej egzystencji” – jak po kunderowsku określa Nervala Marek Bieńczyk – był bodaj pierwszym nowoczesnym poetą, który upublicznił swoje szaleństwo. Upublicznił je nie po to, by prowokatorsko rzucić wyzwanie mieszczańskiemu światu – tak będą rozumieć jego gest surrealiści – ale dlatego, że było ono nieodłącznym elementem jego procesu twórczego. Nie w tym sensie, że najgenialniejsze z jego tekstów – czyli także te pomieszczone w niniejszym tomie – są dziełem obłędu. Owszem, Nerval wzbraniał się przed wyjaśnianiem sensu sonetów składających się na Chimery, gdyż „powstały one – pisał – nie w szczytowym momencie choroby, lecz w samym sercu moich halucynacji”. Należy to jednak rozumieć w ten sposób, że wszystko to, co składa się na jego geniusz, już w nim tkwiło, ale dopiero obłęd pozwolił mu wykroczyć poza skostniałe ramy francuskiej poezji, rozsadzić je od środka i uzyskać prawdziwą wolność dla słów i samego siebie – coś, co udało się osiągnąć nie tak wielu nowożytnym autorom. Unaocznił przy tym jeszcze jedno pokrewieństwo pisania i obłędu. Nie chodzi tylko o pisarskie wyzwolenie, które staje się możliwe dzięki szaleństwu, lecz także o to, co stanie się niemal lejtmotywem dwudziestowiecznej literatury: że samo pisanie jest obłędem, w gruncie rzeczy bowiem nie chodzi w nim o komunikację, ale o czystą, bezinteresowną, samonapędzającą się interpretację. I może jeszcze o to, co Sebald wymownie określił na przykładzie Swinburne’a, który „odkąd przeczytał w gazetach opisy szarży pod Bałakławą, nieustannie marzył o tym, by wstąpić do kawalerii i jako beau sabreur polec w podobnie szalonej bitwie. Jeszcze w czasie studiów w Oksfordzie ta wizja przyćmiewała wszystkie inne wyobrażenia o własnej przyszłości i dopiero gdy upośledzenie fizyczne ostatecznie przekreśliło nadzieje na bohaterską śmierć, rzucił się bez pamięci w literaturę, może nie mniej radykalną formę samounicestwienia”.
4
Co potem? „Zamiast ogromnych płomieni, należy raczej poprzestać na skromnych uroczystościach pogrzebowych, bo nikt nie jest aż tak skąpy, by odmówić nam drewna, smoły, opłakującego żałobnika i urny” (przekład Emilii Olechnowicz) – pisze siedemnastowieczny lekarz, Thomas Browne, według którego (to już Sebald) „być wyjętym z grobu to tragedia i potworność”. Pośmiertne losy ciała to także historia – opowieść o nas, która nie jest już naszą opowieścią. Już nie możemy się w niej rozpoznać, lecz nadawanie sensu trwa dalej, bez naszego udziału. Auguste Luchet pisze 1 lutego 1855 roku o „strasznej śmierci naszego biednego Gérarda [w kwestii nazewnictwa śmierć niczego nie zmienia], mimo wszystko nie tak okropnej jak to, co wydarzyło się później; przykra i ponura historia syna, którego ojciec się wyparł, chwały naszych czasów pozostawionej przez pięć dni na płytach kostnicy, gdzie się udaliśmy, by przenieść na cmentarz zwłoki, którymi nikt nie chciał się zająć”. Pisarz został pochowany na cmentarzu Père–Lachaise, ale koncesja była czasowa. Francuskie stowarzyszenie pisarzy nie wpłaciło kolejnej raty i miejsce, w którym spoczywał Nerval, miało być na nowo zagospodarowane. Po interwencji Gautiera i Houssaye’a grób przeniesiono na stałe do innej części cmentarza. Po dwunastu latach od śmierci dochodzi do ekshumacji, opisanej przez Houssaye’a, któremu Nerval dedykował Zamki Bohemy: „Szkielet był w częściach, śmierć szybko dokonała dzieła. Straszny widok: z głowy o jakże męskim pięknie nie została już nawet sucha czaszka. Tysiące robaków uwiesiło się na niej całymi gronami i niemal wtopiło w kość. Niełatwo było ją oddzielić – nie dało się oddychać”. Całe szczątki zmieściły się do dziecięcej trumny.
Przywołuję to świadectwo nie dlatego, że ojciec Nervala był jeńcem wojennym pod Smoleńskiem. Raczej – wzorem Nervala – próbuję odczytać znaki pozostawiane nam przez minione egzystencje; raczej – wzorem Nervala – staram się doszukać jakiegoś sensu w tym, co pewnie go nie ma, lecz co nie zostawia wyboru semiotycznym podróżnikom. W maju 1976 roku Sebald otrzymuje od Jana Petera Trippa sztych, „na którym widnieje chory psychicznie sędzia Daniel Paul Schreber z pająkiem w czaszce”. „Od tamtego czasu – mówi pisarz w Stuttgarcie, tuż przed swoją śmiercią – nadal się zastanawiam, jakie to niewidzialne relacje determinują nasze życie, którędy przebiegają nici” (przekład Małgorzaty Łukasiewicz). Sebald i Nerval – czy przebiega między nimi jakaś nić? Kiedy czytam w Pierścieniach Saturna o upadku posiadłości w Somerleyton, wzniesionej z nowobogackim rozmachem w połowie XIX wieku, nieodparcie staje mi przed oczami niszczejący zamek w Saint-Germain, który Nerval w tym samym czasie opisuje w Przechadzkach i wspomnieniach. Chwilę potem kufel piwa ze stonogami na dnie w tym samym Saint-Germain staje się prefiguracją niejadalnej ryby w hotelu Victoria w Lowestoft, gdzie Sebald okazuje się, oczywiście, jedynym gościem. Kolejne miasto, kolejny zmierzch: „Owego wieczoru w Southwold, gdy tak siedziałem, mając u stóp «niemiecki ocean», nagle wydało mi się, że czuję bardzo wyraźnie, jak świat powoli pogrąża się w ciemności”. Nerval w Aurelii: „Rzuciwszy wzrokiem dokoła, ujrzałem ogród przemieniony w cmentarz. Jakieś głosy mówiły: «Wszechświat pogrążył się w noc»”. Te ślady, te podobieństwa to, rzecz jasna, niewiele więcej niż obsesja czytelnika-monomana. Nie ma tu mowy o celowych nawiązaniach, ani tym bardziej o cytatach, choć opowieść Sebalda utkana jest z cytatów i na cytatach tudzież parafrazach opiera się jej konstrukcja. Dotyczy to zresztą nie tylko konstrukcji samej książki, ale też owej kruchej instancji, która przywołuje obce słowa: „Cytat – pisze Marek Bieńczyk – jest przejawem istnienia pomiędzy, jak jeden z podstawowych stanów melancholijnych, który Kierkegaard nazywał alternatywą – trwaniem w szczelinie między rozpaczą niebycia innym i niemożnością bycia sobą. Wpisana jest w niego jakaś milcząca odmowa, bezpośrednia odmowa «ja», które odbudowywać będzie dopiero okrężna praca zapożyczeń”. Pokrewieństwo Nervala i Sebalda nie opierałoby się zatem na czysto literackiej sieci intertekstualnych nawiązań, lecz raczej na nieco głębszej, a zarazem powszechniejszej wspólnocie odczuwania, której nie sposób nadać innej nazwy niż właśnie tę: melancholia.
