Strona główna » Humanistyka » Emaus oraz inne spojrzenia do wnętrza Pisma

Emaus oraz inne spojrzenia do wnętrza Pisma

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-181-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Emaus oraz inne spojrzenia do wnętrza Pisma

Pierwsza część książki dotyczy najbardziej tajemniczych scen z życia Jezusa: Emaus, rzezi niewiniątek, pojmania, przeklęcia drzewka figowego. Część druga to eseje o kobietach-ofiarach z najstarszego tekstu Biblii – Księgi Sędziów. Autor śledzi nieoczekiwane więzi Erosa z Thanatosem, gry i zabawy ze śmiercią, rytuału religijnego z polityką i wojną, świętości z przemocą, ofiary z katem, ciała z duchem. Nie interesuje go Bóg filozofów i teologów, Absolut, abstrakcyjne, oderwane pojęcia czy alegoria moralna, lecz „Bóg żywy”, który miota ludźmi w piekle materii i ukazuje się im jako przemożna siła, tchnąca miłością i gniewem, fascynująca i straszna zarazem.

Polecane książki

Emmanuel Macron – prezydent Francji, który dość niespodziewanie wygrał ostatnie wybory prezydenckie i pokonał w cuglach kandydatkę skrajnej prawicy. Świetnie wykształcony, bardzo charyzmatyczny, dla wielu pozostaje wciąż nieco zagadkową postacią, choć piastował ministerialne stanowiska. Jakim jes...
Sprzeciw się swoim demonom. Dwie dziewczyny, trzech chłopaków i czas, kiedy wszystko jest jeszcze „pierwsze” - pierwsze miłości, pierwsze pocałunki, pierwszy alkohol i pierwsze prawdziwe pożegnania. Niepokorni to historia dojrzewania piątki młodych ludzi, pełna emocji i dramatów. Miłość i zdrada,...
Po dziesięciu latach nieobecności Rafe MacKade niespodziewanie wraca do rodzinnego Antietam. Zawsze miał opinię awanturnika, dlatego jego przyjazd elektryzuje całą społeczność sennego miasteczka. Rafe kupuje dziewiętnastowieczny dom, który zamierza odnowić, by otworzyć w nim przytulny pensjonat. Pom...
Jakie zmiany w podatkach zaplanował ustawodawca? Koniecznie sprawdź, jeszcze dziś:Co zmieniło się przy poborze zaliczek? Kto i kiedy może przekazać nadwyżkę VAT na zabezpieczenie kredytu w banku lub SKOK? Jednocześnie eksperci z Ernst & Young skomentują najważniejsze regulacje Ordynacji podatkow...
Książka "Msza za Aleppo" skierowana jest zarówno do młodzieży jak i dorosłych. Dotyczy bratobójczej wojny w Syrii widzianej przez pryzmat doświadczeń Pawła, młodego dziennikarza z Polski i Miriam, syryjskiej nastolatki, podopiecznej Oratorium Don Bosco w Aleppo, których losy splatają się w ...
Serce z kryształu – magiczna opowieść o księciu, którego uwięzione w kryształowym pancerzu serce jest obojętne na uczucia i nie potrafi kochać. Lenoir zgłębia tajemnice miłości, rozpaczy i nadziei. Zachwyci i pokrzepi wszystkie wrażliwe dusze i umysły....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zbigniew Mikołejko

Re­dak­cja / Do­ro­ta Zir­ra, Ane­ta Za­le­sińska

Ko­rek­ta / Woj­ciech We­ro­chow­ski

Skład / Piotr Górski

© Co­py­ri­ght by Zbi­gniew Mikołejko

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by wy­daw­nic­two słowo/ob­raz te­ry­to­ria, Gdańsk 1998

Na okładce wy­ko­rzy­sta­no frag­ment z En­cyc­lopédie ou Dic­tion­na­ire ra­isonné des scien­ces, des arts et métiers Di­de­ro­ta i d’Alem­ber­ta

wy­daw­nic­two słowo/ob­raz te­ry­to­ria

sp. z o.o. w upadłości układo­wej

80-242 Gdańsk, ul. Pniew­skie­go 4/1

tel.: (058) 341 44 13, tel./fax: (058) 345 47 07

ISBN 978-83-7453-181-8

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pod­pa­trujący nie wi­dzi wyraźnie

i wie­lu rze­czy może się tyl­ko domyślać.

Ob­raz, jaki mu się jawi, jest nie­pew­ny,

za­gad­ko­wy, po­zba­wio­ny szczegółów,

które giną gdzieś w mro­ku.

Octa­vio PazPod­pa­try­wa­nie In­dii

Od au­to­ra

Książka ta jest wy­ra­zem pew­nej po­ku­sy, z której – nie lękając się sen­ty­men­ta­li­zmu ta­kie­go wy­zna­nia – chciałbym się zwie­rzyć właśnie te­raz, choć ese­je, które tu ze­brałem, po­wsta­wały lat kil­ka, a samo to uczu­cie to­wa­rzy­szyło mi chy­ba za­wsze, od chwi­li, gdy po raz pierw­szy, biorąc ka­te­chi­zmową edu­kację, ze­tknąłem się z nie­po­kojącą urodą bi­blij­nych opo­wieści. To ja­sne: początki owej po­ku­sy i owe­go nie­po­koju były bar­dzo mgli­ste, nieświa­do­me, nie do na­zwa­nia – żywiły się ma­te­rią dzie­cięcej wia­ry, dzie­cięcym od­czu­wa­niem bla­sku i mro­ku sa­crum, oscy­lo­wały między radością a lękiem, między obawą a na­dzieją, bez należyte­go wspar­cia ro­zu­mu, bez po­mo­cy, ja­kie dają roz­ma­ite pożytecz­ne lek­tu­ry i, naj­zwy­czaj­niej, samo życie, jeśli trwa ono przy­najm­niej parę dzie­siątków lat.

Po­ku­sa zaś, o ja­kiej tu mówię, jest pro­sta, a po­nad­to chy­ba po­wszech­na: to po­trze­ba „nie­wier­ne­go To­ma­sza”, aby we­tknąć pa­lec w ranę Ta­jem­ni­cy. A także bar­dziej zdrożna po­trze­ba voy­eu­ra, aby – po­zo­stając za ku­li­sa­mi dziejów, nie po­nosząc od­po­wie­dzial­ności i wie­le nie ry­zy­kując – zerknąć w ich ciem­ne wnętrze.

Obie te po­trze­by zbie­gają się tu więc w jed­no. Ale chy­ba nie muszę tłuma­czyć, że pierw­sze z owych pra­gnień ma dla mnie o wie­le większą wagę. Że to ono w isto­cie stoi u początków tej książki, pod­czas gdy dru­gie – z ko­niecz­ności i, w pew­nym sen­sie, nie­sta­ran­nie czy nie­kon­se­kwent­nie – tyl­ko mu to­wa­rzy­szy. Stało się tak dla­te­go, że to sa­crum Pi­sma (przede wszyst­kim tam, gdzie mowa jest o Je­zu­sie Chry­stu­sie) ma dla mnie moc nie­od­partą, że prze­waża w mo­ich myślach nad pro­fa­num Hi­sto­rii. Jed­nak prze­cież zbie­gają się one nie­rzad­ko, dukt Pi­sma i dukt Dziejów, w jedną ścieżkę, w je­den trakt. Snują ra­zem.

Nie lek­ce­ważę jed­nak hi­sto­rycz­nych me­cha­nizmów. Prze­ciw­nie: to w nich często zda­rza mi się wi­dzieć klucz do me­cha­ni­ki sa­kral­nej, to one nie­rzad­ko pod­su­wają mi roz­wiąza­nia tych pro­blemów, które uważam za szczególnie za­gma­twa­ne w re­li­gij­nym my­ste­rium tre­men­dum i re­li­gij­nym my­ste­rium fa­sci­nans, lub pro­wadzą po­przez mrocz­ne za­ka­mar­ki dys­kursów. Lecz bywa i od­wrot­nie: świat pro­fa­num sta­je się jaśniej­szy, bar­dziej zro­zu­miały w świe­tle sa­crum (choć prze­cież nie łagod­niej­szy).

Ale to uwa­gi ba­nal­ne, ba­nal­ne spo­strzeżenia.

Ważniej­sza od nich jest tu kwe­stia „nie­wier­ne­go To­ma­sza” i mo­je­go dzie­dzic­twa w jego du­cho­wym spad­ku. Nie, nie je­stem przy­wiązany do jego em­pi­rycz­nych rosz­czeń, do jego próby, by na­ma­cal­nie zgłębić Mi­ste­rium. Nie po­dzi­wiam także jego od­wa­gi, która za­pew­ne – jak w po­dob­nych przy­pad­kach zwykł ma­wiać Chry­stus – płynęła z ubóstwa du­cha i ser­ca nie­sko­re­go do wia­ry. Istot­ny jest na­to­miast dla mnie To­ma­szo­wy nie­pokój wo­bec Ta­jem­ni­cy, istot­na jego nie­obojętność, która nie chce ogra­ni­czyć się do świa­dec­twa wzro­ku. I nie cho­dzi tyl­ko o pra­gnie­nie scep­ty­ka, który chciał-by roz­wiać złudze­nia zmysłów, który chciałby strzepnąć sen z po­wiek i wypłoszyć złośli­we­go de­mo­na spod czasz­ki, aby otrzeć się o sam rdzeń praw­dy. Cho­dzi o taki stan du­cha, który każe zmie­rzyć się z Li­terą – dla sa­me­go jej ist­nie­nia i dla sa­me­go prze­ko­na­nia, że pod jej wygładzoną po­wierzch­nią coś się skry­wa.

Ta­kich miejsc, ta­kich ta­jem­nych prze­paści, które czają się pod po­wierzch­nią słów i li­ter, jest w Piśmie oczy­wiście mnóstwo. Nie wszyst­kie z nich miały i mają dla mnie jed­naką moc. Nie wszyst­kie mnie tak samo in­te­re­sują i wy­dają mi się z ta­kich lub in­nych względów ważne. Do­ty­czy to zwłasz­cza Sta­re­go Te­sta­men­tu, którego dra­ma­tyczną, trudną urodę zacząłem do­ce­niać znacz­nie później niż piękno No­we­go Za­ko­nu. Tym, co naj­moc­niej mnie w nim przy­ciągnęło, stała się naj­pierw – by tak rzec – spra­wa ko­biet. Ich stał się los w otchłani ar­cha­icz­nej kul­tu­ry, z ja­kiej zda­je re­lację naj­star­sza we­dle niektórych ba­da­czy Bi­blii jej część: Księga Sędziów.

