Strona główna » Poradniki » Rozmowy z psem, czyli komunikacja międzygatunkowa

Rozmowy z psem, czyli komunikacja międzygatunkowa

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0369-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rozmowy z psem, czyli komunikacja międzygatunkowa

W książce Rozmowy z psem, czyli komunikacja międzygatunkowa autorka przedstawia możliwości porozumienia się człowieka z psem. Na podstawie własnych doświadczeń i sytuacji zaobserwowanych w najbliższym otoczeniu pokazuje, jak wieloma sposobami opiekun może przekazać psu swoje wobec niego oczekiwania, komendy i polecenia, i równocześnie, jak może czytać i rozumieć przekaz psich sygnałów wyrażających potrzeby, emocje i troskę o ludzkiego towarzysza życia. Książka, bez uciekania się do zabiegu uczłowieczania psa i jego emocji, odkrywa świat psiej inteligencji i sposoby postrzegania ludzi i otoczenia. Jest w pełni autorską, w formie i treści, próbą pokazania możliwości przekraczania granic gatunkowych przy poszukiwaniu sposobów komunikacji światów ludzi i zwierząt.

Polecane książki

Henry Devinshire odziedziczył po ojcu część londyńskiego imperium - wytwórnię płytową. Jeśli odniesie sukces w tej branży, to ma szansę zostać dyrektorem generalnym całej firmy. Liczy na to, że w osiągnięciu tego celu pomoże mu jego nowa asystentka Astrid Taylor. Niestety, Astrid coraz ba...
Akupunktura jest jedną z najstarszych metod leczniczych, która wywodzi się z Tradycyjnej Medycyny Chińskiej. Jest stosowana na całym świecie i stanowi uzupełnienie medycyny konwencjonalnej. Ten przejrzysty przewodnik po akupunkturze przybliży Ci jej tajniki, zasady działania oraz dolegliwości, które...
My, nędzarze w porównaniu z Czechami czy Niemcami, bogatsi jesteśmy doświadczeniem. My nie jedną przeszliśmy Białą Górę – dziesięć ich albo więcej mamy za sobą. I w tych przeprawach zdobyliśmy jeden skarb, dla nas nieoceniony a pożyteczny także i dla Czechów i Niemców, na którym właśnie zbywa im bar...
Poradnik do gry Brothers in Arms: Earned in Blood zawiera dokładny opis przejścia wszystkich rozdziałów poprzedzony licznymi poradami do tyczącymi rozgrywki, przedstawieniem broni dostępnej graczowi oraz tej, którą dysponują przeciwnicy.Brothers in Arms: Earned in Blood - poradnik do gry zawiera pos...
Opowiadanie ze zbioru „Miłość dobrej kobiety”. Zbiór ośmiu opowiadań o kobietach. Ich losy, możliwości i ograniczenia we współczesnym świecie są główną osią twórczości Munro, znakomitej pisarki kanadyjskiej. Jej bohaterki muszą sobie radzić z niejednoznacznością własnych uczuć, z wewnętrznymi konfli...
Biografia jednego z najsłynniejszych dyktatorów afrykańskich, zwanego „królem Zairu”. Przez trzydzieści dwa lata (1965‒1997) Mobutu rządził żelazną ręką Kongiem/Zairem. Przejął władzę pośród narastającego chaosu wojny domowej i oddalił groźbę rozpadu państwa, lecz umacniając swą dyktaturę pogrążył k...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jolanta Antas

Opracowanie graficzne: ‌Janusz BareckiProjekt ‌graficzny okładki: ‌Lidia ‌RozmusZdjęcia: Ada ‌Kopeć-Pawlikowska z wyjątkiem: strony: 140, ‌360 – Anika Antas ‌strony: 342, 350, 352, ‌355 ‌– ‌Jakub Pstrąg ‌strona: ‌227 – Daniel ‌Szubelak strony ‌61, 101, 195, 202 ‌– archiwum autorkiCopyright ‌© by Jolanta ‌Antas, Warszawa 2014Copyright © ‌by Wydawnictwo Iskry, ‌Warszawa 2014Wydanie elektroniczne 2014ISBN ‌978-832-440-369-1WYDAWCAWydawnictwo ‌ISKRYul. ‌Smolna ‌11, 00-375 Warszawae-mail: iskry@iskry.com.plwww.iskry.com.plKonwersja ‌i edycja ‌publikacjiPodziękowania

Ta ‌książka zawdzięcza ‌bardzo wiele przede ‌wszystkim Elżbiecie Muskat-Tabakowskiej, która ‌czytała ‌ją dwa razy: raz ‌korygując ‌jej układ ‌merytoryczny ‌i informacyjny, drugi raz wyłapując ‌wszelkie ‌usterki ‌stylistyczne ‌i interpunkcyjne. Poświęciła tej ‌książce wiele czasu, ‌tak jak jej ‌mąż ‌Piotr Tabakowski, któremu ‌również ‌dziękuję ‌za wsparcie.

Dziękuję Marcie Gibińskiej i Mirosławowi ‌Skarżyńskiemu ‌za czytanie tej książki ‌i ufność, jaką pokładali ‌w jej ‌sens i wartość. Bez ‌wyobraźni Ady Kopeć-Pawlikowskiej ‌nie ‌byłoby też kompozycji zdjęć, których w większości jest autorką.

Dziękuję Jakubowi i Marcie Pstrągom oraz Adzie i Sobiesławowi Pawlikowskim za zdjęcia oraz opowieści o ich dzieciach i psach.

Dziękuję też całemu Psiemu Klubowi za wspólne spacery, rozmowy i inspiracje.

Wstęp

Pies w mieście to zupełnie inna wizja kulturowa niż pies na wsi.

Ludzie mają swoje bardzo różne, kulturowe i indywidualne wyobrażenia koegzystencji z psem: np. wiejskie, chłopskie – pies przy budzie, ostrzegający szczekacz; sarmackie – pies rasowy, piękny, szlachetny partner myśliwego; miejskie, mieszczańskie – kundelek obsikujący podwórkowy trawnik, szczekacz z klatki schodowej; snobistyczne – bywalec salonowych wystaw psów rasowych czy pachnący i wyszczotkowany pies kanapowy, towarzysz wieczorów z chipsami i telewizją, niedzielny kompan rodzinnych wycieczek i ewentualnie pies, którym można się pochwalić sąsiadom. Rasowy i drogi, świadczący tym samym o zamożności i statusie społecznym właściciela-znawcy.

W tej książce zaproponuję zupełnie inną wizję psa i inną wizję relacji z psem. Nie będzie to ani wizja psa użytkowego, ani wizja psa salonowego, ani psa – klatkowego szczekacza, ale Wizja psa – przyjaciela lub równoprawnego członka rodziny. Wizja psa towarzyszącego i żyjącego nie na marginesie rodziny, ale jej pełnoprawnego członka, o którego rozwój osobowy dba się tak samo jak o rozwój osobowy dziecka. Wizja psa-brata – brata innego gatunku.