W znakomitym szkicu poświęconym Sylwii Bieńczyk pokazuje, w jaki sposób przejawia się ten rodzaj odczuwania: „Nervalowska estetyka melancholii, a po Nervalu estetyka melancholii tout court, operująca nieokreślonością, niedomówieniem, polega na równoważeniu mglistości nastroju, niewypowiedzianej tęsknoty, […] geometryczną wymiernością; nieokreśloność rozgrywa się w konkretnym, ograniczonym miejscu, nieuchwytność uczuć dotyczy uchwytnej przestrzeni i nie szuka jej przekroczenia”. Stąd gorączkowe nierzadko pragnienie melancholika, by udokumentować wszystko, co pojawia się w zasięgu jego wzroku. Próby, by tak rzec, przyszpilenia rzeczywistości, uczynienia z jej skrawków niezmiennej kolekcji eksponatów – zawsze dostępnych, uwiecznionych, nieulegających działaniu czasu. Tak jakby melancholik – całkiem słusznie – uznawał, że dość się już od owego czasu nacierpiały, że wystarczająco się już zużyły. Podobnie jak słowa, wspomnienia i marzenia, o których pisze Nerval w ostatnim rozdziale Sylwii: „Takie to chimery czarują i zwodzą o poranku życia. Starałem się je utrwalić, może dość chaotycznie, lecz wiele serc mnie zrozumie”. Opowieści Nervala są bowiem – niekiedy spełnioną, niekiedy pełną rezygnacji i rozpaczy – próbą opisu rzeczy w momencie, gdy już odeszły, zniknęły, uległy zniszczeniu, gdy ich już po prostu nie ma. Stąd bierze się częściowo mylne wrażenie, że melancholik przywiązuje się zanadto do rzeczywistości zmysłowej i goni za przyjemnością, zdawałoby się, nieprzystającą do jego położenia. Upodabnia się wówczas – choć to tylko pozory – do hedonisty, czemu nie może się nadziwić bohaterka powieści Jacobsena, a na co dostaje klarowne wyjaśnienie w słowach, które znamy ze studiów na temat melancholii: „Jak pani może pytać jeszcze, dlaczego zwie się ich melancholikami, gdy wszelka rozkosz, skoro się ją pochwyci, zmienia swój kształt i staje się wstrętem, gdy wszelki okrzyk weselny jest tylko bolesnym ostatnim westchnieniem radości, gdy wszelka piękność jest pięknością, co znika, a wszelkie szczęście – szczęściem, które kona” (przekład Leopolda Staffa).
Melancholia w gruncie rzeczy jest synonimem realizmu, i to zarówno w estetycznym, jak i filozoficznym sensie tego słowa. Jej uporczywe chwytanie się resztek ginącego świata, nieustanne mnożenie effets de réel, choćby w postaci nieokiełznanej enumeracji – „figury, w której jakąś alchemią nicości i błahości melancholia rozpala wszystkie swe światła” (to znów Bieńczyk) – w dużej mierze pokrywa się z realistyczną doktryną w literaturze i sztuce. Trudno też zaprzeczyć temu, że świadomość postępującego rozkładu na każdym poziomie – od całej cywilizacji, przez pojedynczego człowieka, aż po najdrobniejsze organizmy – nie jest wcale, jak się często mawia, pesymizmem, lecz właśnie najzwyklejszym, opartym na racjonalnych przesłankach realizmem. Owszem, rzeczywistość bywa dla Nervala i Sebalda formą pośledniejszą niż sam jej obraz, lecz może ona zyskać na randze i znaczeniu, gdy, zupełnie jak u Prousta, odrodzi się w postaci archiwum wspomnień.
Rzecz jasna, praca wspomnienia nie może zmienić praw, według których toczą się losy tego świata. „Zawsze przecież – stwierdza Sebald – ilekroć człowiek akurat w najpiękniejszych barwach odmaluje sobie przyszłość, kolejna katastrofa już nadciąga”. U Nervala kierunek przemian nie zawsze jest tak oczywisty. W każdym zdaniu tli się mimo wszystko nadzieja; każde pechowe zdarzenie – których tu przecież nie brakuje – dzięki werbalnej magii może stać się zwiastunem lepszych czasów. Tę dialektykę bytu i nicości trafnie opisał Jean-Pierre Richard: „Z Aurelii płynie nauka, że aby zostać zbawionym, trzeba się zgodzić na zejście do piekieł, stracić wszystko, włącznie z rozumem. Droga do zdrowia wiedzie przez szaleństwo, do nieśmiertelności – przez zgodę na śmierć, a tajemnym celem każdego odrodzenia jest zniszczenie”. Bardziej jednoznaczny w swojej interpretacji Nervalowskiego świata – rzec by można: w duchu Sebalda – jest inny przedstawiciel krytyki tematycznej, Georges Poulet: „Bogowie umierają, ziemia się starzeje, gatunki degenerują, słabną iskry ognia. Osłabieniu indywidualnej świadomości odpowiada schyłek sił kosmicznych. Dokoła siebie i w sobie samym Nerval jest świadkiem wielkiej agonii – własnej i świata, w którym się znajduje. Czas gwiazd, podobnie jak świat uczuć i myśli, jest miejscem podwójnego kataklizmu”. Autor Myśli nieokreślonej ma tu oczywiście na myśli Aurelię, ale jego diagnozę można odnieść także do innych tekstów z lat pięćdziesiątych, w których ocalanie świata za pomocą wspomnienia wynika z obserwacji, że chyli się on ku upadkowi. I nie jest istotne, że obserwacje te dotyczą niewielkiego wycinka tego świata – „konkretnego, ograniczonego miejsca” melancholijnej estetyki. Ów wycinek jest bowiem w danym momencie wszystkim, co interesuje poznające „ja” – obrazem, zupełnie jak u iluminatów, makro- i mikrokosmosu, gwiazd i jego samego. Nawet jeśli punktem wyjścia jest prosta, ekonomiczna uwaga, jak w liście do Jules’a Simona, relacjonującym „przechadzki” po Valois: „Chantilly, które właśnie odwiedziłem, niszczeje z powodu testamentu ostatniego księcia de Condé. W pozostałych posiadłościach przekazanych Madame de Feuchères – Saint-Leu i Mortefontaine – gnieżdżą się ubodzy mieszkańcy, którzy nie rozumieją, dlaczego mrą z głodu w dawnych folwarkach Karola Wielkiego”. Kiedy do „przechadzek” dołączy Nerval „wspomnienia”, Valois nabierze właściwego, mitycznego i uniwersalnego wymiaru. Jednocześnie zaś, jak gdyby w odwrotnej proporcji do tego semantycznego przyrostu przestrzeni, pozycja Nervalowskiego narratora słabnie, a sama jego postać wydaje się w końcu groteskowa, wręcz niedorzeczna. Gdy czytamy zakończenie Nocy październikowych, Przechadzek i wspomnień, a nawet Sylwii, mamy ochotę powtórzyć za Mrs. Ashbury z opowieści Sebalda: It seems to me sometimes that we never got used to being on this earth and life is just one great, ongoing, incomprehensible blunder.