W No­wym Te­sta­men­cie na­to­miast za­wsze fa­scy­no­wały mnie te frag­men­ty Ewan­ge­lii, których nie po­tra­fiłem so­bie wyjaśnić, a nad którymi – w moim mnie­ma­niu – prześli­zgi­wały się obojętnie, nie­rzad­ko ich nie za­uważając, pra­ce roz­licz­nych eg­ze­getów. Tym roz­ma­itym eg­ze­getom, a także re­li­gio­znaw­com, za­wdzięczam oczy­wiście spo­ro, nie za­wsze zdając sprawę z mo­ich wo­bec nich długów, ale przede wszyst­kim chciałem szu­kać dro­gi przez se­kret­ne i ważne dla mnie miej­sca na własną rękę, choćby błądząc, choćby do ni­cze­go nie do­chodząc.

Wędrówka ta uzmysłowiła mi, że to ta­jem­ni­ca jest naj­lep­szym – może wręcz je­dy­nym możli­wym – ob­ra­zem praw­dy. I że dla­te­go właśnie trze­ba się z nią bo­ry­kać, nig­dy w isto­cie nie do­cie­rając do kre­su, do tej smu­gi ja­sne­go światła, która jest rdze­niem wszyst­kich rze­czy. W tej wędrówce po­nad­to chciałem do­tknąć pew­nych powiązań, których nie widać zbyt wyraźnie na słów po­wierzch­ni: nie­ocze­ki­wa­nych więzi pomiędzy Ero­sem a Tha­na­to­sem, gry i za­ba­wy ze śmier­cią, ry­tuału re­li­gij­ne­go z po­li­tyką i wojną, pogaństwa z mo­no­te­izmem, świętości z prze­mocą, ofia­ry z ka­tem, ciała z pneumą – i mnóstwa in­nych. A szczególnie ważne były dla mnie owe pa­ra­dok­sal­ne więzi, które wy­ni­kają z prze­ci­wieństw, z an­ty­no­mii, z bra­ta­nia się zma­gających się sił.

Nie­od­par­ty im­puls pchał mnie ku różnym tek­stom, miej­scom i enig­mom Pi­sma – tym zwłasz­cza, które wiążą się z osobą i dzie­ja­mi Je­zu­sa. Próbowałem więc, nie bez emo­cji, do­tknąć kil­ku ta­jem­nic jego losu, zaświad­czo­nych w ewan­ge­liach. Po to również, by od­na­leźć w nich pew­ne pier­wiast­ki uni­wer­sal­ne, pew­ne pa­ra­dyg­ma­ty i wątki, które nie są tyl­ko przeżytym już i sko­dy­fi­ko­wa­nym dzie­dzic­twem, ale żywym wiąza­niem – także dla czasów nam współ-cze­snych, także dla in­nych prze­strze­ni kul­tu­ry i zbio­ro­we­go życia niż re­li­gia.

W obu tych kręgach, sta­ro- oraz no­wo­te­sta­men­to­wym, które stały się przed­mio­tem mo­jej uwa­gi, siłą rze­czy se­lek­tyw­nej, próbowałem po­ru­szać się po śla­dach Ru­dol­fa Otto (myślę oczy­wiście o jego książce Świętość), to zna­czy zająć się przede wszyst­kim nie Bo­giem fi­lo­zofów i teo­logów, Ab­so­lu­tem, abs­trak­cyj­nym, ode­rwa­nym pojęciem czy ale­go­rią mo­ralną, lecz „Bo­giem żywym”, który zwy­czaj­nym wierzącym uka­zu­je się jako prze­można siła, tchnąca miłością i gnie­wem, nie­podat­na na wszel­kie ra­cjo­na­li­za­cje i spe­ku­la­cje, wy­my­kająca się wszel­kim sys­te­ma­tom. Który mówi do lu­dzi swą nie­od­partą mocą. Który mio­ta nimi w pie­kle ma­te­rii. Który jest ta­kim właśnie, ja­kim wi­dzie­li go wiel­cy mi­strzo­wie Ru­dol­fa Otto – święty Paweł, święty Au­gu­styn czy Lu­ter – albo mi­sty­cy i he­re­zjar­cho­wie.

Próbowałem za­tem. Nie wiem jed­nak, czy mi się to udało. Czy­tel­nik ze­chce sam rozsądzić te spra­wy.

Pisząc szki­ce ze­bra­ne w tej książce często wra­całem pamięcią, jak za­wsze w ważnych chwi­lach, do mo­ich Dziadków, Ma­rii i An­to­nie­go L., których nie ma wśród żywych od bli­sko trzy­dzie­stu lat. I żal mi było, jak zwy­kle, że nie mam ani Ich czy­stej wia­ry, ani Ich do­bro­ci, które po­zwo­liły Im znieść wszyst­kie moje krnąbrności, nie­po­ko­je i bun­ty, a mnie ob­da­rzyły tymi je­dy­ny­mi po­god­ny­mi dnia­mi dzie­ciństwa i młodości, ja­kie miałem. To ja­sne, że tak jak wte­dy, nie po­dzie­la­li­by Oni mo­ich poglądów na wie­le spraw, o których tu piszę, może na­wet na wszyst­kie. Że wie­le rze­czy Ich by po pro­stu bolało. Ale to ja­sne również, że bez Nich właśnie nie po­wstałaby ta książka. I wiem, wiem to na pew­no, że nie jest to Ich ostat­ni dar: bo są w mo­ich myślach.

War­sza­wa, paździer­nik 1997

Stro­na Pana Emaus

Fot. Zbi­gniew Mikołejko

Naj­wyższa sa­mot­ność Chry­stu­sa, naj­wyższa sa­mot­ność człowie­ka… Pan­to­kra­tor z ruin kościoła na wzgórzu San Giu­lia­no – w głębi­nie lasów po­nad ro­jo­wi­skiem etru­skich grobów, pod me­cha­nicz­nym spoj­rze­niem idiot­ka­me­ry.

1

Od chwi­li, gdy po­znałem opo­wieści o Zmar­twych­wsta­niu, jed­na z nich nie dawała mi spo­ko­ju. Jej słowa wciąż po­wra­cały, wciąż – przy­mknąwszy oczy – na­po­ty­kałem ten sam ob­raz: trzech wędrujących „do wsi, zwa­nej Emaus”, trzech ska­mie­niałych w wi­dze­niu, jak Święto­krzy­ski Piel­grzym. W tekście tym – tak to czułem – sku­piał się sens wy­da­rzeń pas­chal­nych. Bez nie­go doświad­cze­nie Wiel­kiej Nocy byłoby ogołoco­ne, za­mknięte w dra­ma­cie Męki, w pu­st­ce Gro­ty, której strzegł anioł. W prze­rażeniu nie­wiast i apo­stołów.

2

Naj­pierw więc – myślę – w przy­wiąza­niu do scen na dro­dze w Emaus i w tam­tej­szej go­spo­dzie był pro­test dzie­cin­nej re­li­gij­ności, która nie mogła przyjąć tra­ge­dii Krzyża i Gro­bu. Pamiętam prze­cież, wciąż pamiętam, mój lęk, gdy po raz pierw­szy przy­pro­wa­dzo­no mnie do sym­bo­licz­ne­go gro­bu w pa­ra­fial­nym, go­tyc­kim koście­le, abym pod ostry­mi żebra­mi skle­pień uj­rzał na­gie­go Chry­stu­sa, złożone­go wraz z kru­cy­fik­sem na śmier­tel­nych ma­rach, wśród fio­le­to­wych powić. Dzie­je Człowie­ka z Na­za­re­tu wy­czer­py­wały się dla mnie bo­wiem w su­biek­tyw­nym apo­kry­fie, który spra­wia so­bie chłopięca gno­za, w na­iw­nej „ewan­ge­lii dzie­ciństwa”, bli­skiej – mimo dy­stan­su wieków i doświad­czeń – tym fan­ta­stycz­nym tek­stom, których tak bar­dzo po­trze­bo­wała wia­ra wcze­sne­go chrześcijaństwa. Choć, gdy czy­tam te­raz na przykład Pro­to­ewan­ge­lię Ja­ku­ba czyArabską ewan­ge­lię dzie­ciństwa, widzę tam zna­ki śmier­ci: ów nie­do­rosły Ju­dasz, który – po­prze­dzając cios rzym­skiej włóczni – rani bok nie­do­rosłego „Pana Ias­su”, owe eks­pe­ry­men­ty z wężem i zabójcze działanie sa­crum, sku­pio­ne­go w nie­spo­koj­nym synu Józefa-cieśli…

Lecz wte­dy – w cza­sie, gdy miałem lat nie więcej niż dzie­sięć – cały akt zbaw­czy Je­zu­sa spro­wa­dzał się w mo­ich oczach do świe­tli­stej chwi­li Na­ro­dzin w szo­pie, w baśnio­wej sce­ne­rii hołdu zwierząt, pa­ste­rzy i Trzech Króli (ich obec­ność i dary otwie­rały od za­raz per­spek­tywę świątecz­ne­go ry­tuału – z kolędami, cho­inką i książkami w pre­zen­cie). W tej dzie­cin­nej eko­no­mii zba­wie­nia całe życie Je­zu­sa – jego obec­ność w tłumie, jego słowa i po­ry­wające ob­ra­zy cudów – były tyl­ko do­po­wie­dzią do baśni, którą – na mocy pa­ra­dok­su wia­ry – otwie­rał hap­py end.

3

Nie wie­działem, śniąc co roku w śnieżne, gru­dnio­we dni na War­mii sen o Gwiazd­ce, że po la­tach, w ja­kimś tekście Eu­ge­na Dre­wer­man­na, na­po­tkam myśl, iż Zmar­twych­wsta­nie nie było ak­tem jed­no­ra­zo­wym, lecz do­ko­ny­wało się przez całe życie Je­zu­sa. Nie wie­działem też, że dzięki tej re­flek­sji – która te­raz zda­je mi się czymś pro­stym, po­zba­wio­nym re­we­la­tor­skie­go sen­su (zupełnie tak, jak­bym po­szu­ki­wał „skra­dzio­ne­go li­stu” z opo­wia­da­nia Po­ego już po lek­tu­rze tej hi­sto­rii) – za­cznę ro­zu­mieć głębiej swą pier­wotną fa­scy­nację sce­na­mi z Emaus. Sce­na­mi, które prze­no­siły Je­zu­sa na powrót w człowie­czy wy­miar. Które na chwilę, jaką trwa lek­tu­ra, wy­dzie­rały go Trans­cen­den­cji.

