Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Sanato

Sanato

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63841-27-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sanato

Jesień 1931 roku. Do luksusowego sanatorium w Zakopanem przyjeżdża młody niemiecki lekarz Matys Dresler ze swoją narzeczoną, a zarazem pacjentką Irą, która ma być dowodem na skuteczność jego rewolucyjnej metody leczenia gruźlicy zastrzykami z płynnego złota. Ośmioro pensjonariuszy wyraża zgodę na udział w eksperymentalnej kuracji - wśród nich jest także młoda mężatka Nina. Ryzykowna chryzoterapia przynosi dobre wyniki... Przynajmniej do chwili, gdy w umysłach pacjentów nie zaczynają się ujawniać przerażające efekty uboczne, które wywołuje.

Autentyczne zapiski Niny Ostromęckiej, które prowadziła podczas tragicznego w skutkach medycznego eksperymentu, stały się podstawą powieści Marcina Szczygielskiego odsłaniającej mroczną tajemnicę krwawych wydarzeń nazwanych przez polskie gazety w 1932 roku "złotą gorączką Sanato".

Marcin Szczygielski stworzył horror, którego lektura wywołuje lodowaty dreszcz i przerażenie, niczym nie ustępujące tym, których możemy doświadczać, czytając książki mistrzów tego gatunku.

Polecane książki

Na jednym z rzeszowskich osiedli znaleziono zwłoki młodego chłopaka, który wyskoczył z szóstego piętra wieżowca. Wkrótce potem dochodzi do kolejnych samobójstw, które łączy ze sobą zagadkowy napis pełniący rolę swoistego listu pożegnalnego. Policja staje przed nie lada wyzwaniem. Prowadzący śledztwo...
Nowy Testament i Psalmy w najbardziej popularnym protestanckim przekładzie tzw. Biblii Warszawskiej. Przetłumaczone z języków greckiego i hebrajskiego przez Komisję Przekładu Pisma Świętego powołaną przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne w Warszawie (obecnie Towarzystwo Biblijne w Polsc...
Beata to pewna siebie, zdecydowana i energiczna osoba z wypracowanym systemem wartości i dużymi ambicjami. Jak każdy człowiek pragnęła przeżyć swoje życie jak najlepiej. Jednak jedna podróż i jedna rozmowa wystarczyły, aby zachwiać jej poczuciem wartości i udowodnić, że wobec siły przeznaczenia ...
Opowieść, będąca relacją z pobytu na Syberii niemal dzień po dniu, przenosi Czytelnika w końcówkę lat osiemdziesiątych. Oczami komendanta hufca wiernie oddaje wiejską i miejską radziecką rzeczywistość. „Sto gram to nie wódka, sto wiorst to nie odległość, sto rubli to nie pieniądz”... Co w Związku ...
Omówienie i prezentacja tekstów tłumaczonych z języka akadyjskiego (pismo klinowe). Na wybór składają się utwory o różnej wadze gatunkowej: od traktatów, pouczeń i przestróg moralnych, przez dysputy, po bajki i humoreski. Odpowiadają one tzw. biblijnej liter...
Przezabawna, słodko gorzka historia lekarza ginekologa, Augustyna Poniatowskiego, jego upiornej mamuśki, pani Piontek oraz kilku innych kobiet jego życia. Gertruda Poniatowska, de domo Piontek, to ekscentryczna kobieta, harpia i pirania, od której chcą trzymać się z daleka ci, których chciałaby ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Szczygielski

MAR­CIN SZCZY­GIEL­SKI

De­biu­to­wał w 2003 r. be­st­sel­le­rową po­wieścią PL-BOY, po­tem uka­zały się: Wio­sna PL-BOYa, Na­stur­cje i ćwoki, Far­foc­le namiętności.

W 2007 r. do księgarń tra­fił Be­rek, hi­sto­ria geja i przed­sta­wi­ciel­ki mo­he­ro­wych be­retów, których po­zor­nie nie łączy nic poza wza­jemną nie­na­wiścią. Książka na­tych­miast stała się be­st­sel­le­rem, a au­tor­ska ad­ap­ta­cja te­atral­na wyreżyse­ro­wa­na przez An­drze­ja Roz­hi­na z Ewą Ka­sprzyk i Pawłem Małaszyńskim w ro­lach głównych od kil­ku lat przy­ciąga tłumy widzów do war­szaw­skie­go te­atru Kwa­drat. Wiosną 2010 r. uka­zały się Bier­ki, dru­ga część cy­klu Kro­ni­ki nierówności za­początko­wa­ne­go przezBer­ka. Siódmą skie­ro­waną do do­rosłych czy­tel­ników po­wieścią Szczy­giel­skie­go jest opu­bli­ko­wa­ny w 2011 r. Po­czet Królo­wych pol­skich. Książka, której fabułę au­tor oparł na wątkach z życio­ry­su pol­skiej gwiaz­dy przed­wo­jen­ne­go kina Iny Be­ni­ty, w 2012 r. otrzy­mała no­mi­nację do na­gro­dy li­te­rac­kiej Srebr­ny Kałamarz.

Odrębnym roz­działem li­te­rac­kiej twórczości Szczy­giel­skie­go są po­wieści dla dzie­ci i młodzieży. Ko­lej­no uka­zy­wały się: Ome­ga, Za nie­bie­ski­mi drzwia­mi, Czar­ny Młyn oraz wy­da­ne w 2013 r. Cza­row­ni­ca piętro niżej i Arka Cza­su. Każda z nich do­cze­kała się licz­nych nagród i wyróżnień w kon­kur­sach li­te­rac­kich, przy­nosząc au­to­ro­wi między in­ny­mi dwu­krot­nie Grand Prix w kon­kur­sie im. Astrid Lind­gren or­ga­ni­zo­wa­nym w ra­mach ak­cji społecz­nej „Cała Pol­ska czy­ta dzie­ciom”, a także na­grodę Don­ga (wcześniej Dzie­cięcy Be­st­sel­ler Roku), tytuł Książki Roku 2010 przy­zna­ny przez polską sekcję IBBY oraz na­grodę Zie­lo­na Gąska 2013 Fun­da­cji im. Kon­stan­te­go Il­de­fon­sa Gałczyńskie­go.

Mar­cin Szczy­giel­ski jest także au­to­rem po­pu­lar­nych sztuk te­atral­nych, które z po­wo­dze­niem wy­sta­wia­ne są na sce­nach te­atrów miej­skich i ko­mer­cyj­nych w całym kra­ju.

W 2013 r. uka­zała się roz­bu­do­wa­na, bo­ga­to ilu­stro­wa­na mo­no­gra­fia żeńskie­go ze­społu wo­kal­ne­go Fi­li­pin­ki. Książka Fi­li­pin­ki – to my! Hi­sto­ria pierw­sze­go pol­skie­go girls­ban­du sta­no­wi w do­rob­ku au­to­ra wyjątkową po­zycję i jest mu szczególnie bli­ska, bo­wiem jedną z wo­ka­li­stek gru­py była mat­ka pi­sa­rza Iwo­na Racz-Szczy­giel­ska.

Książki au­to­ra:

dla do­rosłych:

• PL-BOY (2003)

• Wio­sna PL-BOYa (2004)

• Kuch­nia na ciężkie cza­sy (2004)

• Na­stur­cje i ćwoki (2005)

• Far­foc­le namiętności (2006)

• Be­rek (2007)

• Bier­ki (2010)

• Fu­rie i inne gro­te­ski (2011)

• Po­czet Królo­wych pol­skich (2011)

• Kal­las (2012)

• Fi­li­pin­ki – to my! (2013)

• Sa­na­to (2014)

dla młodzieży:

• Ome­ga (2009)

• Za nie­bie­ski­mi drzwia­mi (2010)

• Czar­ny Młyn (2011)

• Cza­row­ni­ca piętro niżej (2013)

• Arka Cza­su (2013)

• Tu­czar­nia mo­ty­li (2014)

sztu­ki te­atral­ne:

• Be­rek, czy­li upiór w mo­he­rze (2008)

• Wy­dmusz­ka (2009)

• Fu­rie (2010)

• Kal­las (2011)

• Sin­gle i re­mik­sy (2012)

• Ko­cha­nie na kre­dyt (2013)

Pro­jekt okładki i stron tytułowych

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Anna Na­stu­lan­ka

Do­ro­ta Ko­man

© Co­py­ri­ght by Mar­cin Szczy­giel­ski, 2014

© Co­py­ri­ght by Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS, 2014

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2014

Zdjęcie au­to­ra © Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN 978-83-63841-24-9

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KAŁUŻYŃSKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

zamówie­nia te­le­fo­nicz­ne: 22 614 28 34

zamówie­nia in­ter­ne­to­we: sklep@la­tar­nik.com.pl

e-mail:la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księgar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

oraz na nasz pro­fil na por­ta­lu Fa­ce­bo­ok

www.fa­ce­bo­ok.com/iw­la­tar­nik

Za­pisz się doKlu­bu Czy­tel­ni­ka La­tar­ni­ka DROPS

gwa­ran­tującego stałe zniżki na wszyst­kie na­sze książki, a na­wet pra­wo otrzy­my­wa­nia ich za dar­mo.

Więcej szczegółów: www.la­tar­nik.com.pl/drops

albo na­pisz do nas: drops@la­tar­nik.com.pl

War­sza­wa 2014Wy­da­nie I

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

(Duszę się)

– Duszę się! – chry­pię półgłosem.

Mój głos brzmi jak skrzek. Biegnę ko­ry­ta­rzem, uty­kam. Nie byłam jesz­cze w tym skrzy­dle, je­stem tego pew­na. W od­da­li (zbyt bli­sko) za mo­imi ple­ca­mi słyszę mia­ro­wy odgłos kroków Iry i dwóch in­nych nu­merów. Oni idą, my bie­gnie­my. A jed­nak nas do­ga­niają. Ko­ry­tarz przede mną się zwęża, ma­to­we kule szkla­nych lamp zwi­sają co­raz niżej. Rozbłyskują cho­ro­bli­wie pełgającym, mdłym światłem w ko­lo­rze ury­ny. Czub­kiem głowy do­ty­kam już pierw­szej z nich. Schy­lam się i biegnę, ku­leję. Jed­no płuco nie ra­dzi so­bie z gęstym, zatęchłym po­wie­trzem.

– Nu­siu… – Ira woła za mną śpiew­nie.

Jej głos roz­le­ga się tuż za moim uchem. Zachłystując się z prze­rażenia, spoglądam przez ramię, lecz za­ra­zem – zdaję so­bie sprawę, że to re­ak­cja hi­ste­rycz­na – chce mi się śmiać. Wręcz nie mogę po­wstrzy­mać chi­cho­tu, który od­bie­ra mi reszt­ki po­wie­trza… Ja­sna, połyskli­wa po­stać Iry ma­ja­czy w głębi ko­ry­ta­rza za nami. Gdzie są inne nu­me­ry? Dy­wan po­kry­wający podłogę w tym ob­cym, nie­zna­nym mi skrzy­dle bu­dyn­ku sta­je się co­raz bar­dziej miękki, grzęzną w nim moje ob­ca­sy. Na­gle po­ty­kam się i upa­dam na ko­la­na. Dłonie zagłębiają mi się w musz­tar­do­wym chod­ni­ku, który ugi­na się i rozstępuje pod mo­imi pal­ca­mi z obrzy­dli­wym mo­krym cmok­nięciem. Jest zim­ny i wil­got­ny, bije od nie­go fe­tor spleśniałych grzybów. Prze­szy­wa mnie dreszcz wstrętu, próbuję krzyknąć i oczy­wiście za­noszę się kasz­lem. Za wszelką cenę sta­ram się nad nim za­pa­no­wać i złapać od­dech. Łapa­nie od­dechu to moja spe­cjal­ność. Po­praw­ka: na­sza spe­cjal­ność.

– Wsta­waj! Wsta­waj! – hi­ste­rycz­nym pi­skiem po­na­gla mnie Do­rcia.

Do­pa­da do mnie, chwy­ta moją su­kienkę na kar­ku i ciągnie w górę. Jak to możliwe, że taka chu­dzi­na ma tyle siły? Su­kien­ka wpi­ja się pod pa­cha­mi, na­gle zapięcie pęka z trza­skiem. Gu­zi­ki strze­lają na boki, a ja czuję, że moje ubra­nie sta­je się luźniej­sze – chwi­lo­wa ulga. Adam spra­wił mi tę su­kienkę w Kra­ko­wie. Zakład na­zy­wał się Ewe­li­na.

