Strona główna » Humanistyka » [nienapisane]

[nienapisane]

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-171-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “[nienapisane]

Nienapisane? Książki składają się – na ogół – z tego, co udało się ich autorom napisać (lub zapisać). Czym więc jest „nienapisane”, które pojawia się w miejscu tytułu? Słowem, które tytuł udaje? Do pewnego stopnia. Książka składająca się z fragmentów nienapisanych książek nie może mieć prawdziwego tytułu. Głównym bohaterem tej książki jest to, co zostało jedynie wyznaczone, zaprojektowane przez zamieszczone w niej teksty – co było niegdyś tematem milczenia lub przedmiotem marzeń. Słowo postawione w miejscu tytułu otwarcie zapowiada zatem, że więcej jest w tej książce nienapisanego niż napisanego, że pisanie otwiera coraz większą, rosnącą z każdym słowem [nienapisane] każdym zdaniem przestrzeń nienapisanego. Ono jest zresztą zawsze ciekawsze od tego wszystkiego, co znalazło już jakiś wyraz w słowach.

Polecane książki

„Fundusze unijne w pytaniach i odpowiedziach” to miesięcznik dla każdego, kto pozyskał lub chce pozyskać dotacje z budżetu europejskiego. Opisane w miesięczniku sytuacje faktycznie przydarzyły się jego Czytelnikom. Dzięki temu znajdziesz w nim tylko i wyłącznie informacje z życia wzięte i poznasz sy...
Czy człowiek jest zaprogramowany do efektywnej pracy w zespole? Po czym poznać rokującego menedżera? Czy ekspert musi być arogancki? Co zrobić, kiedy ma się rację, oraz co zrobić, kiedy nie możemy się zdecydować, czy lepiej mieć rację, czy przyjaciół? A co, kiedy ktoś się z nami nie zgadza? Jak post...
W styczniu 2017 o UFO stało się głośno. CIA zaszokowała opinię publiczną: odtajniła nieznane akta dotyczące swoich śledztw m.in. w sprawie UFO! Blisko 13 milionów stron zostało po raz pierwszy opublikowanych w Internecie. Informowały o tym wszystkie media za granicą i w Polsce.Wydawnictwo AMBER prop...
Książka jest poświęcona dziejom kształtowania się niepowtarzalnego fenomenu, jakim jest współczesny światopogląd Irańczyków. Od starożytności po czasy najnowsze literatura dokumentuje ten proces. Wywiera ona też decydujący wpływ na rozumienie przez mieszkańców Iranu własnej historii i roli w świecie...
Ava Collette, próbując uciec od swojej tragicznej przeszłości, przeprowadza się z Bostonu do małego miasteczka na wybrzeżu Maine. Zamierza napisać książkę, której nie może skończyć od miesięcy. Jeśli jednak potrzebowała spokoju, to nie wybrała najlepszego miejsca do życia. Atmosfera w wynajętym sta...
Gdy zdiagnozujemy te negatywne wzorce – możemy rozpocząć walkę z nimi i ruszyć nową ścieżką. „Ścieżka ta pozwala odkryć trzy podstawowe ludzkie cechy” wyjaśnia Pema Chödrön. „Naturalną inteligencję, ciepło i otwartość. Każdy człowiek dysponuje tymi cechami i może wykorzystywać je do pomocy sobie ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stanisław Rosiek

Sta­nisław Ro­siek

[nie­na­pi­sa­ne]

Pro­log. Na­pi­sa­ne, nie­na­pi­sa­ne

1

Późno zro­zu­miałem, że sięga­nie po pióro – choćby tyl­ko po to, by pisać o pi­sa­niu in­nych – nie jest czyn­nością bez zna­cze­nia i pociąga za sobą nie­od­wra­cal­ne skut­ki. Długo nie do­cie­rało do mnie, że pi­sa­nie rzad­ko bywa nie­win­ne, co zna­czy tu: czy­sto li­te­rac­kie – pa­pie­ro­we. Za­wsze w ja­kimś stop­niu wy­ra­stając z wewnętrzne­go świa­ta piszącego, ujaw­nia jego „ja”. Każde pi­sa­nie jest osta­tecz­nie tym właśnie:  p o z o s t a w i a n i e m   ś l a d ó w.  Ta­de­usz Pe­iper, bo­ha­ter jed­nej z nie­na­pi­sa­nych prze­ze mnie książek, był po­nad­to prze­ko­na­ny, że jest też nie­uchron­nie sa­moz­dradą. „Wy­bie­rając słowo spośród słów, zdra­dza­my się” – głosił w jed­nym z ma­ni­festów1. W in­nym za­pew­niał: „Po­daj­cie mi trzy me­ta­fo­ry, w utwo­rze ja­kie­goś po­ety bez­pośred­nio po so­bie następujące, a po­wiem wam o tym po­ecie tyleż, co naj­ob­szer­niej­szy jego bio­graf”2.

Nie je­stem i nig­dy nie byłem poetą, a mimo to mam po­czu­cie, że nie­ostrożnie biorąc co pe­wien czas pióro do ręki, do­ko­nałem zbyt wie­lu ta­kich zdrad. Sko­ro więc nie udało mi się przeżyć do­tych­cza­so­we­go życia bez za­zna­cza­nia swo­jej obec­ności w słowie – co byłoby naj­lep­szym roz­wiąza­niem (pro­ble­mu ist­nie­nia) i do­brym wyjściem (z tego świa­ta) – po­wi­nie­nem za­trosz­czyć się o ślady nie­opatrz­nie po­zo­sta­wio­ne. Niech przy­najm­niej staną się świa­dec­twa­mi. Może okażą się komuś przy­dat­ne. Choćby jako prze­stro­ga przed pi­sa­niem, które nie jest ko­niecz­nie do zba­wie­nia po­trzeb­ne.

A prze­cież mogło być in­a­czej. Da się chy­ba jakoś przejść przez życie, nie po­zo­sta­wiając śladów?

To późne ma­rze­nie, ma­rze­nie wie­ku doj­rzałego, które po­ja­wia się wówczas, gdy już się zna swoją miarę. I miarę in­nych. Nic po so­bie nie zo­sta­wić, żad­ne­go słowa, które mówiłoby o na­szym jed­nost­ko­wym lo­sie i po­zwa­lało in­nym przy­mu­szać nas do dia­lo­gu zza gro­bu, bez­ce­re­mo­nial­nie wzy­wać nas (z zaświatów) na świadków w spra­wie ja­kichś ak­tu­al­nych ziem­skich sporów… Ach, tak – nic po so­bie nie zo­sta­wić. Roz­pro­szyć się bez śladu. Na­wet gro­bu nie mieć.

Równie wie­le w tym py­chy, co w prze­ciw­staw­nym pra­gnie­niu: by żyć wiecz­nie w swo­im dzie­le. Za­miast non omnis mo­riar – umrę wszy­stek, raz a do­brze, do końca i bez resz­ty. Ale to tyl­ko ma­rze­nie. Ma­rze­nie, które nie może być pierw­sze i dla­te­go jest tak trud­ne do spełnie­nia. Praw­do­po­dob­nie w ogóle nie­zisz­czal­ne. Trze­ba by bo­wiem sięgnąć po nie­możliwe: od początku (i z własne­go wy­bo­ru) umieścić się poza dzie­dziną ludz­kiej ko­mu­ni­ka­cji, w każdej chwi­li po­zo­sta­wać skry­tym, za­mkniętym za­wsze w so­bie – jak ist­nie­nie do­sko­nałe, które so­bie sa­me­mu wy­star­cza. I nic nie mówić, nic nie czy­nić. Po­zba­wić się na­wet własnej twa­rzy lub ukryć się pod cudzą po­sta­cią, pod nie­ru­chomą maską, rzu­cając świa­tu: La­rva­tus pro­deo.

Gdy­byż to wszyst­ko było wia­do­me u początku na­sze­go ist­nie­nia. Ale nie jest i być nie może. To inni naj­pierw muszą po­wie­dzieć nam, kim je­steśmy, i do­pie­ro po­tem – już świa­do­mi sie­bie – możemy ma­rzyć o nie­by­ciu. Po­dob­nie zresztą wiel­kość „ja” i wiecz­ność „ja”, o które tak często to­czy się gra w li­te­ra­tu­rze, zależy od in­nych. Piszę dla was – i dzięki wam oka­zu­je się, czy je­stem święty czy przeklęty, dzięki wam i wa­szej pamięci prze­trwam (lub nie) swoją śmierć. W niektórych pi­sa­rzach bu­dzi się jed­nak od­mien­na po­trze­ba. Re­ali­zu­je się ona po­przez od­da­le­nie, czy na­wet po­rzu­ce­nie wspólno­ty, od­mowę dia­lo­gu i podjęcie gry ze sobą za po­mocą pi­sa­nia. „Ja” sta­je na­prze­ciw „ja” i po­szu­ku­je się w tym, co na­pi­sa­ne. Cóż in­nym do tego?

Li­te­ra­tu­ra jest in­sty­tucją. Wy­ma­ga licz­by mno­giej. Każdy, kto w pi­sa­niu po­szu­ku­je sie­bie, kto pi­sa­niem (dla sie­bie sa­me­go) chce uza­sad­nić lub uspra­wie­dli­wić swo­je ist­nie­nie, sta­je poza li­te­ra­turą. Inna rzecz, że ci właśnie piszący, którzy li­te­ra­turę zdra­dzają, są – pa­ra­dok­sal­nie – najczęściej wy­no­sze­ni na ołta­rze jako jej święci i męczen­ni­cy. Ale wówczas są przez in­nych na powrót w niej umiesz­cza­ni. Siłą i często wbrew ja­sno wyrażonej woli. Wy­star­czy przy­po­mnieć Kafkę, zdra­dzo­ne­go Kafkę, który przed śmier­cią kazał spa­lić swo­je ręko­pi­sy, których nie spa­lo­no.