Ta książka będzie także o błędach porozumienia z psem, błędach wynikających, niestety, z naszej ludzkiej skłonności do uczłowieczania innych gatunków, z braku zrozumienia, że istoty różne od nas gatunkowo inaczej odczuwają i inaczej myślą. Przez naszą pyszałkowatą ludzką próżność sądzimy, że inne czujące istoty mają doznania podobne do naszych. W związku z tym myślowym uzurpatorstwem tracimy szanse na porozumienie z nimi, często wręcz krzywdzimy je i nie pozwalamy im rozwijać się przy nas. A najwięcej takich krzywd doznaje właśnie pies, który – mimo wszystko – jako jedyny przedstawiciel innych gatunków zdecydował się żyć z nami, a nie obok nas, jak na przykład kot.

Ta książka jest adresowana do ludzi, którzy przekroczyli pewien próg świadomości kulturowej i zrozumieli, że rozwój cywilizacji polega na tolerancji, ale nie obojętności, dla innych ras i gatunków żyjących na ziemi i w kosmosie. Dla ludzi, który pozbyli się uprzedzeń rasowych i zaczęli na tyle szanować inne rasy i kultury ludzkie, by otworzyć się także na poznanie innych gatunków życia. Na poznanie przez próbę zrozumienia, a nie podporządkowania. To udało się już w zakresie ludzkich ras – jak mniemam. Czas zatem na krok następny – poznawcze otwarcie się na inne gatunki. I psu się to należy w pierwszej kolejności, bo – i tu powtórzę – pierwszy zdecydował się żyć z nami, a nie obok nas.

Jest taka powiastka. Dawno, dawno temu świat zalał potop. I człowiek oraz zwierzęta schroniły się na krze, która odpływała w nieznane. Nagle kra przełamała się i człowiek został sam, a zwierzęta znalazły się na drugiej części. Obie zaczęły się szybko oddalać od siebie i w ostatniej chwili pies przeskoczył na połówkę człowieka.

Zasady rozmowy z psem

W tej książce napotkasz wiele zasad, które nazywam zasadami komunikacji z psem. Niektóre z nich dotyczą słownych poleceń, inne gestów, jeszcze inne odnosić się będą tylko do twoich zachowań, które będą sygnałami komunikacyjnymi dla psa – na przykład sygnały terytorialne. Niektóre z nich zabrzmią może dziwnie, jak zasada „Szanuj wszelkie życie” czy „Nie wybieraj psa dla jego urody”. I mogą ci się wydać niekoniecznie zasadami rozmowy z psem. Ale tak nie jest. Pojęcie komunikacji rozumiem w tej książce bardzo szeroko, nie ograniczam go tylko do języka słów, bo ten właśnie w komunikacji międzygatunkowej odgrywa znikomą rolę. Pomost porozumienia międzygatunkowego wzmacnia swoją siłę właśnie przez zminimalizowanie języka werbalnego i oparcie go na dialogu zbudowanym na sygnałach niewerbalnych, do których należą nie tylko gesty, miny i intonacyjne modulacje głosu, ale też sygnały z najwyższego poziomu komunikacji, jakimi są działania sygnalizowane zachowaniami i reakcjami ciała i zdradzające pewną postawę światopoglądową i filozoficzną – autentyczny szacunek i poważanie dla innego gatunku. Dlatego może dziwnie zabrzmi, jako podstawa do dialogu z psem, zasada „Szanuj wszelkie życie”, ale uwierz mi, bez jej przyjęcia rozmowa z psem nie będzie prawdziwa, przynajmniej z perspektywy psa.

Mówi się, że mową ciała nie da się do końca sterować. I to jest prawda. Sygnały na tym poziomie są odruchowe i nie całkiem można je kontrolować. Po prostu bywają szybsze niż refleksja umysłowa. A pies bardziej niż człowiek ufa prawdziwości tych sygnałów, ponieważ one właśnie stanowią dla niego informacje o szczerości naszych intencji. I nikogo się nie da oszukać. Fałszywy gest sympatii wysłany językiem ciała będzie dla psa sygnałem ostrzegawczym. I na nic zdadzą się miłe słówka, jeśli będziesz miał w sobie choćby cień obawy przed wejściem z nim w kontakt.

Historia powstania tej książki

To nie ja zaczęłam tę książkę, a nawet myślałam, że nigdy nie zostanie napisana. Powstała ona w marzeniach pewnego dziecka – małej Ani – i dzięki jej wierze w moje zrozumienie psiej natury, a także w marzeniach miłej, strasznie, wręcz nieprawdopodobnie, oddanej psiej opiekunki – pani Reni z Koninek. To te dwie osoby, tak różne i tak sobie pokoleniowo odległe, poprosiły mnie o tę książkę. Wcale nie byłam do tego pomysłu przekonana, chociaż całe życie kocham psy, które towarzyszyły mi zawsze – z mojej własnej potrzeby bycia blisko nich. Mimo to nie uważałam, że moja potrzeba kochania i zrozumienia psiej natury może być na tyle ważna, żeby opowiadać o niej innym.

Od dziecka po prostu kochałam psy. I nie wiem dlaczego włóczyły się za mną gromadą po Tarnówku, wsi mojego dzieciństwa, rodzinnej wsi mojej babci. Ale myślę, że je jakoś przywoływałam do siebie uwagą, jaką dla nich zawsze miałam. Ja je po prostu zauważałam i one to czuły. Psy na polskiej wsi za rzadko są zauważane. Na ogół ich obecność traktuje się jak element tła – są, łażą, siedzą przy budzie, szczekają. Istnieją, ale nie są ważne. Nikt się nie zastanawia nad tym, czy coś czują i że w ogóle czują. Mają tylko być i szczekać. Nawet nie wiem po co. Chyba tylko po to, żeby uprzedzić kołatanie sąsiada do drzwi, bo ugryźć złodzieja taki pies na łańcuchu nie może, a biegający gdzie chce wolny kundel przecież nie zauważy obcego. Psy zatem szwendają się bezużytecznie albo wiodą żywot przykutych łańcuchem niewolników i pełnią funkcję kołatki. I stanowią – jak mi to powiedział pewien weterynarz – ostatnie ogniwo w procesie pokarmowym, czyli jedzą jako ostatnie.

Lepiej karmiony i oceniany jest kot, który łowi myszy i ma na wsi wyższą wartość użytkową. Kot dostaje mleko, często ze świeżego udoju, a pies ochłapy, pomyje, kości i kartofle – te ostatnie są mniej dla niego wartościowe niż pomyje, po prostu są zupełnie w żywieniu psa bezwartościowe. Wie to Renia. I jej oddam głos w sprawie żywienia psa.

