Strona główna » Styl życia » Z goryczy soli moja radość. Opowieść o samotnym rejsie Komandorem przez Atlantyk

Z goryczy soli moja radość. Opowieść o samotnym rejsie Komandorem przez Atlantyk

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8127-267-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Z goryczy soli moja radość. Opowieść o samotnym rejsie Komandorem przez Atlantyk

Jest to trzecie wydanie książki należącej do klasyki polskiej literatury morskiej. Dwa pierwsze wydania, w  1975 r., i 1979 r., opublikowane zostały przez krakowskie Wydawnictwo Literackie.

Teresa Remiszewska (1928–2002) - pionierka samotnego, kobiecego żeglarstwa w Polsce – jako pierwsza Polka (i czwarta kobieta na świecie) samotnie przepłynęła Atlantyk, biorąc udział w 1972 roku w prestiżowych regatach OSTAR („The Obserwer Singlehanded Translantic Race” 1972) – największej tego typu imprezie w świecie. Opis tego rejsu stanowi treść książki „Z goryczy soli moja radość”. Teresa Remiszewska podczas rejsu dowiodła, jak znakomitą jest żeglarką. Opisując to, co wydarzyło się podczas 57 dni spędzonych sam na sam z oceanem, ujawniła swój talent literacki. W tym rejsie aż nadto było trudnych sytuacji – niekorzystnych splotów okoliczności, usterek, których usunięcie na  oceanie było niemal niemożliwe, sztormów i dni bez wiatru – równie trudnych dla regatowego żeglarza. Opis tych wydarzeń stanowi sól wartkiej narracji i jest świadectwem ogromnego hartu ducha żeglarki, jej wielkiej woli walki i nieustępliwości.

Teresa Remiszewska wywodzi się z pokolenia romantyków morza. Przyjaźniła się z kapitanem Karolem Olgierdem Borchardtem – dobrze znanym czytelnikom morskiej literatury. Podobnie jak on swoje życie związała z morzem, toteż nic dziwnego, że w jej książce odnaleźć można borchardtowskiego ducha.

Dobrze się dzieje, że po blisko czterdziestu latach kolejne pokolenie Czytelników ma szansę sięgnąć po tę morską, przygodową, ważną książkę.

Polecane książki

Piszę kolorem, maluję światłem, myśli na kanwę poezji kładę ciepłe, tkliwością przetkane, melodią dopieszczone, rzewnej nuty nie pozbawione. Dzielę się duszy łkaniem, zachwytem nad łąki kwieciem, kapliczki przytulną wymową.Kłaniam sie Polskiej Ziemi, Polskim Słowom. Między wierszami miłość, tęsknota...
Przeplatana elementami satyry opowieść o modernistycznym środowisku artystycznym pióra Andrzeja Niemojewskiego – wciąż nie dość dobrze znanego artysty Młodej Polski. W jego bogatej różnorodnej twórczości, oscylującej między naturalizmem i prozą poetycką, znalazły się również „Listy człowieka sza...
Gdyby babcia miała wąsy, czyli antologia historii alternatywnych Co by było, gdyby było inaczej, niż jest? Historie alternatywne to doskonała pożywka dla wyobraźni i niezły sposób na odreagowanie niepowodzeń jednostek i zbiorowości. Bo przecież gdyby wtedy, dawno temu, coś potoczyło się inaczej, to ...
Sekret przebudzonego życia skrywa się w codzienności. Sztuka polega na dostrzeżeniu piękna tam, gdzie wcześniej go nie widzieliśmy. Na przyciąganiu wartościowych ludzi, przeżywaniu wspólnie epickich przygód i doświadczeń. To styl życia, w którym zakochałem się bez granic. Wierzę, że nurt Life Ma...
Kalifat bagdadzki jest nieodłącznie związany z dynastią Abbasydów, którzy między VIII a XIII wiekiem panowali nad większością terenów Bliskiego Wschodu. Doprowadził do utwierdzenia się islamu i niezwykłego rozwoju politycznego, ale także kulturalnego i naukowego pod rządami wybitnych władców....
Książka jest opisem wydarzeń związanych z ingerencją Świętych, porównanych do dopływów, zasilających rzekę życia autorki. Przedstawia sylwetki siedemnastu Świętych oraz błog. o. Bernarda Kryszkiewicza, którzy odegrali szczególną rolę w jej życiu....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Teresa Remiszewska

Mojej Matce,

która miała odwagę czekać

Przedstawiamy się

Gdy wystawię głowę z kabiny, widzę wokół siebie zawsze to samo: krąg wody i nieba, ograniczony linią horyzontu. Jest to MÓJ WŁASNY ŚWIAT, w środku którego tkwię pozornie nieruchomo: ja – sama. Świat ten jednak przemieszcza się powoli, wraz z Komodorem, ze wschodu na zachód, w żmudnej pracy pod falę, prąd i wiatr…

Jest on barwny, przedziwnie zmienny i niewypowiedzianie piękny. Oglądane oczyma samotnej żeglarki morze wydaje się czymś jedynym i niepowtarzalnym. W zamian za mój wysiłek natura ofiarowuje mi hojnie gamę kolorów, blask gwiazd, księżycowe iskry na lśniącej powierzchni wody i fantastyczny krajobraz zachmurzonego nieba.