Klucz Dre­wer­man­na oka­zał się tu czymś lep­szym od tego, który pod­su­wały ob­ra­zy dwu ho­len­der­skich mistrzów: Rem­brand­ta i Ver­me­era.

4

Pierw­szy od­bie­gał od tego, co wi­działem zwy­kle, za­mknąwszy oczy: od ob­ra­zu spo­wi­tej ku­rzem dro­gi, dro­gi wijącej się śród ka­mie­ni i karłowa­tych krzewów, którą zmie­rzają trzej wędrow­cy (ich twa­rzy i suk­ni, tak bar­dzo wy­ra­zi­stych w mym wi­dze­niu, nie po­tra­fiłbym opi­sać, choć wiem, że Izra­eli­ci tam­te­go cza­su przy­po­mi­na­li bar­dziej Greków niż chałacia­stych Żydów z Orien­tu, do ja­kich upo­dab­niają ich an­ty­se­mi­tyzm czy nieświa­do­mość później­szej iko­no­gra­fii). Od­bie­gał też od mych wy­obrażeń o fi­nal­nym akor­dzie tej wędrówki – mimo że na płótnie Piel­grzy­mi w Emaus Rem­brandt jemu właśnie poświęca uwagę. Jed­nak w żółta­wych światłach ob­ra­zu (które mają kie­ro­wać naszą myśl nie ku na­tu­ral­ne­mu lux, lecz ku nad­zmysłowe­mu, trans­ce­dent­ne­mu lu­men) do­ko­nu­je się ja­kieś za­ma­za­nie sen­su opo­wieści albo – ra­czej – jego roz­połowie­nie. Oto Rem­brandt za­wie­sił jak­by swą de­cyzję i waha się, czy odesłać wi­dza ku de­wo­cyj­ne­mu wy­mia­ro­wi tej sce­ny (z umiesz­czo­nym tu cen­tral­nie Chry­stu­sem w złoci­stej, pro­mie­niującej au­re­oli), czy ku jej „ro­dza­jo­wości” (więc: ty­po­wa ho­len­der­ska go­spo­da z XVII wie­ku, trzej podróżni przy sto­le i po­dający im sługa…).

5

Ver­me­er także umieścił swoją scenę w go­spo­dzie: bar­dziej asce­tycz­na i ta­jem­ni­cza niż u Rem­brand­ta, przed­sta­wia ona grupkę lu­dzi sku­pio­nych wokół siedzącego za stołem Chry­stu­sa. Za chwilę ro­ze­gra się ostat­ni – naj­ważniej­szy – jej akt: Pan zo­sta­nie roz­po­zna­ny i odej­dzie, by się uka­zać zgro­ma­dzo­nym w Wie­czer­ni­ku apo­stołom. A za­tem…

Wi­działem ową scenę w trzech wa­rian­tach, na trzech ze­sta­wio­nych ze sobą re­pro­duk­cjach. Pierw­sza przed­sta­wiała za­le­d­wie szkic do niej – kan­cia­sty za­rys li­nii, nie­malże „ku­bi­stycz­ne” for­my przed­miotów (ten stojący na sto­le dzba­nek, który przy­po­mi­nał tak bar­dzo inny, z późnego płótna Cézan­ne’a!). Na re­pro­duk­cji dru­giej wid­niał go­to­wy już ob­raz. Re­pro­dukcją trze­cią była fo­to­gra­fia: ob­raz wi­siał na ścia­nie, nad głową no­bli­we­go pana w oto­cze­niu urzędników po­li­cji. Bo płótno Ver­me­era – ozdo­ba jed­ne­go z rot­ter­dam­skich muzeów – nie było płótnem Ver­me­era: na­ma­lo­wał je w la­tach 1936–1937 ge­niusz imi­ta­cji – van Me­ege­ren, biorąc „po kawałku” z in­nych ar­cy­dzieł mi­strza, prze­kształcając i po­zując po­sta­ci, by nie za­gu­bić nic z „du­cha”. I to się – przy­znaję – po­wiodło. Ale czyż można udać się do Emaus, czyż można je jakoś pojąć, po­przez la­bi­rynt z puz­zli? Lecz – jed­nak – nie­po­koi mnie coś w pro­duk­cie van Me­ege-rena: nie­po­koi jego wybór, jego prze­czu­cie, że dla ge­nial­ności fał-szer­stwa, dla pełnego od­da­nia imi­to­wa­nej praw­dy, Emaus jest naj­lep­szym mo­ty­wem.

6

Praw­dy o Emaus nie od­dają dzie­je tego mia­sta, choć – jeśli użyć me­ta­fo­ry Re­na­na – nie należało ono do tych miast Ju­dei, które eg­zy­sto­wały „poza hi­sto­rią”. Wprost prze­ciw­nie: bli­skość Je­ro­zo­li­my ska­zy­wała je na hi­sto­rię – cza­sem aż do za­tra­ce­nia. Jed­nak Emaus prze­trwało wszel­kie bu­rze, mimo że nie ominęły go sza­leństwa stra­tegów, bun­tow­ników i pa­cy­fi­ka­torów.

Naj­pierw Juda Ma­cha­bej­czyk zma­gał się w jego oko­li­cach z Sy­ryj­czy­ka­mi. I tak po­wia­da o ich wo­dzu Pierw­sza Księga Ma­cha­bej­ska: „Po­tem powrócił [Bak­chi­des] do Je­ro­zo­li­my i w Ju­dei od­bu­do­wy­wał obron­ne mia­sta: twierdzę w Je­ry­chu, w Em­maus, w Bet-Cho­ron, w Be­tel, w Tam­na­ta, [w] Fa­ra­ton i w Te­fon; w każdej – wy­so­kie mury, bra­my i za­su­wy” (1 Mch 9, 50).

Później w owym mieście – położonym w do­li­nie Sza­ron, u podnóża Gór Judz­kich, i zwa­nym przez sta­rożyt­nych także Ni­ko­po­lis – sta­cjo­no­wał rzym­ski gar­ni­zon oku­pa­cyj­ny (od 47 roku p.n.e.). W 44 roku p.n.e. Emaus zo­stało znisz­czo­ne za niepłace­nie po­datków i to samo spo­tkało je w czwar­tym roku na­szej ery, gdy ju­dej­ski par­ty­zant Atro­ges na­padł w jego po­bliżu na rzym­ski konwój, za­bi­jając cen­tu­rio­na Ariu­sa. Z owych znisz­czeń Emaus pod­no­siło się po­wo­li i w cza­sach, gdy ewan­ge­li­sta opo­wia­da o spo­tkaniu w dro­dze ku nie­mu, było być może wioską. Jed­nak już w 68 roku We­spa­zjan umiesz­cza tu V Legię Ma­ce­dońską, a mia­sto po­ja­wia się na ma­pie Pto­le­me­usza (II wie­ku), na Ta­bli­cach Peu­tin­ge­ra (III wie­ku) i w Tal­mu­dzie (który w III wie­ku pod­kreśla współobec­ność tu trzech wy­znań: mo­za­istycz­ne­go, sa­ma­ry­tańskie­go i chrześcijańskie­go). W 221 roku – dzięki za­bie­gom pre­fek­ta, przy­ja­cie­la Ory­ge­ne­sa i au­to­ra za­gi­nio­nej księgi O cza­sach, Ju­liu­sza Afry­kańczy­ka – Emaus otrzy­mu­je pra­wa mia­sta rzym­skie­go i (ze swy­mi umoc­nie­nia­mi, sta­dio­nem, te­atrem, świąty­nia­mi i łaźnia­mi) sta­je się jed­nym z ważniej­szych ośrodków pro­win­cji sy­ryj­sko-pa­le­styńskiej. Jed­nak po znisz­cze­niach (w po­wsta­niu sa­ma­ry­tańskim, w na­jaz­dach per­skim i muzułmańskim) nie od­zy­sku­je zna­cze­nia. Zbu­rzo­na zosta­je także – to istot­ne – jego ba­zy­li­ka, naj­star­sza ponoć ba­zy­li­ka chrześcijańska. Od tej pory – przez śre­dnio­wie­cze po współcze­sność – Emaus to już tyl­ko arab­ska wio­ska Am­was – miej­sce wy­ko­pa­lisk i piel­grzy­mek.

Śre­dnio­wie­cze nie in­te­re­so­wało się zupełnie owym Am­was: krzyżowcy i pątni­cy tego cza­su – kie­rując się li­terą (za­tem błędem ko­pi­sty) ka­no­nicz­ne­go tek­stu – gdzie in­dziej po­szu­ki­wa­li Emaus z opo­wieści ewan­ge­li­sty. Gdzie in­dziej też – bliżej Je­ro­zo­li­my – bu­do­wa­li świąty­nie dla upa­miętnie­nia pierw­sze­go spo­tka­nia zmar­twych­wstałego Je­zu­sa z ucznia­mi. Co­raz to in­nej arab­skiej wio­sce – byle tyl­ko dzie­liło ją 60 sta­dionów (11 ki­lo­metrów) od Świętego Mia­sta – przy­dzie­la się za­tem ten sym­bo­licz­ny za­szczyt: krzyżowcy uważają za Emaus z ewan­ge­lii miej­sco­wość Qi­ri­jat Je­arim (dziś Abu Gosz) w 1145 roku wznoszą tam kościół pod we­zwa­niem Najświętszej Ma­ryi Pan­ny, Arki Przy­mie­rza; jed­nak półtora wie­ku później – jak po­wia­da ano­ni­mo­wy prze­wod­nik z 1280 roku – czczo­no „pamiątkę Emaus” w dzi­siej­szej arab­skiej wio­sce El-Qu­bej­beh (jej fran­cisz­kański kościół wy­bu­do­wa­no już w początkach na­sze­go stu­le­cia).

7

Więc hi­sto­ria prze­to­czyła się jak­by obok Emaus z opo­wieści. Tyl­ko ar­che­olo­go­wie w ru­inach domów i świątyń próbują zdo­być jej świa­dec­twa. Tyl­ko eg­ze­ge­ci prze­li­czają sta­dia i ki­lo­me­try, usiłują od­na­leźć „to właśnie miej­sce”, stwier­dzić, czy rację ma ka­no­nicz­ny za­pis, ze swy­mi 60 sta­dio­na­mi od­ległości od Je­ro­zo­li­my (zdro­wy rozsądek pod­po­wia­da, iż je­dy­nie wte­dy – wy­szedłszy pod wieczór z Emaus – można zdążyć do Mia­sta przed nocą), czy też dać wiarę ra­czej ko­dek­so­wi sy­na­ic­kie­mu (Alef), który mówi o 160 sta­dio­nach (czy­li 29 ki­lo­me­trach), więc od­da­je rze­czy­wi­ste położenie Emaus.