Kiedyś powiedziała do mnie:

– Ty napisz tę książkę o psach, a ja wypowiem się w niej w sprawie jedzenia. Mam już sześćdziesiąt lat i dopiero teraz nauczyłam się, jak prawidłowo karmić psy. Po tylu latach. Ale teraz naprawdę to wiem.

I rzeczywiście. Renia to wie. W tej kwestii jest dla mnie autorytetem.

Moje psy. Perełka i Jock

Pierwszy mój pies? To była pomyłka. Jako dziecko przyniosłam do domu ze szkolnego miotu szczeniaków psa rasy ratlerek; nazwaliśmy go Perełka – nie pamiętam go dobrze, ale pamiętam własne wygłupy: na przykład zakładałam mu na głowę większy od niego czerwony kapelusz w czarne kropki i cieszyło mnie, jak przerażony się w nim szamotał.

Perełka zniknęła z mojego życia nagle.

– Dlaczego? – zapytałam ojca.

– Bo za dużo szczekała.

Dziecko we mnie nie mogło się z tym pogodzić, pojąć i zrozumieć.

Ale małe ratlerki są rzeczywiście nieznośne – szczekają zawsze, kiedy wychodzą z domu. Zastawiałam się, dlaczego taki pies to robi. Później poznałam ich wiele i zrozumiałam, że one się boją – im więcej hałasu robi pies, tym bardziej się boi. Pies nerwowy hałasuje, pies, który czuje się bezpiecznie – nie. A mały pies musi dodać sobie animuszu. Zrozumiałam też, dlaczego trzyma się na wsi tyle małych kundli – one po prostu hałasują, ile wlezie, szczypią po nogach i nieznośnie ujadają. Spełniają swoją funkcję. Ale przeniesienie tych obyczajów i zadań do miasta jest nieporozumieniem – ujadanie takich małych nerwowych psiaków w bloku przy każdym wychodzeniu na siusiu jest nieznośne. Pies pełni swoją rolę w niewłaściwej przestrzeni i wypełnia puste zadanie. A właściciel o tym nie wie i nie zwalnia psa z tej jakże nerwicowo spełnianej powinności, utrudniając życie innym i psu – a uciążliwości znosi z fałszywie pojmowanej miłości do psa.

Dziś po wielu latach wiem, że ten mały pies nie musiał szczekać. Albo raczej: musiał, bo go nie rozumieliśmy, choć można go było tego oduczyć, a raczej zwolnić z tego szczekania. Nikt jednak nie zastanawiał się, dlaczego on to robił. Dziś to wiem.

Mały pies wybiega z domu puszczany zawsze przodem i nie zdajemy sobie sprawy z tego, jakie to jest dla niego wyzwanie. Normalnie w każdym stadzie, a pies jest na wskroś zwierzęciem stadnym, zawsze pierwszy idzie przewodnik stada, tak zwany osobnik alfa, najsilniejszy, który sprawdza, czy nie ma żadnych zagrożeń dla stada. To on bierze na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo stada i to on w razie konieczności pierwszy przystąpi do ataku. Inne, słabsze osobniki są pod jego opieką i mogą czuć się bezpiecznie. Brak sygnałów głosowych z jego strony to wiadomość dobra – nie ma się czego obawiać. Tak jest w każdym psim i wilczym stadzie. Psy genetycznie dziedziczą tę wiedzę komunikacyjną.

Spróbujmy sobie wyobrazić, co czuje taki mały, wcale niemający aspiracji do bycia psem alfa kundelek, który wychodząc z bezpiecznej budy blokowego mieszkanka na siódmym piętrze, jest puszczony pierwszy na pastwę nieznanych zagrożeń ze strony świata. Bo wychodzi – pierwszy, gdyż jego opiekun nie ma świadomości, co mu sygnalizuje, przepuszczając go przez drzwi przodem. A jest tak, jakby mu mówił: „Idziesz pierwszy, więc ty jesteś przywódcą i na tobie spoczywa ciężar naszego bezpieczeństwa. Ty odpowiadasz za mnie i za siebie”.

I ten nasz „bohater” musi sobie poradzić z zadaniem całkowicie przerastającym jego siły: za nim kroczy wielki człowiek, sześć razy od niego większy i silniejszy, a nasza malizna ma go chronić. I to go przeraża, dlatego właśnie wybiega z histerycznym jazgotem, jak kamikadze pędzący na śmierć. I tak codziennie albo kilka razy dziennie. Dlatego małe psy tak przeraźliwie i nerwowo szczekają. Duży pies lepiej radzi sobie z tym podstawowym błędem komunikacyjnym, jakim jest wypuszczanie go pierwszego przez drzwi, bo jest po prostu większy – także przejmuje niepotrzebny obowiązek bycia przewodnikiem, ale idzie w milczeniu, bo mniej go to kosztuje stresu – przynajmniej potencjalne „małe płotki” za drzwiami są do połknięcia.

Zatem wyłania się nam pierwsza zasada komunikacji z psem:

■  Pies zawsze wychodzi i wchodzi drugi lub ostatni.

A więc jeśli chcesz, by Twój pies nie musiał spełniać obowiązku przywódcy stada, by nie brał na siebie bardzo dla niego stresującego obowiązku bycia przywódcą w świecie – nie stepów i nie lasów pełnych niebezpiecznego zwierza – ale ulic i chodników, rządzących się nie prawami węchu, ale kolorem ulicznych świateł – w c h o d ź   i   w y c h o d ź   p i e r w s z y!

Może gdyby mój ojciec rozumiał, co robił „głupi” mały ratlerek tym swoim nieznośnym szczekaniem – tak się poświęcał – może by go nie usunął? Ale on, prosty chłop, myślał w kategoriach użyteczności zwierzęcia – pies może być, kiedy jego szczekanie nam odpowiada, ale w mieście psy mają nie szczekać, przynajmniej na klatce schodowej.

Nie zadajemy sobie trudu zrozumienia, dlaczego on szczeka lub nie. Dobry pies to ten, który szczeka, gdy człowiek chce, by szczekał, a zły to taki, który nie szczeka lub szczeka, gdy człowiek tego od niego nie oczekuje. A w razie potrzeby można zmienić psa.

Drugi mój pies zniknął z mojego życia dlatego, że ciągnął na smyczy. Kupiłam go za figurowe łyżwy, które dostałam pod choinkę. To był piękny wilczur. Pamiętam, jak starannie wybierałam mu imię – chciałam tym imieniem podkreślić jego indywidualność. Ale byłam jeszcze dzieckiem i magicznie wierzyłam, że wytworne imię psa zmusi ludzi do respektowania jego podmiotowo-gatunkowej indywidualności, choć może nie potrafiłabym wtedy tego tak określić i zanalizować. Ale czułam jakoś, że chcę, żeby ten pies był kimś, a nie czymś. Imię jak magia miało to załatwiać. Ostatecznie dostał ode mnie głupie i pretensjonalne imię Jock. Pamiętam, jak stanęło mu jedno ucho. I moją radość. A potem dziecięcy lęk i nagły histeryczny płacz o to drugie, które ciągle nie stawało i nie stawało.