Nie wszy­scy są oczy­wiście tak ra­dy­kal­ni w za­cie­ra­niu śladów po so­bie. Ta­de­usz Pe­iper, Bru­no Schulz i Mi­ron Białoszew­ski, którym na dal­szych stro­nach poświęcam więcej uwa­gi, pro­wa­dzi­li – każdy in­a­czej – skom­pli­ko­wa­ne gry ujaw­nia­nia się i ukry­wa­nia w pi­sa­niu. Żaden z nich jed­nak nie wy­zbył się myśli o in­nych, o czy­tel­ni­kach – ani „nieśmiały” Schulz, którego li­te­ra­tu­ra zaczęła się w ko­re­spon­den­cji, ani „wsty­dli­wy” Pe­iper, jako awan­gar­do­wy po­eta pseu­do­ni­mujący uczu­cia, a na ko­niec życia sie­bie sa­me­go sta­wiający w cen­trum Księgi pamiętni­ka­rza, ani „osob­ny” Białoszew­ski, dla którego pi­sa­nie było spo­so­bem ist­nie­nia pośród in­nych. Po­zo­sta­wio­ne przez nich ślady to świa­dec­twa – świa­dec­twa od­da­la­nia się i po­wrotów, prze­cho­dze­nia od świa­ta za­mkniętego do zbio­ro­wości, choćby tyl­ko wy­ima­gi­no­wa­nej czy przyszłej.

A za­tem – kom­pro­mis? Roz­wiąza­nie pośred­nie? Jeśli już się popełniło tę nie­ostrożność (którą jest pi­sa­nie), war­to przy­najm­niej za­wcza­su pomyśleć o tym, co zro­bić z tym, co się na­pi­sało, i prze­kształcić po­zo­sta­wio­ne ślady w świa­dec­twa własne­go ist­nie­nia. I dać je in­nym. Bo ślad się zo­sta­wia, świa­dec­two zaś – daje. Po­wi­nie­nem uczyć się tego od pi­sa­rzy, o których pisałem najchętniej.

Po­wi­nie­nem? Nie po­wi­nie­nem? Właśnie od nich i tyl­ko od nich? Jest jesz­cze jed­na, tym ra­zem li­te­rac­ka po­stać, której los mnie przej­mu­je i za­sta­na­wia. To Ja­ro­mil Hladík – mój bliźni. I wasz bliźni także, jeśli próbu­je­cie cza­sem coś na­pi­sać. Jego przy­pa­dek każe jesz­cze in­a­czej myśleć o by­ciu i pi­sa­niu.

2

Ten cze­ski pi­sarz jest bo­ha­te­rem opo­wia­da­nia Jor­ge Lu­isa Bor­ge­sa Ta­jem­ny cud. Krótki, kil­ku­stro­ni­co­wy utwór z 1943 roku, włączo­ny przez au­to­ra do tomu Fik­cje (i cy­klu Two­ry wy­obraźni), przed­sta­wia Hladíka w chwi­li dla nie­go przełomo­wej3. Hladík – uwięzio­ny i ska­za­ny przez hi­tle­rowców na śmierć za an­ty­hi­tle­row­skie ma­ni­fe­sta­cje – ocze­ku­je w celi na eg­ze­kucję. Jest pi­sa­rzem. Ale – jako pi­sarz – ciągle po­zo­sta­je nie­spełnio­ny. Wie o tym na­zbyt do­brze. Daw­no już prze­kro­czył gra­nicę czter­dzie­stu lat i mimo to nie stwo­rzył dzieła, w którym mógłby żyć wiecz­nie. Gdy dosięgnie go kula, umrze więc wszy­stek. Mo­dli się o cud. Jego prośba zo­sta­je wysłucha­na w ostat­niej chwi­li. Dosłownie w ostat­niej. Sta­je przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym. Żołnie­rze ce­lują w jego ser­ce. Pada ko­men­da. Grad kul pędzi w stronę Hladíka. I w tym właśnie mo­men­cie zda­rza się tytułowy cud – cud ta­jem­ny, bo nikt poza Hladíkiem o nim nie wie. Kule się za­trzy­mują. Pi­sarz po pew­nym cza­sie ro­zu­mie, że uzy­skał od­ro­cze­nie. Świat wokół nie­go za­marł. Myśli Hladíka – uwol­nio­ne spod pre­sji cza­su – wędrują, jak chcą. Hladík kończy dzieło życia. Świat – nieświa­dom tego, co się właśnie do­ko­nu­je w głowie pi­sarza – cze­ka znie­ru­cho­miały. Hladík do­bie­ra słowa, skreśla w myśli chy­bio­ne alek­san­dry­ny, zastępuje je no­wy­mi. Tak po­wsta­je dra­mat wier­szem, za­ty­tułowa­ny Wro­go­wie. Po roku pra­ca jest skończo­na. Hladík od­naj­du­je ostat­ni przy­miot­nik – a wówczas: czte­ry hi­tle­row­skie kule, zmęczo­ne długim ocze­ki­wa­niem, tra­fiają w jego ser­ce. Dzieło ukończo­ne. Nie ma po­trze­by żyć dłużej.

„Ja­ro­mil Hladík zmarł dnia 29 mar­ca rano, o go­dzi­nie dzie­wiątej i dwie mi­nu­ty” – in­for­mu­je w ostat­nim zda­niu opo­wia­da­nia Bor­ges.

Co się przy­da­rzyło Hladíkowi? Ta­jem­ny cud, który na jego błaga­nie uczy­nił Bóg, po­le­gał na tym, że pękła kon­struk­cja łącząca czas wewnętrzny z cza­sem zewnętrznym. Kładka zo­stała ze­rwa­na – kładka, po której „ja” wędru­je do świa­ta (a świat na­rzu­ca swoją wolę i swo­je pra­wa). Mo­na­da ludz­ka za­mknęła się w so­bie. Czy to wol­ność? Jej ceną jest sa­mot­ność. W wy­pad­ku stojącego przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym cze­skie­go pi­sa­rza była to sa­mot­ność bez­względna (Hladík nic już ni­ko­mu nie po­wie, nikt też do nie­go się nie ode­zwie) i osta­tecz­na. U jej kre­su ocze­ki­wała na Hladíka nie­chyb­na śmierć.

Po co więc pisać, gdy śmierć tuż-tuż? Hladík nie sta­wiał tego py­ta­nia. Nie pisał dla in­nych, dla po­tom­ności, dla sławy (ani na­wet dla Boga, gdyż – jak skwa­pli­wie in­for­mu­je nar­ra­tor – o jego „gu­stach li­te­rac­kich nie­wie­le wie­dział”). Wygląda na to, że Hladík pisał dla sie­bie, że pisał po to, by osiągnąć miarę, którą sam usta­no­wił. Czy sprze­nie­wie­rzył się w ten sposób powołaniu pi­sa­rza? Znam wie­lu, którzy twierdząco od­po­wie­dzie­li­by na to py­ta­nie. Li­te­ra­tu­ra – choćby pe­ne­tro­wała najgłębsze war­stwy czy­je­goś ist­nie­nia jed­nost­ko­we­go – nie może po­zo­sta­wać w gra­ni­cach „ja”. Bez in­nych nie ma li­te­ra­tu­ry. Nic zresztą bez nich nie ma – ani miłości, ani śmier­ci. Szko­da więc, że Bóg tak się wy­si­lał dla Hladíka, któremu wy­star­czyły au­to­de­fi­ni­cje: sa­mo­określe­nia i sa­mo­po­twier­dze­nia w spełnio­nym ak­cie twórczym.

Ale jest w tym geście re­zy­gna­cji z in­nych (a także ze świa­ta jako przed­mio­tu wy­po­wie­dzi i od­nie­sie­nia li­te­ra­tu­ry) wie­le he­ro­izmu – i roz­rzut­ności. Mało kogo byłoby na to stać. Hladík, prosząc Boga o cud, go­dzi się na sa­mot­ność i wy­gna­nie ze świa­ta. Jest więc ska­za­ny na sie­bie sa­me­go i na rychłą śmierć, która wszyst­ko skończy, nie dając żad­nej na­dziei na prze­trwa­nie – bo prze­cież także ono spo­czy­wa w rękach in­nych. Nic więc dziw­ne­go, że śmierć nad­cho­dzi najprędzej, jak tyl­ko może. Cze­ka, aż Hladík znaj­dzie ostat­nie słowo tra­ge­dii, by po­zwo­lić ku­lom sięgnąć celu.

3

Tyle Bor­ges. Pro­po­nuję te­raz zmianę kwan­ty­fi­ka­to­ra. Za­miast szczegółowe­go (nie­ja­ki Hladík) – ogólny: każdy pi­sarz. A wówczas tu­zin­ko­wy cze­ski au­tor nie­ukończo­nych Wrogów, o którym mil­czy hi­sto­ria li­te­ra­tu­ry (a także, co znacz­nie gor­sze, In­ter­net), sta­je się pi­sa­rzem w ogóle – pi­sa­rzem ar­che­ty­picz­nym. Opo­wia­da­nie Bor­ge­sa po­zwa­la wy­po­wie­dzieć serię efek­tow­nych zdań na jego te­mat i na te­mat upra­wia­nej przez nie­go pro­fe­sji. Oto kil­ka z nich:

Pisać trze­ba tak, jak­by się stało przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym – ka­ra­bi­ny wy­mie­rzo­ne w pierś, chwi­la śmier­ci bli­ska.

W pi­sa­niu całe życie stresz­cza się w jed­nej chwi­li. Czas wy­da­je się za­wie­szo­ny – ale to za­wie­sze­nie przy­wołuje nie­uchronną śmierć. Taką cenę trze­ba płacić za ta­jem­ny cud, który cza­sem sta­je się udziałem piszących.

Pi­sa­nie to prak­ty­ko­wa­nie sa­mot­ności. Śmierć jest je­dyną to­wa­rzyszką pi­sa­rza.

Pi­sarz to ska­za­niec.

Śmierć na­da­je pi­sa­niu (dziełu pi­sa­rza) sens osta­tecz­ny. To ona sta­wia ostat­nią kropkę.

Jak widać, Hladík mógłby się stać pa­tro­nem nie­jed­ne­go po­ety o mrocz­nym ob­li­czu. Jeśli o mnie cho­dzi, to pośród tych ka­te­go­rycz­nych stwier­dzeń naj­bar­dziej przej­mu­je mnie to, które mówi o re­la­cji między pi­sa­niem i cza­sem. Wiem do­brze, że cud po­dob­ny do tego, którego bo­ha­te­rem był Hladík, się nie zda­rzy. Choć – jak wia­do­mo – nie­kie­dy czas w ak­cie pi­sa­nia tra­ci swoją władzę i za­sty­ga, nie­ru­cho­mie­je, jak­by go nie było. Nie po­win­no się jed­nak ule­gać po­ku­sie za­mknięcia we własnym świe­cie. Należy od­rzu­cić dar i nie go­dzić się na od­ro­cze­nie, którego ceną jest wyjście poza wspólnotę. Już le­piej chy­ba umrzeć nie­spełnio­nym.