5
Kiedy Nerval mógł dojść do podobnego wniosku? Wydaje się, że nie wcześniej niż w latach czterdziestych, a dokładnie: nie wcześniej niż przed pierwszym poważnym kryzysem w roku 1841. Teksty powstałe przed tą datą, głównie próby gatunkowe i dość konwencjonalne poezje, nie zapewniłyby Nervalowi miejsca, jakie dziś zajmuje w historii literatury. To po pierwszym pobycie w klinice niemal wszystko, co napisze odtąd autor Chimer, przypominać będzie próbę autobiografii. Tendencja ta się nasili po roku 1850, kiedy to wszystkie wielkie teksty prozatorskie Nervala – te, które znalazły miejsce w niniejszym tomie – stają się pierwszoosobową narracją z silnie obecnymi wątkami autobiograficznymi. Przełomowym tekstem są Przemytnicy, gdzie po raz pierwszy Nervalowski bohater trafia do krainy dzieciństwa i po raz pierwszy ojczysta ziemia zostaje tak mocno powiązana z osobistym wspomnieniem. Kolejne teksty będą już tylko drążyć owe wspomnienia, odmieniać na wszelkie możliwe sposoby najbardziej intymne radości i lęki. Do tego stopnia, że tematy, motywy i obrazy w nich zawarte nachodzą na siebie, odpowiadają sobie echem, lub też rozwijają zainicjowane wcześniej wątki. Aby się o tym przekonać, wystarczy zestawić choćby Przechadzki i wspomnienia z Nocami październikowymi, gdzie opowieści o Montmartrze, kółku śpiewaczym i kuglarzach łączą się z utyskiwaniami na kolej żelazną oraz – oczywiście – z niekończącą się wędrówką. Podobne powiązania istnieją też w innych utworach oraz na innych poziomach struktury. Ryszard Engelking sugeruje na przykład, że Pandora i Aurelia „mogą być bezpośrednią kontynuacją i prawdziwym zakończeniem historii narratora Sylwii” – narratora słynnej Ostatniej kartki, w którego żadne słowo nie jesteśmy w stanie uwierzyć. Geneza poszczególnych opowiadań pokazuje ponadto, jak jedne przechodziły w drugie, jak zmieniały tytuły, jak uciekały przed groźbą nieukończenia – a może raczej: jak opierały się groźbie ukończenia, definitywnego zamknięcia w ramach ostatecznej publikacji. Nie wszystkie te zabiegi da się wytłumaczyć strategią, którą znamy już z twórczości Baudelaire’a, polegającą na jak najefektywniejszym finansowym wykorzystaniu mniej lub bardziej gotowych tekstów przymierającego głodem poety. U Nervala taki stan spuścizny wynika raczej z metody pracy, którą w analizie tekstów określono mianem „mgławicowej”, gdzie skończone formy są rezultatem krystalizowania się poszczególnych cząstek niezbornej masy, zawierającej jednak wszystkie późniejsze kształty i znaczenia.
Po roku 1850 teksty Nervala stają się też opowieściami o pisaniu. Takimi jak Przemytnicy, gdzie narrator opowiada explicite o swoich zmaganiach z materią literacką (a zwłaszcza cenzurą), albo takimi jak Pandora, gdzie postacie ciągle coś piszą, a finalna niemożność komunikacji zdaje się pochodną nieudolnych prób nawiązania kontaktu językowego. Bywa nawet tak, że jeden tekst daje nam wgląd w tajniki innego, jak choćby w Aurelii, która naświetla genezę, a także strukturę Sylwii: „Powoli wracałem do pisania i stworzyłem jedno z moich najlepszych opowiadań. Ale pisałem je z trudem, prawie zawsze ołówkiem, na luźnych kartkach, od przypadku do przypadku, marząc i spacerując. Z poprawkami miałem sporo kłopotu”. W ostatnim okresie swojej twórczości bowiem Nerval staje się zakładnikiem nie tylko własnych wspomnień, lecz także literatury i pisma w ogóle. Chcąc opowiadać o sobie, musi opowiadać o pisaniu, gdyż rozproszona po „luźnych kartkach” mgławica nie pozwala mu na to, co stanie się udziałem Proustowskiego narratora – na oddzielenie grubą kreską momentu pisania od momentu przeżywania. To, że pomimo braku owego dystansu udało się Nervalowi zachować – wedle słów Alberta Béguina – „nieśmiałą i tak delikatnie powściągliwą” ekspresję (przekład Tomasza Stróżyńskiego), należy postrzegać w kategoriach literackiego cudu, a mówiąc innym językiem: nadzwyczajnego talentu, któremu szaleństwo pomogło się wyzwolić i który to samo szaleństwo dopełniło w nigdy nieukończonej Aurelii. Liczne wersje tego opowiadania są nie tylko obrazem wspomnianej mgławicy twórczej, lecz także samej egzystencji – nieokreślonej, niejasnej i rozproszonej w stercie luźnych kartek.
Splot egzystencji i literatury przyjął u Nervala skrajną, graniczną postać. Przekroczenie tej granicy, jakim jest Aurelia, stanowi jednocześnie syntezę dialektycznej gry między skończonością a nieukończeniem, w której życie kończy się z powodu niemożności ukończenia opowieści o życiu. Miał zatem rację Michel Foucault, pisząc o Nervalu: „Jego dzieło głosiło, że jedynym sposobem dotarcia do sedna literatury jest ciągłe przebywanie na jej granicy, jak gdyby już po zewnętrznej stronie urwiska”. I dalej: „Teksty Nervala nie pozostawiły nam fragmentów jakiegoś dzieła, lecz stale powtarzane twierdzenie, że trzeba pisać; że tylko pisząc żyje się i umiera” (przekład Tadeusza Komendanta). To „nieobecne dzieło” – by użyć terminu Foucaulta z innego tekstu, z 1964 roku – oczywiście nie może być tożsame z egzystencją. Ich splot nigdy nie prowadzi do pełnego stopienia, do zaniku różnicy, do jakiejś mgławicowej entropii, w której nie sposób dostrzec jakiejkolwiek relacji. Sytuacja jest o wiele bardziej złożona. Przypomina być może tę, o której pisze Gaston Bachelard w odniesieniu do Lautréamonta: „Aby zrozumieć poetę, trzeba zawsze powracać do dzieła. Genialne dzieło jest antytezą życia”. Nervala mamy szansę zrozumieć, czytając jego teksty z lat pięćdziesiątych: Przemytników, Sylwię, Przechadzki i wspomnienia, a wreszcie Aurelię. W kolejnych słowach tej mgławicy marzenie o szczęściu przestaje być sprzeczne z widokiem gasnącego świata. Myśl otwiera się na pustkę, a lęk harmonijnie łączy się z poczuciem spełnienia. „Jakie to szczęście pomyśleć – wykrzykuje bohater Aurelii – że wszystko, co kochaliśmy, zawsze będzie z nami!… Życie bardzo mnie już zmęczyło!” Nie jesteśmy już na ziemi, w niebie ani w obszarze nicości. To królestwo wyobraźni, ultima thule Gérarda de Nervala, syna Étienne’a Labrunie, doktora medycyny, który pół wieku wcześniej na trzydziestej czwartej stronie swojej rozprawy przepowiedział los swojego syna: „Zmysły działają na duszę, a dusza reaguje na zmysły: w ich wzajemnym wpływie i połączonym działaniu mają swoje źródło namiętności, to stąd czerpią swoją moc prowadzącą do zguby. Ze wszystkich sił duszy najbardziej energiczna jest wyobraźnia – jej skutki są straszliwe; nie mają granic. Wyobraźnia jest źródłem przyjemności oraz szczęścia, gdy ożywia nasze organy w odpowiednim stopniu; jednakowoż dławi ona pierwiastek życia i może doprowadzić do natychmiastowej śmierci człowieka, u którego pochłania zbyt wiele energii”.