Mój ojciec był chory na serce i wyprowadzanie na smyczy dużego wilczura bardzo go męczyło, gdyż pies niemiłosiernie go szarpał. I chociaż to był mój pies, ojciec bez uzgodnień ze mną nagle się go pozbył. Byłam wtedy w liceum. Wróciłam do domu i dowiedziałam się, że psa już nie ma. Podobno ojciec oddał go w dobre ręce, gdzieś do ludzi, którzy mieli willę. Ale to był mój pies, a mnie nie pozwolono się z nim pożegnać. Taki jednak jest los dziecka – kupiłam tego psa za moje pieniądze, rezygnując z głupich, ale wtedy jednak bardzo modnych figurówek, ale i tak odebrano mi go bez pytania o zdanie i bez wyjaśnień. Ojciec umarł na serce niedługo po tym, a ja – pytana przez moich znajomych – mówiłam: nie mam psa i ojca.

Ojciec pozbył się psa w obawie o swoje zdrowie, ponieważ mój wilczur nie został przez nikogo nauczony chodzenia na smyczy. Ja jeszcze nie umiałam go tego nauczyć, a w rodzinie nikt o tym nie pomyślał. Na ogół problem chodzenia na smyczy dużych psów ludzie rozwiązują, kupując kolczatkę. To metalowy łańcuch samozaciskowy, zakończony ostrymi kolcami. Kiedy prowadzisz w niej psa, jego każda próba pociągnięcia smyczy kończy się duszącym uściskiem i bolesnym ukłuciem w szyję przez cały zestaw kolców. Pies dusi się, odczuwa ból i ciągnie dalej. Dziś wiem, że kolczatka dla psa to nie tylko rozwiązanie barbarzyńskie, ale i głupie. Wynika ono wyłącznie z myślowego lenistwa właściciela psa, który nie zadał sobie podstawowego pytania: dlaczego pies ciągnie na smyczy? Odpowiedź jest bardzo prosta: dlatego, że wtedy osiąga swój cel, czyli porusza się do przodu. I to jest druga zasada komunikacji z psem:

■  Naucz psa chodzić na luźnej smyczy i zakomunikuj mu stanowczo, że nie będzie mógł poruszać się do przodu, jeśli będzie cię wyprzedzał lub szarpał.

Nauczenie psa chodzenia na smyczy to nie lada wyzwanie, ale opłacalne. Kiedy to osiągniesz, twój pies już zawsze będzie chodził na luźnej smyczy, a ty będziesz mógł go trzymać nawet na małym paluszku.  K a ż d e g o   p s a   m o ż n a   t e g o   n a u c z y ć  bez potrzeby bycia okrutnym, bez zadawania mu bólu, bez duszenia, poniewierania nim przez szarpanie, ale musisz wiedzieć jak.

Aby zrozumieć, jak to zrobić, trzeba najpierw zrozumieć, dlaczego pies to robi (ciągnie), i znaleźć w sobie wystarczającą (i wielką) determinację, by smycz cały czas, kiedy na jej drugim końcu jest pies, była dla ciebie komunikacyjnym znakiem twojej z nim nieprzerwanej ani na sekundę relacji.

Wychodząc na spacer, pies spełnia swoje psie zadania: musi przede wszystkim przeczytać „kronikę towarzyską” zawartą w kropelkach moczu pozostawionych przez inne psy z sąsiedztwa. Z książki Inteligencja psów Stanleya Corena dowiedziałam się, że psy z tych kropelek potrafią wyczytać nie tylko płeć innego psa, ale i to, czy jest chory, czy zdrowy, a nawet to, w jakim aktualnie jest nastroju. Wiele razy widziałam, jak człowiek gwałtownie odrywa swojego psa od detektywistycznej czynności wąchania, i wyobrażałam sobie niedoczytany list w rodzaju: „U mnie na razie w porządku, chociaż kręgosłup znów mi dokucza, a mój pan jest w podłym nastroju”. Tu następuje oderwanie i pies nie może doczytać: „ale i tak cię kocham”.

Jest i drugi, bardziej humanitarny sposób korygowania ruchów psa na spacerze – smycz automatyczna wysuwająca się na kilka metrów przez zwalnianie blokady. Nikomu tego nie polecam. NIGDY.  N i g d y.

Dlaczego? Nazywam ten zabieg „wolnością pozorowaną”. Pies na takiej lince niby jest trochę swobodniejszy – węszenie można przeciągnąć o parę kroków – ale pozostaje bardzo niemiły i zawsze gorzki smak takiej wolności. Pies zaczyna biec, rozkoszując się swobodą, i nagle trach – następuje gwałtowne zatrzymanie. I tak co chwilę: „zapach wolności” i stop – gwałtowne szarpnięcie. I tak w kółko. Szarpaniem zabawiają się obaj – właściciela szarpie pies, a psa właściciel. Nie mówiąc już o tym, że przy silnym psie ręka prowadzącego narażona jest na nadwerężenie, a na pewno na przetrenowanie mięśniowe. I jest całkowicie zajęta.

Gdy prowadzę moje psy na smyczy, zawsze mam rękę luźną i prawie wolną, bo mogę mieć koniec smyczy na małym palcu, a pies i tak jej nie napina. No właśnie – nie napina smyczy. I to jest klucz – pies musi nauczyć się tej smyczy nie napinać. Sztuka prowadzenia psa na smyczy polega na osiągnięciu całkowitego jej luzu. Kiedy jednak ktoś używa smyczy automatycznej i to rozluźnia ją, to znów skraca i napina, kiedy się cała rozwinie, sygnalizuje swojemu psu, że luźna smycz to wolność, a smycz napięta to niewola. Taki pies nigdy nie nauczy się chodzić na wolnej smyczy. Nigdy, ponieważ dostaje od człowieka sprzeczne sygnały komunikacyjne – chwilami jest wolny, chwilami hamowany. A pies przecież nie wie, kiedy automatyczna taśma się do końca rozwinie. Nie znam psa, który zatrzyma się w biegu, ponieważ przewidzi, że za moment taśmy zabraknie. Za dużo od nich wymagamy.

Na luźnej smyczy

Możesz zrobić eksperyment – weź na taką automatyczną smycz małe dziecko, które już umie biegać. Człowiek przecież jest bystry, więc może po wielomiesięcznym treningu nauczy się zatrzymywać przed końcem możliwości rozwijanej linki? Wątpię. I poza wszystkim, jeśli nie robimy tego dziecku, to dlaczego robimy to psom? Dlatego, że istnieją producenci takich smyczy? Kiedy widzę psa prowadzonego na takiej rozwijanej i zwijanej smyczy, zawsze uważam go za straconego. Wiem wtedy dwie rzeczy: taki pies nigdy nie nauczy się chodzić na smyczy i nigdy nie będzie czuł się wolny.