Ileż war­te jest doświad­cze­nie, którym nie możemy się po­dzie­lić z in­ny­mi? Niektórzy sądzą, że tyl­ko ta­kie doświad­cze­nie jest na­prawdę coś war­te. Ale oni unie­ważniają li­te­ra­turę, unie­ważniają sztukę – a na­wet zwykłe co­dzien­ne ga­da­nie, bez którego tak trud­no byłoby żyć.

Hladík jest fałszy­wym mi­strzem. Nie należy go naśla­do­wać.

Li­te­ra­tu­ra to nie „ja” – ani na­wet nie „my”. Li­te­ra­tu­ra to inni, bez których wszyst­ko, co jest na­szym udziałem, byłoby nie­wie­le więcej war­te niż kro­pla desz­czu spływająca po po­licz­ku Ja­ro­mi­la Hladíka w tej sa­mej chwi­li, w której kule zbliżały się do jego ser­ca.

Na­pi­sałem, co na­pi­sałem, i dzi­wię się so­bie. Dla­cze­go wy­chwa­lam wspólnotę? Prze­cież chciałem po­ka­zać, że każdy pi­sarz – czy tego chce, czy nie – jest Hladíkiem ska­za­nym na mówie­nie do sie­bie. I na śmierć.

A jed­nak – nie. Nie­ko­niecz­nie. Muszę wie­rzyć, że pi­sa­nie po­zwa­la wyjść z za­mknięcia, zwłasz­cza ta­kie­go, w którym zna­lazł się Hladík. W prze­ciw­nym ra­zie da­wa­nie świa­dec­twa – pu­bli­ko­wa­nie tego, co się na­pi­sało – nie miałoby żad­ne­go sen­su.

4

W przy­po­wieści Bor­ge­sa po­ja­wia się jesz­cze je­den ważny dla mnie mo­tyw: roz­ziew między za­mia­rem a spełnie­niem i wy­ni­kający stąd pro­blem nie­ukończo­ne­go dzieła. Hladík – mój bliźni – jest roz­dar­ty pomiędzy pro­jek­tem a re­ali­zacją. Bor­ges zwra­ca uwagę, że „jak każdy pi­sarz mie­rzył za­le­ty in­nych we­dle ich czynów i chciał, żeby inni oce­nia­li go miarą jego in­ten­cji i na­tchnień”. To jak­by o mnie. Po­cie­szające są tu jed­nak słowa „jak każdy pi­sarz”, czy­li, zda­niem Bor­ge­sa, jest to przy­padłość ogólna. To prze­su­nięcie punk­tu ciężkości na fazę po­prze­dzającą pi­sa­nie można różnie ro­zu­mieć – war­tościująco, jak Hladík, ale też psy­cho­lo­gicz­nie, prze­ciw­sta­wiając radość roz­po­czy­na­nia (in­ten­cja) smut­ko­wi kończe­nia (czyn): za­my­ka­nia, dopełnia­nia, do­cho­dze­nia do kre­su, sta­wia­nia ostat­niej krop­ki…

Bar­dzo wie­lu ważnych kro­pek nie po­sta­wiłem. Do­ty­czy to zarówno po­je­dyn­czych tekstów, jak i całych książek, które na za­wsze po­zo­stały mniej lub bar­dziej luźnymi pro­jek­ta­mi. Moje ulu­bio­ne miej­sce to sfe­ra „in­ten­cji i na­tchnień”. I ma­rzeń. Ma­rzeń o nie­na­pi­sa­nych książkach. Książkach o ma­skach pośmiert­nych, o twa­rzach i ich czy­ta­niu, o Pe­ipe­rze, o Schul­zu, o po­etyc­kich sztu­kach umie­ra­nia…4

Nig­dy za­tem nie sądziłem, że przed­sta­wio­ne tu tek­sty znajdą się w ra­mach jed­nej okładki. Pisałem je prze­cież z myślą  o   r ó ż n y c h  książkach. Żadna z nich nie po­wstała. Albo je­den (nie­zre­ali­zo­wa­ny) pro­jekt po­rzu­całem dla in­ne­go (którego także nie udało się zre­ali­zo­wać), albo coś (na przykład Hi­sto­ria lub bez­li­to­sne Życie) unie­możli­wiało mi dalszą pracę, albo – naj­zwy­czaj­niej – za­czy­nałem się nu­dzić krążeniem wokół tego sa­me­go te­ma­tu. Dość, że równie łatwo po­rzu­całem i wiel­kie pro­jekty, i za­le­d­wie roz­poczęte tek­sty – nie­kie­dy tyl­ko pośpiesz­nie je za­my­kając. I czy­niłem to z ulgą i radością mąconą – nie­ste­ty – nie­ja­snym po­czu­ciem winy. Jeśli to grzech, grze­szyłem wie­le razy. Nic jed­nak nie było mnie w sta­nie przy­mu­sić do zro­bie­nia ostat­nich kroków we­dle założone­go wcześniej pla­nu.

O co tu cho­dzi? – pytałem nie­raz sam sie­bie. Dla­cze­go eu­fo­ria pierw­szych myśli i słów tak łatwo mnie ogar­nia? I dla­cze­go tak prędko mija? Z ja­kie­go po­wo­du za­wsze z wiel­kim tru­dem i tyl­ko pod przy­mu­sem (z pi­sto­le­tem przy głowie) kończę pi­sa­nie? Czy ko­niec – ko­niec pi­sa­nia – za­wsze musi być doświad­cze­niem ne­ga­tyw­nym? Nie znam od­po­wie­dzi na te py­ta­nia. Na co dzień nie mu­siałem ich znać. Życie nie­raz wy­mu­szało na mnie ja­kieś ostat­nie słowa, po­sta­wie­nie krop­ki, uzna­nie, że to już ko­niec, że nic więcej nie pomyślę i nie do­dam. Więc to już wszyst­ko, więc tyl­ko tyle – dzi­wiłem się roz­cza­ro­wa­ny. Ter­mi­ny wy­daw­ni­cze (wie­lo­krot­nie ne­go­cjo­wa­ne i prze­su­wa­ne), stop­nie na­uko­we (uzy­ski­wa­ne w ostat­niej chwi­li), czy­jeś ocze­ki­wa­nie na od­po­wiedź (którą nosiłem całymi dnia­mi w głowie, lecz której nie byłem w sta­nie za­pi­sać) – gdy­by nie zewnętrzne na­ci­ski tego ro­dza­ju, jako piszący ni­cze­go pew­nie bym w życiu nie skończył.

Trud­no żyć z tym, co się na­pi­sało, jesz­cze trud­niej z niena­pi­sanym. Po­dej­rze­wam, że to nie tyl­ko moje kłopo­ty. Każdy, kto pi­sze (co­kol­wiek – własne wier­sze czy stu­dium o cu­dzych wier­szach), żyje pokątnie w tym, co na­pi­sał, i jest za­ra­zem  w   n i e w o l i   n i e n a p i s a n e g o.  Nie­na­pi­sa­ne to złowro­gie mon­strum. To mrok i ta­jem­ni­ca. Ale nie­na­pi­sa­ne jest również na­dzieją na przyszłość, po­ran­kiem, który roz­po­czy­na nowy dzień. Trze­ba by za­tem, idąc ślad w ślad za piszącymi, wy­ty­czać gra­nicę – gra­nicę naj­ważniejszą, która roz­dzie­la dwie kra­iny: na­pi­sa­ne­go i nie­na­pi­sa­nego, po­nie­waż „ja” tego-który-wziął-pióro-do-ręki jest ukry­te w nich oby­dwu.

O, nie­na­pi­sa­ne! Któż cię wysłowi i odda ci spra­wie­dli­wość? Kie­dyż w żywo­tach poetów obok stron poświęco­nych ich po­etyc­kim do­ko­na­niom po­ja­wią się na równych pra­wach stro­ny na te­mat za­nie­chań: nie­ukończo­nych wier­szy, straco­nych zapałów, porzuco­nych pro­jektów? Ta ciem­na i na ogół nie­roz­po­zna­na kra­ina nie­na­pi­sa­nego mówi o po­ecie równie wie­le jak jego najgłośniej­sze, po wie­lekroć prze­dru­ko­wy­wa­ne i po­wta­rza­ne stro­fy, a cza­sem i więcej. Kryją się w niej prze­cież nie tyl­ko świa­dec­twa porażek i nie­spełnień, ale też do­wo­dy wiel­kich po­ru­szeń ser­ca i wy­obraźni, ja­kieś nie­wysłowio­ne prze­czu­cia, ob­se­syj­ne idee obok za­le­d­wie pomyśla­nych czy tyl­ko prze­czu­wa­nych pro­jektów, które (ze stra­chu? z le­ni­stwa? z bra­ku sił lub ta­len­tu?) są po­rzu­ca­ne, a w końcu za­po­mi­na­ne. Po to, by je po­znać, trze­ba zaglądać do „pa­pierów po­zo­stałych”, uważnie in­wen­ta­ry­zo­wać całą tak zwaną spuściznę pi­sa­rza, przede wszyst­kim jed­nak – czy­tać między wier­sza­mi. I w ten sposób z na­pi­sa­ne­go wy­wo­dzić nie­na­pi­sa­ne.

Im dłużej się pi­sze, tym bar­dziej powiększa się ob­szar nie­na­pi­sa­ne­go, które jest cie­niem każdego słowa, nie­jawną stroną tego, co zy­sku­je w końcu jakąś języ­kową po­stać. Oby­dwie części pi­sa­nia – spełnio­ne­go i nie­spełnio­ne­go – przy­le­gają do sie­bie. Ko­niecz­na jest równo­wa­ga między nimi, osiągana za­wsze na mocy jed­no­ra­zo­we­go pra­wa. Źle jest, jeśli jed­na stro­na bie­rze górę. Gdy więcej jest na­pi­sa­ne­go, nic słów nie trzy­ma na uwięzi i wy­dają się one zbyt lek­kie, zbyt wy­so­ko szy­bują po­nad zie­mią doświad­cze­nia. Gdy jest od­wrot­nie – wówczas nad nie­na­pi­sa­nym unoszą się trujące opa­ry. Dzie­je się tak, jak­by po­rzu­co­ne myśli i słowa rozkładały się, fer­men­to­wały i gniły. Jest co­raz dusz­niej. I nic już na­pi­sać nie można.

Znam do­brze ten stan. Pew­ne­go dnia zro­zu­miałem, że – jeśli mam jesz­cze co­kol­wiek w życiu zro­bić, coś na­pi­sać – po­wi­nie­nem otwo­rzyć okno, wpuścić trochę światła, prze­wie­trzyć szu­fla­dy.