Tomasz Swoboda
ISylwia
Wspomnienia z Valois1
I. STRACONA NOC
Wychodziłem z teatru, gdzie co wieczór w loży nad proscenium występowałem w nienagannym stroju wielbiciela. Niekiedy sala była pełna, niekiedy była pusta. Nie obchodziło mnie, czy na parterze spotykam wzrokiem ledwie trzydziestu amatorów z przymusu, a w lożach czepki bądź niemodne toalety, czy też siedzę w niespokojnej, podnieconej sali, strojnej na każdym piętrze wieńcem ukwieconych sukien, skrzących klejnotów i promiennych twarzy. Obojętny na panoramę widowni, scenie też nie poświęcałem zbytniej uwagi – aż do chwili, gdy w drugiej lub trzeciej odsłonie któregoś z ówczesnych mdławych arcydzieł znana mi dobrze zjawa rozświetlała pustą przestrzeń, jednym tchnieniem i słowem ożywiając wokół mnie ludzkie cienie.
Czułem, że cały żyję w niej, a ona żyła tylko dla mnie. Jej uśmiech poił mnie bezbrzeżną błogością; jej wibrujący głos, tak słodki, choć mocny i dźwięczny, sprawiał, że drżałem z miłości i szczęścia. Była dla mnie wcieleniem wszelkiej doskonałości, ucieleśniała wszystkie moje zachwyty, wszystkie kaprysy – piękna jak dzień w blasku płonącej u jej stóp rampy, blada jak noc, gdy rampa gasła i promienie żyrandola oświetlały ją z góry, naturalniejszą, błyszczącą w półmroku samym swym pięknem, jak boskie Hory z gwiazdą nad czołem na ciemnym tle fresków Herkulanum!
Przez rok nie przyszło mi nawet na myśl, by rozpytywać, kim była poza sceną2; bałem się zmącić czarodziejskie zwierciadło odbijające jej obraz – raz czy dwa nadstawiłem tylko ucha, gdy rozmawiano nie o aktorce, lecz o kobiecie. Nie interesowało mnie to bardziej niż plotki, które dotyczyłyby księżniczki Elidy albo królowej Trebizondy, bo jeden z mych stryjów, używający życia w przedostatnich latach XVIII wieku – i to używający, co się zowie – ostrzegł mnie zawczasu, że aktorki nie są kobietami i że natura zapomniała wyposażyć je w serce. Mówił oczywiście o tych, które poznał; zwierzył mi się jednak z tylu złudzeń i zawodów, pokazał tyle portretów na kości słoniowej – czarujących miniatur, którymi potem zdobił tabakierki – tyle pożółkłych liścików i spłowiałych wstążek, odtwarzając ich dzieje i robiąc ogólny bilans, że przywykłem myśleć źle o wszystkich aktorkach, dawnych i obecnych.
Żyliśmy wtedy w osobliwej epoce, jednej z tych, co zwykle nastają po rewolucjach albo u schyłku wielkich monarchii. Nie cechowała jej wszakże ani rycerska galanteria czasów Frondy, ani wytworna i strojna rozpusta Regencji, ani sceptycyzm i szalone orgie Dyrektoriatu; żyliśmy, łącząc działanie z chwiejnością i lenistwem, błyskotliwe utopie z filozoficznym czy religijnym uniesieniem; nieokreślone wzloty zaprawialiśmy pragnieniem odrodzenia, a gorycz minionych waśni niepewną nadzieją – przypominało to trochę epokę Peregrinusa i Apulejusza. Człowiek przyziemny marzył o bukiecie róż, darze pięknej Izydy, dzięki któremu mógłby się przemienić3; wiecznie młoda i czysta bogini ukazywała się nam nocą, dręcząc wyrzutami za stracony dzień. Bo ambicje jeszcze się w nas nie obudziły, a zacięta walka o stanowiska i honory zamykała przed nami niejedno pole działania. Za schronienie mogła nam posłużyć jedynie tak droga poetom wieża z kości słoniowej, gdzie drapaliśmy się na coraz wyższe piętra, by uciec od tłumu. Dotarłszy śladem naszych mistrzów na szczyty, oddychaliśmy wreszcie czystym powietrzem odludzia, sączyliśmy zapomnienie ze złotej czary legend, upijaliśmy się poezją i miłością. Miłością, niestety, do form nieokreślonych, do różowości i błękitu, do zaświatowych widziadeł! Prawdziwa kobieta oglądana z bliska raziła naszą niewinność – musiała zdawać się nam królową lub boginią i lepiej było do niej nie podchodzić4.
Niektórzy z nas co prawda niezbyt sobie cenili te platoniczne paradoksy i czasem, zamiast wskrzeszać aleksandryjskie mrzonki, wymachiwali pochodnią bogów podziemia, przez chwilę rozświetlającą mrok rojem iskier. – I tak, wychodząc z teatru, pełen gorzkiego smutku, jaki zostawia pierzchły sen, chętnie szukałem towarzystwa w pewnym klubie, gdzie gromadnie zasiadaliśmy do kolacji, przy której najgłębszą nawet melancholię rozpraszała niesłabnąca werwa kilku biesiadników – umysłów wybitnych, giętkich, porywczych, niekiedy wzniosłych, jakich nigdy nie brakowało w epokach odnowy bądź dekadencji, a których rozważania stawały się w końcu tak śmiałe, że co lękliwsi z nas wyglądali raz po raz przez okna, sprawdzając, czy nie nadciągają już zastępy Hunów, Turkomanów albo Kozaków, by nagle przerwać dywagacje retorów i sofistów.
„Pijmy i kochajmy – w tym cała mądrość!” Taki był pogląd najmłodszych. Któryś do mnie zagadał:
– Od dłuższego czasu widuję cię w jednym jedynym teatrze, i to za każdym razem, kiedy tam zaglądam. Dla k t ó r e j tam chodzisz?
– Dla której?… – Nie sądziłem, by można tam było chodzić dla i n n e j. Wyznałem jednak jej imię.
– Ach tak! – odparł z politowaniem. – To popatrz sobie na tego szczęśliwca, który właśnie ją odwiózł do domu i który, szanując zasady naszego kółka, odwiedzi ją zapewne dopiero nad ranem.
Całkiem spokojnie obróciłem wzrok na wskazaną osobę. Był to elegancki młodzieniec o poprawnych manierach, miał bladą, nerwową twarz, a w oczach smutek i łagodność. Rzucał złote monety na stolik do wista i obojętnie je przegrywał.
– Jakie to ma znaczenie – odparłem – ten czy kto inny? Ktoś być musi, ten wydaje mi się godnym wyborem.
– A ty?
– Ja? Ja ścigam obraz, nic więcej.
Wychodząc, przeszedłem przez czytelnię i odruchowo rzuciłem okiem na jeden z dzienników. Chciałem chyba sprawdzić notowania giełdowe. Wśród resztek majątku miałem dość dużą sumę w papierach zagranicznych. Ostatnio szeptano, że te prawie zapomniane walory pójdą w górę – i właśnie tak się stało w wyniku zmiany rządu5. Moje papiery notowano już bardzo wysoko; znów byłem bogaty.