Jest jeszcze trzeci wynalazek człowieka mający nauczyć psa chodzenia na smyczy bez ciągnięcia. Kupujesz mu kantarek, czyli rodzaj kagańca, zwany też gentlem, który zakłada się na pysk w taki sposób, że jeśli połączy się go ze smyczą, to każde pociągnięcie psa do przodu powoduje ściśnięcie mu pyska i wykręcenie w jedną w stronę. To nowe ułatwienie dla człowieka i genialny sposób na zniewolenie psa i pozbawienie go godności. Czego to „zwolennicy” dobrych relacji z psami nie wymyślą, żeby ułatwić człowiekowi życie, ale jest to przeciw psu i na korzyść lenistwa ludzi! Wszystkie takie gadżety, sprzedawane niby dla psów, to tak naprawdę gadżety dla człowieka. I wymyślone tylko dla ludzkiej, a nie psiej wygody.

Nie buduj relacji z psem łamiąc go, naruszając jego godność, bo na takich zasadach nie buduje się przyjaźni i wzajemnego zaufania. Naucz psa chodzić na smyczy, ale obiecaj mu i dotrzymaj tego warunku, że często z tej smyczy będzie zwalniany.

I to jest trzecia zasada komunikacji z psem:

■  Pies nauczy się chodzić na smyczy luźno i posłusznie dla swego bezpieczeństwa i dla komfortu relacji z opiekunem pod jednym warunkiem, że czasem, a nawet często, będzie od niej wolny.

W swoim życiu nauczyłam wiele psów chodzić  l u ź n o  na smyczy.

Udało się nawet przy przestrzeganiu tej zasady nauczyć chodzenia na smyczy wielkiego, pięćdziesięciokilogramowego doga, co wymagało nie lada siły i samozaparcia. Jego opiekunka długo nie wierzyła, że to się powiedzie. Ale dog Franco chodził na spacery ze swoją opiekunką i z nami zawsze wolny, tam gdzie było to bezpieczne, tak jak moja seterka. I psy wiedziały, że będą wolne. Kiedy nauczysz psa chodzić na smyczy – paradoksalnie smycz nie będzie ci potrzebna. To też wyjaśnię.

Teraz jednak o tym, po co warto nauczyć psa chodzić na smyczy i jak to zrobić.

Nauczenie tego jest najcięższym zadaniem właściciela psa. Ale na pewno najbardziej opłacalnym. Ten wysiłek owocuje przez całe psie życie. Warto go podjąć dlatego, że kiedy się psa tego nauczy, poruszanie się z nim stanie się czystą przyjemnością. Zdobędziesz przyjaciela, który podda się jak partnerka w tańcu twojemu rytmowi i harmonijnie będzie zwalniał lub przyśpieszał w rytm twoich kroków. Jak to zrobić? Na początku będzie to trudne, ale tylko przez jakiś czas, dopóki nie przekażesz swojemu psiemu przyjacielowi kilku ważnych komunikatów.

Oto one – komunikaty w nauce chodzenia na smyczy:

1. Marsz na smyczy zawsze zaczynamy od komunikatu „równaj” lub „noga”, który teraz będzie zawsze powtarzany, gdy pies wyrywa do przodu lub zbytnio odskakuje na boki.

2. Pies musi zrozumieć, że kiedy wyprzedza swojego opiekuna, nie może iść dalej – sygnalizujemy to, zatrzymując się albo zagradzając mu drogę i wspierając to działanie słowną komendą „równaj”. Po prostu – ile razy  n a   l u ź n e j   s m y c z y  pies radośnie wybiega do przodu, my usztywniamy się i zatrzymujemy. Pies musi sobie to skojarzyć – po jakimś czasie zrozumie, że wyprzedzanie nas kończy się przykrym „stop”.

3. Kiedy pies zostanie zmuszony do zatrzymania się, poluźnij smycz i sprawdź, czy się nie wyrywa. Jeśli znów się wyrwie, ty znów się zatrzymasz. Musisz doprowadzić do tego, żebyś teraz ty mógł wyrównać do psa, który stoi na luźnej smyczy, i ponownie wydać komendę „idziemy”. Teraz można włączyć następny komunikat.

4. „Uwaga, zaraz się zatrzymam” – zadzwoń smyczą, lekko nią pociągając, zanim staniesz. Sygnalizujesz wtedy psu bardzo ważną informację, którą potem wykorzystamy dodatkowo – na razie to jest komunikat: zaraz napnę smycz i nie będziesz mógł iść dalej. Teraz czas na kolejny komunikat:

5. Wykorzystaj każdy napotkany mur, ścianę, ogrodzenie. Prowadź psa wzdłuż muru i za każdym razem, kiedy będzie usiłował cię wyprzedzić, zagrodź mu drogę, opierając stopę o mur – po prostu zablokuj mu posuwanie się do przodu. Rób to za każdym razem, gdy pies zaczyna cię wyprzedzać. Bardzo szybko już samo wyciągnięcie na skos nogi będzie dla niego wystarczającym sygnałem, żeby zwolnił.

6. Nauczyliśmy już psa, że każde potrząśnięcie smyczą jest znaczące: coś zaraz będzie się działo. Teraz już możemy wykorzystać jego uwagę, nakierowując ją na bardziej złożone przesłanie: potrząsamy smyczą (dzwonimy), by przykuć jego uwagę – teraz możemy nią zadzwonić przed każdą zmianą w marszu, na przykład skręt w lewo, zwalniamy czy przyśpieszamy. Pies musi dostać jakiś komunikat o naszych intencjach, ale nie musi to przecież być niemiłe dla niego szarpanie.

Uczymy się równać

Równamy bez smyczy

7. Teraz wzmocnimy jego chęć marszu przy nodze, by osłodzić mu chodzenie na smyczy. Weź do ręki smakołyk, pokaż go psu, a potem wydaj komendę „równaj” serdecznym i ciepłym głosem, rusz do przodu, uderzając ręką ze smakołykiem w udo. Idź tak przez jakiś czas. Następnie nagle zatrzymaj się, powiedz „stop” i daj smakołyk psu. Pies cały czas nie ciągnął, bo był zajęty zdobywaniem smakołyka. Ale nie przeciągaj struny, bo twój pupil może się znudzić nieudanymi próbami zdobycia smakołyku i skoncentrować się na poznawaniu świata. I wtedy cię ku temu… pociągnie.