Słyszę oddech oceanu – potężny poszum jego wielkości…

Komodor ciężko pracuje na fali: zapada się w głębokie doliny, aby po chwili znów wynurzyć się i z trudem wspinać na następną górę wodną. Jednostajny gwizd wiatru na wantach miesza się ze zwykłymi hałasami: skrzypieniem linek sterowych, tłuczeniem się bloków o pokład, dzwonieniem talerzy w szafce.

Czy jestem sama we wszechświecie?

Jest cicho, mimo tego ogromnego hałasu wokół mnie…

Prostuję plecy obolałe od kilkunastogodzinnej, nieprzerwanej pracy, rozmasowuję popuchnięte palce i patrzę: wszystkimi siłami duszy chłonę słoną, wilgotną urodę oceanu.

Oto jesteśmy: Komodor1 i ja.

Komodor, pod grotem, genuą i bezanem, przed startem i jego załoga: składa się z kapitana, bosmana, kucharza, mechanika, oficerów i czarnych kanak. Waży ogółem 50 kg i ma łącznie 158 cm wzrostu. (fot. z prawej Jan Dominowski)

Opowiem tu nasze wspólne dzieje: historię 56 dni, 4 godzin i 18 minut, chwil przeżytych w samotności, wśród zaczarowanej scenerii wielkiej wody. Będzie to historia szczera i prawdziwa, bo tylko takie warto opowiadać o sobie. Opowieść o pracy, która stała się warunkiem istnienia; zwierzenie o ludzkiej słabości, z której jednak można czerpać siłę, gdy się w pokorze przyjmuje swój los. Wartość człowieczych poczynań i zmagań z samym sobą mierzyć można rozmaicie. Wydaje się, że potęga oceanu jest miernikiem jak najbardziej obiektywnym – nie ma tu miejsca na zarozumiałą pewność siebie, lekceważenie obowiązków, czy odkładanie „na potem” tego, co jest do zrobienia.

Komodor jest jolem, to znaczy ma dwa maszty: grot i bezan, na których można, przy sprzyjających warunkach, rozpiąć równocześnie pięć żagli, o łącznej powierzchni około 110 metrów kwadratowych. Ten „motor”, działający tylko, gdy wieje wiatr, musi uciągnąć ciężar ponad 10 ton samego stateczku i zapasów w nim schowanych. Jacht ma 13 metrów długości po pokładzie, 3,10 metra szerokości, 2 metry zanurzenia, a jego główny maszt mierzy 13,50 metra.

Na końcu książki znajdziesz, Czytelniku, jego dokładny opis techniczny, a teraz chciałabym tak po babsku opisać mój dom, w którym przeżyłam te piękne, samotne chwile.

Do wnętrza wchodzi się z pokładu przez właz, zamykany od góry zasuwaną klapą, i po trapie, czyli po pięciu stopniach drabinki. Z prawej strony znajduje się kambuz – kuchnia okrętowa, nad białym blatem niskiej szafki zawieszona jest wahadłowo kuchenka gazowa, taka jakich używamy w domu. Dzięki temu zawieszeniu i obciążeniu od spodu kuchenka zawsze przyjmuje poziomą pozycję, niezależnie od kiwnięć i szarpnięć kadłuba na fali; aby zaś garnki nie zsuwały się i ich smakowita zawartość przypadkiem się nie wylała, używam dwóch stalowych prętów, wczepianych w obudowę, które mogę dowolnie przybliżać lub oddalać od siebie i ściśle objąć nimi naczynie stojące na kuchni. Podczas silnych sztormów wiążę je jeszcze sznurkiem, pilnie uważając, by płomień nie przepalił tego zabezpieczenia.

W szafce pod kuchnią trzymam moje patelnie, rondle i termosy. Po jej lewej stronie jest stolik z szufladami, gdzie chowam widelce, łyżki i noże, przeróżne korkociągi i sitka, a na dole – podręczne narzędzia, jak młotki, obcęgi, dłuta i inne. Wszystko to bezustannie dzwoni i tłucze się o siebie, choć szuflady są podzielone na wąskie przegrody, dla każdego rodzaju przedmiotów osobne.