– Wsta­waj! Kur­wać! Wsta­waj! – jęczy Do­rcia.

Umie­ram ze stra­chu, ale nadal nie mogę za­pa­no­wać nad śmie­chem, a to strasz­ne, wul­gar­ne słowo, które pada z jej ust, jesz­cze go potęguje. Kto by pomyślał, że grzecz­na, nie­win­na Do­rcia zna ta­kie słowo? Do­rcia, do której raz w mie­siącu wiśniową tatrą ze składa­nym, beżowym da­chem przy­jeżdża ele­ganc­ki papa, nie­odmien­nie przy­wożąc w po­da­run­ku dla córki równie ele­ganc­kie pudełko po­ma­dek Lindt z pierw­szorzędnej kra­kow­skiej cu­kier­ni. Papa Do­rci jest ogrom­nie postępowy – sam wpadł na po­mysł, by jego je­dy­na córka przyjęła eks­pe­ry­men­talną szcze­pionkę BCG (praw­dzi­wy przewrót w me­dy­cy­nie!). Postępowy, a jed­nak nie na tyle, aby to­le­ro­wał po­dob­ne słowa w ustach własne­go dziec­ka. Skąd też Do­rcia może je znać?

– Nu­siu…

Wresz­cie uda­je mi się wy­rwać ręce z oślizgłego chod­ni­ka – pusz­cza je z niechętnym mlaśnięciem. Pod­noszę dłonie do oczu, prze­ko­na­na, że będą uwa­la­ne brązo­wym, śmierdzącym szla­mem, w jaki zmie­nił się dy­wan wyściełający podłogę ko­ry­ta­rza. Ale nie. Moje ręce są czy­ste i różowe – jak śro­dek musz­li. Przyglądam im się w chwi­lo­wym zdu­mie­niu. W zagłębie­niach li­nii prze­ci­nających wnętrza dłoni lśnią drob­niut­kie kro­pel­ki potu. Są złote. Mówił, że je wy­da­li­my, ale nie sądziłam, że przez skórę. Pocę się złotem. Gdy­by mnie wy­de­sty­lo­wać, star­czyłoby może na kol­czyk. Albo na ko­ronkę zęba. Je­stem nie­znacz­nie cen­na.

– Na rany pana Boga je­dy­ne­go, wsta­waj! – Do­rcia szar­pie mnie za włosy.

Na­gle za­no­si się zna­jo­mym mo­krym kasz­lem, który brzmi tak, jak­by ktoś potrząsał ter­mo­fo­rem pełnym ki­sie­lu. Wresz­cie uda­je jej się od­krztu­sić śluz i splu­wa pa­cyną krwi na podłogę tuż obok mo­je­go ko­la­na. Z ulgą bie­rze od­dech – zbyt pośpiesz­nie jed­nak. Atak wra­ca.

– Nu­siu…

Głos Iry na­prawdę roz­le­ga się tuż za nami. Tem­pe­ra­tu­ra w ko­ry­ta­rzu wzra­sta szyb­ko, już pieką mnie po­licz­ki. Na­gle podłoga kołysze się pod mo­imi ko­la­na­mi, ścia­ny wokół trzeszczą, tynk pęka pod pożółkłymi, wy­brzu­szo­ny­mi nie­ocze­ki­wa­nie ta­pe­ta­mi. Zry­wam się na równe nogi, Do­rcia wciąż kasz­le zgięta wpół, opie­ra dłonie na udach. Chcę biec da­lej, ale ko­ry­tarz przede mną jest już tak wąski, że nie zmieściłabym się w nim na­wet bo­kiem.

– Nu­siu…

Do­go­ni­li nas – choć oni szli, a my biegłyśmy. Od­wra­cam się po­wo­li. Ira stoi tuż za moją to­wa­rzyszką, jest zupełnie naga, go­lu­sieńka. Złoto sączy się z porów jej skóry, spływa kro­pla­mi po odsłoniętych pier­siach, oka­la cienką strużką za­ska­kująco bla­de, małe, naprężone sut­ki i su­nie w dół po brzu­chu, zbie­rając się w zagłębie­niu pępka. Jest cała złota, ni­czym sta­ran­nie oczysz­czo­na z pa­ty­ny mosiężna sta­tu­et­ka. A może to tyl­ko pot, który w żółta­wym, nie­wy­raźnym świe­tle przy­brał ko­lor krusz­cu? Nie, prze­cież widzę wyraźnie. Za Irą stoją dwa po­zo­stałe nu­me­ry, od­dy­chają z wysiłkiem, gapią się na mnie pu­stym wzro­kiem. Obaj także są pra­wie nadzy. Ira le­ni­wym ge­stem od­gar­nia włosy z czoła i uśmie­cha się łagod­nie – nie­mal tkli­wie. Z ust wy­ry­wa mi się skrzek prze­rażenia.

Do­rcia jesz­cze jej nie wi­dzi. Wciąż za­no­si się mo­krym kasz­lem, krew płynie jej po bro­dzie. Długie war­ko­cze skaczą na boki; ma bar­dzo piękne włosy, choć sama nie jest ładna. Do­rcia skończyła do­pie­ro czter­naście lat, mogłaby jesz­cze kie­dyś wyład­nieć, szko­da, że nie zdąży. Lecz być może nie zdążyłaby tak czy siak, bez względu na to, jak postąpi za chwilę na­sza ko­cha­na, złota Ira.

Do­rcia przy­je­chała do nas pro­sto z Lu­be­ki, w ostat­nich cza­sach to pe­cho­we mia­sto – przy­najm­niej dla niej i dla in­nych dwu­stu pięćdzie­sięcior­ga dwoj­ga dzie­ci, które tak jak i ją za­szcze­pio­no eks­pe­ry­men­talną szcze­pionką prze­ciw gruźlicy (Cud No­wo­cze­snej Far­ma­ceu­ty­ki!). Wszyst­kie za­cho­ro­wały. Z tego, co mi wia­do­mo, do dziś zmarło sie­dem­dzie­siąt dwo­je, ale już za chwilę – mam prze­czu­cie gra­niczące z pew­nością i na­wet fisz­ka z mo­je­go fu­tu­ro­sko­pu jest tu zbędna – sta­ty­sty­ka będzie wy­ma­gała uak­tu­al­nie­nia. „Tra­ge­dia lu­bec­ka za­ta­cza kręgi”, a do tego trzy wy­krzyk­ni­ki. Do­bry tytuł, może nie na pierwszą stronę, ale na drugą już tak. Co­fam się bez­wied­nie o krok, tu chod­nik jest bar­dziej grząski. Moja pra­wa sto­pa za­pa­da się w nim aż po kostkę.

Na­gle Ira błyska­wicz­nym ru­chem chwy­ta Do­rcię za włosy (piękne). Widzę roz­sze­rzo­ne prze­rażeniem oczy dziew­czy­ny, bla­de tęczówki w sza­rym ni­ja­kim ko­lo­rze. Do­rcia nie jest ładna, co za­wsze było dla niej wiel­kim utra­pie­niem. Ale już nie będzie. Jej usta układają się w za­sko­czo­ne „o”. Okrągłe plac­ki ru­mieńców na po­licz­kach, okrągłe oczy, okrągłe usta. Wygląda ko­micz­nie, ni­czym po­stać z car­to­on sto­ry w do­dat­ku ki­no­wym wyświe­tla­nym przed właści­wym se­an­sem fil­mo­wym. Bez­sen­sow­nie trze­po­cze ra­mio­na­mi jak ptak z połama­ny­mi skrzydłami.

– Nu­siu – roz­ba­wio­nym, choć nie­co karcącym to­nem mówi do mnie Ira. – Nieład­nie. Na­prawdę.

Jej dłoń śmiga w górę, mdławe światło lamp od­bi­ja się w wąskim, podłużnym ostrzu, które trzy­ma w złotych pal­cach. Wzdy­cham głośno – znam ten przed­miot. Brzy­twa Ada­ma zagłębia się w gar­dle Do­rci i prze­ni­ka je z lep­kim świ­stem, zupełnie jak­by cięła masło, a nie ludzką tkankę. Nie­zwy­kle ostra brzy­twa, Adam ostrzył ją każdego dnia ran­kiem – przed­wczo­raj też. Nie­na­widzę tego przed­miotu, choć sam w so­bie jest wca­le ładny, kosz­tow­ny, ma rękojeść wykładaną kością z kła mor­sa. W do­dat­ku sama ją wy­brałam i kupiłam, oczy­wiście za pie­niądze Ada­ma. To była na­sza pierw­sza rocz­ni­ca, po­nie­wcza­sie zo­rien­to­wałam się, że ten ro­dzaj pre­zen­tu był złowróżbny i niewłaściwy, ale nikt mnie nie uprze­dził. Zresztą wte­dy jesz­cze i tak nie wie­rzyłam w przesądy, nie posłuchałabym. Nig­dy ni­ko­go nie słuchałam.

Przez se­kundę nic się nie dzie­je. Cięcie jest do­sko­na­le równe, wygląda jak cie­niut­ka, czer­wo­na nit­ka ople­cio­na wokół szyi, nie­dro­ga ozdo­ba. Ira pusz­cza dziew­czynę, od­su­wa się od niej miękkim ru­chem. Wte­dy Do­rcia od­rzu­ca głowę w tył i szcze­li­na się roz­sze­rza, otwie­ra ni­czym gro­te­sko­wy żabi pysk. Pod ni­ski su­fit ko­ry­ta­rza try­ska ma­low­ni­cza fon­tan­na ja­snej krwi – robi to wrażenie ta­niej sztucz­ki. Do­rcia bul­go­cze, jak­by ktoś wle­wał do słoja go­tujący się kroch­mal. Ten odgłos nie wy­do­by­wa się jed­nak z jej ust, ale pro­sto z rozpłata­nej szyi.

– No! – mówi Ira, przy­su­wa się zno­wu i po­now­nie wbi­ja brzytwę w krtań dziew­czy­ny.

Sa­na­to kur­czy się i roz­sze­rza w gwałtow­nym spa­zmie. Kołysze się nad nami, pod nami, wokół nas. Trzesz­czy, skrzy­pi, dud­ni, hu­czy. Nowe, zatęchłe ko­ry­ta­rze otwie­rają się tam, gdzie przed chwilą widać było tyl­ko so­lid­ne ścia­ny; zdep­ta­ne stop­nie schodów pro­wadzących do nie­ist­niejących wcześniej kon­dy­gna­cji bu­dyn­ku wyłaniają się na na­szych oczach wprost z podłogi, okna za­ra­stają tyn­kiem, bo­aze­rie pękają, a aor­ty rur ka­na­li­za­cyj­nych prze­ni­kają su­fi­ty.

Wy­trzesz­czam oczy, moje czyn­ne płuco usiłuje od­fil­tro­wać porcję tle­nu z ole­iste­go, zgniłego po­wie­trza. Co­fam się zno­wu o krok, ba­gni­sty chod­nik pusz­cza mój bu­cik z niechętnym, pełnym dez­apro­ba­ty cmok­nięciem. Do­rcia gubi równo­wagę, a jej głowa, nie­mal od­dzie­lo­na od kor­pu­su, od­chy­la się gro­te­sko­wo na ple­cy i odsłania otwar­ty, try­skający krwią przełyk. Ja­kież to myśli prze­bie­gają te­raz przez jej po­zba­wio­ny pod­par­cia mózg? Czy wzniosłe, udu­cho­wio­ne i istot­ne? Wątpię. Praw­do­po­dob­nie po­prze­sta­je na kon­tem­plo­wa­niu nie­co­dzien­nej sen­sa­cji, której właśnie doświad­cza. Gdy człowiek umie­ra, tyl­ko to zaprząta jego umysł, a eks­pre­so­wy fo­to­pla­sti­kon życio­wych wspo­mnień to je­dy­nie mit. Dziew­czyn­ka stoi jesz­cze kil­ka chwil, prze­chy­la się na bok, pro­stu­je, prze­chy­la w drugą stronę i na­gle upa­da na podłogę jak wo­rek wypełnio­ny zgniłą, roz­miękłą ce­bulą. Roz­le­ga się ci­che, nie­przy­zwo­ite bek­nięcie, gdy pod wpływem upad­ku z jej ciała ucho­dzi zbędne już po­wie­trze. Ira, naga i pozłoco­na, z za­in­te­re­so­wa­niem przygląda się za­krwa­wio­ne­mu ostrzu trzy­ma­nej w dłoni brzy­twy. Uda­je mi się wresz­cie za­czerpnąć tchu, napełniam płuco do gra­nic, wstrzy­muję od­dech na ułamek se­kun­dy i wrzeszczę z całej siły.