Dla­cze­go tak późno? Miałem prze­cież nie­jedną okazję, by zro­bić to wcześniej. Większość tekstów po­wstała w ubiegłym wie­ku. Niektóre jesz­cze w jałowych la­tach sta­nu wo­jen­ne­go, a więc w epo­ce, w której naj­bar­dziej zaj­mo­wała mnie „władza słowa”, wysławia­na w szki­cach nie­odwołal­nie ska­za­nych prze­ze mnie dzi­siaj na za­po­mnie­nie5. A za­tem? Naj­pierw nie mogłem, później nie chciałem.

Kie­dy się na­gle sta­je wy­dawcą, ra­dy­kal­nie zmie­nia się pogląd na wagę i moc słowa dru­ko­wa­ne­go. Przez ostat­nie trzy­naście lat byłem świad­kiem, a często też sprawcą powoływa­nia do pu­blicz­ne­go ist­nie­nia kil­ku­set książek – wiel­kich i zwykłych, prze­ciętnych. Nie­wie­le cza­su po­trze­bo­wałem, żeby zro­zu­mieć, czym to się zwy­kle kończy. Nie­raz miałem ochotę wziąć au­to­ra za rękę i po­wie­dzieć mu: „Miły, wiedz, że w dniu uka­za­nia się two­jej książki świat nie za­trzy­ma się w nie­mym za­chwy­cie. Mało kto ją w ogóle za­uważy. Będziesz miał wiel­kie szczęście, jeśli znaj­dziesz kil­ku praw­dzi­wych czy­tel­ników. Nie licz więc na Wielką Od­mianę Wszyst­kie­go. Two­je słowa – piękne i wzniosłe – nie mają ta­kiej mocy, po­dob­nie zresztą jak słowa in­nych au­torów, których książki prze­pełniają księgar­nie. Nie miej więc żalu do mnie, bied­ne­go wy­dawcy, że świat mimo uszu puści two­je słowa, że nie ob­da­rzy cię miłością, na jaką li­czysz i ja­kiej po­trze­bu­jesz”. Jed­nak mil­czałem. Wie­działem, że na moje ostrzeżenia usłyszę: „To po co w ta­kim ra­zie pisać i po co wy­da­wać książki?”. Nie umiałbym odpo­wie­dzieć na to py­ta­nie. Le­piej go zresztą nie sta­wiać, gdy jest się już po tej stro­nie pi­sma.

To, że w końcu po wie­lu la­tach po­sta­no­wiłem wydać swoją własną książkę, złożoną z kil­ku młodzieńczych szkiców dopełnio­nych pa­ro­ma później­szy­mi, pi­sa­ny­mi w wie­ku męskim, nie zna­czy, że żywię ja­kieś złudze­nia na te­mat jej dal­szych losów. Nie, nie mam żad­nych złudzeń. Le­piej niż większość au­torów wiem, jak to się skończy. Po­sta­no­wiłem dać świa­dec­two, i to wszyst­ko. Liczę po­nad­to na kil­ku czy­tel­ników. Znam ich z imie­nia. Trak­tuję tę książkę jak kie­ro­wa­ny do nich list. Ro­dzaj do­wo­du, że o czymś myślałem i coś mnie po­ru­szało, coś za­sta­na­wiało przez wspólnie spędzo­ne z nimi lata.

Oto moja gru­ba kre­ska. Odcięcie się od przeszłości. Wy­zwo­le­nie od młodzieńczych pro­jektów, których w wie­ku doj­rzałym – choć próbowałem – nie po­tra­fiłem zre­ali­zo­wać. Otwar­cie no­we­go pola. Być może wiecz­ne już mil­cze­nie. Być może nie­po­skro­mio­ne ga­dul­stwo. Któż to wie.

Otwie­ram…

Otwie­ram na chy­bił tra­fił O nie­do­god­ności na­ro­dzin Emi­la Cio­ra­na, którego nie po­tra­fię czy­tać dłużej niż przez krótką chwilę, choć – sam nie wiem po co – ku­puję wszyst­kie jego książki, i znaj­duję te oto słowa: „Ćwi­czyć się w nie­po­zo­sta­wia­niu śladów”… Coś dla mnie, myślę. I da­lej roz­wi­nięcie: „oto woj­na, jaką w każdej chwi­li to­czy­my z sa­my­mi sobą, je­dy­nie po to, by so­bie udo­wod­nić, że gdy­byśmy tyl­ko chcie­li, mo­gli­byśmy zo­stać mędrca­mi…”1.

Gdy­byśmy tyl­ko chcie­li! Ale prze­cież nie chce­my. Mam więc pu­entę wstępu i za­ra­zem mot­to całej książki.

I

Za­moy­ska 1836

Ma­rat 1793

Beetho­ven 1812

Beetho­ven 1827

Géri­cault 1824

Pusz­kin 1837

Cho­pin 1849

Cho­pin 1849 (powtórnie)

La­men­na­is 1854

He­ine 1856

Hugo 1885

Nie­zna­jo­ma z Se­kwa­ny, ko­niec XIX wie­ku

Ar­taud 1948

Gałczyński 1953

Bie­rut 1956

Ar­chi­wum mar­twych twa­rzy

1

Ma­ski pośmiert­ne rzad­ko stają na na­szej dro­dze. Już prędzej sama śmierć. Jej na­dejścia nie da się ukryć ani zi­gno­ro­wać. Ktoś prze­sta­je być i jego nagłe znik­nięcie, jego nie­obec­ność pośród żywych – tak cza­sem głośna, tak wi­dzial­na – jest zna­kiem, że oto po­ja­wiła się  o n a,  śmierć we własnej oso­bie. Pra­wie nikt nie chce dzi­siaj pa­trzeć w jej twarz. Kto może, od­wra­ca wzrok, spusz­cza głowę. Kto inny znów za­my­ka pośpiesz­nie wie­ko trum­ny. Umar­li stają się nie­wi­docz­ni. Co­kol­wiek jed­nak byśmy wokół śmier­ci ro­bi­li – ona jest. Inni umie­rają i to, co im się przy­da­rza, czy tego chce­my, czy nie, wdzie­ra się na­gle i nie­spo­dzie­wa­nie w sam śro­dek na­sze­go życia. Śmierć cu­dza, śmierć dru­gie­go – in­nej nie zna­my – sta­je na na­szej dro­dze.

Nie ma wte­dy in­ne­go wyjścia jak to: (ich) śmierć umiesz­czać poza (na­szym) życiem.

Oto dla­cze­go ma­ski pośmiert­ne, które na­dają chwi­li umie­ra­nia nie­sto­sow­ny rozgłos i wi­dzial­ność, pra­wie zupełnie zniknęły z pola wi­dze­nia – więc także z życia. Mało kto wie, czym one są, jak wyglądają i gdzie zo­stały ukry­te. Te gip­so­we twa­rze – raz już umarłe – powtórnie osu­wają się dzi­siaj w nie­byt, tym ra­zem spy­cha je tam nie­pa­mięć. Umie­rają więc śmier­cią wtórą? Tak, i zda­je się, że ostat­nią.

2

Nie za­wsze tak było. „Czas pięknych śmier­ci” był dla nich łaska­wy. Nig­dy nie po­wsta­wało tak wie­le ma­sek jak właśnie w XIX wie­ku. Zdej­mo­wa­no je wówczas nie tyl­ko wład­com i świętym. Tak, pra­wie bez wyjątku, działo się jesz­cze nie­daw­no. Te­raz na­to­miast, w epo­ce, w której już nie per­spek­ty­wa własne­go końca, lecz śmierć in­ne­go – „two­ja śmierć”, we­dle określe­nia Phi­lip­pe’a Arièsa1 – sku­piać zaczęła wokół sie­bie emo­cje tych, co po­zo­sta­li przy życiu, śmierć każdego (lub pra­wie każdego) stała się god­na uwa­gi. Nadal obo­wiązywała daw­na hie­rar­chia władzy. Ale dopełniła ją hie­rar­chia zasług i uczuć. Zaczęto więc dbać o to, by ob­li­cza umarłych ge­niuszów epo­ki – tych no­wych świętych, no­wych władców du­cha – stały się wiecz­ne (dzięki gip­so­wi) i wszech­obec­ne (dzięki se­ryj­nym od­le­wom). Beetho­ven, Géri­cault, Cho­pin, Hugo, Liszt… Mar­twe twa­rze ar­tystów ta­kich jak oni najgłośniej prze­ma­wiały do żywych. Ale mówili też inni. Obok tam­tej – olim­pij­skiej, więc nie­licz­nej – for­mo­wała się stop­nio­wo ol­brzy­mia społecz­ność gip­so­wych per­son, które dzi­siaj nie pamiętają już na­wet swo­je­go imie­nia. Roz­pacz naj­bliższych, która powołała je do ist­nie­nia, prze­minęła. One po­zo­stały.

Twa­rze, set­ki, tysiące twa­rzy za­stygłych w jed­nym gry­ma­sie – gry­ma­sie śmier­ci – przy­ciągały w XIX wie­ku roz­ma­ite spoj­rze­nia, bu­dziły od­mien­ne uczu­cia i cie­ka­wości. W oczach ro­man­tyków, którzy nada­li ton całemu stu­le­ciu, umar­li zy­skują nie­zwykły po­wab. Po­eci tak różni jak Vic­tor Hugo i Char­les Bau­de­la­ire, gdy o tym mówią, ko­rzy­stają z tego sa­me­go porówna­nia. Śmierć i piękno to „dwie sio­stry”2.

Ale po­dzi­wia­ne przez ro­man­tyków piękno umie­rających i umarłych jest nie­trwałe i tak szyb­ko prze­mi­ja. Cie­szyć się nim można za­le­d­wie jedną chwilę. Mak­sy­mi­lian, bo­ha­ter Nocy flo­renc­kich He­ine­go, wpa­trując się w twarz umie­rającej na su­cho­ty ko­chan­ki, wyraża pra­gnie­nie, które zna­ne mu­siało być także in­nym. „Chciałbym – wy­zna­je dok­to­ro­wi zwia­stującemu mu złą no­winę – za­cho­wać od­lew twa­rzy na­szej przy­ja­ciółki. Będzie jesz­cze bar­dzo piękna jako zmarła”. Dok­tor re­pli­ku­je: „Wie­rzy­my, że w tym gip­sie kry­je się jesz­cze trochę życia, a cośmy w nim za­cho­wali, to właści­wie sama śmierć. Re­gu­lar­ne, piękne rysy twa­rzy na­bie­rają tu cze­goś strasz­li­wie drętwe­go, szydercze­go, fa­tal­ne­go, co nas bar­dziej prze­raża, niż ra­du­je”3.