Po prawej ręce od kuchni jest zlew, a nad nim kurek pompy do słodkiej wody, którą wypompowuje się z tanków ten życiodajny dla żeglarza w morzu płyn. Obok zlewu duży otwór – tam wstawiam butlę z gazem. Jednym z zasadniczych prawideł obowiązujących na Komodorze jest zakręcanie zaworu na butli przed zgaszeniem kuchenki. Wówczas w przewodach nie zostaje ani trochę gazu i unika się niebezpieczeństwa wybuchu. Dodatkowo „kapitan” osobiście sprawdza raz dziennie szczelność całej instalacji.

Z tyłu, za zlewem i butlą gazową jest głęboka, pojemna szafka, a w niej makaron, chleb (na spirytusie!), jaja i sery, bo w naiwności ducha sądziłam, że będzie tam całkiem sucho.

Nad kuchnią, wzdłuż burty, jest pod sufitem półka z podwójnym dnem; w dnie górnym są okrągłe dziury i poprzeczne przegródki, do których wstawia się kubki, puszki z kawą, herbatą, miodem i innym „dobrem”. Każda rzecz ma swoje miejsce: zapałki i cytryna, sól i szmatka do wycierania. Wystarczy tylko wyciągnąć rękę, nawet po ciemku, aby znaleźć potrzebny przedmiot.

Aha, jest jeszcze coś: nad stolikiem kuchennym, przybity do ścianki, wisi lichtarz. Zrobiłam go własnoręcznie ze starej puszki od konserw, drutu i gwoździa. Nie jest może piękny ale dobrze służy i jestem z niego okropnie dumna, bo śliska i trudno usuwalna stearyna nie zatruwa mi dodatkowo ciężkich chwil poświęconych na sprzątanie.

Po lewej stronie trapu jest kącik szumnie nazywany „kabiną nawigacyjną”; składa się ona z dużego stołu, który ma boczną osłonę, aby przedmioty porzucone na nim nie spadały na podłogę. Mimo to często się zdarza, że skok jachtu wyrzuca dużym łukiem w powietrze książki, notatniki lub popielniczkę; dobrze, jak nie ląduje to wszystko w garnku z gotującym się barszczem po drugiej stronie pomieszczenia!

Na stole zawsze jest rozłożona mapa, pozostałe zaś, w danym momencie niepotrzebne, ułożone i ponumerowane w tak zwane folia, leżą sobie bezpiecznie, opakowane w worki z plastyku, w dużych, płaskich szufladach. Jedna z tych szuflad ma właściwość wypadania na przechyle, druga otwiera się bardzo trudno. Wiążę je za klameczki sznurkiem, bo gdy taka ciężka kobyła spadnie na nogi, można zobaczyć wszystkie gwiazdy!

Przed stołem jest fotel, a właściwie taboret bez oparcia, ale miękko wyściełany i gdy wypadnie mi spędzać na nim długie nocne godziny, opieram się o kant ścianki dzielącej stół od radionadajnika. Nie jest to może zbyt wygodne oparcie, jednak lepsze takie niż żadne.

W lewym rogu stołu mam schowany chronometr: jest wpuszczony w głęboką wnękę, wyłożoną wojłokiem i przykrytą przeźroczystą płytką pleksiglasu, żebym mogła zawsze zobaczyć wskazania przyrządu. Natomiast, gdy chcę go nakręcić – a robi się to raz na dobę – muszę wyjąć go z tej dziury; w tym celu odsuwam zardzewiały zawiasik i podnosząc jedną ręką szybkę, opuszczam drugą drzwiczki z przodu, TRZECIA zaś ręka służy mi do przytrzymania pudełka z chronometrem. Teraz, posługując się już tylko swoimi nadprzyrodzonymi właściwościami, wyjmuję zegar, otwieram go, odwracam do góry dnem i nakręcam, uważnie licząc obroty klucza, których zawsze musi być szesnaście. Chronometr jest najdelikatniejszym urządzeniem na jachcie, jest też nieodzowny, bo bez niego nigdy bym nie mogła znaleźć mojej pozycji na morzu. Toteż czynność tę celebruję prawie i mimo mało funkcjonalnego umiejscowienia nauczyłam się, w najgorszych nawet warunkach, na dużej fali, w przechyle, gdy jestem zmęczona, obsłużyć wymagający przyrząd.