Zmiana sytuacji nasunęła mi jedną tylko myśl: gdybym zechciał, miałbym kobietę, którą kochałem od tak dawna. – Mogłem dotknąć swojego ideału. A jeśli to nowe złudzenie, złośliwy błąd druku? Ale inne gazety mówiły to samo. – Zarobiona suma stanęła mi przed oczyma jak złoty posąg Molocha. „Co by też powiedział – pomyślałem – tamten młodzieniec, gdybym zajął jego miejsce przy czekającej nań kobiecie?…” I przestraszyłem się tej myśli, która zraniła moją dumę.
Nie! Tak nie wolno, w moim wieku nie wolno zabijać miłości złotem – nie będę deprawatorem. Zresztą to pomysł z innych czasów. I kto mi zaręczy, że tę kobietę można kupić? – Błądząc wzrokiem po trzymanym w ręku dzienniku, przeczytałem jeszcze dwa wiersze: „P r o w i n c j a. Ś w i ę t o b u k i e t u. Jutro łucznicy z Senlis ofiarują bukiet łucznikom z Loisy”. Te słowa, tak zwyczajne, wskrzesiły we mnie całą serię wrażeń: były to echa zapomnianej już prowincji, odległe wspomnienia prostych młodzieńczych zabaw. – Róg i bęben brzmiały w oddali po wioskach i po lasach; dziewczęta splatały girlandy i śpiewając, układały przybrane wstążkami bukiety. – Ciężki wóz, ciągnięty przez woły, zbierał te dary po drodze, a my, dzieci tej ziemi, przybrawszy tytuł kawalerów, szliśmy za nim orszakiem, niosąc łuki i strzały – nie wiedzieliśmy wówczas, że z wieku na wiek wciąż powtarzamy druidyczny obrządek, trwalszy niż monarchie i nowe religie.
II. ADRIANNA
Położyłem się do łóżka i nie mogłem w nim znaleźć spokoju. W półśnie sunęły przede mną wspomnienia całej młodości. Ten stan, gdy duch opiera się jeszcze przedziwnym kombinacjom snu, nierzadko pozwala obejrzeć ściśnięte w paru minutach najdonioślejsze wydarzenia dłuższego okresu życia.
Wyobrażałem sobie zamek z czasów Henryka IV, kryte łupkiem spadziste dachy, czerwonawą fasadę, ząbkowane węgły z pożółkłego kamienia i wielki trawiasty dziedziniec w kręgu wiązów i lip6, których listowie przeszywały ogniste groty gasnącego słońca. Na murawie tańczyły kołem dziewczęta, śpiewały dawne pieśni zasłyszane od matek, ich nieskażona francuszczyzna świadczyła, że jestem w starej prowincji Valois, gdzie ponad tysiąc lat biło serce Francji.
Byłem jedynym chłopcem w tym kole, do którego wciągnąłem też swą towarzyszkę, młodziutką Sylwię z sąsiedniej wioski, żywą i hożą dziewczynkę o czarnych oczach, regularnym profilu i nieco opalonej skórze… Kochałem ją jedną i ją jedną widziałem – do tej chwili! Ledwie dostrzegłem w naszym tanecznym korowodzie wysoką, piękną blondynkę, którą nazywano Adrianną7. Nagle, zgodnie z figurą tańca, Adrianna i ja znaleźliśmy się sami wewnątrz koła. Byliśmy równego wzrostu. Kazano nam się pocałować, a śpiewny korowód wirował szybciej niż przedtem. Przy pocałunku nie mogłem się powstrzymać od uściśnięcia jej ręki. Luźno skręcone złote loki muskały moje policzki. W jednej chwili zawładnął mną nieznany dotąd niepokój. – Piękna panna musiała zaśpiewać8, by mogła wrócić do koła. Usiedliśmy, otaczając ją kręgiem, i od razu świeżym, przejmującym i lekko stłumionym głosem, właściwym córkom tej mglistej krainy, zaśpiewała jedną ze starych ballad pełnych melancholii i miłości, mówiących zawsze o nieszczęściach księżniczki zamkniętej w wieży przez ojca, karzącego ją za to, że pokochała. Każdą zwrotkę kończyły rozedrgane tryle, które z taką gracją wywodzą młode głosy, modulowanym drżeniem naśladując niepewny głos staruszek.
Kiedy śpiewała, mrok spływał z wysokich drzew, a światło wschodzącego księżyca kładło się na nią jedną, samotną w skupionym kręgu. – Zamilkła i nikt nie śmiał przerwać ciszy. Murawę pokrywał lekki matowy opar, białymi kosmykami czepiając się źdźbeł trawy. Zdawało się nam, że jesteśmy w raju. – Zerwałem się wreszcie i pobiegłem ku zamkowym kwietnikom, gdzie w wielkich fajansowych donicach o barwach subtelnych kamei rosły laurowe drzewka. Przyniosłem dwie gałązki, z których spleciono wieniec, przewiązując je wstążką. Ozdobiłem nim głowę Adrianny i lśniące liście zabłysły na złotych włosach w bladych promieniach księżyca. Wyglądała teraz jak Beatrycze Danta, uśmiechnięta do poety błądzącego skrajem świętych przybytków.
Adrianna wstała. Prężąc smukłą kibić, złożyła nam wdzięczny ukłon i pobiegła do zamku. – Była, jak ktoś powiedział, wnuczką potomka starej rodziny spokrewnionej z królami Francji; w jej żyłach płynęła krew Walezjuszy. W tym świątecznym dniu pozwolono, żeby się z nami bawiła; nie mieliśmy jej więcej ujrzeć, bo nazajutrz wróciła do klasztoru, gdzie się wychowywała.
Podszedłszy do Sylwii, spostrzegłem, że płacze. To wieniec, którym własnoręcznie ukoronowałem piękną śpiewaczkę, był przyczyną jej łez. Ofiarowałem się zerwać dla niej drugi, ale odparła, że wcale jej na nim nie zależy, bo nań nie zasługuje. Broniłem się nadaremnie; kiedy odprowadzałem ją do rodziców, nie odezwała się już do mnie ani słowem.
Wezwany wkrótce do Paryża dla dalszej nauki, zabrałem ze sobą podwójny obraz: czułej przyjaźni, tak żałośnie przerwanej, oraz nieokreślonej, niemożliwej miłości – źródło bolesnych rozterek, których szkolna filozofia nie zdołała uśmierzyć.
Postać Adrianny w końcu zwyciężyła – słodki miraż chwały i piękna, dzielący ze mną ciężkie godziny studiów. W trakcie następnych wakacji dowiedziałem się, że tę przelotnie ujrzaną piękność rodzina skazała na życie zakonne.
III. DECYZJA
To półsenne wspomnienie wszystko mi wyjaśniło. Nieżywiąca żadnych nadziei, nieokreślona miłość do aktorki, budząca się we mnie co wieczór wraz z rozpoczęciem spektaklu i pryskająca dopiero, gdy usypiałem, zrodziła się ze wspomnienia Adrianny, nocnego kwiatu, co rozchyla płatki w bladym świetle księżyca, różowo-złotego widziadła, co sunie zieloną murawą, na poły skąpaną w białej mgle. – Podobieństwo do zapomnianej od lat postaci narzucało się teraz z dziwną wyrazistością; to zatarty przez czas rysunek ołówkiem przemienił się w obraz, niczym stare szkice mistrzów, podziwiane niegdyś w muzeum, a później rozpoznane w olśniewającym portrecie.