Nie­pokój eg­ze­getów wy­ni­ka też z pew­nych różnic między ewan­ge­li­sta­mi. Oto dru­gi z syn­op­tyków, Ma­rek, po­wia­da prze­cież, używając grec­kie­go ter­mi­nu agros (wieś, po­siadłość wiej­ska): „Po­tem uka­zał się w in­nej po­sta­ci dwom z nich na dro­dze, gdy szli do wsi. Oni powrócili i oznaj­mi­li po­zo­stałym. Lecz im też nie uwie­rzy­li” (Mk 16, 12-13). Trze­ci zaś ewan­ge­li­sta syn­op­tycz­ny, Łukasz, używa na­zwy wyraźniej­szej od Mar­ko­wej – kome. Ona również ozna­cza „wieś”, ale już bez nie­ja­sności, że cho­dzić może o po­siadłość wiejską, coś w ro­dza­ju rzym­skiej vil­la ru­sti­ca.

Lecz te różnice i spo­ry nie mają istot­ne­go zna­cze­nia dla tkan­ki tej opo­wieści (choć przy­znam, że bar­dziej wierzę Łuka­szo­wi, bo to on właśnie ją opo­wia­da w swo­im cy­klu pa­syj­nym, pod­czas gdy Ma­rek skreśla ją w trzech su­chych, bez­na­miętnych zda­niach). Nie mają, bo jej struk­tu­ra zo­stała utrwa­lo­na na za­wsze: słowa zo­stały już wy­po­wie­dzia­ne, ręce za­krzepły w ge­stach, syl­wet­ki wędrowców rozpłynęły się w przed­wie­czor­nym zmierz­chu (choć prze­cież ich wi­dzi­my: w dro­dze, gdy roz­pra­wiają o wy­da­rze­niach ostat­nich dni i mówią o me­sjańskich pro­roc­twach; w go­spo­dzie, gdy za­sia­dają za stołem i łamią się chle­bem…).

8

Bliższe owej praw­dzie – która opie­ra się na tym, że wi­dzi­my (choć nie wie­my i nie po­tra­fi­my ob­li­czyć) – są owe jar­mar­ki z Czech i południo­wej Pol­ski, „emau­sa­mi” zwa­ne, z których najsław­niej­szy jest kra­kow­ski, u stóp zwie­rzy­niec­kie­go klasz­to­ru. Oto bo­wiem ma­ni­fe­stu­je się w nich żywot­ność od­ro­dze­nia, lu­do­wa świa­do­mość, że już jest „po wszyst­kim” – po Męce i Zmar­twych­wsta­niu, po ocze­ki­wa­niu. Że na­stał czas na­dziei i pro­ces od­ku­pie­nia dopełnił się do ostat­ka.

Lecz prze­cież i one – w swym śre­dnio­wiecz­nym ro­do­wo­dzie – mieszczą obcą opo­wieści treść pogańską, z jej dążeniem do roz­luźnie­nia, użycia na­wet, na po­gra­ni­czu sa­crum i pro­fa­num. To wiąże je bar­dziej z ostat­nią drogą przodków, którym wty­ka­no pi­san­ki za pa­zuchę, niż z drogą do Emaus. Z grą słów, ob­razów i gestów, z ja­kich utka­na jest hi­sto­ria Łuka­sza.

9

Hans Küng pi­sze o niej, że jest to „bar­dzo pre­cy­zyj­na opo­wieść”.

Oto ona: „Tego sa­me­go dnia [tj. w nie­dzielę Wiel­ka­no­cy – Z.M.] dwaj z nich byli w dro­dze do wsi, zwa­nej Emaus, od­da­lo­nej sześćdzie­siąt sta­diów od Je­ro­zo­li­my. Roz­ma­wia­li oni z sobą o tym wszyst­kim, co się wy­da­rzyło. Gdy tak roz­ma­wia­li i roz­pra­wia­li z sobą, sam Je­zus przy­bliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były nie­ja­ko na uwięzi, tak że Go nie po­zna­li. On zaś ich za­py­tał: «Cóż to za roz­mo­wy pro­wa­dzi­cie z sobą w dro­dze?». Za­trzy­ma­li się smut­ni. A je­den z nich, imie­niem Kle­ofas, od­po­wie­dział Mu: «Ty je­steś chy­ba je­dy­nym z prze­by­wających w Je­ro­zo­li­mie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało». Za­py­tał ich: «Cóż ta­kie­go?». Od­po­wie­dzie­li Mu: «To, co się stało z Je­zusem Na­za­rej­czy­kiem, który był pro­ro­kiem potężnym w czy­nie i słowie wo­bec Boga i całego ludu; jak ar­cy­kapłani i nasi przywódcy wy­da­li Go na śmierć i ukrzyżowa­li. A myśmy się spo­dzie­wa­li, że On właśnie miał wy­zwo­lić Izra­ela. Tak, a po tym wszyst­kim dziś już trze­ci dzień, jak się to stało. Nad­to jesz­cze niektóre z na­szych ko­biet prze­ra­ziły nas: były rano u gro­bu, a nie zna­lazłszy Jego ciała, wróciły i opo­wie­działy, że miały wi­dze­nie aniołów, którzy za­pew­niają, iż On żyje. Po­szli niektórzy z na­szych do gro­bu i za­sta­li wszyst­ko tak, jak ko­biety opo­wia­dały, ale Jego nie wi­dzie­li». Na to On rzekł do nich: «O, nie­ro­zum­ni, jak nie­sko­re są wa­sze ser­ca do wie­rze­nia we wszyst­ko, co po­wie­dzie­li pro­ro­cy! Czyż Me­sjasz nie miał tego cier­pieć, aby wejść do swej chwały?». I za­czy­nając od Mojżesza po­przez wszyst­kich pro­roków wykładał im, co we wszyst­kich Pi­smach od­no­siło się do Nie­go. Tak przy­bliżyli się do wsi, do której zdążali, a On oka­zy­wał, ja­ko­by miał iść da­lej. Lecz przy­mu­si­li Go, mówiąc: «Zo­stań z nami, gdyż ma się ku wie­czo­ro­wi i dzień się już na­chy­lił». Wszedł więc, aby zo­stać z nimi. Gdy zajął z nimi miej­sce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wte­dy oczy im się otwo­rzyły i po­zna­li Go, lecz On zniknął im z oczu. I mówili na­wza­jem do sie­bie: «Czy ser­ce nie pałało w nas, kie­dy roz­ma­wiał z nami w dro­dze i Pi­sma nam wyjaśniał?». W tej sa­mej go­dzi­nie wy­bra­li się i wrócili do Je­ro­zo­li­my. Tam za­sta­li ze­bra­nych Je­de­na­stu i in­nych z nimi, którzy im oznaj­mi­li: «Pan rze­czy­wiście zmar­twych­wstał i uka­zał się Szy­mo­no­wi». Oni również opo­wia­dali, co ich spo­tkało w dro­dze, i jak Go po­zna­li przy łama­niu chle­ba” (Łk 24, 13-25).

10

Oto dwaj lu­dzie schwy­ta­ni (a my wraz z nimi) w paść. Schwy­ta­ni tym łatwiej, że są w dro­dze, która łudzi ich otwar­tością prze­strze­ni. Tym też, że jest drogą, że z po­zo­ru znają jej cel czy kres. Lecz oto z obu stron tej dro­gi czy­ha na nich ich własny wzrok – on jest sie­cią Pana, który za­czaił się jak ptasz­nik.

Albo – mówiąc w in­nej już me­ta­fo­ry­ce – Pan uczy­nił z nich ele­acką strzałę, której zda się je­dy­nie, że leci, że się po­ru­sza. Bo ruch w prze­strze­ni (a i w cza­sie, jeśli pojąć go jako „te­raz właśnie”) jest tu iluzją: dla­te­go wszyst­kie wysiłki eg­ze­getów i krzyżowców, ar­che­ologów i śre­dnio­wiecz­nych pątników chy­biają celu – Emaus z Ewan­ge­lii nie jest punk­tem na ma­pie, rze­czy­wistą nazwą rze­czy­wistego mia­sta. Sama jak­by hi­sto­ria – w prze­mien­nym ryt­mie bu­do­wa­nia i bu­rze­nia, za­po­mi­na­nia i anam­ne­zy, w kon­tra­punk­tach re­li­gii i kul­tur – do­wiodła nie­uchwyt­ności „miej­sca” (także w tym sen­sie, w ja­kim pojęcie to od­no­si się do określo­ne­go ustępu w tekście). Może więc ono zmie­niać swą nazwę (Emaus, Ni­ko­po­lis, Am­was) i swe położenie (Emaus? bez­i­mien­na dla nas vil­la ru­sti­ca? Qi­ri­jat Je­arim? El-Qu­bej­beh?). Może być sy­ryj­skie, ju­dej­skie, rzym­skie, sa­ma­ry­tańskie, per­skie, chrześcijańskie, arab­skie. Bo za jego sprawą wkra­cza­my w pole prze­mie­nie­nia i trans­gre­sji, w jego pa­ra­dok­salną – bo opartą na nie­wia­do­mych nam pra­wach ru­chu – nie­ru­cho­mość.

11

Dro­ga do Emaus z Ewan­ge­lii Łuka­sza za­wie­ra się bo­wiem w prze­strze­ni, którą wy­zna­czają odwróce­nie i powrót. W ich per­spek­ty­wie złudze­nie jest je­dyną rze­czy­wi­stością, w ich per­spek­ty­wie punkt dojścia za­mie­nia się w punkt wyjścia, kres prze­obraża w początek. Są jak po­sta­wio­ne na­prze­ciw sie­bie lu­stra, które mamią nie­skończo­nością oczy: wśród roz­mnożonych odbić zda ci się, że idziesz do Emaus, ale do­cie­rasz do Je­ro­zo­li­my; po­wra­casz do Wie­czer­ni­ka, ale z ob­ra­zem tego, co cię „spo­tkało w dro­dze” i w go­spo­dzie, „przy łama­niu chle­ba”.