Wiek XIX stanął po stro­nie Mak­sy­mi­lia­na. Wie­rzo­no, że wy­star­czy się posłużyć gip­sem, by chwi­la spo­tka­nia z pięknym umarłym trwać mogła, jeśli nie wiecz­nie, to przy­najm­niej na tyle długo, by ją we­dle po­trzeb ser­ca lub cie­ka­wości przy­woływać i od­twa­rzać. Śmier­tel­ne szczątki osu­wały się do gro­bu, pomiędzy żywy­mi zaś po­zo­sta­wały ich re­pre­zen­ta­cje. Tak oto w XIX wie­ku po­wstało nie­zwykłe ar­chi­wum –  a r c h i w u m   m a r t w y c h   t w a r z y.  Roz­rzu­co­ne po całej Eu­ro­pie, sięgające Ame­ry­ki i Au­stra­lii, za­ha­czające o Azję, ar­chi­wum to za­wie­ra set­ki czy na­wet tysiące ma­sek pośmiert­nych. Ma ono roz­ma­ite re­jo­ny i działy spe­cjal­ne. Naj­większy i naj­le­piej zor­ga­ni­zo­wa­ny po­wsta­wał pod hasłem „na­uka”.

Fre­no­log Franz Jo­seph Gall, ogar­nięty pasją prze­nik­nięcia ta­jem­nic ludz­kiej na­tu­ry na pod­sta­wie ukształto­wa­nia ludz­kiej czasz­ki, wi­docz­nych na niej guzów i pro­tu­be­ren­cji, zgro­ma­dził ol­brzy­mią, liczącą set­ki sztuk ko­lekcję gip­so­wych głów i ma­sek pośmiert­nych4. Za­bie­gał o ko­pie już ist­niejących od­lewów, po­tra­fił też sam je robić. Można go było zo­ba­czyć w więzie­niu i na miej­scach kaźni. Ten uczo­ny za­czy­nał swą pracę tam, gdzie kat kończył swoją. Ale Gal­la w ta­kim sa­mym stop­niu in­te­re­so­wa­li ge­niu­sze. I to ge­niu­sze żywi. Gdy w 1807 roku od­wie­dził w We­ima­rze Go­ethe­go, nie omiesz­kał po­pro­sić go o zgodę na wy­ko­na­nie od­lewu głowy. Prośba spo­tkała się ze zro­zu­mie­niem. Go­ethe, sam również przy­rod­nik, a jesz­cze nie­daw­no i fi­zjo­gno­mi­sta, przy­ja­ciel i wy­znaw­ca La­va­te­ra, nie do­strzegł w niej ni­cze­go nie­sto­sow­ne­go5. Rzeźbiarz Karl Got­tlieb We­is­ser wy­ko­nał więc bez przeszkód zamówie­nie i Gall mógł za­brać do Paryża głowę Go­ethe­go, by uczy­nić z niej przed­miot swo­ich na­uko­wych stu­diów.

Już w ostat­nich dwóch, trzech de­ka­dach XVIII wie­ku za­zna­cza się dość wyraźnie pra­gnie­nie, by zawładnąć cudzą głową. Naj­le­piej głową martwą. W Niem­czech maskę pośmiertną zmarłego w 1781 roku Les­sin­ga od­la­no przy­najm­niej w kil­ku eg­zem­pla­rzach – stały się one obiek­tem nie­zna­nej wcześniej na taką skalę kul­to­wej dys­try­bu­cji6. Je­den z ta­kich od­lewów zo­stał po­da­ro­wa­ny w hołdzie Go­ethe­mu przez Wil­hel­ma Ko­er­te­go wraz z oko­licz­nościo­wym ad­re­sem. We Fran­cji pra­gnie­nie to spełniało się na dwa spo­so­by. Jed­nym zdej­mo­wa­no po śmier­ci ma­ski (należeli do nich święci re­wo­lu­cji: Ro­us­se­au, Mi­ra­be­au, Ma­rat, ota­cza­ni ofi­cjal­nym kul­tem). In­nym gi­lo­ty­na, o której żar­to­bli­wie mówio­no wówczas, że jest „naj­lep­szym por­tre­cistą”, zdej­mo­wała całe głowy7. I jak­by tego było mało, ro­bio­no nie­kie­dy gip­so­we lub wo­sko­we re­pli­ki tych odciętych głów, by je za­cho­wać dla po­tom­nych. W tej epo­ce właśnie za­czy­na działalność ma­da­me Tus­saud, dzięki której prze­trwało ob­li­cze zgi­lo­ty­no­wa­ne­go Ro­be­spier­re’a. Dużym wzięciem cie­szyć się będzie wkrótce rzeźbiarz Franz Kle­in, na­zy­wa­ny Kop­fab­sch­ne­ider, po­nie­waż trud­ni się głównie ro­bie­niem na zamówie­nie od­lewów twa­rzy – bez różnicy: żywych tak samo jak mar­twych. To on właśnie jest twórcą jed­nej z najsłyn­niej­szych ma­sek – zdjętej za życia ma­ski Beetho­ve­na.

Roz­po­wszech­nio­ny w XIX wie­ku w nie­zli­czo­nych ko­piach od­lew Kle­ina, a także pra­wie za­po­mnia­ny od­lew zdjęty po śmier­ci Beetho­ve­na przez Jo­se­fa Dan­hau­se­ra stały się naj­bar­dziej wia­ro­god­ny­mi wy­obrażenia­mi twa­rzy kom­po­zy­to­ra8. Gips nie kłamie. Z tego po­wo­du ma­ska pośmiert­na bywa cza­sa­mi porówny­wa­na do ve­ra­iko­nu, we­dle le­gen­dy wi­ze­run­ku Chry­stu­sa utrwa­lo­ne­go na chuście, którą do­tknął on swej twa­rzy. Istot­nie, o ma­sce pośmiert­nej od­dającej wier­nie ry­su­nek twa­rzy zmarłego także po­wie­dzieć można: to praw­dzi­wy (ve­rus) wi­ze­ru­nek (eikon). Praw­da ta­kie­go pośmiert­ne­go ve­ra­iko­nu jest jed­nakże bez­bron­na. Dzie­je ma­sek Beetho­ve­na po­ka­zują, jak łatwo o ma­ni­pu­lację. Wy­star­czy na przykład eks­po­no­wać zdjęty za życia wi­ze­ru­nek, by w końcu usunął w cień maskę pośmiertną i sam zaczął za nią ucho­dzić. Nie sposób po­li­czyć, ile ma­sek pośmiert­nych zo­stało ukry­tych, ile znisz­czo­nych, bo nie pod­trzy­my­wały zmi­to­lo­gi­zo­wa­nych wy­obrażeń o zmarłym. A ile z nich w imię praw­dy mitu sfałszo­wa­no?

Coś ta­kie­go właśnie stało się udziałem ma­ski pośmiert­nej Cho­pi­na. Zdej­mo­wał tę maskę Clésin­ger. Wy­krzy­wio­na cier­pie­niem twarz, jaka mu się uka­zała, gdy w pra­cow­ni wyjął od­lew z ne­ga­ty­wo­wej for­my, mu­siała go prze­ra­zić. Tak nie mogła wyglądać twarz ro­man­tycz­ne­go ar­ty­sty! Clésin­ger ukry­wa ją przed świa­tem (ta pierw­sza ma­ska pośmiert­na wyłoni się na krótko do­pie­ro po stu kil­ku­dzie­sięciu la­tach, zo­sta­nie za­ku­pio­na na au­kcji przez rząd fran­cu­ski, a następnie po­now­nie za­mknięta, tym ra­zem w Grand Rése­rve Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej w Paryżu). Clésin­ger powtórnie za­bie­ra się do pra­cy. Już nie ry­zy­ku­je. Za­cie­ra piętno śmier­ci, wygładza rysy twa­rzy zmarłego, na­da­je im utra­coną har­mo­nię: tak oto rzeźbi maskę pośmiertną Cho­pi­na – ro­man­tycz­ne­go ar­ty­sty. Ide­ali­za­cjom nie ma jed­nak końca. Clésin­ger zro­bi wkrótce mar­mu­rową re­plikę tej wy­rzeźbio­nej przez sie­bie ma­ski9. I choć praw­da śmier­ci Cho­pi­na jest w jego ko­lej­nych pra­cach co­raz ni­klej­sza, ode­grają one nie­małą rolę w kul­cie pośmiert­nym ar­ty­sty.

Ro­be­spier­re 1794

Inni rzeźbia­rze – prze­ciw­nie – wyraźnie rozróżniają, co należy do na­tu­ry, co do sztu­ki. Ma­ska pośmiert­na to we­dle nich ogni­wo pośred­nie pomiędzy twarzą (już nie­ist­niejącą) a jej rzeźbiarską re­pre­zen­tacją (właśnie two­rzoną). Tak postępuje Ho­udon, trak­tujący od­le­wy z na­tu­ry zgod­nie z nauką Cen­ni­nie­go jako rzeźbiar­skie szki­ce10, później także Tho­rvald­sen11. Każe on so­bie przy­syłać ma­ski pośmiert­ne osób, które ma por­tre­to­wać. Ich śla­dem idą inni artyści, nie tyl­ko rzeźbia­rze. Da­vid, gdy za­mie­rza ma­lo­wać słynny później ob­raz przed­sta­wiający za­mor­do­wa­ne­go Ma­ra­ta, sięga po jego maskę pośmiertną12. Trze­ba jed­nak wi­dzieć ją choć raz, by się tego domyślić.

Nie­kie­dy różnica między prawdą do­ku­men­tu i prawdą kre­acji za­cie­ra się. Au­gu­ste Préault, po­pro­szo­ny o zro­bie­nie me­da­lio­nu na grób Mic­kie­wi­cza w Mont­mo­ren­cy, tak jak wcześniej Ho­udon czy Tho­rvald­sen, ko­rzy­sta z przy­wie­zio­ne­go z Kon­stan­ty­no­po­la ra­zem ze zwłoka­mi od­le­wu twa­rzy mar­twe­go po­ety. Au­ten­tycz­na eks­pre­sja śmier­ci znie­wa­la ar­tystę tak da­le­ce, że wy­zby­wa się własne­go pla­nu. Ma­ska pośmiert­na wcie­la się jak­by w dzieło sztu­ki. I ucho­dzi ono za jed­no z naj­większych osiągnięć rzeźbia­rza. Tu, in­a­czej niż w wy­pad­ku wi­ze­runków Cho­pi­na, śmierć bie­rze górę nad ide­ali­zującą wy­obraźnią. Ale przed ide­ali­zacją nie ma uciecz­ki. Wy­gna­na z dzieła wróci w od­czy­ta­niach. Mi­che­let, patrząc na na­grob­ny wi­ze­ru­nek Mic­kie­wi­cza, pisał wbrew świa­dec­twom oczu: „Odbłysk jego twa­rzy daje się wi­dzieć w dzie­le Préaul­ta. Ta­kim był dnia ostat­nie­go, kie­dy uśmie­chem śmierć witał”13. Szczęśli­wie byli i tacy, którzy po­tra­fi­li do­strzec, że to nie uśmiech, lecz piętno ago­nii.