Kochać zakonnicę pod postacią aktorki!… A gdyby to była ta sama?9 – Można od tego oszaleć! To jakieś fatalne urzeczenie, niewiadome zwodzi cię jak błędny ognik pierzchający trzcinami po uśpionej wodzie… Wracajmy na ziemię.
A Sylwia, którą tak kochałem, czemuż od trzech lat ją zaniedbuję?… To była śliczna dziewczyna, najładniejsza w Loisy!
Ona przynajmniej istnieje, dobra, z czystym sercem, na pewno. Widzę jej okno, gdzie róże splatają się z winoroślą, a po lewej stronie wisi klatka z piegżami; słyszę stukanie klocków koronkarskich i jej ulubioną piosenkę:
Piękne dziewczę nad strumieniem,
W bystrej wodzie nóżki myło…
Dotąd na mnie czeka… Któż wziąłby ją za żonę? Taką ubogą!
W jej wiosce i dookoła sami poczciwi chłopi, w bluzach, z szorstkimi dłońmi i chudą twarzą, spaleni słońcem! Kochała tylko mnie, mnie, Małego Paryżanina, kiedy w sąsiedztwie Loisy odwiedzałem swojego biednego, dziś już nieżyjącego wuja. Od trzech lat, jak wielki pan, trwonię skromny majątek, który mi zostawił, a z którego mógłbym się utrzymywać. Przy Sylwii byłbym go zachował. Przypadek zwraca mi jego część. Jeszcze nie jest za późno.
Co też porabia o tej porze? Śpi… Nie, nie śpi; dziś święto łuczników, jedyny dzień w roku, gdy tańczą do rana. – Jest na balu…
Która godzina?
Nie miałem zegarka.
Wśród okazałej starzyzny, jaką w owych czasach chętnie gromadzono dla wskrzeszenia kolorytu lokalnego staroświeckich apartamentów10, błyszczał świeżym blaskiem szylkretowy renesansowy zegar z uwieńczoną wyobrażeniem Czasu złoconą kopułką, podtrzymywaną przez medycejskie kariatydy na półwspiętych koniach. Płaskorzeźbiona historyczna Diana wspiera się łokciem na jeleniu pod niellowaną tarczą z emaliowanymi cyframi. Zegar, z niewątpliwie świetnym mechanizmem, nie był nakręcany od dwustu lat. – Kupiłem go w Turenii nie po to, by mierzyć czas.
Zszedłem do stróża. Jego zegar z kukułką wskazywał pierwszą nad ranem. – Za cztery godziny, pomyślałem, mogę być na balu w Loisy. Na placyku przed Palais-Royal pięć czy sześć dorożek czekało jeszcze na gości klubów i domów gry.
– Do Loisy! – rzuciłem, wybierając najprzyzwoitszą.
– A gdzie to jest?
– Koło Senlis, osiem mil stąd.
– Podwiozę pana, weźmie pan ekstrapocztę – oświadczył dorożkarz, mniej ode mnie wzruszony.
Cóż to za smutna droga, szlak flandryjski nocą – pięknieje dopiero po wejściu w lasy! Wciąż te same dwa rzędy monotonnych drzew, nieudolnie naśladujących jakieś postacie; za nimi prostokąty łąk i zaoranej ziemi, przechodzące po lewej w błękitnawe pagórki Montmorency, Écouen, Luzarches. – A to już Gonesse, zwyczajne miasteczko pełne pamiątek z czasów Ligi i Frondy…
Za Louvres jest droga wysadzana jabłoniami, ich kwiaty nieraz świeciły mi nocą niczym ziemskie gwiazdy, tamtędy było najbliżej do wiosek. – Podczas gdy powóz pocztowy wspina się pod górę, ułóżmy wspomnienia11 z dni, w których tak często tam bywałem.
IV. ODJAZD NA CYTERĘ
Minęło kilka lat – chwila, kiedy spotkałem Adriannę przed zamkiem, była już tylko wspomnieniem z dzieciństwa. Zajrzałem do Loisy w dniu patrona wioski. Chciałem się znowu przyłączyć do kawalerów łuczników, stanąć w kompanii, do której niegdyś należałem. Synowie starych rodów, posiadających tam nadal zaszyte wśród lasów zamki, bardziej naruszone przez czas niż przez rewolucje, postanowili zorganizować uroczystość. Z Chantilly, Compiègne i Senlis nadciągały wesołe kawalkady, dołączając do wiejskiego orszaku łuczniczego bractwa. Po dłuższej wędrówce przez wsie i miasteczka, mszy w kościele, zawodach i rozdaniu nagród zwycięzców podjęto ucztą, wydaną na ocienionej przez lipy i topole wyspie, leżącej pośrodku jednego ze stawów, zasilanego wodami Nonette i Thève. Przybrane chorągiewkami łodzie przewiozły nas na wyspę, o której wyborze zdecydowała wystawiona tam owalna świątynia z kolumnadą, mająca posłużyć za salę biesiadną. – Okolica jest tu bowiem usiana, podobnie jak Ermenonville, niewielkimi, lekkimi budowlami z końca XVIII wieku, obmyślonymi przez milionerów filozofów, natchnionych panującą wtedy modą. Przypuszczam, że miała to być świątynia Uranii12. Trzy kolumny już runęły, pociągnąwszy za sobą część architrawu; ale wnętrze sali uprzątnięto, a między kolumnami rozpięto girlandy, odmładzając w ten sposób tę nowoczesną ruinę – bliższą pogaństwu Chaulieu i Boufflersa niż Horacego.
Przeprawa przez jezioro miała zapewne przypominać Odjazd naCyterę Watteau. Jedynie nasze współczesne stroje rozwiewały złudzenie. Ogromny ceremonialny bukiet zdjęto z wozu, którym był wieziony, i ułożono w dużej łodzi; na ławkach zasiadł orszak biało ubranych dziewcząt, towarzyszący mu zgodnie z tradycją; spokojne wody stawu odbijały wdzięczny obraz jakby antycznej procesji płynącej do brzegów wyspy, gdzie w promieniach wieczoru czerwieniały krzewy tarniny, kolumnada i jasne listowie. Niebawem łodzie przybiły do brzegu. Uroczyście wniesiony kosz z bukietem zajął środek stołu i wszyscy usiedli, szczęśliwcy obok dziewcząt – wystarczyło być znanym ich rodzinie. Dlatego mogłem usiąść koło Sylwii. Jej brat podszedł do mnie już wcześniej i robił mi wyrzuty, że od tak dawna ich nie odwiedzam. Tłumaczyłem się, że nauka zatrzymuje mnie w Paryżu, ale właśnie przyjechałem, żeby się z nimi zobaczyć. „Nieprawda – powiedziała Sylwia – on o mnie zapomniał. My jesteśmy prości wieśniacy, gdzie nam do Paryża!” Próbowałem ją pocałować i zamknąć jej usta, ale jeszcze się na mnie dąsała; trzeba było paru słów brata, by obojętnie podsunęła mi policzek. Całus nie sprawił mi żadnej przyjemności, takiej łaski dostępowało wielu, bo w tych patriarchalnych stronach, gdzie witają się z każdym przechodniem, pocałunek jest zwykłą grzecznością świadczoną sobie wzajem przez tych zacnych ludzi.