Wzdłuż stołu mam jeszcze półkę na książki, za wąską na to, by w niej ustawić grube tomiska, i malutkie szufladki, a w nich ołówki, gumki, ekierki i cyrkle, słowem – wszystkie ważne drobiazgi do prowadzenia nawigacji. Szufladki mają swój indywidualny charakter – chętnie się zacinają i wówczas rób, człowieku, co chcesz, nie możesz się tylko irytować, bo ich nie otworzysz. Trzeba cierpliwie i „z czuciem” podchodzić do tej sprawy.

Z boku, za fotelem, oddzielone cienką ścianką, stoją dwie duże, ogromnie ciężkie skrzynie: to mój radionadajnik. Za nim ciasna wnęka, stoi tam mały akumulator rozruchowy silnika i głęboko schowana, że prawie jej nie widać, dodatkowa tablica rozdzielcza, a w sufit wkręcone są haki, na których wieszam mokre ubrania, gdy zejdę z pokładu na dół.

Przejście między stołem i trapem jest bardzo wąskie, na szczęście nie jestem gruba i umiem dość szybko tamtędy przecisnąć się, choć często nabijam sobie guza przy tej okazji, rozmaicie – o stół lub trap, to zależy od okoliczności. Umiem też wleźć do wnęki z akumulatorem, choć miejsca tam tyle, co dla krasnoludka – takie można wyciągnąć korzyści z tego, że nie urosło się dużym.

Gdy siedzę na fotelu, przed sobą, na ścianie kabiny, mam ogromną plątaninę czarnych przewodów elektrycznych, główną tablicę rozdzielczą oraz szereg zgrabnych, estetycznych instrumentów elektronicznych. Widzę tarczę l o g u, który pokazuje mi szybkość jachtu w węzłach, i licznik mil przebytej drogi (niestety, często cyferki na nim przeskakują zbyt wolno!), widzę wskaźnik wiatru iradiokompas zautoalarmem – te są zwykle nieczynne, bo zasilane z sieci, a ja nie mam prądu elektrycznego do używania na co dzień. Jest też mały radioodbiornik ze słuchawkami i silnie fosforyzujący, ręczny kompas, służący do brania radionamiarów.

A za mną, na tylnej ścianie nadbudówki, przymocowane są: termometr, aneroid, zegar okrętowy. Wystarczy obrócić się, aby odczytać ich wskazania. Klucz do nakręcania zegara wisi obok, na sznureczku, i często mnie denerwuje, bo stuka nieustannie, nigdy jednak nie mogłam znaleźć dość pewnego dlań schowka, więc boję się, że gdy go odwiążę, to zginie.

Tuż obok fotela, wciśnięta w sam róg, jest jeszcze pompa zęzowa. Mogę nią, nie wychodząc na zewnątrz, wypompować wodę z jachtu; nie lubię tej pracy, bo jest ciężka i nudna, lecz robię to dwa razy dziennie – najgorsza w życiu na morzu jest i będzie wilgoć!

Za trapem jest dziwna szafka z mnóstwem małych przegródek, w każdej leży jedna flaga: te kolorowe chorągiewki służą do sygnalizacji na morzu, oznaczają poszczególne litery alfabetu, zestawy zaś liter, układane według kodu – całe zdania. Pod nią, szczelnie zamknięta, moja akumulatorownia – tam mieści się bateria główna jachtu.

Trap opiera się na obudowie silnika, aby więc dostać się do maszynowni, muszę zdjąć trap i niezliczone części tej obudowy. Wówczas odsłaniam zęzę jachtu, głęboką i kanciastą od licznych wiązań szkieletu kadłuba, a nad nią – stojącą na fundamencie, to jest na grubych, dębowych belach, moją pentę, która w regatach miała służyć wyłącznie do napędzania prądnicy, wał śruby bowiem jest zablokowany i zaplombowany.

Cała podłoga opisanego pomieszczenia wyłożona jest żłobkowaną samochodową gumą – ma to tę zaletę, że człowiek w mokrych butach nie ślizga się na niej, a tę wadę, że wszystkie brudy łatwo wchodzą w rowki, a trudno je stamtąd usunąć. Bez ryżowej szczotki nie zabieraj się do tego! Muszę się jednak pochwalić, że ten mój „dywan” jest zawsze czysty.

Pod sufitem kabiny i na jej bocznych ścianach są mocne, stalowe uchwyty, służą one do trzymania się, gdy jacht wyczynia swoje normalne harce. Na jednym wisi sobie Monkeyka – mocno sfatygowana i wyleniała; jej ogon jest doskonałym przechyłomierzem, a sympatyczna pluszowa mordka zmusza do uśmiechu. Małpka jest gwarancją szczęścia i doświadczonym wilkiem morskim, a dostałam ją na drogę od przyjaciół i był to najcenniejszy prezent, jaki otrzymałam, bo przecież wraz z nią pozbywano się rękojmi własnej przyszłości.