8. „Smakołyk przy udzie” możesz też wcześniej ćwiczyć w domu, zachęcając psa, by szedł za tobą po korytarzu czy pokoju. Uczysz go wtedy, że „ręka przy udzie” to dla niego coś bezpiecznego i atrakcyjnego – zawsze kończy się smakołykiem. Potem już sam ruch wystarczy, by pies zechciał podążać za tobą.

Następnie przenieś ten nawyk na spacer. Najpierw ćwicz to na smyczy, a potem z puszczonym wolno psem. Daj psu komendę „równaj” wesołym głosem i uderzając się w udo smakołykiem, rusz własnym tempem do przodu. Pies przybiegnie po smakołyk. Niech poczuje jego zapach. Teraz zacznij zwroty w bok i zmianę tempa. Nazywam to „taniec przy nodze”. Powtarzaj „równaj, równaj”, uderzając się w udo smakołykiem i wykonaj taniec w marszu: to przyśpieszając, to zwalniając, to znów skręcając gwałtownie. I wreszcie daj komendę „stop” i nagrodź psa.

9. Sztuka chodzenia na luźnej smyczy, z płynnym skręcaniem i zmianą tempa, to w komunikacji z psem rzecz najtrudniejsza. Ale bardzo ważna dla harmonijnych z nim relacji. Pamiętaj jednak, że pies podda się tej sztuce pod jednym warunkiem – jeśli będzie często ze smyczy zwalniany dla swobodnej penetracji świata.

Są jednak właściciele psów, którzy nigdy nie zwalniają psa ze smyczy. Znam takich wielu. Tłumaczą się wtedy: „Bo ucieknie”. Tak, ucieknie, by skorzystać z każdego haustu wolności, jeśli te hausty dawkowane są minimalnie. Pies niespuszczany ze smyczy ucieka, dlatego się go z niej nie spuszcza – i tak w kółko.

Ale jak to jest z puszczaniem czy niepuszczaniem psów w mieście, o tym później.

Moje psy. Fana Mzuri

Historię moich psów skończyłam na wilczurze Jocku, którego mi odebrano, kiedy jeszcze byłam w szkole. Nigdy o nim nie zapomniałam. Ale trzeba było dorosnąć i usamodzielnić się, by móc pomyśleć o nowym psim przyjacielu. Skończyłam studia i poszłam do pracy. Mieszkałam wtedy z matką i koleżanką, która u nas wynajmowała pokój. I dostałam pierwszą swoją wypłatę. Jeszcze w tym samym dniu pojechałam do wcześniej wyszukanej w gazecie hodowli wyżłów niemieckich z zamiarem kupienia psa. To miał być samiec z rodowodem, ale w hodowli zastałam ostatnią suczkę i już bez rodowodu. Byłam jednak tak zdeterminowana, że ją kupiłam. Tęskniłam bardzo za psim przyjacielem. Pamiętam, że wiozłam tę psinę w autobusie przez cały Kraków, w siatce, bo nie pomyślałam w ogóle o obroży i smyczy, a hodowczyni też nic innego nie miała. Tylko jakąś starą siatkę. Wyrzuciłam psiaka na podłogę w przedpokoju, zawołałam matkę i przyjaciółkę, pokazałam im psa i powiedziałam: – Od dziś, mamo, ja płacę czynsz, a to jest nasz nowy lokator.

Ewa, nasza współlokatorka, właśnie uczyła się afrykańskiego języka suahili i na widok psa zawołała: „fana mzuri”!

– Co ty mówisz temu psu? – zapytałam.

Ona na to:

– W języku suahili „fana mzuri” oznacza „jaka piękna”!

I tak już zostało – suka nazywała się Fana Mzuri, a moja mała bratanica mówiła o niej i do niej Fana Mzuri Antas.

Nigdy nie zapomnę naszej wizyty u poetki (wtedy jeszcze nie noblistki) Wisławy Szymborskiej. Fana Mzuri była już wtedy dorodną paroletnią suką. Szymborska darzyła zwierzęta i psy niekłamanym szacunkiem i ciekawością, ale nie miała pojęcia o tym, jak z nimi rozmawiać i jak się z nimi postępuje. Zaproszona byłam na jeden z jej wieczorów całkiem przypadkowo jako znajoma jednego z jej bliskich przyjaciół. I było wiadomo, że przyjdę z psem, ponieważ, poczynając od Fany Mzuri, wszystkie moje psy towarzyszyły mi wszędzie – w pracy, restauracjach, bankach, na przyjęciach towarzyskich. A Szymborska głównie ciekawa była tego psa, a nie mnie. Nie zapomnę, jak pies po obwąchaniu mieszkania trafnie wybrał sobie duży tapczan i zległ na nim, a Szymborska podeszła do niego z tacką faszerowanych jajek i zagadnęła go mniej więcej w taki sposób:

– Nie wiem piesku, czy lubisz takie jajeczka i czy one są dla ciebie dobre, ale może jednak spróbujesz, sama je przyrządzałam.

Włosy stanęły mi na głowie, bo mój pies nigdy nie dostawał w ten sposób podawanych łakoci i to na kanapie i z tacy!!! Ale przełknęłam to psucie psa – wszak robiła to Szymborska. Na szczęście podała psu smakołyk prawą ręką, a pies odsunął łeb. Uf – pomyślałam. A Szymborska skomentowała:

– Nie lubi faszerowanych jajeczek. Szkoda, piesku.

Do tej prawej ręki wrócę jeszcze, teraz o imieniu psa Fana Mzuri. Z tego naszego jedynego przyjęcia u Szymborskiej najbardziej zapamiętałam te faszerowane jajeczka, a jeszcze bardziej jej słowa, które rzuciła na pożegnanie w drzwiach. Wtedy chodziłam w takim brązowym trenczu, który kolorystycznie zgrywał się z kolorem sierści psa, co nie uszło uwadze poetki, która zlustrowała wzrokiem najpierw mnie, potem psa i powiedziała:

– Niech pani zawsze chodzi z tym psem, on panią bardzo zdobi.

Całkiem niedawno, czyli wiele lat później, wykorzystałam to jej spostrzeżenie, kiedy taksówkarz, który wioząc mnie i obecną moją suczkę, zapytał:

– A pani zawsze z tym psem?

– Tak, zawsze – odpowiedziałam. – Razem chodzimy do pracy i wszędzie, gdzie się da. Widzi pan, bo to jest tak, niektóre kobiety noszą kolczyki, naszyjniki i inne błyskotki ku ozdobie. A mnie zdobi mój pies.

Ku mojej uldze mój pies nie wziął od poetki faszerowanego jajeczka nie dlatego, że go nie lubił (choć przyprawy w tym daniu są dla niego szkodliwe), ale dlatego, że był nauczony niczego nie brać z prawej ręki.

■  Naucz psa nie brać niczego z prawej ręki. Będziesz miał kontrolę nad tym, co inni mu dają, ponieważ ludzie zazwyczaj podają psu smakołyki prawą ręką.