Gospodarze uroczystości przygotowali nam niespodziankę. Pod koniec uczty z głębi wielkiego kosza wyfrunął dziki łabędź13, dotąd uwięziony pod kwiatami; mocnym uderzeniem skrzydeł uniósł splątane wieńce i girlandy, rozrzucając je na prawo i lewo. Kiedy radośnie wznosił się ku ostatnim blaskom słońca, na oślep chwytaliśmy wieńce i koronowaliśmy nimi sąsiadki. Szczęśliwie trafiłem na jeden z najpiękniejszych, uśmiechnięta Sylwia pozwoliła się pocałować czulej niż przedtem. Pojąłem, że udało mi się zatrzeć tamto wspomnienie. Tym razem podziwiałem ją jedną, jakże wypiękniałą! Nie była już wiejską dziewczynką, którą wzgardziłem dla starszej i lepiej ułożonej. Zyskała pod każdym względem: jej czarne oczy, piękne już w dzieciństwie, teraz wręcz urzekały; pod wygiętymi łukami brwi jej uśmiech, znienacka rozświetlający regularne i spokojne rysy, miał w sobie coś z Ateny. Podziwiałem jej twarz, godną antycznej rzeźby, tak odmienną od pospolitych, choć miłych twarzyczek jej przyjaciółek. Delikatne, wydłużone dłonie, ramiona, pełniejsze teraz i bielsze, wysmuklona talia czyniły ją inną od tej, którą znałem. Nie mogłem się powstrzymać, by jej nie szepnąć, jak bardzo różni się od siebie sprzed lat, miałem nadzieję, że odkupię w ten sposób dawną i nagłą niewierność.
Wszystko mi zresztą sprzyjało, przychylność jej brata, sugestywny czar święta, szara godzina, a i samo miejsce, gdzie z fantazją i smakiem skopiowano sceny niegdysiejszych frywolnych zabaw. Gdy tylko to było możliwe, uciekaliśmy od tańczących, by dzielić się wspomnieniami z dzieciństwa i w rozmarzeniu wspólnie podziwiać odblaski nieba na ciemnych drzewach i wodzie. W końcu brat Sylwii przerwał tę kontemplację, mówiąc, że czas już wracać do ich dość odległej wioski, do rodziców.
V. WIOSKA
Mieszkali w Loisy, w dawnym domu strażnika. Odprowadziłem ich aż tam, a potem ruszyłem do Montagny, przenocować u wuja14. Zboczywszy z drogi, przeciąłem zagajnik między Loisy i Saint-S… i zaraz znalazłem s t e c z k ę biegnącą w zagłębieniu brzegiem lasu ermenonvillskiego; spodziewałem się ujrzeć niebawem mur klasztoru, wzdłuż którego szło się jakieś ćwierć mili. Księżyc raz po raz chował się za chmury, ledwo oświetlając skaliste złomy ciemnego piaskowca i wrzosowisko, gęstniejące pod moimi stopami. Na prawo i na lewo ściany lasów bez wytyczonych dróg, a przede mną ciągle kamienie druidyczne, pamiętające synów Armena, wyciętych w pień przez Rzymian! Z wierzchołków tych poetycznych złomisk widziałem odległe stawy, odcinające się niczym zwierciadła od mglistej równiny, ale nie mogłem odróżnić tego, na którym świętowaliśmy.
Powietrze było ciepłe i wonne; postanowiłem się zatrzymać i doczekać świtu, leżąc na wrzosach. – Zbudziwszy się, powoli rozpoznawałem otoczenie miejsca, do którego zbłądziłem nocą. Po lewej dojrzałem Saint-S…, podłużny zarys klasztornego muru, a po drugiej stronie doliny wzgórze Gens-d’Armes z wyszczerbioną ruiną starożytnej karolińskiej rezydencji. Obok, ponad kępami drzew, wyniosłe resztki opactwa w Thiers rysowały się na widnokręgu pasmem ścian przebitych triforiami i ostrołukami. Leżący dalej gotycki zamek w Pontarmé, jak niegdyś otoczony wodą, odbił niebawem pierwsze ognie dnia, na południu zaś, na wzgórzach Montméliant, pojawiła się wysoka baszta Tournelle i cztery wieże Bertrandfosse.
To była przyjemna noc, śniłem tylko o Sylwii; ale na widok klasztoru przeszyła mnie myśl, że właśnie tam mogła przebywać Adrianna. W uszach wciąż miałem dźwięk porannego dzwonu, który zapewne mnie zbudził. Przez chwilę chciałem zajrzeć za mur, wspinając się na najwyższą skałę; powstrzymałem się jednak, bo wydało mi się to profanacją. Napływające światło wygnało z moich myśli próżne wspomnienie, pozostawiając tylko różane rysy Sylwii. „Chodźmy ją obudzić” – szepnąłem w duchu i skierowałem się w stronę Loisy.
Oto i wioska u końca steczki pod lasem: dwadzieścia domków o ścianach strojnych girlandami winorośli i pnącej róży. Przed największym pracują społem ranne prządki w czerwonych chustkach na głowie. Nie ma wśród nich Sylwii. Odkąd jest koronczarką, to już jakby panienka, chociaż rodzice pozostali zacnymi wieśniakami. – Poszedłem na górę, do jej pokoju, co nikogo nie zdziwiło; wstała już dawno i przeplatała nici koronki, delikatnie stukając klockami na zielonej poduszce przykrywającej kolana. „A, to ty, leniu – powiedziała z uśmiechem bogini – pewno dopiero wstałeś z łóżka!” Opowiedziałem o bezsennej nocy, o wędrówce na oślep po lasach i skałach. Raczyła mi zwięźle wyrazić współczucie. „Jeśli nie jesteś zbyt zmęczony, powędrujemy teraz oboje. Odwiedzimy w Othis moją cioteczną babkę”. Ledwo zdążyłem odpowiedzieć, a już zerwała się radośnie, poprawiła przed lustrem włosy i włożyła wiejski słomkowy kapelusz. Niewinność i radość biły z jej oczu. Wyruszyliśmy brzegiem Thève, przez łąki pełne jaskrów i margerytek, a potem szliśmy wzdłuż lasów Saint-Laurent, dla skrócenia drogi przeprawiając się czasem przez chaszcze i strumienie. Pośród drzew śpiewały kosy, a z trącanych krzewów radośnie wylatywały sikorki.
Czasem spotykaliśmy barwinki, które tak kochał Rousseau15: rozwierały błękitne korony na długich parzystolistnych łodygach, przyziemnych lianach pętających lekkie stopy mojej towarzyszki. Obojętna na pamięć genewskiego filozofa, to tu, to tam zrywała pachnące poziomki, a ja opowiadałem jej o Nowej Heloizie, cytując z pamięci niektóre fragmenty.
– Czy to ładne? – spytała.
– To wzniosłe.
– Ciekawsze od Augusta Lafontaine16?
– Bardziej wzruszające.
– Muszę koniecznie przeczytać! Poproszę brata, żeby mi przyniósł, jak tylko pójdzie do Senlis.
I dalej recytowałem urywki Heloizy, a Sylwia zrywała poziomki.