Za­miar po­zo­stałych przy życiu jest pra­wie za­wsze ten sam: oca­lić twarz zmarłego przed roz­pa­dem, utrwa­lić ją w ma­te­rii trwal­szej niż ta, z której zbu­do­wa­ne jest śmier­tel­ne ciało, a wszyst­ko to po to, by można było wie­lo­krot­nie do niej po­wra­cać. Inne po­wo­dy ta­kich po­wrotów przed­sta­wiłby za­pew­ne Gall, inne Tho­rvald­sen, inne wresz­cie ktoś, kto – jak Mak­sy­mi­lian z Nocy f lo­renc­kich Marię – ob­da­rzał i nadal da­rzy umarłego afek­tem. Każdy z nich jed­nakże wie­dział, że gdy śmierć nad­cho­dzi, trze­ba się śpie­szyć i być przy zwłokach, nim rozkład zni­we­czy mar­twe ob­li­cze. Ale czy dla roz­pa­czającego ser­ca może być w ogóle za późno? Na­wet grób nie sta­no­wi prze­szko­dy do­sta­tecz­nie sil­nej, by po­wstrzy­mać ko­chan­ka i uda­rem­nić spełnie­nie za­mia­ru. An­to­inet­te-Ga­briel­le Dan­ton zmarła, gdy jej mąż prze­by­wał w Bel­gii. Powrócił do Paryża do­pie­ro sie­dem dni później. Od­chodząc od zmysłów, kazał otwo­rzyć grób i odlać maskę pośmiertną, we­dle której zro­bio­no po­tem po­pier­sie zmarłej14. Można je było oglądać w Sa­lo­nie 1793 roku. Na­wet w tej nieźle oswo­jo­nej z umarłymi epo­ce bu­dziło nie­małą sen­sację.

Pra­gnie­nie rzad­ko bywało tak sil­ne, by – ści­gając się z nie­ubłaganą na­turą – gonić za swym przed­mio­tem aż do gro­bu. Na ogół zresztą wy­ko­ny­wa­no ma­ski pośmiert­ne w od­po­wied­nim cza­sie. Świad­ko­wie śmier­ci od­czu­wa­li to jako po­win­ność – i wo­bec zmarłego, i wo­bec przyszłych po­ko­leń. Po­win­ność ta sta­wała się bez­względnym na­ka­zem, gdy umie­ra­li bo­ha­te­ro­wie dziejów. Nie­trud­no wy­obra­zić so­bie pa­nikę, w jaką wpaść mu­sie­li świad­ko­wie śmier­ci Na­po­le­ona, czujący na so­bie brze­mię obo­wiązku i od­po­wie­dzial­ności, gdy oka­zało się, że na Wy­spie Świętej He­le­ny nie ma gip­su. Próbo­wa­no ra­dzić so­bie na różne spo­so­by15. Pierw­szy od­lew wy­ko­nał dok­tor Ar­nott z wo­sku, przy zdej­mo­wa­niu następnych posłużono się masą z pa­pie­ru i je­dwa­biu, na ko­niec, po czter­dzie­stu dwu go­dzi­nach od śmier­ci ce­sa­rza, podjęto próby z gip­sem. Bur­ton, któremu udało się zna­leźć od­po­wied­ni ma­te­riał na sąsied­niej wy­spie, naj­pierw sam, a później ra­zem z An­tom­mar­chim zro­bił dwa od­lewy. Po­win­ność wypełnio­no. Świa­dec­two zo­stało dane. Pośmiert­ny wi­ze­ru­nek roz­począł własne życie.

Cie­ka­wych go jest wie­lu. Ma­ska Na­po­le­ona cie­szy się w XIX wie­ku nie­by­wałym po­wo­dze­niem. Tę ko­lejną, tym ra­zem pośmiertną kam­pa­nię ce­sa­rza umożliwi re­wo­lu­cja lip­co­wa. Wcześniej kult nie mógł przy­bie­rać form jaw­nych, te­raz jest zor­ga­ni­zo­wa­ny wzo­ro­wo. I tak, w 1833 roku ogłoszo­na zo­sta­je pierw­sza sub­skryp­cja na ko­pie ma­ski pośmiert­nej. Pe­wien dzien­nik iro­ni­zu­je wówczas: „Wszy­scy staną się po­sia­da­cza­mi ma­ski Na­po­le­ona i za kil­ka lat zo­ba­czy­my ją pod każdą strzechą obok krzyża, na którym zmarł nasz Zba­wi­ciel”16. Rze­czy­wiście, stało się nie­mal tak, jak prze­po­wia­dał ano­ni­mo­wy żurna­li­sta. Po pierw­szej sub­skryp­cji ogłoszo­no następne. Obok gip­so­wych sprze­da­wa­ne są ko­pie z brązu, w wer­sji pro­stej i przy­ozdo­bio­nej lau­ro­wym wieńcem. Licz­ba ma­sek pośmiert­nych Na­po­le­ona idzie w tysiące. Tra­fiają one do miesz­czańskich domów i zaj­mują god­ne miej­sce – w sa­lo­nie nad ko­min­kiem, w bi­blio­te­ce. Nie­raz trak­to­wa­ne są jak re­li­kwie. Na ob­ra­zie Gu­il­le­mi­na za­ty­tułowa­nym Pamiątka chwały (So­uve­nir de glo­ire), wy­sta­wio­nym w Sa­lo­nie 1841 roku, ma­ska Na­po­le­ona zaj­mu­je miej­sce krzyża, pod nią sta­ry wia­rus, który opo­wia­da wnu­ko­wi dzie­je na­po­leońskiej chwały. Tego ro­dza­ju pry­wat­ne sank­tu­aria połączą się wkrótce17 ukry­ty­mi więzami z miej­scem kul­tu zbio­ro­we­go – Pałacem In­wa­lidów. Ser­cem tego pa­trio­tycz­ne­go krwio­obie­gu sta­nie się trum­na ce­sa­rza, później również jego ma­ska pośmiert­na.

W całej Eu­ro­pie po­wstają też inne, nie tak, ma się ro­zu­mieć, oka­załe sank­tu­aria. Kul­tem ota­cza­na jest ma­ska pośmiert­na Les­sin­ga, Schil­le­ra, Pusz­ki­na, Hugo, kom­po­zy­torów, jak Cho­pin, Liszt czy Wa­gner, ma­la­rzy, jak Géri­cault, rzeźbia­rzy, jak Tho­rvald­sen, który sam nie­gdyś do­ma­gał się cu­dzych ma­sek pośmiert­nych. Ci wiel­cy zmar­li sta­le obec­ni są pośród żywych. Jeśli nie du­chem i dziełem, to in ef­fi­gie.

Ma­sek pośmiert­nych nie trze­ba było spe­cjal­nie szu­kać. Same sta­wały na dro­dze. „Mo­uleur, koło którego prze­chodzę co­dzien­nie, wy­wie­sił dwie ma­ski przed drzwia­mi”18, no­tu­je Ril­ke w swej du­cho­wej kryp­to-au­to­bio­gra­fii. Jest rok 1910. Kogo przed­sta­wiać mogły te ma­ski? Ujaw­niają się w nich upodo­ba­nia epo­ki. Pół wie­ku wcześniej byłby to Na­po­le­on. Ril­ke na­to­miast zo­ba­czył „twarz młodej to­pie­li­cy, od­laną w tru­piar­ni, po­nie­waż była piękna, po­nie­waż uśmie­chała się, uśmie­chała tak łudząco, jak gdy­by wie­działa”19, obok niej zaś wi­siał słynny od­lew twa­rzy Beetho­ve­na, ten zro­bio­ny przez Kle­ina. Oby­dwa wi­ze­run­ki stały się dla mo­der­nistów sym­bo­licz­ne. Płynność nie­sio­nych przez nie zna­czeń po­zwa­lała umiesz­czać je w do­wol­nych kon­fi­gu­ra­cjach – tak w sztu­ce, jak w życiu. Oso­ba młodej to­pie­li­cy, na­zy­wa­nej L’In­con­nue de la Se­ine, Nie­zna­jomą z Se­kwa­ny, wkro­czyła do li­te­ra­tu­ry i ma­lar­stwa. Gip­so­wy od­lew jej twa­rzy to częsty re­kwi­zyt w pra­cow­ni ar­ty­sty. Roz­po­znać ją można na ry­sun­ku, któremu au­tor, An­to­ni Ka­mieński, nadał tytuł Nie­do­kończo­ne dzieło. Ry­su­nek ten, wy­sta­wio­ny w 1895 roku, zro­bił na oglądających „wstrząsające wrażenie”. Je­den z kry­tyków, Ce­za­ry Jel­len­ta, pisał wówczas: „na nędznym barłogu, owi­nięty kołdrą, sie­dzi ar­ty­sta i pa­trzy spode łba, po­nu­ro i smut­no […] zmar­no­wa­ny przez nędzę i cho­robę; gi­nie zaś na sa­mym pro­gu sławy i prze­czu­wa, że go ozdo­bią waw­rzy­nem po śmier­ci […]. A nad samą jego głową przy­cze­pio­na do muru uśmie­cha się śnieżno­biała gip­so­wa główka nie­wieścia, fi­glar­na, na­iw­na wesoła…”20. Ta sama „wesoła główka” była dla Ril­ke­go – przy­pomnę – zna­kiem bo­le­snej sa­mo­wie­dzy. Nie je­dy­na to kon­tra­dyk­cja, w ja­kiej przyszło jej uczest­ni­czyć. Twarz młodej to­pie­li­cy in­te­re­so­wała nie tyl­ko ar­tystów i de­ka­dentów. Równie chętnie spoglądali na nią fi­li­strzy. Jako por­ce­la­no­wy bi­be­lot pro­du­ko­wa­ny przez Po­rzel­lan­fa­brik W. Go­ebel zdo­biła nie­je­den miesz­czański sa­lon21. Nie­wiel­kie roz­mia­ry tej zmi­nia­tu­ry­zo­wa­nej ma­ski pośmiert­nej po­zwa­lały umieścić ją pośród in­nych miłych dro­biazgów.