Łukasz po­ka­zu­je wyraźnie, gdzie usta­wio­no tu zwier­ciadła. Naj­pierw ucznio­wie zo­ba­czy­li więc Je­zu­sa, ale go nie roz­po­zna­li (albo dla­te­go właśnie nie mo­gli roz­po­znać, że go uj­rze­li): „Gdy tak roz­ma­wia­li i roz­pra­wia­li z sobą, sam Je­zus przy­bliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były nie­ja­ko na uwięzi, tak że Go nie po­zna­li”. W zakończe­niu zaś pe­ry­ko­py – jak w lu­strze – mamy już odwróce­nie: po­znają go, lecz w tej sa­mej chwi­li (może dla­te­go właśnie, że po­znają) prze­stają go wi­dzieć: „Gdy zajął z nimi miej­sce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wte­dy oczy im się otwo­rzyły i po­zna­li Go, lecz On zniknął im z oczu”. A jesz­cze: „Wszedł więc, aby zo­stać z nimi”, lecz ich z nagła opuścił, rozpłynął się w zmierz­chu. Za­tem, jak to jest z tymi pa­ra­dok­sa­mi: oto widzą go, a nie po­znają – oto po­znają, a już go nie ma między nimi? Oto widzą go, choć „oczy ich były nie­ja­ko na uwięzi” – i nie mogą go uj­rzeć, choć „oczy im się otwo­rzyły” (in­a­czej niż na ob­ra­zie Rem­brand­ta, gdzie jest wi­docz­ny – w po­wo­dzi złote­go światła, w au­re­oli z pro­mie­ni, ja­kiej od ma­la­rza żądała po­pu­lar­na chry­sto­lo­gia)? Co mówią te me­ta­fo­ry, po­nad to właśnie, że uwięzią, że sie­cią Pana stał się włas­ny ich wzrok, który po­ru­sza nimi w ciem­nościach zewnętrznych nie więcej, niż Ze­non z Elei swą za­krzepłą w po­wie­trzu strzałą? Czy można po­prze­stać na ba­nal­nej kon­sta­ta­cji, która roz­strzy­ga wszyst­ko – cały ten dra­mat nie­po­zna­nia, agno­ia od­po­wia­dającej na po­do­bieństwo lu­stra mej dzie­cin­nej gno­zie – w licz­ma­nie, w wyświech­ta­nym fra­ze­sie o „pa­ra­dok­sie wia­ry”?

Otóż nic poważniej­sze­go nad ten banał. Bo za­trzy­mu­je się on tam właśnie, gdzie trze­ba i gdzie za­trzy­mała się wia­ra mo­ich dzie­cin­nych lat: nad po­wierzch­nią, aby zdać sprawę z jej skry­tości i (bez żad­nych cu­dzysłowów) głębi. Gdyż tak można wyłożyć te po­ja­wie­nia się i znik­nięcia, te wi­dze­nia i niewi­dze­nia: jako pro­sty prze­kaz, że odtąd wia­ra będzie pa­ra­dok­sem, który obróci wni­wecz, wy­ni­cu­je i odwróci świa­dec­two zmysłów. I także – jak do­wo­dził św. Paweł, mówiąc o Krzyżu, owym „głupstwie dla po­gan” i „zgor­sze­niu dla Żydów” – pa­ra­dok­sem, który stra­wi na­wy­ki za­sta­nych kul­tur. Na struk­tu­rze tego pa­ra­dok­su – jak wykłada Je­zus w dro­dze do Emaus – opie­rać się będzie odtąd wypełnie­nie (któremu bliższe jest Au­fhe­bung He­gla niż grec­kie narzędzia dia­lek­ty­ki) pro­roc­kich na­tchnień i me­sjańskiej na­dziei Izra­ela: „Czyż Me­sjasz nie miał tego cier­pieć, aby wejść do swej chwały?”.

Jed­nak, mimo wszyst­ko, wnętrze owe­go pa­ra­dok­su (który jest za­wie­sze­niem zmysłów, ich „uwięzią”, ich agno­styczną ciem­nią – działającą wszakże na po­do­bieństwo ca­me­ra ob­scu­ra, z mi­me­tyczną mocą, sku­pioną na tym tyl­ko, co jest w da­nej chwi­li do po­ka­za­nia i utrwa­le­nia) rozświe­tla jakaś ra­tio. Wca­le niera­tio ser­ca, jak życzył so­bie Pas­cal (La co­eur a ses ra­isons, que la ra­ison ne con­na­it pas). Bo łudzą sie­bie ucznio­wie, po­wia­dając: „Czy ser­ce nie pałało w nas, kie­dy roz­ma­wiał z nami w dro­dze i Pi­sma nam wyjaśniał?”. Łudzą sie­bie, gdyż nie roz­po­zna­li go prze­cież. Gdyż – wstecz zwróceni – po­szu­kują w so­bie, nie­obec­ne­go wte­dy, świa­dec­twa ser­ca. A jeśli za­tem nie ser­ce, „rdzeń wia­ry” (jak chciał Schle­ier­ma­cher), to co? Od­po­wiedź jest za­iste ja­sna, za­war­ta w sa­mym cen­trum opo­wieści Łuka­sza, w słowach Pana: „O, nie­ro­zum­ni, jak nie­sko­re są wa­sze ser­ca do wie­rze­nia we wszyst­ko, co po­wie­dzie­li pro­ro­cy!”. Więc to nie­ro­zum kładzie się cie­niem na wszyst­ko – na tra­dycję i wiarę ser­ca, na pro­roków i Pi­sma, na na­uki i Mękę Je­zu­sa, na świa­dec­two pu­ste­go Gro­bu. Oto za­tem idea, ni­czym wiązka światła w po­mro­ce nie­po­zna­nia: wia­ra spra­gnio­na ro­zu­mu, ro­zu­mu po­szu­kująca – ja­ko­by fi­des qu­aerens in­tel­lec­tum (lecz prze­cież bez owych scho­la­stycz­nych im­pli­ka­cji, które wy­snuł An­zelm z Can­ter­bu­ry dla po­trze­by swo­je­go wie­ku). I  ro­zum po­bu­dzający wiarę do wie­rze­nia, do tego, by w ope­ra­cjach pa­ra­doksów stała się ona wiarą i obnażyła swój sens.

12

W całej opo­wieści Łuka­sza ja­sne jest, że Je­zus to­czy grę z ucznia­mi. Jest nie do roz­po­zna­nia i zni­ka roz­po­zna­ny. A nie­kie­dy na­wet uda­je: „Tak przy­bliżyli się do wsi, do której zdążali, a On oka­zy­wał, ja­ko­by miał iść da­lej”. Jest więc jak ak­tor, jak mim. Ku cze­mu odsyła ów mi­me­tyzm? W jaką prze­strzeń, sko­ra ta – za­war­ta między Je­ro­zo­limą a Emaus, skry­ta w lu­strza­nych odwróce­niach i pa­ra­dok­sach, wy­ma­gająca ro­zum­ności w wie­rze ser­ca i światła w mro­ku – jest iluzją, optyczną pułapką? Oto, jeśli do­brze się przyj­rzeć, cała ta nar­ra­cja prze­cież utka­na jest z mnożących się powtórzeń i po­wrotów: Je­zus zmar­twych­wstały po­wra­ca zno­wu do swych uczniów, zno­wu jest z nimi w dro­dze i po­wta­rza im pro­roc­twa Pism, zno­wu wykłada swe me­sjańskie za­da­nie i gnie­wa się po­now­nie na ich nie­ro­zum, zno­wu łamie się z nimi chle­bem, błogosławiąc go, jak ongiś, illo tem­po­re, w Wie­czer­ni­ku. Zja­wia się i sam Wie­czer­nik: tam po­wra­cają dwaj ucznio­wie, aby (zno­wu) powtórzyć, co im się przy­tra­fiło po dro­dze i w go­spo­dzie (tej sym­bo­licz­nej imi­ta­cji Wie­czer­nika, ze szczątko­wym tyl­ko, nie­do­ko­na­nym przy­po­mnie­niem wspólnej Pas­chy). A i ucznio­wie: czyż nie opo­wia­dają raz jesz­cze o ostat­nich dniach – o wy­da­niu na śmierć Je­zu­sa z Na­za­re­tu, o sądzie nad nim i wy­ro­ku, o ko­na­niu na Krzyżu i za­wie­dzio­nych na­dzie­jach żydow­skie­go ludu, o pu­st­ce Gro­bu i aniołach na straży, o prze­rażeniu nie­wiast i apo­stołów? Lu­stra usta­wio­ne są tu gęsto, gęściej, niż zdołam to opi­sać. Usta­wio­no je jed­nak nie dla sa­mej mi­go­tli­wej ich gry. Przez nie oto do­ko­nu­je się sum­ma­rium losu Je­zu­sa. Z ich po­mocą – pierw­szy raz po Zmar­twych­wsta­niu – może zo­stać podjęty te­mat sen­su eg­zy­sten­cji Je­zu­sa, jego me­sjańskich prze­zna­czeń, jego ofia­ry. Ów la­bi­rynt lu­ster (w których wszyst­ko się w so­bie na­wza­jem od­bi­ja, w so­bie na­wza­jem od­twa­rza, w których wszyst­ko jest sym­bo­lem cze­goś in­ne­go, gdzieś odsyła) jest też za­ra­zem i pętlą cza­su, w jaką za­mie­niła się dro­ga uczniów ku Emaus (tak czy­ha Pan…).

Tym sa­mym hi­sto­ria opo­wie­dzia­na przez Łuka­sza wy­zu­ta zo­stała jak­by ze swej teraźniej­szości. Opo­wie­dzia­na w cza­sie przeszłym do­ko­na­nym, za­trzaśnięta w struk­tu­ry pa­ra­doksów, schwy­ta­na w zwier­cia­dla­ne od­bi­cia, wtłoczo­na w me­cha­nizm po­wrotów – zda­je się odsyłać wyłącznie ku temu, co mi­nio­ne. Ku przeszłości. A więc – także – przy­po­mi­na ry­tuał, obrządek, w którym w nie­skończo­ność re­kon­stru­uje się mit (owa „te­atral­ność” Je­zu­sa, jego li­tur­gicz­ne ge­sty za stołem), w którym mit wciąż po­wra­ca (w po­zo­rach cza­su i prze­strze­ni).

13

Jed­nak teraźniej­szość zo­stała tu­taj „wyłączo­na” (czy „wykluczo­na”) nie tyl­ko i nie tyle ze względu na przeszłość; albo nie tyl­ko i nie tyle ze względu na po­trze­by mi­tycz­ne­go, właśnie oto sta­no­wio­ne­go, porządku. Ten ład bo­wiem nie po­wsta­je dla zi­lu­stro­wa­nia przeszłości (jak złudnie pod­szep­tują nam lu­stra, tak pre­cy­zyj­nie wpro­wa­dzo­ne przez Łuka­sza). Jego od­nie­sie­niem jest za­tem przede wszyst­kim przyszłość. Dla niej – i tyl­ko dla niej – za­sta­wio­no pułapkę w posępnym kra­jo­bra­zie pod Je­ro­zo­limą (to pułapka uczy­nio­na przez ro­zum, przez jego wewnętrzny pej­zaż: w tekście nie ma żad­nych – poza chle­bem i stołem – przed­miotów, żad­nych zbędnych re­kwi­zytów i ob­razów, żad­nych domów i, wyłączając trzech wędrowców, lu­dzi; ich obec­ność pozo­staje w domyśle, pod­po­wia­da ją kon­tekst – po­prze­dzające i następne pe­ry­ko­py).