Jest 25 grud­nia 1931 roku, właśnie mamy Boże Na­ro­dze­nie.

Ale oczy­wiście wszyst­ko zaczęło się jakiś czas wcześniej.

ROZ­DZIAŁ INEL

Wto­rek, 13 paździer­ni­ka 1931 roku

Wcze­sne go­dzi­ny ran­ne przy­niosą pew­ne napięcie i nie na­dają się zupełnie do sto­sunków z oso­ba­mi wyżej stojącemi i wy­bit­ne­mi.

W miarę wzno­sze­nia się słońca nad ho­ry­zont sy­tu­acja za­cznie się po­pra­wiać. Południe dzi­siej­sze może przy­nieść po­wo­dze­nie w spra­wach do­tyczących sztu­ki i miłości, a także w in­te­re­sach, w zakłada­niu no­wych przed­siębiorstw, w załatwia­niu spraw urzędo­wych oraz w na­by­wa­niu ozdób.

Należy jed­nak za­cho­wać pewną ostrożność, gdyż go­dzi­na 16-ta nie­sie obiet­nicę roz­cza­ro­wań i podstępów, a po go­dzi­nie 18-tej również nie­ocze­ki­wa­nych nie­po­kojów. Do­pie­ro koło go­dzi­ny 21-ej za­zna­czy się zmia­na na lep­sze połączo­na z do­brym hu­mo­rem i wzro­stem za­in­te­re­so­wań ar­ty­stycz­nych.

Dnia dzi­siej­sze­go szczególnie strzec się należy: bar­wy fiołko­wej, agatów, kwiatów pur­pu­ro­wych, kruszców fałszy­wych jak tom­bak, osób o ru­dych brwiach i rzęsach oraz dużych ma­szyn.

Ob­ra­cam w pal­cach fiszkę, którą podała mi Nel, i nie bar­dzo wiem, co po­wie­dzieć.

– I co uważasz? – pyta pod­eks­cy­to­wa­na. – Przed­nie, nie sądzisz?

Fisz­ka ma roz­miar kar­ty wi­zy­to­wej, wy­dru­ko­wa­na jest na sztyw­nym kre­mo­wym kar­to­nie, na ja­kim lep­sze skle­py dru­kują zdaw­ko­we po­zdro­wie­nia i ślą je wraz z ra­chun­ka­mi opie­szałym, ale sza­no­wa­nym klien­tom. Odkładam kartkę na blat sto­li­ka obok spodka, na którym stoi moja filiżanka.

– Ory­gi­nal­ne – stwier­dzam po krótkim namyśle.

– Och, do­praw­dy! Prze­cież to tyl­ko za­ba­wa, nie róbże ta­kiej cierp­kiej miny – par­ska śmie­chem Nel. – Fu­tu­ro­sko­py to te­raz praw­dzi­wy szał w War­sza­wie, sama znam co naj­mniej trzy oso­by, które re­gu­lar­nie z nich ko­rzy­stają. Sądziłam, że cię to nie­co ro­ze­rwie.

– Dziękuję. Roz­ry­wa mnie ostat­nio coś in­ne­go – od­po­wia­dam z wy­szu­kaną uprzej­mością.

– Do­praw­dy? – ożywia się Nel­ka. – A cóż ta­kie­go? Czyżby może… Czy masz na myśli… Och!

Milk­nie i wyraźnie zmie­sza­na spogląda w las wi­docz­ny za ba­rierą we­ran­dy. Sądziłam, że wywołam złość, a naj­wy­raźniej spra­wiłam jej przy­krość. Na­tych­miast od­zy­wają się we mnie wy­rzu­ty su­mie­nia. Dla­cze­go je­stem wo­bec niej złośliwa? W końcu przy­je­chała tu, a nie mu­siała, bo prze­cież nig­dy nie byłyśmy so­bie zbyt bli­skie. Nie mogę po­wie­dzieć, żebym Nel nie lubiła, ale też nie da­rzyłam jej jakąś wyjątkową sym­pa­tią. Wy­da­wała mi się trochę płytka. Może się jed­nak myliłam?

– Wy­bacz mi – mówię i uśmie­cham się do niej. – Nie je­stem zła na cie­bie, tyl­ko na to… Wiesz.

– Chy­ba wiem. Wy­obrażam so­bie, że musi być ci… Wam trud­no. Po­tra­fię to zro­zu­mieć le­piej, niż mogłabyś przy­pusz­czać.

Przez krótką chwilę przygląda mi się z po­wagą, ale jej twarz szyb­ko roz­jaśnia się w uśmie­chu.

– I co myślisz? – pyta, wska­zując pal­cem pre­zent, który mi przy­wiozła.

Fu­tu­ro­skop ma roz­mia­ry śred­nie­go hu­mi­do­ra. Zro­bio­no go z drew­na pa­li­san­dro­we­go, choć z pew­nością to je­dy­nie for­nir. Skrzy­necz­ka wspie­ra się na czte­rech ku­li­stych nóżkach i w prze­ci­wieństwie do szka­tuły na cy­ga­ra nie ma wie­ka, lecz wąską szcze­linę we fron­to­wej ścian­ce oto­czoną wpusz­czoną w drew­no złotą nitką. To je­dy­na ozdo­ba, przed­miot jest za­ska­kująco no­wo­cze­sny – szczególnie jak na rzecz „ma­giczną”. Ru­cho­mym ele­men­tem obu­do­wy jest tyl­ko okrągły, wy­pukły przy­cisk obok szcze­liny, wy­ko­na­ny z białego ba­ke­li­tu imi­tującego kość słoniową i przy­po­mi­nający włącznik w pod­sta­wie lam­py elek­trycz­nej.

– Jak się go otwie­ra? – py­tam, przy­su­wając skrzynkę do sie­bie.

– Wca­le! – wyjaśnia Nel­ka sztucz­nie ożywio­nym to­nem. – Na tym po­le­ga sztucz­ka. Działa tyl­ko rok, a po­tem jest już do ni­cze­go.

– Rok?

– Są też ponoć fu­tu­ro­sko­py pięcio­let­nie, ale nie wi­działam ta­kie­go na własne oczy. Za­pew­ne muszą być nie­co większe. Ta­kie jak ten za­wie­rają trzy­sta sześćdzie­siąt pięć kart z wróżbami, po jed­nej na każdy dzień.

– Wy­star­czy więc na­cisnąć kla­wisz trzy­sta sześćdzie­siąt pięć razy, aby opróżnić fu­tu­ro­skop. – Wzru­szam ra­mio­na­mi. – Przy odro­bi­nie do­brej woli zajęłoby to go­dzinę, a nie cały rok.

– Kie­dy właśnie tak postąpić nie można i w tym sed­no tri­ku! Ten przy­cisk wca­le nie po­wo­du­je wy­su­nięcia się kar­ty, nie wiem właści­wie, po co go za­mon­to­wa­no. Apa­rat działa zupełnie in­a­czej. Zo­bacz.

Nela pod­no­si skrzynkę i ob­ra­ca ją do góry dnem. Pośrod­ku pod­sta­wy ster­czy małe mosiężne skrzy­dełko, ta­kie samo, ja­kim nakręca się sprężynę po­zy­tyw­ki.

– Wi­dzisz? Gdy otrzy­masz wróżbę na dany dzień, nakręcasz fu­tu­ro­skop. Dzięki temu do­sta­niesz ko­lejną, ale do­pie­ro po dwu­dzie­stu czte­rech go­dzi­nach. To me­cha­nizm ze­ga­ro­wy. Czy to nie za­baw­ne?

– Za­baw­ne.

Obok klu­czy­ka na­kle­jo­ny jest pro­stokątny bi­let:

Wie­deńskie To­wa­rzy­stwo Astro­lo­gicz­ne w Wied­niu

oraz

Sto­wa­rzy­sze­nie Ma­gicz­ne­go Pierście­nia w Ham­bur­gu

przed­sta­wiają naj­now­szy wy­na­la­zek

Pana Ed­mun­da Hert­za

Maga w stop­niu Trze­cie­go Pierście­nia

FU­TU­RO­SKOP

Przyczółek Ka­san­dry!

Nie­za­wod­na i je­dy­na me­to­da na to, by okpić nie­przy­chyl­ny Los

i wyjść cało z naj­bar­dziej podstępnych za­sa­dzek Opatrz­ności.

Gwa­rant Po­wo­dze­nia!

Sko­rzy­staj z doświad­czeń Naj­większe­go Ma­gi­ka na­szych czasów!

Prze­stań być śle­pym nie­wol­ni­kiem For­tu­ny!

Od­mień swe Prze­zna­cze­nie!

Poniżej mniej­szym li­te­ra­mi do­pi­sa­no:

Skarg, zażaleń, a tem bar­dziej zwrotów nie przyj­mu­je się.

Od­po­wie­dzial­ności nie po­no­si się.

Gwa­ran­cji nie udzie­la się.

We wszel­kich in­nych kwe­stiach pisać pod ad­res:

Ob­ser­wa­to­rium Astro­lo­gicz­ne

Ura­nia­stras­se 1, Wie­deń, Au­stria

Od­po­wie­dzi tyl­ko za za­li­cze­niem.

Przed­sta­wi­ciel­stwo han­dlo­we na Polskę:

Astral i S-ka, ul. Sze­ro­ki Zjazd 9, War­sza­wa

– Bar­dzo dużo wiel­kich li­ter i wy­krzyk­ników – oświad­czam. – A jesz­cze więcej za­strzeżeń.

– No prze­cież to tyl­ko za­baw­ka! – Nela tra­ci cier­pli­wość. – Nie chcesz, wy­rzuć.

– Ty też masz taki?

Nela po­chy­la się szyb­ko nad stołem i upi­ja łyk z filiżanki, mrucząc coś nie­zro­zu­mia­le.

– Słucham?

– Miałam – od­po­wia­da niechętnie. – Ale już nie mam.

– Sama nie wiem, czy bar­dziej nie­po­koi mnie ko­niecz­ność od­czy­ty­wa­nia tych nie­do­rzecz­ności, czy groźba, że mogłabym zacząć w nie wie­rzyć.

– To tyl­ko roz­ryw­ka! Spróbuj. Cóż ci to szko­dzi właści­wie? Co ty masz tu­taj do ro­bo­ty?

Tra­fiła w dzie­siątkę. Nie mam tu nic do ro­bo­ty. Nic a nic – poza przeżyciem, a ten cel w mo­jej sy­tu­acji jest nie­co, że tak to ujmę, wątpli­wy do osiągnięcia. Uśmie­cham się do niej zno­wu i opa­dam wy­god­nie na miękką po­duszkę fo­te­la. „Cóż ci to szko­dzi właści­wie?”. Życio­we mot­to Nel­ki, za­po­mniałam o tym jej fir­mo­wym wyrażeniu. Ro­mans, jaz­da na ka­ru­ze­li, wy­da­tek, skok do je­zio­ra – cóż mi szko­dzi właści­wie? Słyszałam to dzie­siątki razy i nie­mal za­wsze ko­men­to­wa­ne tymi słowa­mi sy­tu­acje kończyły się dla Neli nie­for­tun­nie. Ale cóż jej to szko­dzi? W końcu należy do jed­nej z naj­bo­gat­szych ro­dzin, ja­kie znam. Jeśli tyl­ko nie skręci kar­ku, to z każdej in­nej opre­sji wy­ku­pi się bez tru­du.

– Dziękuję – mówię.

Nel­ka wzru­sza ra­mio­na­mi, rzu­cając mi krótkie, ba­daw­cze i nie­co nie­spo­koj­ne spoj­rze­nie spod długich rzęs. Trwa ułamek se­kun­dy, pra­wie go nie za­uważam. Pra­wie.