Ale to już ostat­nie chwi­le świet­ności – i tych, i in­nych ma­sek pośmiert­nych. Wkrótce za­czną one stop­nio­wo zni­kać z pola wi­dze­nia. Wkrótce za­mkną się drzwi ar­chi­wum.

3

Jak do tego doszło i dla­cze­go – trud­no zro­zu­mieć. Równie trud­no określić dokład­nie, kie­dy to się stało. Być może już w XIX wie­ku w spo­so­bach od­no­sze­nia się do zmarłych nastąpiła nie na­zbyt do­brze dotąd roz­po­zna­na i opi­sa­na kon­wer­sja unie­ważniająca świa­dec­two ma­ski pośmiert­nej. Być może już wówczas gra­ni­ca między społecz­nością żywych i społecz­nością mar­twych ukształtowała się w ten sposób, że ma­ski pośmiert­ne – sym­bo­licz­ne re­pre­zen­ta­cje zwłok – na powrót zna­lazły się „po tam­tej stro­nie” jako byt powołany do ist­nie­nia przez po­trze­by du­cho­we, które po­czy­nały zwol­na za­ni­kać. Jeśli tak, to wy­klu­cza­nie ma­sek pośmiert­nych zacząć się mu­siało w pełni dia­lo­gu z umarłymi. Słowa brzmiały jesz­cze, gdy twa­rze żywych od­wra­cały się od mar­twych twa­rzy.

Śmierć po­zo­sta­je więc nadal te­ma­tem wy­po­wie­dzi. „Początek kłam­stwa”, załama­nie się dia­lo­gu żywych z tym, kto właśnie umie­ra, Ariès lo­ka­li­zu­je gdzieś w końcu XIX wie­ku22. Także żałob­ni­cy ani na chwilę nie prze­stają mówić. Żałoba jest równie wy­mow­na jak przed­tem. W spo­wi­jających zwłoki słowach le­d­wie słychać fałszy­wy ton, mało kto więc zwra­ca nań uwagę. Tym­cza­sem już wte­dy, w wie­ku „pięknych śmier­ci”, po­ja­wiają się wyraźne symp­to­my od­wro­tu od ma­sek pośmiert­nych. Gest łatwiej zo­ba­czyć niż słowo. W ob­co­wa­niu z rze­cza­mi, choćby i sym­bo­licz­ny­mi, brak na ogół form pośred­nich, cie­nio­wa­nia, niu­ansów, całej tej skom­pli­ko­wa­nej gry praw­dy i fałszu, bli­skości i dy­stan­su, gry, która z taką łatwością to­czyć się może w gra­ni­cach mowy. Ma­ski pośmiert­ne albo są pośród żywych i włączają się w życie co­dzien­ne, albo ich nie ma, bo od­da­ne zo­stały zmarłym, bo po­cho­wa­no je w za­mkniętych ar­chi­wach.

Wszyst­ko to jed­nak tyl­ko do­mysły. Trze­ba by przyj­rzeć się dzie­jom po­szczególnych ma­sek pośmiert­nych i do­pie­ro na tej pod­sta­wie ozna­czyć kie­run­ki i opi­sać dy­na­mikę tego wiel­kie­go od­wro­tu. Z całą pew­nością rzec można je­dy­nie, że nie stało się to na­gle, ma­ski pośmiert­ne nie zniknęły z dnia na dzień. Wy­co­fy­wa­nie się żywych z sym­bo­licz­ne­go ob­co­wa­nia ze zmarłymi, usu­wa­nie z pola wi­dze­nia znaków ich obec­ności roz­ciągało się dość długo w cza­sie. Pierw­szym kro­kiem w tym kie­run­ku było niewątpli­wie ide­ali­zo­wa­nie wi­ze­run­ku mar­twej twa­rzy za cenę mi­sty­fi­ka­cji lub na­wet fałszer­stwa. Niektóre ma­ski pośmiert­ne, jako na­zbyt dosłowne świa­dec­twa ago­nii, nig­dy nie uj­rzały światła dzien­ne­go. Na ich miej­scu od razu po­ja­wiały się wy­ide­ali­zo­wa­ne so­bowtóry – pro­jek­cje zbio­ro­wych wy­obrażeń o pięknej śmier­ci.

W wie­ku XX na­wet one zo­stały od­rzu­co­ne. Zmie­niło się wy­czu­cie tego, co w śmier­ci i umie­ra­niu sto­sow­ne. Pra­wo stałej obec­ności pośród żywych za­cho­wały bar­dzo nie­licz­ne ma­ski pośmiert­ne, te zwłasz­cza, które – jak ma­ska Na­po­le­ona, Schil­le­ra czy Pusz­ki­na – tkwiły w ja­kiejś roz­le­glej­szej kon­ste­la­cji pamiątek, na­ro­do­wych re­li­kwii i sym­bo­li, te za­tem, które zo­stały zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­ne jako przed­mio­ty kul­tu pa­trio­tycz­ne­go lub qu­asi-re­li­gij­ne­go. Ma­ski bez­i­mien­ne lub o imie­niu nie dość głośnym nie in­te­re­sują ni­ko­go. Po­rzu­co­ne i za­po­mnia­ne, tłoczą się w mu­ze­al­nych ma­ga­zy­nach i tyl­ko wyjątko­wo niektóre z nich ob­ja­wiają się na chwilę świa­tu przy oka­zji ko­lej­nej rocz­ni­cy na­ro­dzin lub śmier­ci. Później prędko zni­kają w mro­ku.

Pe­wien upar­ty po­szu­ki­wacz ma­ski pośmiert­nej La­men­na­is’go opi­sał swą wy­prawę do za­mkniętego ar­chi­wum. In­te­re­sującą go maskę od­na­lazł na stry­chu mu­zeum Car­na­va­let, gdzie od dzie­siątków lat spo­czy­wała w za­po­mnie­niu: „spra­wiłem – pisał na ko­niec swo­jej re­la­cji – że ten od­cisk zo­stał umiesz­czo­ny w jed­nej z sal mu­zeum. Jed­nak tam nie pozo­stał. Powrócił, nie wiem kie­dy, ra­zem z ręką La­men­na­is’go do re­zer­wy”23. Zda­rzyło się to w la­tach dwu­dzie­stych. Każdy, kto dzi­siaj pójdzie jego śla­dem i komu uda się wspiąć na mu­ze­al­ny strych, zo­ba­czy, że ma­ska pośmiert­na La­men­na­is’go obok kil­ku­na­stu in­nych nadal się tam znaj­du­je. Nie naj­gor­szy los przy­padł jej zresztą w udzia­le. Nie utra­ciła imie­nia. Inne ma­ski pośmiert­ne upadły znacz­nie niżej. Patrząc na te wyłaniające się z ciem­ności (i za­po­mnie­nia) ob­li­cza zmarłych, trud­no zwy­kle po­znać, kogo przed­sta­wiają. Czy stają się dla­te­go twa­rza­mi nicości?

Pa­ra­dok­sal­ne, lecz to nie­chcia­ne, pra­wie ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne dzie­dzic­two sta­le się powiększa. Ma­ski pośmiert­ne nadal po­wstają, jak­by raz pusz­czo­na w ruch ma­szy­na nie mogła się już za­trzy­mać. Jest ich dużo. W za­sa­dzie nikt o nich nie pamięta. Zni­kają gdzieś na­za­jutrz po tym, jak zo­stały (przez kogo? i po co?) powołane do ist­nie­nia. Kto z żywych wi­dział maskę pośmiertną Ar­tau­da? A ona po­wstała i jest. Komu udało się spoj­rzeć w gip­sową twarz Coc­te­au, Joy­ce’a, Troc­kie­go czy Edith Piaf? Śmierć ar­ty­sty, śmierć po­li­ty­ka i dzi­siaj jesz­cze, po­dob­nie jak w wie­ku XIX, skłania tych, co pozo­stali przy życiu, do gro­ma­dze­nia pośmiert­nej do­ku­men­ta­cji. I do­ku­men­ta­cja taka po­wstaje. Za­po­mnia­no jed­nak, jak z niej ko­rzy­stać. Roz­padła się ubiegłowiecz­na kon­fi­gu­ra­cja po­ru­szeń ser­ca i po­trzeb ro­zu­mu, co­dzien­nej prag­ma­ty­ki i noc­ne­go ma­rze­nia. Pozo­stało je­dy­nie nie­ja­sne po­czu­cie obo­wiązku wo­bec umarłych. Nowe ma­ski pośmiert­ne tra­fiają więc w pustkę. Żad­ne­go oddźwięku w żywych nie wywołują. Nie stają się ośrod­ka­mi kul­tu, nie budzą na­wet cie­ka­wości. Nie po­wstają, jak nie­gdyś, se­ryj­ne ko­pie, które mogłyby się wpleść w tkankę co­dzien­ne­go życia. W han­dlo­wym ka­ta­lo­gu ber­lińskiej Gips­for­me­rei obok li­sty gip­sowych ko­pii dzieł sztu­ki, które można za od­po­wied­nią opłatą kupić, ofe­ru­je się na sprze­daż także ma­ski pośmiert­ne24. Z dwo­ma czy trze­ma wyjątka­mi nie znaj­dzie­my pośród nich ma­sek, które po­wstały w na­szym stu­le­ciu. I tak – jest Kle­ist (zmarł w 1811), nie ma Ben­na (1956). Jest De­vrient (1832), nie ma Jo­uve­ta (1951). Jest Men­dels­sohn (1847), Wa­gner (1883), Liszt (1886), nie ma Mah­le­ra (1911), Ber­ga (1935), Ho­neg­ge­ra (1955). Itd., itd. Na­wet fo­to­gra­fie zdej­mo­wa­nych dzi­siaj ma­sek pośmiert­nych rzad­ko są pu­bli­ko­wa­ne. Zwy­czaj na­ka­zy­wał, by umiesz­czać je na ostat­nich stro­nach bio­gra­fii, ale i tam ich nie ma.