W pew­nym sen­sie to, co się dzie­je w tekście, można od­czy­tać jako fi­gurę zda­rzeń, które do­ko­nały się tuż po śmier­ci i Zmar­twych­wsta­niu. Wy­pad­ki są nie­zwykłe, porażają swym nagłym bie­giem, odsyłają od tra­ge­dii ku na­dziei, od na­dziei ku zwątpie­niu. Ucznio­wie i nie­wia­sty z oto­cze­nia Je­zu­sa (mówi o tym tekst) są prze­rażeni. Żyją w lęku i za­gu­bie­niu, nie wiedzą, co począć. Ze­wsząd może czy­hać na nich nie­bez­pie­czeństwo, wszędzie może być za­sta­wio­na na nich paść. Także na dro­dze do Emaus. Tam jed­nak je­dy­nie Je­zus za­sta­wia na nich sidła, by (jak myślą, a myślą do­brze) na­tchnąć ich otuchą, by do­wieść praw­dy o Zmar­twych­wsta­niu i uka­zać im drogę.

Jed­nak Łukasz nie pi­sze swej opo­wieści „na gorąco” – tuż po tra­gicz­nej Pas­sze roku trzy­dzie­ste­go. Jego hi­sto­ria po­wstała ponoć około roku 70 (lecz jesz­cze przed zdo­by­ciem i zbu­rze­niem Je­ro­zo­li­my przez le­gio­nistów Ty­tu­sa). Jest to czas, gdy chrześci­ja­nie prze­nieśli się już do Pel­li. Gdy nie żyje już pierw­szy „bi­skup” Je­ro­zo­li­my, „Brat Pana”, Ja­kub Młod­szy (strącony ze szczy­tu Świątyni, ka­mie­no­wa­ny i do­bi­ty ude­rze­niem fo­lusz­ni­cze­go wałka) – przywódca żydo­chrześci­jan. Nie żyje też i Paweł z Tar­su, jego opo­nent, twórca chrześcijańskie­go uni­wer­sa­li­zmu i – jeśli Łukasz jest także au­to­rem Dziejów Apo­stol­skich – du­cho­wy mistrz trze­cie­go z syn­op­tyków.

Chrześcijaństwo jest więc w pew­nym zamęcie, w pół dro­gi – po­dob­nie jak tuż po śmier­ci Pana. Ale z zamętu, z prze­rażenia i nie­pew­ności, wie­dzie tyl­ko jed­na dro­ga – dro­ga ku Emaus. Bo oto właśnie uka­zu­je ten mo­ment, gdy pier­wot­ne chrześcijaństwo tra­ci swą więź z ju­da­izmem i prze­kształca się w wiarę uni­wer­salną. Bo gdzież pro­wa­dzi dro­ga z Je­ro­zo­li­my przez Emaus? Na co się otwie­ra? Jaką przyszłość ozna­cza?

Ar­che­olo­go­wie wy­do­by­li na po­wierzch­nię jej po­zo­stałości: i jest to dro­ga rzym­ska, via ro­ma­na, ku rzym­skie­mu wiodąca ce­lo­wi. Dro­ga z Je­ro­zo­li­my przez Emaus kończy się bo­wiem w Ce­za­rei Nad­mor­skiej (na­zwa ta nie jest bez zna­cze­nia). U jej kre­su – za ho­ry­zon­tem – wyłania się port, je­den z portów śródziem­ne­go mo­rza Im­pe­rium. U jej kre­su po­ja­wia się też rze­czy­wi­sta sto­li­ca pro­win­cji – stąd bo­wiem, z Ce­za­rei Nad­mor­skiej, włada­li Pa­le­styną i ju­dej­ski­mi państew­ka­mi He­ro­diadów rzym­scy pro­ku­ra­to­rzy. Tu – nie gdzie in­dziej – stał też dom Pon­cju­sza Piłata (w 1961 roku wy­kry­to w ru­inach później­sze­go te­atru szczątki ta­bli­cy z tej bu­dow­li – z wy­pi­sa­nym na niej grec­ki­mi li­te­ra­mi imie­niem właś­ci­cie­la i de­dy­kacją dla ce­sa­rza Ty­be­riu­sza).

Więc dro­ga do Emaus jest osta­tecz­nie drogą ku Rzy­mo­wi. A Rzym to świat – to otwar­cie na uni­ver­sum.

Lecz jest to także świat, w którego części wschod­niej mówi i myśli się po grec­ku. Po grec­ku również pi­sze Łukasz. I do Greków ad­re­su­je swą następną pe­ry­kopę – tę, w której cie­le­sny aż do prze­sa­dy, aż do try­wial­ności, Chry­stus zmar­twych­wstały oka­zu­je zgro­ma­dzo­nym w Wie­czer­ni­ku Je­de­na­stu swe rany i je na ich oczach („wo­bec nich”) kawałek pie­czo­nej ryby, prze­gry­zając ją pla­strem mio­du (Łk 24, 36-43).

To, co roz­poczęte w go­spo­dzie w Emaus, znaj­du­je tak oto swe ma­te­rial­ne dopełnie­nie.

Lecz ja wolę tam­to nie­do­ko­na­nie – gest błogosławieństwa, łama­nie chle­ba, nagłe znik­nięcie i otwar­te w zdzi­wie­niu usta uczniów. W prze­zro­czy­stym, kru­chym ni­czym szkło lu­stra po­wie­trzu przed­wie­czor­nej go­dzi­ny. W miej­scu, do którego pro­wa­dzi Deus ab­scon­di­tus – ukry­ty Bóg dzie­cin­nej gno­zy i agno­styków.

Noc świętego Mar­ka

Z ciem­ności za­pro­wadź mnie w światłość

ze śmier­ci wpro­wadź mnie w nadśmierć.

tekst we­dyj­ski

Ma­sken! Ma­sken! Daß man Eros blen­de!

Ra­iner Ma­ria Ril­ke

1

Po­wia­da Ho­ra­cy: Sed omnis una ma­net nox – „wszyst­kich nas cze­ka noc ta sama”. Jego escha­to­lo­gia, pro­sta i bo­le­sna w ob­li­czu osta­tecz­ne­go prze­zna­cze­nia człowie­ka, escha­to­lo­gia nie zo­sta­wiająca żad­nych złudzeń i nie przy­wołująca żad­nych na­dziei, nie zna więc in­nych ciem­ności niźli ciem­ności śmier­ci. Nie zna wie­lo­krot­ności tych wszechwład­nych mroków, które opa­dają człowie­ka za życia, aby przy­po­mnieć mu, że tu­taj właśnie – na tym świe­cie – po­ru­sza się śród otchłani. Na krawędzi za­tra­ty gor­szej nie­raz niż sko­na­nie i rozkład. W kra­jo­bra­zach prze­rażenia i winy, go­ry­czy i bólu. W pie­kle ma­te­rii. Wtłoczo­ny w pałubę ciała, które jest bar­dziej prze­kleństwem niż da­rem.

In­ny­mi ob­ra­za­mi ciem­ności mówi do nas od za­raz, od początków swe­go ist­nie­nia, chrześcijaństwo: roz­sa­dzając i ni­wecząc z ich po­mocą twardą, mimo wszel­kich mi­to­lo­gicz­nych sztu­ka­te­rii, mimo pi­ta­go­rej­skiej mi­sty­ki i pla­tońskie­go ide­ali­zmu, ma­te­rial­ność an­tycz­nych wi­zji. Mówi tak dla­te­go, że już u pro­gu jego dziejów, w za­pi­sach jego mi­ste­ryj­nych ini­cja­cyj i jego ri­tes de pas­sa­ge – od ju­dej­sko-hel­le­ni­stycz­ne­go kon­tek­stu sta­rej kul­tu­ry do no­wych prze­strze­ni Chri­stia­ni­tas – do­ko­ny­wało się w nim sta­ran­ne za­cie­ra­nie ma­te­rial­ne­go dys­kur­su: języka ciała, mia­sta i świa­ta. Że Tha­na­tos i Eros, skrzy­dla­ci bo­go­wie an­ty­ku, dotąd zbra­ta­ni, od­la­ty­wa­li w prze­ciw­ległe so­bie króle­stwa cie­ni, by się z nich wyłonić w od­mie­nio­nej po­sta­ci: pierw­szy – jako na pół żydow­ski Anioł Śmier­ci, dru­gi – jako cno­tli­wa już Ca­ri­tas rzym­sko-grec­kie­go rodu. Któż jed­nak wie, kim już byli – kim mo­gli jesz­cze być – owi „dwaj mężczyźni w lśniących sza­tach” (Łk 24, 4), jacy uka­za­li się prze­rażonym ko­bie­tom nad roz­wa­li­skiem pu­ste­go Gro­bu, aby z nie­obec­ności ciała wy­wieść im prawdę o Zmar­twych­wsta­niu: „Nie ma go tu­taj; zmar­twych­wstał” (Łk 24, 6)?

Oto, w isto­cie, pierw­szy po­ra­nek chrześcijaństwa, jego „świt” po żydow­skim sza­ba­cie (Mt 28, 1), jego pierw­szy akt tożsamości. Gdyż ten, kto nie wie­rzy w Zmar­twych­wsta­nie, jak po­wia­da św. Paweł, nie jest chrześci­ja­ni­nem: „A jeśli Chry­stus nie zmar­twych­wstał, da­rem­ne jest na­sze na­ucza­nie, próżna jest także wa­sza wia­ra” (1 Kor 15, 14). Albo do­sad­niej, odsłaniając an­ty­no­mię między zbaw­czym dziełem Chry­stu­sa zmar­twych­wstałego a za­ko­rze­nie­niem w zgub­nych nałogach ciała: „A jeżeli Chry­stus nie zmar­twych­wstał, da­rem­na jest wa­sza wia­ra i aż dotąd po­zo­sta­je­cie w swo­ich grze­chach” (1 Kor 15, 17).