– Ład­nie tu – stwier­dza Nela, od­wra­cając oczy.

– Bar­dzo.

Popołudnio­we słońce oświe­tla główną we­randę Sa­na­to i długi po­most do leżako­wa­nia, je­den z trzech, które wci­nają się głęboko w gęsty las za głównym bu­dyn­kiem. Ten jest najdłuższy, mówimy o nim „molo”. Sze­ro­ka drew­nia­na kładka wiodąca do­nikąd, a na niej rząd pro­stych, za­ska­kująco wy­god­nych leżaków wy­mosz­czo­nych płócien­ny­mi po­dusz­ka­mi w bla­doróżowe bądź sza­ro-tur­ku­so­we pasy. Dwa po­zo­stałe po­mosty – molo za­chod­nie i molo wschod­nie – są znacz­nie węższe i krótsze, służą ra­czej prze­chadz­kom lub uciecz­ce przed słońcem, gdy południo­we światło na­zbyt moc­no ogrze­wa środ­kową kładkę. Ma­low­ni­cze miej­sce, ta­kie, jak je opi­sa­no w barw­nym fol­de­rze re­kla­mo­wym. „Piękne wi­do­ki kojące duszę”. Do­staję już od nich wy­syp­ki, a je­stem tu za­le­d­wie czte­ry mie­siące. Niektórzy miesz­kają w Sa­na­to całymi la­ta­mi.

MY je­steśmy tu czte­ry mie­siące – po­pra­wiam się w myślach po krótkiej chwi­li.

– I cóż WY tu po­ra­bia­cie? – pyta Nela, kładąc, jak mi się wy­da­je, spe­cjal­ny na­cisk na to „wy”, zupełnie jak­by zaj­rzała mi do głowy.

– To, co widać – od­po­wia­dam. – Spa­ce­ru­je­my, jemy, leżymy i od­dy­cha­my. Od­dy­cha­my przede wszyst­kim.

– No tak. Ale są tu chy­ba roz­ryw­ki? W końcu to Za­ko­pa­ne. Muszą ja­kieś być!

– O, zdzi­wiłabyś się.

– A jak… – Nela sku­bie ner­wo­wo krawędź ser­we­ty leżącej na sto­li­ku. – Wiesz, jak się czu­jesz? To zna­czy, jak się czu­je­cie? Jak Adam?

– Bez zmian.

– Ale chy­ba jest jakaś po­pra­wa? Musi być!

– Zdzi­wiłabyś się – po­wta­rzam zgryźli­wie.

– Prze­cież was tu leczą!

– Nel­ciu, zmieńmy te­mat, proszę.

– A Adam?

– Żyje, jest. Cho­dzi, mówi, je i pije. I oczy­wiście od­dy­cha.

– Całe szczęście, że możecie być tu ra­zem…

– Nie możemy, ale mu­si­my. Gdy­by nie on, nig­dy by mnie tu nie było!

– Prze­cież jest two­im mężem. Na­wet gdy­byś ty nie miała… Gdy­byś nie za­cho­ro­wała, prze­cież chciałabyś być tu przy nim? Praw­da? Ja bym chciała z pew­nością! Gdy­bym miała męża.

– Moja dro­ga, małżeństwo dużo ład­niej się pre­zen­tu­je oglądane zza stołu pod­czas przyjęcia, niż wte­dy, gdy pa­trzysz na nie od środ­ka. Ale zde­cy­do­wa­nie wolałabym mówić o czymś in­nym. Co w War­sza­wie?

– Och. Nic no­we­go. Ale tyle się dzie­je! – wy­krzyknęła z ulgą Nela, roz­pro­mie­nio­na w jed­nej se­kun­dzie, bo i ją wyraźnie zmęczył nie­wy­god­ny te­mat. – Wy­obraź so­bie, Sab­niew­scy wpro­wa­dzi­li do to­wa­rzy­stwa śred­nią córkę. Pamiętasz ją może? Taka bla­da.

– Sab­niew­scy? – Na­zwi­sko brzmi zna­jo­mo, ale trud­no mi połączyć je ze wspo­mnie­niem twa­rzy.

– Ich syn zaręczył się z Dro­ho­biczówną, mu­sisz pamiętać! To był taki ślicz­ny skan­dal! Dro­ho­bicz – upew­nia się Nela. – Taki płaski, wy­mu­ska­ny i gładki jak ob­ra­ny mig­dał. Ak­sa­mit­ny szczur? Pamiętasz te­raz?

Sab­niew­scy, Dro­ho­bi­cze… Choć minęło za­le­d­wie kil­ka­naście ty­go­dni, mam wrażenie, jak­by mówiła o miesz­kańcach Atlan­ty­dy. Bo dla mnie to prze­cież była Atlan­ty­da, a ja sama byłam jej częścią. Całe wie­ki temu.

Nela pa­ple da­lej, śmieję się szcze­rze, bo jest za­baw­na. Złośliwa oczy­wiście, ale nie bar­dziej, niż ja bywałam. Nie bar­dziej, niż by­wają wszy­scy Atlan­ty­dzi.

Słońce stoi wy­so­ko po­nad linią drzew, lecz po­wie­trze jest rześkie, wyraźnie już je­sien­ne. Nie­ba­wem na­sta­nie zima, tu, w górach, przy­cho­dzi wcześnie. Ponoć to naj­lep­szy czas dla miesz­kańców Sa­na­to, choć ja nie­spe­cjal­nie cieszę się na krótkie dni i mro­zy. Lecz jeśli spad­nie na­prawdę duży śnieg, molo zo­sta­nie za­mknięte; to je­dy­na po­cie­cha.

Po piątej, krótko przed ko­lacją, Nela po­sta­na­wia wra­cać do Kra­ko­wa. Od­pro­wa­dzam ją do klombów za pod­jaz­dem, za­bie­ram fu­tu­ro skop ze sobą. Nie jest ciężki.

– Dziękuję, że przy­je­chałaś – mówię, gdy sta­je­my obok czar­ne­go auta, cze­kając na szo­fe­ra, który gna już w naszą stronę od bocz­ne­go wejścia.

Sadząc długi­mi su­sa­mi przez wy­sy­paną żwi­rem alejkę, do­pi­na w bie­gu gu­zi­ki. Przyglądam mu się obojętnie i na­gle czuję piekącą nie­na­wiść. Kie­dy ja mogłam tak pędzić? Śmiesz­ne, prze­cież to tyl­ko jakiś mar­ny szo­fe­rak, porównuję się z kimś ta­kim. Gdy pod­bie­ga bliżej, widzę, że ma za­ska­kująco har­mo­nij­ne rysy twa­rzy i jest wyjątko­wo przy­stoj­ny.

– Ślicz­ny, praw­da? – rzu­ca półgłosem Nela, a ja po­now­nie mam wrażenie, że czy­ta w mo­ich myślach. – Ma ta­kie moc­ne ra­mio­na…

Zda­wało mi się, że już nic mnie nie może za­szo­ko­wać, a jed­nak byłam w błędzie. Po­mi­jając majątek, ro­dzi­na Nel­ki po­sia­da herb, w do­dat­ku po­kry­ty od­po­wied­nią pa­tyną. Dziew­czy­na robi bez­czel­ne per­skie oko na wi­dok mo­jej miny, uno­si lek­ko ru­da­we brwi i wzru­sza ra­mio­na­mi.

– A cóż mi to szko­dzi właści­wie? Nie za­po­mnij go nakręcać, to bar­dzo ważne – lek­ko do­ty­ka fu­tu­ro­sko­pu dłonią obciągniętą w miękką koźlęcą skórkę bar­wioną na ko­lor fiołków.

Szyb­ko cofa rękę, a ja przy­po­mi­nam so­bie o drew­nia­nej skrzy­necz­ce, którą ści­skam pod pachą.

– Ach, tak… – Nie mogę ode­rwać oczu od szo­fe­ra, który pod­bie­ga do nas i z nie­co bez­czel­nym, łobu­zer­skim uśmie­chem otwie­ra drzwi auta przed Nelką. – Mówiłaś, że ty już nie masz swo­je­go fu­tu­ro­sko­pu?

– Nie, nie mam. – Nela zgrab­nym ge­stem zdej­mu­je ka­pe­lusz, z non­sza­lancją wrzu­ca go do wnętrza auta, wsia­da i mości się na skórza­nej ka­na­pie.

W srebr­nym uchwy­cie tuż obok okna tkwi szkla­ny fla­kon ze wspa­niałym pur­pu­ro­wym nar­cy­zem. Kwiat wygląda na sztucz­ny, ale do­strze­gam wodę, którą do połowy wypełnio­na jest fiol­ka. Nie wsta­wio­no by prze­cież je­dwab­ne­go czy pa­pie­ro­we­go kwia­tu do wody.

– Ze­psuł się? Czy prze­po­wied­nie się wy­czer­pały? – py­tam.

– Och, nie. Wiesz, nie miałam głowy do tego, tyl­ko się u mnie mar­no­wał – mówi szyb­ko Nela. – Oddałam go.

Do­pie­ro po pew­nym cza­sie domyślę się komu.

Auto odjeżdża. Spod sze­ro­kich opon strze­la żwir, je­den z ka­myków boleśnie ude­rza mnie w ko­la­no.

Nela od­wra­ca się i pa­trzy na mnie przez owal­ne tyl­ne okno. Widzę jej jasną twarz oto­czoną mie­dzia­ny­mi fa­lującymi włosa­mi – na tle ciem­ne­go wnętrza auta wygląda jak od­dzie­lo­na od ciała. Ma­ria An­to­ni­na. Unoszę rękę i ma­cham na pożegna­nie, ale nie od­wza­jem­nia ge­stu. Przygląda mi się tyl­ko poważnym wzro­kiem, ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi i usta­mi zaciśniętymi w wąską kreskę. Po chwi­li sa­mochód skręca i zni­ka między drze­wa­mi. Opacz­nie biorę to spoj­rze­nie za wy­raz tro­ski o mnie i do­chodzę do wnio­sku, że Nel nie jest wca­le płytka, a może je­dy­nie trochę lek­ko­myślna. Da­le­ki war­kot mo­to­ru cich­nie co­raz bar­dziej i wresz­cie milk­nie. Ci­sza spa­da na mnie jak ka­mień i robi mi się chłodno.

Wol­nym kro­kiem ru­szam w stronę główne­go wejścia. Sa­na­to wzno­si się przede mną ciemną bryłą – o tej po­rze słońce oświe­tla po­mo­sty do leżako­wa­nia, front jest ocie­nio­ny. Choć sa­na­to­rium zo­stało zbu­do­wa­ne za­le­d­wie dwa­dzieścia lat temu, zde­cy­do­wa­nie nie jest – jak by to ujęła Nel – mo­dern. Fa­sa­da nie trzy­ma na­wet cha­rak­te­ru mi­nio­ne­go fin de siècle’u ani które­go­kol­wiek z mod­nych daw­niej stylów „neo”. Sze­ro­ki, pro­stokątny bu­dy­nek spra­wia wrażenie kloc­ka ozdo­bio­ne­go na siłę do­kle­jo­ny­mi bal­ko­na­mi, pi­la­stra­mi fałszy­wych ko­lumn i nie­pro­por­cjo­nal­nie wy­so­kim, łama­nym da­chem piątej kon­dy­gna­cji z dwie­ma przy­sa­dzi­sty­mi man­sar­da­mi po le­wej i pra­wej stro­nie. Ele­wa­cja otyn­ko­wa­na jest tyl­ko do wy­so­kości pierw­sze­go piętra, a powyżej, aż do krawędzi da­chu, czer­wie­nią się cegły – roz­pacz­li­wa próba ra­to­wa­nia pro­por­cji gma­chu, która o tej po­rze dnia, gdy fron­ton to­nie w mro­ku, tra­ci na­wet po­zo­ry ce­lo­wości.