VI. OTHIS
Wychodząc z lasu, trafiliśmy na kępę purpurowych naparstnic; zrobiła z nich wielki bukiet:
– To dla ciotki – powiedziała. – Będzie szczęśliwa, mając w izbie te piękne kwiaty.
Od Othis dzielił nas już tylko kawałek ugoru. Wioskowa dzwonnica strzelała w górę na tle błękitnawych wzgórz rozciągniętych od Montméliant po Dammartin. Thève znowu szemrała na głazach i kamykach, węższa bliżej źródła, gdzie rozlewa się na łąkach, tworząc niewielkie jeziorko wśród irysów i mieczyków. Wkrótce doszliśmy do pierwszych zabudowań. Ciotka Sylwii mieszkała w domku z niegładzonego piaskowca oplecionego chmielem i dzikim winem; żyła samotnie, utrzymując się z kilku poletek, które od śmierci męża uprawiali dla niej sąsiedzi. Siostrzenica wpadła do środka jak ogień.
– Dzień dobry, ciotko! Przyszły twoje dzieci! – wołała. – Jesteśmy głodni!
Ucałowała ją czule, wcisnęła w ramiona naręcz kwiatów i dopiero wtedy przypomniała sobie, że trzeba mnie przedstawić:
– To mój wielbiciel! – rzuciła.
Teraz z kolei ja ucałowałem ciotkę, która stwierdziła:
– Bardzo miły… Wybrałaś blondyna!…
– Ma śliczne, delikatne włosy – odparła Sylwia.
– To kiedyś się kończy – rzekła ciotka – ale macie jeszcze dużo czasu przed sobą, a że jesteś brunetka, dobrze do ciebie pasuje.
– Trzeba mu dać śniadanie, ciotko.
I chodziła po izbie, zaglądając do szafek, do skrzyni, wyjmując mleko, razowy chleb, cukier, dość niedbale rozstawiając na stole talerze i fajansowe półmiski, malowane w wielkie kwiaty i w koguty z barwnymi piórami. Pośrodku stanęła porcelanowa misa z Creil, pełna mleka, w którym pływały poziomki; potem, obrabowawszy ogród z kilku garści porzeczek i wiśni, ustawiła na dwóch końcach obrusa dwa wazony z kwiatami. Wtedy ciotka wyrzekła te jakże piękne słowa:
– To wszystko na deser, a teraz pozwól mi zabrać się do roboty.
I zdjęła z haka patelnię, wrzucając wiązkę chrustu pod okap wysokiego komina.
– Tego nie tykaj! – krzyknęła na Sylwię, która chciała jej pomóc. – Zniszczysz te zgrabne paluszki, co robią koronki piękniejsze od tych z Chantilly! Dałaś mi trochę, a ja się na tym znam.
– Wiem, ciotko, wiem!… A gdybyście tak mieli jakie stare koronki, przydałyby mi się na wzór.
– No, to idź poszukać na górze, może coś znajdziesz w komodzie.
– To dajcie mi klucze – poprosiła Sylwia.
– Po co! Szuflady są otwarte.
– Nieprawda, jedna jest zawsze zamknięta.
I kiedy gospodyni czyściła patelnię, opaliwszy ją wpierw nad ogniem, Sylwia odwiązała ze sznurka przy jej pasku mały żelazny kluczyk z ażurowym uszkiem i pokazała mi go tryumfalnie.
Wbiegłem za nią po drewnianych schodach prowadzących do sypialni. – Święta młodości i święta starości! – któż śmiałby skalać niewinność pierwszych uczuć w tym sanktuarium wiernej pamięci? Z owalnego portretu w złoconej ramie, wiszącego w głowach prostego wiejskiego łóżka, czarnymi oczyma i różanymi ustami uśmiechał się młodzieniec z dawnych szczęśliwych lat. Nosił mundur straży łowieckiej domu Kondeuszy; jego półwojskowa postawa, życzliwa, różowa twarz, gładkie czoło i pudrowane włosy ożywiały ten raczej mierny pastel wdziękiem młodości i prostoty. Jakiś podrzędny malarz, zaproszony na książęce polowanie, sportretował go najpiękniej jak umiał, a także jego młodą żonę, przedstawioną w drugim owalu: ponętną, sprytną, wysmukloną sznurowanym wstążkami otwartym gorsecikiem i uśmiechniętą zalotnie do trzymanego na palcu ptaszka. A była to przecież ta sama starowinka, która kucharzyła teraz na dole, schylona nad płonącym ogniem. Przypomniały mi się wróżki z Pantomimy, kryjące pod pomarszczoną maską urodziwą twarz, odsłanianą dopiero w finale, gdy ukazuje się Świątynia Miłości, a słońce wiruje i rozsiewa magiczne blaski.
– Poczciwa ciotko – zawołałem – ileż miałaś wdzięku!
– A ja? – spytała Sylwia, której właśnie udało się otworzyć wiadomą szufladę. Znalazła w niej strojną plisowaną suknię ze skrzącej, szeleszczącej pod palcami tafty. – Zobaczę, czy mi w niej do twarzy – zawołała. – Och! będę wyglądała na starą wróżkę!
„Wiecznie młodą wróżkę z baśni!…” – pomyślałem. A Sylwia rozpięła już perkalikową sukienkę i pozwoliła jej zsunąć się do stóp. Rozszerzana suknia starej kobiety świetnie leżała na szczupłej talii, Sylwia kazała mi się zapiąć.
– Och! krótkie rękawy, jakie śmieszne! – zawołała.
Lecz te rękawki, przybrane kilkoma rzędami koronek, obnażały piękne ramiona Sylwii, a jej pierś rysowała się zgrabnie w ozdobionym pożółkłym tiulem i wyblakłymi wstążkami staniczku, który tak krótko opinał ulotne wdzięki ciotki.
– Skończ z tym wreszcie! Nie umiesz zapiąć sukni? – skarciła mnie Sylwia. Wyglądała jak wiejska narzeczona Greuze’a.
– Przydałby się puder – powiedziałem.
– Zaraz go znajdziemy.
I znów zaczęła szperać po szufladach. Cóż tam były za skarby! Jak to wszystko pięknie pachniało, grało żywymi kolorami, jaśniało od świecidełek! Dwa nadłamane wachlarze z masy perłowej, porcelanowe puzderka w chińskie wzory, bursztynowy naszyjnik i tysiąc innych drobiazgów! Były tam również dwa białe drogietowe pantofelki, których sprzączki błyszczały szklanymi brylancikami.
– Och, muszę je włożyć! – krzyknęła Sylwia. – Jeśli tylko znajdę haftowane pończoszki!
I za chwilę rozwijaliśmy jedwabne bladoróżowe pończochy z zielonymi strzałkami; ale głos ciotki i skwierczenie patelni przywołały nas nagle do rzeczywistości.
– Schodź szybko! – szepnęła Sylwia i pomimo moich nalegań nie pozwoliła mi pomóc we wkładaniu pantofelków. Ciotka zdążyła już przełożyć na półmisek płat boczku usmażonego z jajkami. Niebawem głos Sylwii wezwał mnie na górę.
– Ubieraj się raz-dwa! – poleciła i sama już gotowa, wskazała ślubny strój strażnika łowieckiego rozłożony na komodzie. W jednej chwili przemieniłem się w niegdysiejszego oblubieńca. Sylwia czekała na mnie na schodach; zeszliśmy razem, trzymając się za ręce17