Jak to zrobić? To bardzo, bardzo proste. Bierzesz dwa smakołyki do obu rąk i stajesz przed psem. Otwierasz obie dłonie na wysokości psa i czekasz. Kiedy pies zbliża się do prawej ręki,  t y   j ą  zamykasz. Lewą trzymasz otwartą. I tak kilka razy. Pies po zjedzeniu smakołyka z lewej dłoni zwykle próbuje dostać się do tej zamkniętej. Możesz ręką trącić psa w nos i powiedzieć „nie” i tak kilka razy. To wystarczy. Teraz jednak, żeby zrozumieć, że ta zasada nie dotyczy tylko opiekuna, ale wszystkich, potrzebujesz pozorantów, czyli ludzi, którzy zrozumieją, że ty chcesz czegoś nauczyć swojego psa. Niestety, o tych ostatnich trudno – powiedzą ci: „Jak ja mam mu nie dać smakołyku, on mnie nie będzie lubił”.

Nie rozumieją, że pies tak tego nie widzi. Pies chce tylko zrozumieć zasady swego sukcesu w kontakcie z innym gatunkiem. Szybko pojmie, że ten gatunek tak ma: lewa „łapa” daje, prawa – nie. Wystarczy mu tylko kilka przykładów.

Życie mojej suki Fany Mzuri przypadło na ciężkie czasy jaruzelskiej wojny i konspiracji. Brała w niej udział. I robiła furorę na spotkaniach konspiracyjnych i przyjęciach w gronie opozycjonistów, kiedy podawałam jej smakołyk (prawą ręką) i prosiłam błagalnie:

– Fana Mzuri, masz pyszny smakołyk od Jaruzelskiego, weź proszę – a suka ze wstrętem odwracała głowę i nijak nie dawała się przekonać.

– A od Wałęsy weźmiesz? – pytałam, szybko przekładając smakołyk do lewej ręki.

I pies brał ochoczo, nagradzany dodatkowo salwą śmiechu i wyrazami podziwu. Mało kto kojarzył to z obserwowanym bacznie przez psa gestem rąk – wszyscy słyszeli tylko słowa.

Zastosowałam tę samą sztuczkę całkiem niedawno, bo przy okazji ostatnich wyborów na prezydenta miasta Krakowa, czyli już w wolnej i demokratycznej Polsce. Dla żartu. Przyszliśmy na te wybory z trzema dużymi psami, gdyż systematycznie staramy się zmieniać koszmarną polską obyczajowość niewpuszczania psa nigdzie. Korzystamy więc z każdej okazji, by ten wiejski nawyk przełamywać w mieście, gdzie psy są zadbane, zaszczepione i czyste. Weszliśmy więc celowo razem, kilka osób i trzy psy, do szkoły, w której znajdowała się Komisja Wyborcza, i grzecznie zapytaliśmy, czy możemy wejść z psami do sali (wprowadzanymi na smyczach oczywiście). Komisja odniosła się do tego pomysłu życzliwie i z sympatią. Pobraliśmy karty wyborcze, a ja usiadłam z moją suczką w widocznym dla Komisji miejscu. I powiedziałam:

– No, co piesku, pomożesz wybrać mi właściwego kandydata?

Suka usiadła i zaczęła mnie obserwować. Nie rozumiejąc moich słów, ale mając świadomość tego, że zwracam się do niej, zaczęła oczywiście przyglądać się moim gestom. Wyjęłam smakołyk, wzięłam go do prawej ręki i przeczytałam pierwsze na liście nazwisko – głośno i z intonacją pytającą, po czym podsunęłam psu smakołyk. Oczywiście pies z niesmakiem odsunął łeb. I tak było aż do momentu, kiedy doszłam do nazwiska preferowanego przeze mnie kandydata. Wtedy, zanim wyczytałam to nazwisko psu, dyskretnie przełożyłam smakołyk do lewej ręki. Przeczytałam to nazwisko i znów podsunęłam psu smakołyk. I on oczywiście wziął go z ochotą.

– No, dziękuję piesku – skomentowałam. – Teraz wiem, na kogo zagłosować.

Wszyscyśmy w tym czasie bacznie obserwowali miny członków Komisji. Wyrażały one zaskoczenie, zdumienie i niepewność: „co tu jest grane?”. No cóż, po prostu obywatel pies skorzystał ze swoich praw wyborczych.

Fana Mzuri to był mój pierwszy, niby dorośle przeze mnie potraktowany pies i pierwszy pies, którego uczyłam sama. Miałam wpływ na jego wychowanie: – ja decydowałam, jak go wychować, czego go nauczyć. I ja odpowiadałam za własne błędy. A zrobiłam ich dużo. Nie wiem, jaki anioł czuwał nade mną, że nauczyłam tego psa pięknie chodzić na smyczy. Może dlatego, że wtedy nie było wyrafinowanych i drogich smyczy automatycznych?

Pamiętam, że miałam w domu taką niemiecką książkę o psach, bardzo bogato ilustrowaną. I utkwił mi z niej pewien obrazek, który pamiętam do dziś – na rysunku jeden facet szarpany na smyczy przez psa gnał do przodu, a drugi z rękami w kieszeni szedł swobodnie z luźnym psem przy nodze. Bez smyczy! Długo wpatrywałam się w tę rycinę i postanowiłam raz na zawsze – mój pies tak będzie zawsze ze mną chodził.

Nie wiem, jak wymyśliłam, jak to zrobić, ale nauczyłam psa trzymać się nogi i stawać przed każdymi pasami na przejściu dla pieszych.

Mój pies chodził swobodnie i bez smyczy. Pamiętam zabawny incydent z tym związany. Pies biegł sobie swawolnie, niuchając, co popadnie. Gdy doszłam do przejścia dla pieszych, jak zwykle wyrównał do mojej nogi, zatrzymał się i poczekał na mój ruch. Następnie rytmicznie ruszył wraz ze mną przy zmianie świateł, po czym – znów pobiegł do przodu. A na to towarzyszący mi przechodzień powiedział:

– Patrz pani, jaki mądry pies, tak sobie idzie i uważa na światłach. Skąd on wie, kiedy stanąć i zatrzymać się? Taki mądry pies!

Milczałam, bo pies przeszedł światła przy nodze, po czym ruszył swobodnie do przodu. Tak był nauczony. Z uśmiechem nie przekazałam wiadomości, że wyrównał do mnie. Wolałam, żeby ten pan wierzył, że pies robił to sam z siebie.

Spacer z rękami w kieszeniach

Ale to był pies, którego puszczałam całkiem wolno – jak wszystkie moje psy, bo taki jest warunek psiego bytowania w mieście. Jeśli chcesz, aby twój pies żył pełnią psiego życia – daj mu wolność. Im więcej jej dostanie, tym – paradoksalnie – będzie bardziej posłuszny i łatwiej będzie ci z nim chodzić po mieście, bo wtedy, znów paradoksalnie, nie ty będziesz go szukał i biegał za nim, ale on będzie pilnował się twojej drogi.