Przy­staję na krawędzi cie­nia rzu­ca­ne­go przez Sa­na­to, przekładam fu­tu­ro­skop pod dru­gie ramię i szczel­niej owi­jam się sza­lem. Gdy­by sfo­to­gra­fo­wać ten kom­pleks z po­wie­trza, ob­ja­wiłby swój praw­dzi­wy kształt to­por­ne­go trójzębu, którego pod­stawę sta­no­wi główny bu­dy­nek, ostrza – skie­ro­wa­ne na południe drew­nia­ne po­mo­sty wbi­te w lasy po­ra­stające gęsto górskie zbo­cze, na­to­miast rękojeść – długi, pro­sty żwi­ro­wa­ny dzie­dzi­niec pro­wadzący do wejścia. Jak mogę ocze­ki­wać, że po­czuję się tu le­piej, sko­ro to miej­sce działa na mnie tak przytłaczająco?

Na­bie­ram tchu – na tyle, na ile po­zwa­lają mi płuca – i wkra­czam w cień Sa­na­to. Nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie roz­le­ga się słaby gong in­for­mujący o tym, że obiad zo­sta­nie po­da­ny za kwa­drans. Piętnaście mi­nut to czas dla nas, byśmy zdążyli się prze­brać i przy­go­to­wać do posiłku – jed­ne­go z pięciu, które nam tu ser­wują każdego dnia. To też mnie przygnębia, ten przy­mus bez­u­stan­ne­go je­dze­nia, zupełnie jak­byśmy byli tu­cze­ni, a nie kar­mie­ni. Taka die­ta nie przy­no­si żad­nej po­pra­wy, tyl­ko ociężałość. Przy­brałam na wa­dze, nie­ba­wem będę mu­siała pro­sić o sprowa­dzenie kraw­co­wej. Sami so­bie przy­spa­rzają pra­cy, bo obsługa ma większy kłopot z wy­pro­wa­dza­niem zwłok. W Sa­na­to nie za­in­sta­lo­wa­no wind, nie­bosz­czyków trze­ba wy­no­sić po scho­dach.

*

Okna na­sze­go po­ko­ju i należący do nie­go frag­ment długie­go bal­ko­nu wy­chodzą na południe. Przez pierw­sze dni po­by­tu w Sa­na­to od­ru­cho­wo zaciągałam wie­czo­ra­mi sto­ry, ale prze­cież to zby­tecz­ne. Bal­ko­ny są po­dzie­lo­ne pa­ra­wa­na­mi i tyl­ko akro­ba­ta mógłby się przez nie prze­do­stać, by zaj­rzeć do po­miesz­cze­nia; a któż mógłby nas podglądać z dwo­ru? Sar­ny i wie­wiórki? Je­dy­ne, co widać z okien, to wznoszące się stro­mo za­le­sio­ne zbo­cza – za­trzy­maną w bie­gu czar­no­zie­loną falę. Gdy wiatr kołysze ko­ro­na­mi świerków, oglądane z od­da­li lasy na­prawdę wyglądają jak za­stygłe mo­rze, a Sa­na­to sta­je się okrętem, którego wąski drew­nia­ny dziób, oświe­tlo­ny bla­dy­mi lam­pa­mi elek­trycz­ny­mi, z bez­sen­sowną, otwartą ro­tundą na krańcu, nie­ustan­nie próbuje się wspiąć na nie­bo­tycz­ny grzbiet czar­nej fali. Z każdym dniem od­da­la­my się od na­szej Atlan­ty­dy. A co sta­no­wi cel tej podróży? Nie ma po­wro­tu, przed nami króle­stwo Ha­de­su. Może Styks jed­nak nie jest rzeką, lecz mo­rzem? W na­szych cza­sach wszyst­ko sta­je się co­raz większe, nic za­tem dziw­ne­go, że Cha­ron za­mie­nił łódź na li­nio­wiec, a dru­gi brzeg Styk­su gi­nie za ho­ry­zon­tem… Boże święty, czy te pre­ten­sjo­nal­ne roz­ważania na­prawdę uro­dziły się mo­jej głowie? Naj­wy­raźniej co­fam się w roz­wo­ju umysłowym. Osza­leję tu. A wte­dy per­spek­ty­wa ozdro­wie­nia (cuda się zda­rzają) na­gle sta­nie się prze­rażająca.

Sia­dam na łóżku, które ma zbyt twar­dy ma­te­rac i którego sztyw­ne przeście­radła – choć do­bre­go ga­tun­ku – ko­jarzą mi się ze szpi­talną pościelą. Ob­ra­cam fu­tu­ro­skop i nakręcam sprężynę me­cha­ni­zmu ze­ga­ro­we­go, bo „cóż mi to szko­dzi”. Przy­kry me­ta­licz­ny trzask ob­ra­cających się we wnętrzu pudełka kółek zęba­tych brzmi jak se­ria strzałów. Po­win­niśmy spra­wić so­bie ra­dio, by jakoś zmącić tę mar­twotę, ale po pierw­sze, od dzie­siątej obo­wiązuje tu ci­sza noc­na, a po dru­gie – i ważniej­sze – do Sa­na­to z rzad­ka tyl­ko do­cie­ra sy­gnał rozgłośni. Pa­te­fon mógłby być roz­wiąza­niem, ale trze­ba by wydać majątek na płyty.

Adam wciąga piżamę za płócienną zasłoną, która wy­dzie­la kąt umy­wal­ni – ten szorst­ki sze­lest ko­ja­rzy mi się z odgłosem pełza­nia. Zupełnie jak­by po leśnym po­szy­ciu czołgał się po­kry­ty ostrą sierścią wąż – dla­cze­go nie? Jeśli teo­ria Dar­wi­na jest prawdą (w co wierzę, bo tra­fia do mnie jej lo­gi­ka), to dro­ga roz­wo­ju ga­tunków mu­siała zakręcać mi­liar­dy razy, a większość od­bie­gających od niej bocz­nych ścieżek wiodła na ma­now­ce. Kre­acjo­nizm tego nie do­pusz­cza, według nie­go kon­cep­cja porośniętego sierścią węża byłaby he­rezją – ta myśl spodo­bałaby się Jan­ko­wi. Zasłona roz­su­wa się gwałtow­nie przy wtórze głośnego hur­go­tu mosiężnych kółek, a ja mi­mo­wol­nie pod­ska­kuję z prze­stra­chu. Naciągnięta sprężyna fu­tu­ro­sko­pu jęczy ostrze­gaw­czo. Adam w gra­fi­to­wej je­dwab­nej piżamie idzie pro­sto w stronę swo­je­go łóżka.

– Nie chodź boso – mówię. – Tyle razy cię pro­siłam.

Bez słowa od­gar­nia pled rozście­lo­ny na ma­te­ra­cu, sta­ran­nie składa go w kostkę. Przy­my­kam na ułamek se­kun­dy po­wie­ki i no­sem wciągam po­wie­trze. Otwie­ram oczy i wy­pusz­czam po­wie­trze usta­mi. Adam od­gar­nia kołdrę, pro­stu­je się, rzu­ca złożony pled na podłogę i sia­da na przeście­ra­dle. Mało zo­stało z tam­te­go mężczy­zny, który upo­rczy­wie przy­syłał mi… Co to było? Ciast­ka? Kwia­ty? Marszczę czoło i próbuję so­bie przy­po­mnieć. Nasz ślub odbył się dwa lata temu, Adam sta­rał się o mnie po­nad rok. Wszyst­ko działo się tak nie­daw­no, ale mam wrażenie, że usiłuję przy­wołać z pamięci opo­wieść zasłyszaną w dzie­ciństwie, a nie własne wspo­mnie­nia.

Mój mąż spla­ta dłonie między roz­su­niętymi ko­la­na­mi, wbi­ja wzrok w „per­ski” dy­wan, którego fałszy­we po­cho­dze­nie zdra­dzają zbyt wy­ra­zi­ste de­se­nie i krzy­kli­we bar­wy. Od­dy­cha przez usta, co na­da­je jego pociągłej, za­pad­niętej twa­rzy nie­co ga­pio­wa­ty, dzie­cin­ny wy­raz. Na­gle odchrząkuje raz i dru­gi, a po­tem za­no­si się mo­krym, szla­mia­stym kasz­lem. Wciąż kaszląc, otwie­ra szu­fladę noc­ne­go sto­li­ka i wyj­mu­je z niej fla­kon splu­wacz­ki. Spraw­nym ru­chem odkręca ko­rek i uno­si płaską bu­telkę do ust. Od­wra­cam głowę. Iden­tycz­nym ge­stem sięgał kie­dyś po pier­siówkę, z którą nig­dy się nie roz­sta­wał. Do­pie­ro po ślu­bie zo­rien­to­wałam się, że od początku na­szej zna­jo­mości wciąż był na lżej­szym bądź solidniej­szym rau­szu, a ja nig­dy nie miałam oka­zji się prze­ko­nać, ja­kim jest człowie­kiem, gdy nie pije. Wy­trzeźwiał pod­czas mie­siąca mio­do­we­go, co przy­niosło mi nie­ocze­ki­wa­ne, a znaczące roz­cza­ro­wa­nie jego osobą. Nie, nie mam na myśli tego, że pod wpływem al­ko­ho­lu Adam sta­je się bar­dziej ru­basz­ny, błysko­tli­wy i skłonny do śmie­chu (choć taki wówczas jest). Pi­cie do­da­je mu siły, bez tego wspo­ma­ga­nia słab­nie. Mężczy­zna po­wi­nien – na­wet w na­szych sza­lo­nych cza­sach – sta­no­wić opokę małżeństwa, a nie być bier­nym pasażerem, który bez sprze­ci­wu od­da­je ster w ręce ko­bie­ty. Szczególnie tak młodej jak ja, choć aku­rat sa­mo­dziel­nej, bo zaj­mo­wałam się in­te­re­sa­mi ro­dzi­ny od śmier­ci ojca tuż po mo­ich szes­na­stych uro­dzi­nach. Może to go do mnie przy­ciągnęło? Moja nie­za­leżność? Tyle że mnie samą męczyła. Wy­chodząc za mąż, li­czyłam na ulgę, ale nic się nie zmie­niło. Stra­ciłam je­dy­nie dzie­wic­two, co oka­zało się znacz­nie mniej istot­ne, niż sądziłam wcześniej, i ra­czej mniej zaj­mujące, niż su­ge­ro­wały moje bar­dziej doświad­czo­ne koleżanki.

Adam zakręca splu­waczkę i odkłada ją na blat noc­nej szaf­ki. Kładzie się, owi­ja szczel­nie kołdrą (w po­ko­ju jest zim­no). Od­wra­ca się ple­ca­mi do mnie, twarzą do ścia­ny.

– Do­bra­noc – mówię.

Mil­czy, a po dłuższej chwi­li mru­czy coś nie­zro­zu­mia­le pod no­sem i wzdy­cha. Od­sta­wiam fu­tu­ro­skop na ko­modę i staję przed oknem. Przez rzadką siatkę fi­ra­ny widzę swo­je nie­wy­raźne od­bi­cie w szy­bie, za którą pa­nu­je nie­prze­nik­nio­na ciem­ność, bo lam­py oświe­tlające molo są stąd nie­wi­docz­ne. W złotej japońskiej piżamie ozdo­bio­nej czer­wo­ny­mi ma­ka­mi wyglądam nie­co jak cyr­ko­wy błazen, lep­sza byłaby sta­roświec­ka ko­szu­la noc­na, choćby i z obrębio­ny­mi ko­ronką fal­ba­na­mi… Ale po co właści­wie? Nikt poza Ada­mem nie ogląda mnie w stro­ju do spa­nia, a on prze­cież mnie już nie do­strze­ga. Poza tym piżamy są znacz­nie wy­god­niej­sze i cie­plej­sze. Oczy­wiście jest mi przy­kro. Czuję do nie­go za­ra­zem tkli­wość i niechęć; bu­dzi moją złość, ale i troskę. Trująca mie­szan­ka, tym gor­sza, że bar­dzo się pil­nuję, aby nie po­znał tych uczuć. Boję się, że mogłoby to go po­pchnąć do ja­kie­goś osta­tecz­ne­go kro­ku. Wiem, że już go roz­ważał i być może wciąż bawi się myślą o tym, by skończyć ze sobą. Gdy­by pił, byłoby le­piej, ale – choć w określo­nych daw­kach al­ko­hol jest wręcz za­le­ca­ny przez le­ka­rzy pa­cjen­tom ta­kim jak my – Adam już po nie­go nie sięga. Po­dej­rze­wam, że w ten sposób sam sie­bie ka­rze, od­ma­wiając so­bie cze­goś, co tak lubi – to on za­cho­ro­wał pierw­szy. Gdy­by zde­cy­do­wał się zasięgnąć mo­jej opi­nii, miałabym co naj­mniej setkę po­mysłów na cie­kaw­sze ro­dza­je po­ku­ty dla nie­go, ale nie­ste­ty nie umie o tym ze mną mówić. Wiem, zadręcza się po­czu­ciem winy, że przez nie­go za­cho­ro­wałam, ale nie zda­je so­bie spra­wy, że to jego po­czu­cie winy wy­czer­pu­je mnie moc­niej i szyb­ciej niż cho­ro­ba, która zja­da moje płuca. Można by od­nieść wrażenie, jak­bym to ja była wszyst­kie­mu win­na – on za­cho­wu­je się jak ofia­ra. Wolałabym nie być tak wy­ro­zu­miała, wolałabym nie poj­mo­wać, co na­prawdę kry­je się za jego po­stawą – mogłabym so­bie, do diabła, na to po­zwo­lić, do­pie­ro co skończyłam dwa­dzieścia je­den lat! Wciąż je­stem młoda, mam pra­wo nie wie­dzieć i po­zwa­lać so­bie na skraj­ne oce­ny, wi­dzieć tyl­ko białe i czar­ne, bo ta­kie są przy­wi­le­je młodości! Mogłabym wte­dy go znie­na­wi­dzić i od­rzu­cić współczu­cie, co z pew­nością byłoby dla mnie ko­rzyst­niej­sze. Zdążyłam się już prze­ko­nać, że nie­na­wiść daje więcej siły niż miłość, a na złości można da­lej za­je­chać niż na do­bro­ci. Tyle tyl­ko, że ja, nie­ste­ty, ro­zu­miem, dlacze­go Adam jest taki, jaki jest. A co gor­sza, nadal go ko­cham, choć może w moim uczu­ciu więcej jest dziś po­piołu niż ognia.