Tyl­ko w jed­nej dzie­dzi­nie ma­ski pośmiert­ne nie ustąpiły zupełnie pola i nadal są obec­ne. To dzie­dzi­na władzy. Zwłasz­cza władza nowa, wyłonio­na przez re­wo­lucję, chętnie naśla­du­je uchy­lo­ne przez bu­rze dzie­jo­we for­my kul­tu zmarłych królów i władców. Ta dziw­na skłonność za­zna­czyła się wyraźnie we Fran­cji cza­su re­wo­lucji, a w XX wie­ku naj­pierw w Ro­sji So­wiec­kiej, później zaś w państwach sa­te­lic­kich. Nowa władza, zry­wając ciągłość w pla­nie re­al­nym, musi jak naj­szyb­ciej wy­two­rzyć własną przeszłość, po­nie­waż dzięki niej zy­sku­je god­ność, na której jej zby­wa, i pozór le­gi­ty­mi­za­cji, której pra­gnie. Nic do tego nie na­da­je się le­piej niż trup przywódcy. Pośród mon­stru­al­nie roz­bu­do­wa­nych form kul­tu zmarłego Le­ni­na zna­lazło się miej­sce dla jego ma­ski pośmiert­nej (zo­stała od­la­na w kil­ku­dzie­sięciu eg­zem­pla­rzach, które we­dle roz­dziel­ni­ka roz­pro­wa­dza­no wśród par­tyj­nej eli­ty)25. Po­dob­nie postąpio­no po śmier­ci Sta­li­na. Zwy­czaj ten przejęły „młode de­mo­kra­cje lu­do­we”. Gdy w 1955 roku odsyłano do War­sza­wy zwłoki zmarłego w Mo­skwie Bie­ru­ta, nie za­po­mnia­no dołączyć jego ma­ski pośmiert­nej zro­bio­nej przez miej­sco­we­go spe­cja­listę. Nie zo­stała ona jed­nakże należycie wy­ko­rzy­sta­na, po­dob­nie jak ma­ski pośmiert­ne in­nych do­stoj­ników par­tyj­nych i państwo­wych. Zmia­ny ko­niunk­tur po­li­tycz­nych następowały zbyt szyb­ko. Nowi przywódcy chętnie wy­ci­sza­li kult przywódców „mi­nio­nych epok”.

4

Za­sta­na­wiająca roz­rzut­ność. Z ta­kim tru­dem gro­ma­dzić naj­pierw świa­dec­twa prze­cho­dze­nia (od życia do nie-życia, od bytu do nicości…) i w końcu bez wyraźnie określo­ne­go po­wo­du po­rzu­cić je, nim wy­po­wiedzą swe kwe­stie. Za­po­mnia­ne ar­chi­wum, re­likt wczo­raj­szych po­trzeb. Od­nieść można wrażenie, że w pew­nym mo­men­cie – w ja­kim? czy wówczas, gdy śmierć na nowo zdzi­czała?26 – załamał się jakiś nie na­zbyt do­brze wy­ar­ty­kułowa­ny i sprecyzowa­ny  p r o j e k t   a n t r o p o l o g i c z n y.  Po­zo­stały nie­me ma­ski pośmiert­ne, które ten pro­jekt powołał do ist­nie­nia.

Ale one, te ma­ski, choć od­rzu­co­ne i ukry­te, nadal są obec­ne. I jest ich nie­mało. Tworzą one roz­ległe ar­chi­wum mar­twych twa­rzy. Każda z tych twa­rzy, nie­ważne, do kogo należąca za życia, te­raz, w sta­nie, w ja­kim się znaj­du­je, za­wie­ra ja­kieś nie­me przesłanie – cza­sem sym­bol życia, cza­sem świa­dec­two umie­ra­nia. Jesz­cze nie­daw­no wie­dzia­no, jak czy­tać te zna­ki, jak słyszeć nie­my głos zmarłych. Na dowód wy­star­czy raz jesz­cze przy­wołać Ril­ke­go. On z całą pew­nością wie­dział i wie­dza ta po­zwo­liła mu na­pi­sać te przej­mujące słowa o śmier­ci po­ety:

Leżał. A jego odsłonięta twarz –

Głowę po­dusz­ka pod­pie­rała stro­ma –

Od­py­chająca była, nie­ru­cho­ma,

Odkąd wy­dar­ta z nie­go myśl świa­do­ma

Znów się za­padła w obojętny czas.

Ci, co go zna­li, nie wie­dzie­li nic,

Jak moc­no z całym świa­tem był związany,

Bo wszyst­ko: głębie, łąki, oce­any,

Wszyst­ko ob­ra­zem było jego lic.

O, jego lica to dal, co się spiętrza,

Mknąc jesz­cze dziś do nie­go, jak­by żył;

A jego ma­ska, w której smu­tek skrył,

Otwar­ta, czuła jest jak wi­dok wnętrza

Owo­cu, który na po­wie­trzu zgnił.27

Kto tak pa­trzy, ten wi­dzi. Oko, które za­trzy­ma się na po­wierzch­ni, nic nie zo­ba­czy. I twarz zmarłego, i maskę umieści pośród rze­czy, w ar­chi­wum zaś do­strzeże je­dy­nie gip­sową tru­piar­nię – ana­chro­niczną, zbędną, gorszącą.

To, co ma­ska pośmiert­na w so­bie ukry­wa, to trwa. Za­stygły gips po­tra­fi długo prze­cho­wy­wać ulot­ne for­my du­cho­wości. Nie na dar­mo w ty­tu­le jed­nej z książek, ja­kie ma­skom poświęcono, po­ja­wia się za­miast słowa letz­te słowo ewi­ge – wiecz­ne. Wiecz­ne ob­li­cze, das ewi­ge An­tlitz, pi­sze Ben­kard28. I to wiecz­ne ob­li­cze właśnie w każdej chwi­li stać się może przed­mio­tem no­we­go dys­kur­su. Na ma­ski pośmiert­ne pa­trzeć można nie tyl­ko okiem hi­sto­ry­ka men­tal­ności czy żałob­ne­go oby­cza­ju. To, co w so­bie ukry­wają, to trwa. Możliwość re­pli­ki, możliwość wejścia z nimi w dia­log jest przez nie przedłużana, jak­by cier­pli­wie cze­kały na żywe słowo. Na­wet w epo­ce, w której umar­li są pośpiesz­nie usu­wa­ni z pola wi­dze­nia, każdy, kto tego za­pra­gnie, może podjąć za­wie­szo­ny dia­log, zacząć z nimi roz­ma­wiać, każdy może wejść do opusz­czo­ne­go ar­chi­wum. Tu zaś Ril­ke ra­czej niż Ariès czy Vo­vel­le29 stać się po­wi­nien prze­wod­ni­kiem i mi­strzem.

Ril­ke albo Em­ma­nu­el Lévi­nas. Nie­wy­klu­czo­ne bo­wiem, że niektóre jego wy­po­wie­dzi na te­mat ludz­kie­go ob­li­cza oka­załyby się po­bu­dzające dla kogoś, kto – prze­ry­wając mil­cze­nie – zwróci się ku gip­so­wym od­le­wom, ja­kie zdej­mu­je się z twa­rzy zmarłym. Po­wierz­chow­ne i złudne po­do­bieństwo spra­wiło, że na­zwa­no te od­le­wy ma­ska­mi, choć prze­cież są to ra­czej twa­rze – praw­da, że nie­ru­cho­me, odwrócone od świa­ta, za­mknięte, lecz jed­nak twa­rze. Śmierć je zde­gra­do­wała, ode­brała im god­ność ob­li­cza. To twa­rze-rze­czy. Nie boją się już uśmier­cającego spoj­rze­nia in­nych, o którym Lévi­nas mówił w roz­mo­wie z Phi­lip­pe’em Nemo: „Kie­dy wi­dzi pan nos, oczy, czoło, podbródek i może je pan opi­sać, zwra­ca się pan ku bliźnie­mu jak ku przed­mio­to­wi”30. Ta­kie spoj­rze­nie utwier­dza te gip­so­we od­le­wy w sta­nie, w ja­kim – wpędzo­ne przez śmierć – i tak już się znaj­dują: w sta­nie uprzed­mio­to­wie­nia. Ale też  i n n e   s p o j r z e n i e  może je stamtąd wy­do­być.

Lévi­nas roz­wiałby za­pew­ne tego ro­dza­ju złudne na­dzie­je. Bo oto, jak twier­dzi, „epi­fa­nia twa­rzy jest żywa”31. Tym­cza­sem ma­ska pośmiert­na to twarz mar­twa – i to mar­twa podwójnie. Naj­pierw dla­te­go, że prze­stała być już miej­scem, w którym ob­ja­wiać by się mogła czy­jaś obec­ność, sko­ro ten ktoś – te­raz umarły, te­raz trup – prze­szedł od życia do nie-życia. A po­nad­to: ta i tak już bar­dzo mar­twa twarz zo­stała od­two­rzo­na po dru­giej stro­nie gra­ni­cy roz­dzie­lającej świat form żywych i nie­orga­nicz­nych. Gip­so­wa twarz o nie­ru­cho­mej po­wie­ce nie wie, co to śmierć, ale też nie wie, co to życie, będące do­meną zmien­ności. W jaki więc sposób – za­py­tałby Lévi­nas – Inny mógłby się w niej (dzięki niej) ob­ja­wić, a ob­ja­wiając, „uwol­nić od for­my, która go za­ra­zem uka­zu­je”32?

Istot­nie, podwójne od­dzie­le­nie ma­ski pośmiert­nej od życia (przez śmierć i przez pe­try­fi­kację) umiesz­cza ją „na zewnątrz”, poza świa­tem ludz­kiej so­li­dar­ności, poza re­lacją etyczną. Nie ob­ja­wia się w niej i dzięki niej Inny, nie jest ona – jak twarz – na­wie­dze­niem, nic nam nie mówi ani też nie nie­sie swe­go po­za­kon­tek­sto­we­go zna­cze­nia. Lecz czy ta mar­twa twarz uwięzio­na w nie­mej for­mie, twarz, która raz na za­wsze za­stygła, czy ta twarz jest nie­ma? Czy nikt (nic) w niej nie roz­brzmie­wa? Czy nie prze­ma­wia do nas w inny sposób? Czy jest tyl­ko ob­li­czem nicości?

Na próżno szu­ka­li­byśmy w ma­skach pośmiert­nych śladów In­ne­go. Jego już „tam” nie ma. Ma­ska pośmiert­na to twarz opusz­czo­na. Inny zo­stał z niej wywłasz­czo­ny przez śmierć. Ale i jej „tam” nie znaj­dzie­my. Cze­muż miałaby ona upodo­bać so­bie szczególnie to, a nie inne ob­li­cze, sko­ro kładzie się cie­niem na twa­rzach wszyst­kich zmarłych. Ma­ska pośmiert­na nie należy do ni­ko­go. To pu­ste miej­sce, zie­mia ni­czy­ja, którą każdy – kto żyw – może zawładnąć.

5

Drzwi