Dlaczego? Dlatego, że poinformujesz go dobitnie, że jeśli nie będzie śledził twojej drogi i nie będzie za tobą podążał, może cię stracić, a to by była dla niego wielka, przerażająca strata.

A zatem o zasadach poruszania się wolnego psa. Szczeniak spuszczony ze smyczy leci przed siebie jak opętany, nie zważając na nic: na ulicę, samochody, rowery i tramwajowe tory. A ty za nim!!! Nie, nie i nie!

I to jest kolejna zasada komunikacji z psem:

■  Nigdy nie biegaj za psem. Schowaj się, niech on zacznie cię szukać.

Nasz maluch (ta nauka dotyczy szczeniaka, ale i psa świeżo wziętego ze schroniska czy w ogóle psa, który mieszka z nami dopiero od niedawna) po spuszczeniu ze smyczy będzie radośnie hasał i cieszył się światem – zapachami, dźwiękami i spotkaniem z innymi psami. Szczeniak na ogół najbardziej rozprasza się przy spotkaniu z innym psem, a jeśli ten drugi też jest szczeniakiem, obaj głuchną na wszelkie przywoływania. Na to nie ma rady – ekspresja szczenięca jest tak samo silna, jak zaangażowanie dziecka w ciekawą zabawę. To musisz przeczekać. Skorzystaj jednak z momentu, kiedy zauważysz, że zabawa może zaraz się skończy, schowaj się za jakimś drzewem, obserwuj psa i czekaj na stosowny moment, kiedy pies zauważy twoją nieobecność i się tym zaniepokoi. Nastąpi to prędzej czy później – ale nastąpi. Rzecz dotyczy też sytuacji, kiedy piesek zapamiętale coś wącha, albo w ogóle sytuacji, kiedy zapamiętale penetrując świat, na chwilę zapomni o twoim istnieniu. Poczekaj, aż piesek zacznie się za tobą rozglądać i pozwól mu pędzić w dowolnym kierunku, dopóki jest w zasięgu twojego głosu. Nie zdradzaj swojej kryjówki do chwili, aż będziesz pewny, że zaczął cię szukać, lub stwierdzisz, że jest twoim zniknięciem zaniepokojony. To jest najlepszy moment, żeby się pokazać i bardzo radośnie przywołać psa jego imieniem. Ja zawsze w takiej sytuacji dodatkowo kucałam i klaskałam w dłonie, radośnie i przyjaźnie powtarzając imię psa oraz komendę „do mnie, do mnie”!!! Podkreślam – głosem radosnym i łagodnym. Kucanie też ma swoje znaczenie, ponieważ psina może z rozpędu wpaść ci w ramiona – a dotykiem i kontaktem fizycznym można zniwelować stres wynikający z lęku i obawy przed utratą kogoś bliskiego. No i dostaje nowy bardzo ważny komunikat – każdy niepokój, każda obawa może zostać rozwiana bezpiecznymi ramionami opiekuna, w które można się wtulić. Tak robi matka w stosunku do dziecka, które się zlękło. Tuli je po prostu. Psia matka liże, ale my budujemy pomost międzygatunkowy, więc zamiast lizania – przytulenie. Ale jeśli zaplanowałeś mieć psa i nigdy go nie przytulić – zmień plany.

Fana Mzuri była ze mną dziewięć lat, a jej śmierć była dla mnie tak bolesna, że na całe osiem lat całkowicie opuściłam psy. Straszne osiem lat. Niemądre i puste. Wcale ich nie pamiętam. Pamiętam jednak, że jakiś czas po jej śmierci (może dwa lub trzy lata później) poszłam do księgarni w poszukiwaniu książki o psach. Sprzedawczyni zapytała mnie wtedy.

– Widzę, że interesują panią książki o psach, ale co konkretnie chciałby pani wiedzieć, może pomogę, coś o rasach, o tresurze, a jakiego pani ma psa?

– W tym właśnie sęk – odpowiedziałam – nie mam psa i dlatego chciałabym przynajmniej o nich poczytać.

Pamiętam, że kupiłam wtedy jakieś książki o psychologii psów i czytałam, czytałam. Mam wrażenie, że w tamtym – pierwszym okresie wolnej Polski – bo Fana Mzuri była psem jaruzelskiej wojny i mojego więzienia, zachłystywałam się dostępem głównie do kolorowej psiej literatury, pełnej pięknych zdjęć rasowych psów. W tamtym też okresie zgromadziłam i przeczytałam chyba wszystkie książki na temat psów, jakie pojawiły się na polskim rynku.

Tak brakowało mi psa, że na ulicy oglądałam się za każdym kundlem. Nie za pięknym mężczyzną czy przykuwającą wzrok strojem kobietą, ale za zwierzakiem, byle jakim, byle miał ogon. Szłam sobie kiedyś przez park i nagle usłyszałam:

– Dino, do mnie, do mnie.

Komenda wydana była głosem strasznie rozdrażnionym, przez jakiegoś może trzydziestoletniego mężczyznę do małego szczeniaczka rasy labrador. Szczeniak hasał sobie głuchy na wołanie, zachłystując się zapachami trawy, i coraz bardziej oddalał się od opiekuna. Ten oczywiście gonił go i coraz bardziej rozzłoszczonym głosem przywoływał psa. Zatrzymałam się i powiedziałam do tego pana:

– On nigdy nie przyjdzie na pana wołanie.

– Dlaczego? – zapytał mnie.

– Bo pan jest zły – odparłam.

– No jestem zły, bo się o niego boję, a ten nie słucha – odparł.

Postanowiłam mu pomóc – kucnęłam, zaklaskałam i głosem kogoś, kto obiecuję jakąś niewiarygodnie ciekawą niespodziankę, zawołałam:

– Dino, do mnie.

I oczywiście piesek odwrócił się w moją stronę zaciekawiony i w te pędy przybiegł, zainteresowany moją tajemniczą ofertą. W moim głosie była radość i obietnica czegoś ciekawego. I pies tak to zrozumiał.

Moja znajoma, Ada, właścicielka suki rasy berneński pies pasterski, mówiła mi, że nam, ludziom, radosne gadanie do psa podnieconym głosem wydaje się infantylne, a kiedy ona i jej mąż byli na kursie treningowym, mieli z tym największy problem. Nie mogli się wewnętrznie przełamać do zaleceń trenerki, że muszą czasem „szczebiotać” do psa. Ale z punktu widzenia psa to wygląda inaczej. Pies jest bardziej wyczulony na melodię słowa niż na jego sens i powiedzenie czegoś z wyraźną linią melodyczną pomaga mu sens tego słowa odszukać.