– Śpij do­brze – mówię więc jak­by nig­dy nic, a po­tem sama się kładę i okry­wam kołdrą, choć wca­le nie czuję sen­ności.

ROZ­DZIAŁ IICHA­RON

Środa, 14 paździer­ni­ka 1931 roku

Już po go­dzi­nie 9-tej możemy być narażeni na ja­kieś za­wo­dy, złudze­nia roz­wia­ne lub też ze­tknięcie się z ludźmi nie­zasługującymi na za­ufa­nie, którzy za­pragną wy­ko­rzy­stać naszą łatwo­wier­ność.

Wpraw­dzie gor­szy nastrój, który może się za­zna­czyć koło go­dzi­ny 11-tej, później ustąpi, ale na ogół dzień nie na­da­je się do załatwia­nia spraw ważnych. Wkrótce przed go­dziną 13-tą będzie się ma­ni­fe­sto­wać nowa dys­har­mo­nij­na pas­sa życio­wa, która może nas na­ra­zić na nie­ocze­ki­wa­ne nie­po­ko­je, za­wo­dy, nie­po­ro­zu­mie­nia z ob­cy­mi.

Wie­czo­rem ujem­ne działania wpływów ko­smicz­nych nie­co osłabną, jed­nak zły nastrój to­wa­rzy­szyć nam będzie do późnych go­dzin.

W dniu dzi­siej­szym wy­strze­gać się należy: bar­wy sza­rej i błękit­nej, pereł, po­miesz­czeń wie­lokątnych, pod­da­szy i fa­cjat, ścieżek leśnych, osób nad­mier­nie ożywio­nych oraz ptaków, ze szczególnym uwzględnie­niem tych drob­niej­szych.

Wyj­muję ter­mo­metr z ust i odkładam go na tackę zo­sta­wioną przez pielęgniarkę na sto­li­ku. Leży już na niej ter­mo­metr Ada­ma – wiem, że ma wy­soką gorączkę, ale i tak nie do­wiem się jaką, bo na­sze ter­mo­metry to śle­pa­ki – nie mają po­działki, niezbędny do od­czy­ta­nia wska­zań urządze­nia sza­blon znaj­du­je się w po­ko­ju pielęgnia­rek. Nie do końca ro­zu­miem ten oby­czaj, praw­do­po­dob­nie ktoś kie­dyś ma­ni­pu­lo­wał swo­im mier­ni­kiem, obniżając bądź sztucz­nie pod­nosząc słupek rtęci. Ale cze­mu miałoby to służyć? Być może ten ktoś chciał, aby wszy­scy sądzi­li, że zdro­wie­je, a być może prze­ciw­nie – zdro­wiejąc, chciał stwo­rzyć po­zo­ry postępującej cho­ro­by. Cóż mnie to zresztą ob­cho­dzi? Właści­wie to na­wet ko­rzyst­ne, gdy­bym gorączko­wała sil­niej niż za­zwy­czaj, cóż dałaby mi taka in­for­ma­cja poza prze­stra­chem? A co by mi dało, gdy­bym wie­działa, że sil­niej gorączku­je Adam? Nic z tym nie mogę zro­bić. Jeśli będzie na­prawdę źle, do ak­cji wkroczą pielęgniar­ki i dok­to­rzy. Albo ksiądz. Być może o to właśnie cho­dzi, dla­te­go ter­mo­metry są ślepe – nie­wie­dza bywa błogosławieństwem.

Z gry­ma­sem niechęci na twa­rzy po­now­nie od­czy­tuję drob­ny druk wróżby. Nie dzi­wi mnie, że Nel roz­stała się ze swo­im fu­tu­ro­sko­pem – co to za przy­jem­ność czy­tać ta­kie prze­po­wied­nie? Czy nie po­win­ny ra­czej do­pin­go­wać człowie­ka do opusz­cze­nia łóżka, niż go do tego zniechęcać? Jed­no, co słuszne w tej wróżbie, to za­po­wiedź za­wo­du późnym ran­kiem. Mija właśnie dzie­wiąta i rze­czy­wiście od­czu­wam roz­cza­ro­wa­nie – za­po­wiedzią, którą wy­pluł z sie­bie fu­tu­ro­skop. Poza tym me­cha­nizm urządze­nia jest naj­wy­raźniej ze­psu­ty. Nel twier­dziła, że po nakręce­niu sprężyny ko­lej­na kar­ta wy­su­nie się z fu­tu­ro­skopu po dwu­dzie­stu czte­rech go­dzi­nach, a tym­cza­sem dziś fisz­ka po­ja­wiła się w chwi­li, gdy wróciłam ze śnia­da­nia i dokończyłam po­ranną to­a­letę. Kar­ta zo­stała więc uwol­nio­na po za­le­d­wie sied­miu go­dzi­nach. Drę fiszkę na kawałki i po krótkim namyśle nakręcam urządze­nie po­now­nie – jeśli rze­czy­wiście jest uszko­dzo­ne, następna wróżba po­ja­wi się przed wie­czo­rem, a ja z czy­stym su­mie­niem będę mogła wy­rzu­cić to pudło.

Zmie­niam brązowe wełnia­ne pończo­chy na je­dwab­ne, za­rzu­cam żakiet, wy­chodzę na ko­ry­tarz i po pięciu mi­nu­tach je­stem w za­chod­niej części Sa­na­to, piętro niżej. Adam cze­ka już pod ga­bi­ne­tem Che­ro­na, czy­li na­sze­go główne­go dok­to­ra Ho­ra­ce­go Kli­to­wi­cza. Kli­tuś Baj­duś, jak ma­wia o nim Ja­nek, lo­ka­tor po­ko­ju nu­mer 48 na dru­gim piętrze. Na ogół to prze­zwi­sko bu­dzi moją wesołość, ale nie te­raz. Adam jest bla­dy jak wosk, a pla­my cho­ro­bli­wych ru­mieńców tyl­ko pod­kreślają sza­ry od­cień jego skóry. Tuż pod linią sta­ran­nie za­cze­sa­nych na pra­wy bok ciem­nych, gęstych włosów, tuż pod kreską ide­al­nie pro­ste­go prze­działka do­strze­gam kro­pel­ki potu. To ob­jaw wyższej niż za­zwy­czaj gorączki albo zde­ner­wo­wa­nia. Chy­ba jed­nak zde­ner­wo­wa­nia – Adam cia­sno zawiązał kra­wat pod kołnie­rzem śnieżno­białej ko­szu­li, tu na ogół re­zy­gnu­je z tego ele­men­tu gar­de­ro­by, którego szcze­rze nie cier­pi. Być może boi się roz­mo­wy z Kli­to­wi­czem lub też wiąże z nią wielką na­dzieję. Jed­no i dru­gie jest po­zba­wio­ne sen­su. Adam nie ma szans na wy­zdro­wie­nie. Je­stem tego świa­do­ma, ale i tak się łudzę, że jest in­a­czej, i gdy tyl­ko mogę, kar­mię na­dzieją także jego. Poza szczęściem i wro­dzoną siłą or­ga­ni­zmu do wy­zdro­wie­nia po­trzeb­ne są wola i pra­gnie­nie, a tych Ada­mo­wi brak. Bar­dzo chciałabym się mylić, wiem jed­nak, że ra­czej prędzej niż później zo­stanę wdową. To nie­ocze­ki­wa­ne prze­myśle­nie, po raz pierw­szy tak ja­sno spre­cy­zo­wa­ne, wywołuje we mnie nie­mal szok. Uśmie­cham się więc do Ada­ma po­spiesz­nie i sztucz­nie wesołym, rozświer­go­ta­nym głosem pra­wie wy­krzy­kuję:

– Go­to­wy? Wyglądasz do­sko­na­le! Niesłycha­nie ci, mój dro­gi, do twa­rzy w tym kra­wa­cie, no, do­praw­dy!

Pu­kam w ma­tową szybę prze­szklo­nych drzwi. W ga­bi­ne­cie roz­le­gają się szyb­kie kro­ki, trzask za­my­ka­nej szu­fla­dy, sze­le­sty, a po kil­ku­na­stu se­kun­dach dok­tor pro­si nas do środ­ka. Na­ci­skam wy­tartą mosiężną klamkę.

*

Kli­tuś sie­dzi za sze­ro­kim biur­kiem, którego narożniki są za­okrąglo­ne – ae­ro­dy­na­micz­ne, choć ra­czej trud­no się spo­dzie­wać, aby me­bel kie­dy­kol­wiek mu­siał w przy­spie­szo­nym tem­pie po­ko­ny­wać opór po­wie­trza i szy­bo­wać w prze­stwo­rzach. Od paru lat wszyst­ko musi być ae­ro­dy­na­micz­ne, wy­oblo­ne i gład­kie ni­czym na­poczęta kost­ka mydła. To tyl­ko moda wywołana od­kry­cia­mi ae­ro­nau­tycz­ny­mi i mo­to­ry­za­cyj­ny­mi, zdaję so­bie z tego sprawę. Jed­nak sto­so­wa­nie roz­wiązań istot­nych pod­czas kon­struk­cji po­jazdów przy pro­jek­to­wa­niu me­bli czy sprzętów do­mo­wych po­zba­wio­ne jest sen­su. Sta­no­wi je­dy­nie pustą de­ko­rację – drażni mnie ta ab­sur­dal­ność, a także to, że sama nie po­tra­fię oprzeć się tej mo­dzie. Wiosną wy­mie­ni­liśmy od­bior­nik ra­dio­wy na ebo­ni­to­wy, przy­po­mi­nający kształtem maskę sa­mo­cho­dową, choć po­przed­ni phi­lips spi­sy­wał się zna­ko­mi­cie. Zda­wałam so­bie sprawę, że to prze­jaw próżności, ale i tak byłam za­chwy­co­na.