Taka an­ty­no­mia jest za­ra­zem roz­cięciem, roz­połowie­niem Hi­sto­rii. Ujaw­nia ona bo­wiem ra­dy­ka­lizm Zmar­twych­wsta­nia jako aktu założyciel­skie­go Hi­sto­rii no­wej, jako jej fun­da­men­tu. W niej również sta­ry, ma­te­rial­ny człowiek (pierw­szy Adam) zo­sta­je prze­ciw­sta­wio­ny No­we­mu Człowie­ko­wi-Chry­stu­so­wi („ostat­nie­mu Ada­mo­wi”, 1 Kor 15, 45) i przez Nie­go prze­zwy­ciężony. Rzecz ma się za­tem jak w lu­strze, które za­cho­wu­je tożsamość oso­by, lecz za­ra­zem zmie­nia porządek orien­ta­cji i wy­zu­wa z cie­le­sności. A tu zwier­ciadło jest jesz­cze głębsze niż to ze szkła i tlen­ku sre­bra – to lu­stro escha­to­lo­gicz­nej wia­ry i na­dziei, którymi nie może władać śmierć (ta bo­wiem należy jesz­cze do sta­re­go człowie­ka i jego ciała), lecz wyłącznie Zmar­twych­wsta­nie: „Tym­cza­sem Chry­stus zmar­twych­wstał jako pierw­szy [jako „pier­wo­ci­ny” – mówi dosłownie tekst grec­ki; – Z.M., za Bi­blią Tysiącle­cia, cy­to­waną da­lej jako BT] spośród tych, co po­mar­li. Po­nie­waż bo­wiem przez człowie­ka [przyszła] śmierć, przez Człowie­ka też [do­ko­na się] zmar­twych­wsta­nie. I jak w Ada­mie wszy­scy umie­rają, tak też w Chry­stu­sie wszy­scy będą ożywie­ni […]” (1 Kor 15, 20-22).

„Sko­ro zmar­li nie zmar­twych­wstają, to jedz­my i pij­my, bo ju­tro po­mrze­my” (1 Kor 15, 32) – iro­nicz­nie cy­tu­je św. Paweł Iza­ja­sza. I w tym cy­ta­cie ku­mu­lo­wać się zda­je przed­chrześcijański i an­ty­chrześcijański ma­te­ria­lizm an­ty­ku, pogańska cie­le­sność za­skle­pio­na w do­cze­snym kręgu, ogra­ni­czo­na w swej ka­ry­ka­tu­ral­nej, skraj­nej po­sta­ci do fi­lo­zo­fii brzu­cha, gar­dzie­li i lędźwi. Fi­lo­zo­fii, która nie po­zwa­la do­strzec, iż wpraw­dzie – jak dwa tysiące lat później po­wie Karl Rah­ner – wraz ze śmier­cią kończy się hi­sto­ria człowie­ka, ale nie kończy się jego eg­zy­sten­cja. Fi­lo­zo­fii, w której ciągle gu­stują nowi przy­by­sze w prze­stwo­rza chrześcijańskiej na­dziei – pro­ze­li­ci, nie­daw­no jesz­cze kłaniający się bałwa­nom, łako­mym i roz­pust­nym jak oni sami. Pro­ze­li­ci skłonni, przy wszyst­kich swych ma­te­ria­li­stycz­nych ogra­ni­cze­niach i całym swym scep­ty­cy­zmie, uwie­rzyć jesz­cze w Zmar­twych­wsta­nie Chry­stu­sa – nie­zbyt skłonni, by uznać po­wszech­ne zmar­twych­wsta­nie ciał.

Nie­po­kojący pro­blem – co będzie z ciałem zwykłego chrześci­ja­ni­na po jego śmier­ci? – bu­rzy za­tem zalążkowe, kru­che struk­tu­ry ich wia­ry, na­sy­ca ich nie­po­ko­jem, pod­nie­ca­nym nie­ustan­nie przez do­tych­cza­so­wy świat doświad­czeń, przez roz­ległą tra­dycję, przez wszech­obec­ne wzo­ry kul­tu­ry. Przez podświa­do­mość i sny, w których do­ma­ga się swych praw sta­ry, cie­le­sny Adam. W których mówi głosa­mi i przy­wi­dze­nia­mi sta­ra, grzesz­na an­tro­po­lo­gia (wy­star­czy przej­rzeć Roz­ważania o snach Ar­te­mi­do­ra z Dal­dis, spi­sa­ne pod ko­niec II wie­ku po Chry­stu­sie). Nie­po­ko­jem pod­nie­ca­nym wresz­cie przez język, przez dys­kurs, który trze­ba wytępić: „Nie łudźcie się! «Wsku­tek złych rozmów psują się do­bre oby­cza­je». Ock­nij­cie się na­prawdę i prze­stańcie grze­szyć! Są bo­wiem wśród was tacy, co nie uznają Boga” – cy­tu­je Paweł Me­nan­dra (1 Kor 15, 33, 34), tro­piąc w szcze­li­nach mowy obce zmar­twych­wstańczym na­dzie­jom, ate­istycz­ne ata­wi­zmy. Ata­wi­zmy zwierzęce – bo to „z dzi­ki­mi zwierzętami”, a „tyl­ko ze względu na lu­dzi” mu­siał się prze­cież nie­daw­no po­ty­kać w Efe­zie (w tym sa­mym Efe­zie, w którym sto lat poźniej po­ja­wił się Ar­te­mi­dor), bro­niąc zmar­twych­wstania (1 Kor 15, 32). Mu­siał skon­fron­to­wać się – cze­go nie chciał i cze­go żałował – ze sta­rym, ma­te­ria­li­stycz­nym języ­kiem. Z mową ciała i w imie­niu ciała.

Pawłowi wtórował List św. Ja­ku­ba Apo­stoła: „Jeśli kto nie grze­szy mową, jest mężem do­sko­nałym, zdol­nym utrzy­mać w ry­zach także całe ciało. Jeżeli prze­to zakłada­my ko­niom wędzidła do pysków, by nam były posłuszne, to kie­ru­je­my całym ich ciałem. […] Tak samo język, mimo że jest małym or­ga­nem, ma powód do wiel­kich prze­chwałek. Oto mały ogień, a jak wiel­ki las pod­pa­la. Tak i język jest ogniem, sferą nie­pra­wości. Język jest wśród wszyst­kich na­szych członków tym, co bez­cześci całe ciało i sam tra­wio­ny ogniem pie­kiel­nym roz­pa­la krąg życia” (Jk 3, 2-3, 5-6).

2

Nie­po­kojący pro­blem po­wszech­ne­go zmar­twych­wsta­nia ciał nie wy­ra­stał tyl­ko na podłożu lęków, które żywi­li pro­ze­li­ci o pogańskiej przeszłości. Mowa Pawła o zmar­twych­wsta­niu nie ginęła w roz­gwa­rze od­mien­nych głosów, w cha­osie glo­so­la­lii. Ginęła w potężnym jed­nogłosie epo­ki – różnojęzycz­ny, pstro­ka­ty tłum Efe­zu i Ko­ryn­tu, Rzy­mu i Da­masz­ku, An­tio­chii i Alek­san­drii, Aten i Je­ro­zo­li­my żywił w isto­cie wszędzie po­dob­ne prze­ko­na­nie na te­mat życia wiecz­ne­go i śmier­ci. Na­wet tra­dy­cja żydow­ska, po­minąwszy eks­klu­zywną wiarę w zmar­twych­wsta­nie, głoszoną przez fa­ry­ze­uszy, nie­wie­le się tu różniła od pogańskiej: po zgo­nie szło się do Sze­olu, kra­iny bla­dych, nie­wy­raźnych cie­ni, która przypo­minała grec­ki Ha­des. Ciała ule­gały rozkłado­wi, du­sze prze­pa­dały w wiecz­nych ciem­nościach, nie mogło być mowy o żad­nym po­wsta­niu z mar­twych.

Wszy­scy tedy nowi wy­znaw­cy Chry­stu­sa (nie­ważne, żydow­skiej czy po­li­te­istycz­nej przed­tem wia­ry) – jak pisał święty Piotr – „w mi­nio­nym cza­sie pełnili wolę po­gan i postępo­wa­li w roz­wiązłościach, żądzach, nadużywa­niu wina, obżar­stwie, pijaństwie i w nie­go­dzi­wym bałwo­chwal­stwie” (1 P 3). I dla­te­go za­pew­ne – ze względu na men­talną jed­no­rod­ność pogańsko-żydow­skie­go świa­ta an­ty­ku wo­bec ciała, wo­bec jego życia i śmier­ci – święty Paweł upo­mi­nał Ko­ryn­tian, zna­nych z oby­cza­jo­wej swo­bo­dy: „Nie wprzęgaj­cie się z nie­wierzącymi w jed­no jarz­mo. Cóż bo­wiem ma wspólne­go spra­wie­dli­wość z niespra­wie­dli­wością? Albo cóż ma wspólne­go światło z ciem­nością? Albo jakaż jest wspólno­ta Chry­stu­sa z Be­lia­rem lub wierzącego z nie­wier­nym? Co wresz­cie łączy świątynię Boga z bożkami?” (2 Kor 6, 14-15).

3

Roz­pra­wiając się z tym uni­wer­sal­nym dzie­dzic­twem Paweł nie za­do­wa­lał się syn­te­tyczną for­mułą swe­go escha­to­lo­gicz­ne­go hym­nu, że „to, co znisz­czal­ne, przy­odzie­je się w nie­znisz­czal­ność, a to, co śmier­tel­ne, przy­odzie­je się w nieśmier­tel­ność” (1 Kor 15, 54). Prze­ciw­nie: zarówno ten hymn, jak i sama mak­sy­ma po­ja­wiają się w wy­ni­ku roz­ległego pra­epa­ra­tio fi­dei, które za te­mat ma los ciał po zmar­twych­wsta­niu:

„Lecz po­wie ktoś: A jak zmar­twych­wstają umar­li? W ja­kim uka­zują się cie­le? O, niemądry! Prze­cież to, co sie­jesz, nie ożyje, jeżeli wprzód nie ob­umrze. To, co za­sie­wasz, nie jest od razu ciałem, którym ma się stać po­tem, lecz zwykłym ziar­nem, na przykład psze­nicz­nym lub ja­kimś in­nym. Bóg zaś daje mu ta­kie ciało, ja­kie ze­chciał; każdemu z na­sion właściwe. Nie wszyst­kie ciała są ta­kie same: inne są ciała lu­dzi, inne zwierząt, inne wreszc­cie ptaków i ryb. Są ciała nie­bie­skie i ziem­skie, lecz inne jest piękno ciał nie­bie­skich, inne – ziem­skich. Inny jest blask – słońca, a inny – księżyca i gwiazd. Jed­na gwiaz­da różni się ja­snością od dru­giej. Po­dob­nie rzecz się ma ze zmar­twych­wsta­niem. Za­sie­wa się znisz­czal­ne – po­wsta­je zaś nieznisz­czal­ne; sie­je się nie­chwa­leb­ne – po­wsta­je chwa­leb­ne; sie­je się słabe – po­wsta­je moc­ne; za­sie­wa się ciało zmysłowe [w tym wy­pad­ku: „pod­le­gające pra­wom fi­zycz­ne­go rozkładu” – Z.M., za BT] – po­wsta­je du­cho­we. Jeżeli jest ciało zmysłowe, po­wsta­je też ciało du­cho­we. Tak też jest na­pi­sa­ne: Stał się pierw­szy człowiek, Adam, duszą żyjącą, a ostat­ni Adam du­chem ożywiającym [Paweł nawiązuje tu do Rdz 2, 7, pod­kreślając oczy­wiście, że „ostat­ni Adam” to Chry­stus, ożywiający mocą, ob­ja­wioną zwłasz­cza w jego Zmar­twych­wsta­niu, jak mówi o tym również Flp 3, 18-21 – Z.M., za BT]. Nie było jed­nak wpierw tego, co du­cho­we, ale to, co ziem­skie; du­cho­we było po­tem. Pierw­szy człowiek z zie­mi – ziem­ski, dru­gi Człowiek – z nie­ba. Jaki ów ziem­ski, tacy i ziem­scy; jaki Ten nie­bie­ski, tacy i nie­bie­scy. A jak no­si­liśmy ob­raz ziem­skiego [człowie­ka], tak też nosić będzie­my ob­raz człowie­ka nie­bie­skiego. Za­pew­niam was, bra­cia, że ciało i krew [to se­mi­tyzm Pawłowej gre­ki, ozna­czający człowie­ka żyjącego na zie­mi, po­dob­nie jak w Mt 16, 17 – Z.M., za BT] nie mogą posiąść króle­stwa Bożego, i że to, co znisz­czal­ne, nie może mieć dzie­dzic­twa w tym, co nieznisz­czal­ne. Oto ogłaszam wam ta­jem­nicę: nie wszy­scy po­mrze­my, lecz wszy­scy będzie­my od­mie­nie­ni [Paweł czy­ni tu aluzję do tych, których ko­niec świa­ta za­sta­nie przy życiu, po­dob­nie jak w 2 Kor 5, 1-4 oraz 1 Tes 4, 16n; w tłuma­cze­niu Wul­ga­ty wer­set ten brzmi następująco: „Wszy­scy co praw­da zmar­twych­wsta­nie­my, lecz nie wszy­scy będzie­my od­mie­nie­ni” – Z.M., za BT]. W jed­nym mo­men­cie, w mgnie­niu oka, na dźwięk ostat­niej trąby – za­brzmi bo­wiem trąba – umar­li po­wstaną nie­na­ru­sze­ni, a my będzie­my od­mie­nie­ni [Paweł, po­dob­nie jak Mt 24, 31 oraz 1 Tes 4, 16, nie wyraża tu­taj prze­ko­na­nia – a wątek ten powróci moc­no w Flp 1, 23 – że pa­ru­zja Chry­stu­sa za­sta­nie go przy życiu, lecz pra­gnie­nie pełnego zjed­no­cze­nia z Bo­giem, jed­nak bez utra­ty eg­zy­sten­cji do­cze­snej, za to z ciałem zupełnie już od­mie­nio­nym – Z.M., za BT]. Trze­ba, ażeby to, co znisz­czal­ne, przy­odziało się w nie­znisz­czal­ność, a to, co śmier­tel­ne, przy­odziało się w nieśmier­tel­ność. A kie­dy już to, co znisz­czal­ne, przy­odzie­je się w nie­znisz­czal­ność, a to, co śmier­tel­ne, przy­odzie­je się w nieśmier­tel­ność, wte­dy sprawdzą się słowa, które zo­stały na­pi­sa­ne: Zwy­cięstwo pochłonęło śmierć [cho­dzi o Iz 25, 8 – Z.M., za BT]. Gdzież jest, o śmier­ci, two­je zwy­cięstwo? Gdzież jest, o śmier­ci, twój oścień [to z ko­lei od­nie­sie­nie do Oz 13, 14 – Z.M., za BT]? Oście­niem zaś śmier­ci jest grzech, a siłą grze­chu Pra­wo [mo­tyw ten często po­wra­cał w Dzie­jach Apo­stol­skich, a także po­ja­wił się w Ga 3, 10 – Z.M.]. Bogu niech będą dzięki za to, że dał nam od­nieść zwy­cięstwo przez Pana na­sze­go Je­zu­sa Chry­stu­sa” (1 Kor 15, 35-57).

Ale owa cie­le­sna bez­cie­le­sność – czy ra­czej cie­le­sność pneu­ma­tycz­na – nie była tym pa­ra­dok­sem wia­ry, ku któremu skłania­li się wszy­scy. Do­skwie­rała ona na przykład Łuka­szo­wi, kie­dy mówił do Greków, uka­zując im w jed­nej z końco­wych pe­ry­kop swej Ewan­ge­lii cie­le­sne­go Chry­stu­sa zmar­twych­wstałego, który odsłania zgro­ma­dzo­nym w Wie­czer­ni­ku Je­de­na­stu swe rany i je „wo­bec nich” kawałek pie­czo­nej ryby (Łk 24, 36-43).

A in­a­czej jesz­cze stało się u Mar­ka.

4

Ewan­ge­lia według św. Mar­ka jest najkrótszą, naj­bar­dziej zwięzłą – wręcz asce­tyczną – z ewan­ge­lii ka­no­nicz­nych: na tym po­le­ga jej dra­ma­tyzm, na tym ciem­na głębia jej ob­razów. Oto, według niej, sce­ne­ria śmier­ci Je­zu­sa: „A gdy na­deszła go­dzi­na szósta, mrok ogarnął całą zie­mię aż do go­dzi­ny dzie­wiątej” (Mk 15, 33). Nic więcej na ten te­mat. Żad­nych wy­krzyk­ników, żad­nej em­fa­zy. Tyl­ko rze­czo­wy, nie­mal su­chy tim­bre opo­wieści o sa­mot­nej śmier­ci na czar­nym ki­ku­cie krzyża, pośród obojętnych i znających swe rze­miosło oprawców – aż do cza­su, gdy Je­zus zawoła „donośnym głosem”, sko­na i zasłona przy­byt­ku ro­ze­drze się „na dwo­je, z góry na dół” (Mk 15, 37-38).

5

Pośród ewan­ge­listów św. Ma­rek jest Rem­brand­tem – mi­strzem scen noc­nych, uka­zującym z nie­ubłaganą kon­se­kwencją, bez­li­tośnie, jak wokoło człowie­ka za­trza­sku­je się otchłań, jak usiłują po­chwy­cić go w swe szpo­ny ciem­ności zewnętrzne. Zna­my do­sko­na­le te sce­ny, tkwią w na­szym ser­cu jak oścień: oto ucznio­wie – Piotr, Ja­kub i Jan – za­pa­dając po trzy­kroć w sen – opusz­czają Je­zu­sa przy ostat­nich mo­dli­twach, oto zdraj­ca Ju­dasz prze­my­ka się wśród mro­ku na cze­le zgrai, oto Piotr za­pie­ra się Je­zu­sa w krwa­wym bla­sku po­chod­ni i ognisk, nim dwa razy za­pie­je ko­gut. Są to za­ra­zem sce­ny naj­wyższej sa­mot­ności Chry­stu­sa – i naj­wyższej sa­mot­ności człowie­ka, dla którego je­dy­nie ów opusz­czo­ny Chry­stus sta­je się ostoją na­dziei, spo­witą w wewnętrzny blask fi­gurą wy­ba­wie­nia od złego.

6

Te se­kwen­cje mro­ku i sa­mot­ności Pana, które do­ko­nały się tuż po oszczędnie przez Mar­ka przed­sta­wio­nym mi­ste­rium Eu­cha­ry­stii z Wie­czer­ni­ka, po­prze­dzały być może – we­dle jed­nej z apo­kry­ficz­nych ewan­ge­lii – sce­ny pełne wzniosłej, eks­ta­tycz­nej radości: wspólne tańce i odśpie­wa­nie hym­nu.

Więc: ostat­ni snop światła pośród otchłani nocy. Ze świa­do­mością, że ostat­ni… Że Pan odej­dzie w to­piel śmier­ci, w stud­nię bez dna…

7

Przy­po­mnij­my so­bie jed­nak ten dra­ma­tycz­ny splot se­kwen­cyj, miej­sca­mi tyl­ko prze­rwa­ny dla opo­wie­dze­nia cze­goś in­ne­go, przede wszyst­kim dla ob­ra­zu za­cho­wa­nia się Wy­so­kiej Rady i postępo­wa­nia Je­zu­sa w jej ob­li­czu – sce­ny równo­ległej wo­bec nar­ra­cji o trzy­krot­nym za­par­ciu się Szy­mo­na-Pio­tra (co do­sko­na­le zro­zu­mie­li re­ali­za­to­rzy śre­dnio­wiecz­nych mi­ste­riów, sto­sując kil­ka­naście stu­le­ci później taki właśnie, sy­mul­ta­nicz­ny, układ przed­sta­wień):

„Po odśpie­wa­niu hym­nu wy­szli w stronę Góry Oliw­nej. Wte­dy Je­zus im rzekł: «Wszy­scy zwątpi­cie we Mnie. Jest bo­wiem na­pi­sa­ne: Uderzę pa­ste­rza, a roz­proszą się owce. Lecz gdy po­wstanę, uprzedzę was w Ga­li­lei. Na to rzekł Mu Piotr: «Choćby wszy­scy zwątpi­li, ale nie ja». Od­po­wie­dział mu Je­zus: «Za­prawdę, po­wia­dam ci: dzi­siaj, tej nocy, za­nim ko­gut dwa razy za­pie­je, ty trzy razy się Mnie wy­przesz». Lecz on tym bar­dziej za­pew­niał: «Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Cie­bie». I wszy­scy tak samo mówili.

A kie­dy przy­szli do ogro­du zwa­ne­go Get­se­ma­ni, rzekł Je­zus do swo­ich uczniów: «Usiądźcie tu­taj. Ja tym­cza­sem będę się mo­dlił». Wziął z sobą Pio­tra, Ja­ku­ba i Jana i począł drżeć, i od­czu­wać trwogę. I rzekł do nich: «Smut­na jest du­sza moja aż do śmier­ci; zo­stańcie tu i czu­waj­cie!». I od­szedłszy nie­co da­lej, upadł na zie­mię i mo­dlił się, żeby – jeśli to możliwe – ominęła Go ta go­dzi­na. I mówił: «Abba