Na orze­cho­wym lśniącym bla­cie biur­ka stoi lam­pa przy­po­mi­nająca od­la­ny ze sta­li grzyb, obok leżą równiut­ko ułożone zie­lo­ne i kre­mo­we tecz­ki z hi­sto­ria­mi chorób pen­sjo­na­riu­szy (zie­lo­ne należą do mężczyzn, kre­mo­we – do ko­biet, tych ostat­nich jest nie­co mniej). Perłowe pióro wiecz­ne wbi­te w okrągłą pod­stawkę, obok susz­ka i kałamarz za­ka­mu­flo­wa­ny w dru­giej kuli. Przed biur­kiem dwa krzesła. Czy to je właśnie usta­wiał Kli­tuś z ta­kim pośpie­chem? Za biur­kiem nasz Che­ron. Do­bro­dusz­ny, nie­co ru­basz­ny, ru­mia­ny, z twarzą oko­loną miękki­mi, białymi bo­ko­bro­da­mi, z gładko za­cze­saną do tyłu po­si­wiałą, prze­rze­dzoną czu­pryną. Ileż on może mieć lat? Pięćdzie­siąt? Sześćdzie­siąt? Kli­tuś należy do mężczyzn, którzy osiągają osta­tecz­ny wygląd w wie­ku lat dwu­dzie­stu i cieszą się nim do późnej sta­rości, nie prze­chodząc istot­niej­szych zmian fi­zycz­nych. Z punk­tu wi­dze­nia człowie­ka młode­go sy­tu­acja oczy­wiście mało for­tun­na, za to z punk­tu wi­dze­nia doj­rzałych – god­na za­zdrości.

Kli­to­wicz za­pla­ta ser­del­ko­wa­te pal­ce rąk tuż nad wy­stającym, pokaźnym brzu­chem, prze­chy­la lek­ko głowę z do­bro­tli­wym krzy­wym uśmiesz­kiem i mru­ga zza złączo­nych dru­tem szkieł, które tkwią na jego no­sie. Ja­nek twier­dzi, że w tych oku­la­rach na­wet sy­pia, a ja je­stem pew­na, że gdy­bym kie­dyś zo­ba­czyła na­sze­go dok­to­ra bez nich, nie po­znałabym go.

Ga­bi­net jest prze­stron­ny, ja­sny. Ścia­ny, wy­ma­lo­wa­ne białą farbą w le­ciut­kim gołębio­nie­bie­skim od­cie­niu, ozda­biają beżowe, pro­ste, geo­me­trycz­ne de­se­nie oraz licz­ne barw­ne kar­to­no­we ta­bli­ce. Na­gie ko­bie­ty ze sta­ran­nie ułożony­mi włosa­mi i mężczyźni z ele­ganc­ko przy­strzyżony­mi bro­da­mi i wąsami wpa­trują się w prze­strzeń z me­lan­cho­lij­nym, a w kil­ku przy­pad­kach fi­glar­nym uśmie­chem. Ich ciała są rozpłata­ne, wewnętrzne or­ga­ny odsłonięte. Rozłożone ręce i dłonie zwrócone wewnętrzny­mi stro­na­mi do widzów na­su­wają nie­przy­zwo­ite sko­ja­rze­nie z ge­sta­mi żydow­skich han­dla­rzy nakłaniających klien­ta do ku­po­wa­nia wyłożonych na stra­ga­nie to­warów. Ser­ce, wątro­ba, ner­ki. Pod­kreślona cha­brową farbą del­ta żył i na­czyń krwio­nośnych. I oczy­wiście płuca – przeżarte, ziejące otchłania­mi ro­piejących jam gruźli­czych, se­ro­wa­te, po­kry­te pla­ma­mi, bli­zna­mi i ob­sy­pa­ne mro­wiem sza­rych gru­zełków (wiel­kości zia­ren pro­sa), a także – dla porówna­nia – zdro­we, różowe, jędrne i zachęcająco so­czy­ste ni­czym sma­ko­wi­te kawałki mięsa wyłożone na wy­sta­wie u rzeźnika. Nie widać ge­ni­ta­liów mężczyzn, ko­bie­ty poniżej pępka bu­dową przy­po­mi­nają dzie­ci. Włosy rosną im tyl­ko powyżej szyi. Za­sta­na­wia mnie, kim byli lu­dzie, którzy użyczy­li twa­rzy tym mar­twym ciałom. Czy ich rysy po­wstały je­dy­nie w wy­obraźni ma­la­rza? A może w przypływie wi­siel­cze­go hu­mo­ru lub z bra­ku twórczej weny spor­tre­to­wał swo­ich bli­skich – ko­chan­ki, żony, bra­ci, przy­ja­ciół?

Sze­ro­kie, także prze­szklo­ne drzwi, osa­dzo­ne w jed­nej ze ścian, pro­wadzą do sali ope­ra­cyj­nej. Nie za­mknął ich dziś, sta­ram się omi­jać wzro­kiem tam­to po­miesz­cze­nie. Po obu stro­nach przejścia stoją me­ta­lo­we białe szaf­ki z fiol­ka­mi i słoika­mi ap­tecz­ny­mi. Pod drugą ścianą – dębowa kar­to­te­ka, a przy niej sze­ro­ka, oczy­wiście za­okrąglo­na na kan­tach, po­kry­ta orze­chem bi­blio­te­ka. Pen­dant do biur­ka. Gdy­by wy­rzu­cić ją z naj­wyższe­go ta­ra­su dra­pa­cza chmur, po­mknęłaby ku zie­mi ni­czym po­cisk. Pod okna­mi stoją dwa so­lid­ne fo­te­le kry­te jasną skórą i ozdo­bio­ne je­dy­nie pro­sty­mi, za­okrąglo­ny­mi podłokiet­ni­ka­mi w iden­tycz­nym od­cie­niu drew­na jak po­zo­stałe ele­men­ty ga­bi­ne­to­we­go gar­ni­tu­ru. Między nimi sto­lik z ka­raf­ka­mi i kie­lisz­ka­mi, po­piel­ni­ca, hu­mi­dor z cy­ga­ra­mi i pa­pie­ro­sa­mi. Trés mo­der­ne.

Sia­da­my na krzesłach – ja jak zwy­kle zaj­muję pra­we, Adam lewe. Po uprzej­mej wy­mia­nie po­zdro­wień za­pa­da ci­sza. Kli­tuś sięga po pierwszą teczkę – leży na sa­mej górze ster­ty, przy­go­to­wał się. To kar­ta Ada­ma, za­wsze za­czy­na­my od Ada­ma. Otwie­ra ją, a następnie mrucząc i po­chrum­kując bez­wied­nie, wczy­tu­je się w za­war­tość do­ku­men­tu. Zer­kam kątem oka na mo­je­go męża – poci się moc­no, kro­ple płyną mu po czo­le, za­trzy­mują się na sze­ro­kich brwiach. Ma ładne brwi. Przygląda się swo­im dłoniom opar­tym na udach. Od­wra­cam wzrok.

– Hm, chrum, hm… Tak, tak – mru­czy Kli­tuś.

Po­chy­la się, otwie­ra szu­fladę biur­ka i wyj­mu­je zdjęcie rent­ge­now­skie. Uno­si je pod światło, ob­ra­cając się w fo­te­lu na tyle, na ile po­zwa­la mu jego krępa syl­wet­ka. Po­chy­la głowę i znad szkieł wpa­tru­je się w uwięzio­ny na kli­szy złowróżbny te­atr cie­ni. To ciało Ada­ma – moje, jak sądziłam po ślu­bie, a oka­zało się, że jed­nak nie całkiem, bo aku­rat te uwiecz­nio­ne na zdjęciu par­tie są i po­zo­staną dla mnie nie­dostępne.

Ro­zu­miem, na czym po­le­ga wy­na­la­zek Roe­ntge­na, choć możliwość po­ka­za­nia na zdjęciu tego, cze­go nie widać, nadal wy­da­je mi się ma­gicz­na. Wiem i widzę, ale nie wierzę. Nie po­tra­fię się utożsamić z ogląda­nym na zdjęciach prze­zro­czy­stym ciałem – tak po­win­ny wyglądać astra­le, a nie żyjący lu­dzie. Nie po­tra­fię też oprzeć się porówna­niom – za­to­pio­ne w sza­rej ga­la­re­cie kości, żebra i kręgosłup przy­po­mi­nają mi po­zo­stałości za­le­gające na półmi­skach po su­tym obie­dzie.

– Chrum, chrum, hympf… – chrząka Kli­tuś, a ja nie wiem, czy odgłosy te po­wo­du­je wysiłek wkłada­ny w zmianę po­zy­cji spa­sio­ne­go ciała, czy może wie­dza, którą nie­sie mu mgli­ste prześwie­tle­nie.

Co ukry­wał, gdy za­pu­kałam? Coś nie­przy­zwo­ite­go – zdjęcia na­gich ko­biet, zwykłe czy rent­ge­now­skie? A może bu­telkę? Nie, ka­raf­ki stoją na wi­do­ku. Może więc robił coś ab­sur­dal­ne­go i nie­li­cującego z god­nością sza­cow­ne­go dok­to­ra – na przykład ubie­rał (roz­bie­rał) lalkę lub ob­ser­wo­wał przez lor­netę leżakujące na molo pen­sjo­na­riusz­ki?

Adam po­ru­sza się nie­spo­koj­nie, wzdy­cha ci­cho. Już mam wyciągnąć dłoń i położyć ją w uspo­ka­jającym geście na jego ra­mie­niu, ale re­zy­gnuję. Strzepnąłby ją jak do­kucz­liwą muchę.

– Tak, tak – stwier­dza Kli­tuś, odkłada kliszę na biur­ko i zno­wu spla­ta dłonie nad brzu­chem.

Adam mil­czy, więc od­zy­wam się ja:

– Czy widać po­prawę, pa­nie dok­to­rze?

– Po­pra­wa jest… – Kli­to­wicz na­bie­ra tchu, kręci młynka kciu­ka­mi – bar­dzo nie­znacz­na.

To zna­czy, że po­pra­wy nie ma.

– A czy jest po­gor­sze­nie?

– Po­gor­sze­nie jest – stwier­dza Kli­to­wicz.

Cze­kam na ciąg dal­szy, ale mil­czy. My też. Wresz­cie mówi:

– Ale proszę nie tra­cić na­dziei. Cuda się zda­rzają.

Te słowa, szczególnie w ustach le­ka­rza, ra­czej nie na­pa­wają otuchą.

– Przed nami ważkie de­cy­zje – stwier­dza Kli­tuś, a mnie przed ocza­mi sta­je kan­ce­la­ria no­ta­rial­na, pod­pi­sy świadków pod ostat­nią wolą i po­stać księdza.

– Ja­kie de­cy­zje, pa­nie dok­to­rze? – py­tam.

– Die­ta i wy­po­czy­nek nie spełniają swo­jej roli. Ko­niecz­ny będzie ucisk płuca.

Ucisk. To było dla mnie ogrom­ne za­sko­cze­nie, gdy tu przy­je­chałam. W le­cze­niu ważniej­sze jest ściśnięcie płuca niż uwol­nie­nie go, a wy­da­wać by się mogło, że gdy cho­ry ma kłopot ze złapa­niem każdego od­de­chu, należałoby mu to umożliwić, a nie utrud­nić.

– Jamy są ob­szer­ne – ciągnie Kli­tuś. – Ich ścia­ny zbyt są od sie­bie od­da­lo­ne, by ogni­sko mogło za­le­czyć się samo.

– Co za­tem można zro­bić?

– W pierw­szej ko­lej­ności należy je za­mknąć. Być może sztucz­na odma roz­wiąże pro­blem.

Tego się nie boję, wiem, co to jest sztucz­na odma, i mniej więcej wiem, jak się ją zakłada.

– A jeśli odma nie przy­nie­sie spo­dzie­wa­nych re­zul­tatów? – py­tam.

– Och – Kli­tuś lek­ce­ważąco ma­cha ręką – żyje­my w epo­ce me­dy­cy­ny, dro­ga pani. Do dys­po­zy­cji mamy cały sze­reg naj­no­wo­cześniej­szych tech­nik.

Oczy­wiście, jak mogłam sama na to nie wpaść? Kli­tuś sie­dzi przed nami z bar­dzo za­do­wo­loną miną, a ja wpa­truję się w nie­go bez­rad­nym wzro­kiem. Nie mogę po­zwo­lić so­bie na znie­cier­pli­wie­nie czy złość, to męczące. Cze­kam.

– Ja­kich? – py­tam wresz­cie, gdy mil­cze­nie się prze­ciąga.

– Przy bra­ku sku­tecz­ności odmy za­le­ciłbym porażenie prze­po­ny – oświad­cza Kli­to­wicz, po czym wsta­je całkiem rączo i ru­sza w stronę jed­nej z barw­nych ta­blic. – O tu­taj. Jeśli prze­rwie­my połącze­nie ner­wo­we pro­wadzące do prze­po­ny, unie­sie się ona w górę, zmniej­szając prze­strzeń klat­ki pier­sio­wej i unie­ru­cha­miając płuco. Wy­mia­na ga­zo­wa usta­nie wte­dy i tkan­ki będą mogły się re­ge­ne­ro­wać.

– Czy­li ope­ra­cja – stwier­dzam, rzu­cając mimo woli szyb­kie spoj­rze­nie na salę wi­doczną przez otwar­te drzwi.

– Och, dro­biazg, to na­prawdę drob­ny za­bieg! – Kli­tuś uśmie­cha się jo­wial­nie. – Znie­czu­le­nie miej­sco­we no­wo­ka­iną. Ten za­bieg nie przy­spa­rza przy­krych sen­sa­cji pa­cjen­to­wi. Pra­wie żad­nych sen­sa­cji. Po odsłonięciu wiązki ner­wo­wej należy od­szu­kać właściwy splot, a następnie go prze­rwać.

Kli­to­wicz zno­wu ude­rza pal­cem w planszę przed­sta­wiającą me­lan­cho­lij­ne­go, przy­stoj­ne­go mężczyznę z otwartą klatką pier­siową. Adam po­ru­sza głową.

– Naj­sku­tecz­niej­sze jest wy­rwa­nie ner­wu. Splot wraz z gałązka­mi zo­sta­je wy­szarp­nięty z ciała na od­cin­ku około piętna­stu cen­ty­metrów i usu­nięty, co pro­wa­dzi do trwałego porażenia prze­po­ny.

– Trwałego porażenia prze­po­ny – po­wta­rzam i ob­li­zuję usta. – Czy to nie jest groźne?

Dla­cze­go w tym po­ko­ju jest tak mało po­wie­trza? Czuję, że i na moim czo­le per­li się pot. Ocie­ram go wierz­chem dłoni.

– Uch… – Kli­tuś lek­ce­ważąco ma­cha ręką. – Nie­znacz­nie. Cho­ry nie­mal nie od­czu­wa bólu. W dal­szej per­spek­ty­wie może nastąpić nie­wiel­kie prze­miesz­cze­nie się żołądka, ale nie ma to ab­so­lut­nie żad­ne­go wpływu na jego funk­cjo­no­wa­nie. Oczy­wiście istot­ne jest, aby za­bieg zo­stał prze­pro­wa­dzo­ny przez doświad­czo­ne­go ope­ra­to­ra, bo­wiem wy­odrębnie­nie ner­wu prze­po­no­we­go wy­ma­ga spo­rej prak­ty­ki, jed­nak w tym przy­pad­ku nie ma po­wo­du do zmar­twie­nia.

Spoglądam na krótkie, otłuszczo­ne pal­ce le­ka­rza.

– Prze­pro­wa­dze­nie tej ope­ra­cji gwa­ran­tu­je wy­le­cze­nie? – upew­niam się.

– Cóż… – Kli­tuś wra­ca i sia­da za biur­kiem. – Jeśli i ten za­bieg nie da za­do­wa­lającego re­zul­ta­tu, war­to spróbować to­ra­ko­pla­sty­ki. Jest bar­dziej pra­cochłonna, lecz pro­sta. Po­le­ga na jed­no­stron­nym rozłupa­niu żeber przy kręgosłupie, co pro­wa­dzi do bocz­ne­go za­pad­nięcia się klat­ki pier­sio­wej i ogra­ni­cze­nia jej objętości, a tym sa­mym do uciśnięcia płuca.

– To… – kręci mi się nie­co w głowie, uświa­da­miam so­bie, że w ga­bi­ne­cie Kli­to­wi­cza pa­nu­je znacz­nie wyższa tem­pe­ra­tu­ra niż w po­zo­stałych po­miesz­cze­niach Sa­na­to. – Wy­da­je mi się, że to bar­dzo poważna ope­ra­cja.

– Pani zbladła – stwier­dza Kli­tuś.

Na­le­wa mi kie­li­szek ko­nia­ku. Unoszę go szyb­ko do ust i upi­jam łyk. For­ma­li­na. Prze­cho­dzi mnie dreszcz i od­sta­wiam kie­li­szek.

– Nie będę ukry­wał – oświad­cza Kli­to­wicz – że do­cho­dze­nie do sie­bie po to­ra­ko­pla­sty­ce jest długo­tr­wałe. W pierw­szych dniach niezbędna jest po­moc pielęgniar­ska przy od­kasływa­niu i od­plu­wa­niu, po­da­wa­na jest też sta­le mor­fi­na. Zaciśnięcie płuca po­wo­du­je za­la­nie jamy ciała ja­da­mi rop­ny­mi, co może pro­wa­dzić do stanów psy­cho­tycz­nych, które jed­nak także ustępują po kil­ku dniach. Or­ga­nizm czu­je się całkiem nieźle, jego stan szyb­ko się po­pra­wia. Cho­ry do­brze zno­si ciemną kawę ziar­nistą dzień po ope­ra­cji, a w mo­men­tach zapaści zba­wien­nie działają wino i ko­niak. Wypróżnia­nie…

Dok­tor rzu­ca mi nie­co nie­spo­koj­ne spoj­rze­nie, ale nie spusz­czam oczu.

– W pierw­szych dniach wy­ma­ga, cóż, znacz­nych wysiłków, jed­nak już dru­gie­go dnia wpro­wa­dza­my rurę je­li­tową. Jeśli nie wystąpią po­wikłania, pa­cjent może wstać już po nie­całych dwóch ty­go­dniach.

– A czy… – znów kręci mi się w głowie – czy to nie pro­wa­dzi do zmian, to zna­czy do de­for­ma­cji ciała? Bo sko­ro żebra się za­pa­dają…

Kli­to­wicz spogląda na mnie naj­pierw ze zdzi­wie­niem, a później z wyraźną na­ganą i znie­cier­pli­wie­niem. Naj­wy­raźniej tra­ci do­bre zda­nie na mój te­mat.

– To na­prawdę nie jest istot­ne. Na­wet jeśli pro­por­cje i har­mo­nia pew­nych par­tii ciała zmie­niają się nie­znacz­nie, chy­ba łatwiej się po­go­dzić ze zmia­na­mi fi­zycz­ny­mi niż ze zgo­nem?

Pa­cjen­to­wi być może tak, lecz czy naj­bliższym też? Na przykład młodej żonie… Okrop­na myśl. Adam wpa­tru­je się w okno. Pot zniknął z jego czoła, ma wręcz po­god­ny wy­raz twa­rzy.

– Ale to gwa­ran­tu­je wy­le­cze­nie, praw­da? – py­tam. – Płuca się oczyszczą?

– Cóż, wszyst­ko zależy od jed­nost­ki – Kli­to­wicz wzru­sza ra­mio­na­mi. – W me­dy­cy­nie, po­dob­nie jak w na­tu­rze, nie zda­rzają się dwa iden­tycz­ne przy­pad­ki. Jeśli płuca zo­staną od­po­wied­nio uciśnięte i ogni­ska się za­mkną, szan­se znacząco wzra­stają. Oczy­wiście jamy w szczy­tach płuc są pro­ble­mem, bo tu ucisk jest znacz­nie słab­szy. W skraj­nych przy­pad­kach za­le­cam wte­dy pla­stykę i za­czo­po­wa­nie jam plom­ba­mi zewnątrzpłucny­mi.

– Plom­ba­mi? – Sięgam jed­nak po kie­li­szek i wy­chy­lam go do dna jed­nym hau­stem.

– To znacz­nie prost­szy za­bieg od to­ra­ko­pla­sty­ki, znacz­nie mniej też osłabia cho­re­go. Pod­czas ope­ra­cji odsłania się płuca, a następnie w szczególnie roz­ległych ja­mach umiesz­cza się plom­by. Ucisk jest za­tem miej­sco­wy i w znacz­nie mniej­szym stop­niu wyłącza zdrową tkankę. Ope­ra­tor ugnia­ta miękką pa­ra­finę w pal­cach, tworząc małe kawałki o kształcie kiełba­sek, a następnie upy­cha je…

Adam zry­wa się na­gle z krzesła, które z głośnym hur­go­tem prze­su­wa się po podłodze. Mój mąż kiwa lek­ko głową – na­miast­ka ukłonu – i zde­cy­do­wa­nym, szyb­kim kro­kiem zmie­rza do wyjścia.

– Adam! – wołam za nim, pod­nosząc się szyb­ko. – Adam, za­cze­kaj, proszę!

Skrzydło prze­szklo­nych drzwi ude­rza zbyt głośno we fra­mugę, szkiełka brzęczą. Kli­to­wicz z pełną dez­apro­ba­ty miną, ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi spogląda na nie przez krótką chwilę, a po­tem prze­no­si wzrok na mnie.

– Proszę usiąść.

– Prze­pra­szam, pa­nie dok­to­rze, za męża, on, wie pan…

– Wiem. Mamy poważne zmar­twie­nie. – Kli­to­wicz pod­cho­dzi do mnie i sia­da na krześle Ada­ma.

Sięga i za­my­ka moją dłoń w swo­ich rękach – przy­kre do­zna­nie. Są gorące i wil­got­ne. Nie co­fam jed­nak palców, choć nie od­wza­jem­niam też uści­sku.

– Brak woli wal­ki może być de­cy­dującym czyn­ni­kiem ne­ga­tyw­nym pod­czas le­cze­nia. – Kli­to­wicz po­chy­la się w moją stronę, ale uda­je mi się opa­no­wać chęć uciecz­ki. – Oba­wiam się, że jeśli ja­kieś wstrząśnie­nie nie przywróci pa­cjen­to­wi ener­gii, to wszel­kie za­bie­gi stracą sens. Czy pani to ro­zu­mie?

Ki­wam głową. Chciałabym, aby usiadł za swo­im biur­kiem, i z całej siły walczę ze sobą, aby się nie rozpłakać, bo wte­dy mógłby uznać za ko­niecz­ne, by objąć mnie i po­cie­szyć, a tego bym nie zniosła.

– To, co tu mówiłem, choć zgod­ne z prawdą, za­pew­ne nie po­win­no zo­stać wy­po­wie­dzia­ne w obec­ności pa­cjen­ta, a z pew­nością nie w tak ob­ce­so­wy sposób, i za to ser­decz­nie prze­pra­szam. Jed­nak uznałem, że być może ten shoc­king po­działa otrzeźwiająco. I mam cień na­dziei, że jed­nak się nie myliłem, bo re­ak­cja, jak widać, oka­zała się bar­dzo sil­na. Czy pani to ro­zu­mie?

Po­now­nie ki­wam głową.

– Jeśli pa­cjent sam nie po­dej­mie wal­ki, nikt za nie­go nie wy­gra ba­ta­lii z cho­robą.

– Wiem.

– To do­brze. Jeśli mogę coś su­ge­ro­wać, pro­po­nuję, by za­prze­stała pani w sto­sun­ku do Ada­ma od­ruchów ser­ca, za­pa­no­wała nad współczu­ciem i zdo­była się na zde­cy­do­wa­nie. Ro­zu­mie pani? Mąż pani naj­wy­raźniej jest mężczyzną nie­co roz­piesz­czo­nym, mam wrażenie, na­wykłym do opie­ki i ście­le­nia mu pier­natów. Od­ru­chy ser­ca nie po­bu­dzają go do działania, spra­wiają je­dy­nie, że sil­nie roz­tkli­wia się nad sobą. Moje doświad­cze­nia do­wodzą, że nie­kie­dy pew­na szorst­kość, na­wet oka­za­na wbrew so­bie, więcej może zdziałać do­bre­go niż głaska­nie. I jesz­cze raz prze­pra­szam, że na­ra­ziłem panią na wstrząs, jed­nak nig­dy bym się na to nie poważył, gdy­bym nie wie­dział, z jak silną i rozsądną osóbką mam do czy­nie­nia.

Kli­to­wicz milk­nie i przygląda mi się wy­cze­kująco. Gapię się na nie­go przez kil­ka chwil, wresz­cie do­cie­ra do mnie, że ocze­ku­je wy­razów wdzięczności.

– Dziękuję – mówię więc, a po­nie­waż mój głos brzmi ra­czej py­tająco niż grzecz­nie, po­pra­wiam się: – Bar­dzo dziękuję, pa­nie dok­to­rze.