A teraz, wąskim przejściem, wchodzimy do mesy, czyli kabiny mieszkalnej. Ma ona około 2,20 metra długości i jest wąska, gdyż z obu burt jachtu zabudowana. W jednej trzeciej długości mesy, tam, dokąd sięga nadbudówka, jest wystarczająca wysokość stania dla dorosłego mężczyzny, przód zaś, pod samym pokładem, jest bardzo niski, ale ja mogę się tu poruszać prawie prosto. Wąskie okno z pleksiglasu, ciągle zachlapywane przez fale, daje tyle światła, że w dzień, gdy się usiądzie w pobliżu niego, można czytać, wyraźnie też widać zawieszone na ścianie, na najbardziej honorowym miejscu, zdjęcie Teligi2 w ramkach, natomiast inne szczegóły urządzenia są już na szczęście mniej widoczne – nie jest to przecież żaden luksusowy apartament.

Po lewej stronie jest szafa – trzymam w niej moją dużą bibliotekę, składającą się po większej części z tomisk locji, tablic i atlasów i trochę z książek do czytania. Te najukochańsze: „Mały książę” Saint-Exupery’ego, „Znaczy kapitan” Borchardta, „Władca pierścieni” Tolkiena – leżą na samym wierzchu. Pod książkami ułożyłam ciasno rakiety, pochodnie i petardy – pirotechnikę jachtu. Obok stoją pudła z najsmakowitszymi zapasami: czekoladą, cukierkami i piernikami, to jest moja „szafka pocieszeń”, bo militaria jednak mają mniejsze dla mnie znaczenie. Dalej jest koja, a raczej głęboka nisza. Pierwotnie miałam zamiar tu sypiać, lecz okazała się zbyt mokra, więc przerobiłam ją na magazyn większych przedmiotów, jak skrzynie z butelkami, worki z kożuchem i innymi grubymi sztukami ubrania oraz zapasowe koce, zapakowane w folię, aby były gotowe do użycia, gdyby moja pościel – broń Boże – zamokła.

Po prawej burcie jest również wbudowana koja, jest to po prostu wisząca półka, teraz podzielona przegrodami, w każdej leży coś innego: w pierwszej – bielizna i bluzki w woreczkach plastykowych oraz apteczka jachtu; w drugiej – moje biuro, to jest maszyna do pisania i ryzy papieru; w trzeciej – zbiornik na naftę, z którego zasila się piecyk ogrzewczy i aldis. Przegrody te mają zabezpieczające fartuchy z płótna, aby przedmioty w nich ułożone nie wypadały. Wolałabym co prawda zwykłe, normalne szafki na ich miejscu, i takowe były tu poprzednio, lecz gdy się nie ma, co się lubi…

Pod opisanymi tu kojami, czyli – gdy na jachcie jest więcej osób załogi (normalnie ma być ich siedem) – po prostu pryczami do spania są dwie wyściełane kanapki z oparciami – to właśnie moje łóżka. Są one wąskie, od góry w połowie zabudowane, aby zaś nie spadać, założyłam na stałe sztormdeski i śpię jakby w szufladach; ma to też tę zaletę, że pościel nie zsuwa się na podłogę. Sypiam raz na prawej, raz na lewej burcie, w zależności od tego, na którą stronę jacht ma przechył. Moje koje są zawsze pościelone i gotowe do użycia, na dzień przykrywane folią, aby przeciekające tu i ówdzie z pokładu kropelki nie zmoczyły koców lub poduszek. Nie ma nic gorszego jak mokra koja, łatwo też jest dopuścić do tego żeby na pozór niewinnie wyglądające drobinki wody, pochodzące nie wiadomo skąd, doprowadziły do całkowitego utrapienia leniwego żeglarza, który nie zabezpieczy się przed nimi. Zmian pościeli mam kilka, więc ciągle zachowuję standard orbisowski, a drukowane napisy na powłokach: „Ośrodek morski JKM Kotwica”, rozmyte częstym praniem, przypominają mi jeszcze bardziej hotelowe noce.

U wezgłowia prawej koi jest zawieszony piecyk naftowy – mój wielki pocieszyciel; trudno go rozpalić, lecz gdy płomień zacznie równo buzować, w zimnym i wilgotnym wnętrzu robi się przytulnie i ciepło. W nogach zaś wisi lampa naftowa – taka stara, mosiężna i naprawdę piękna – to moja duma; dawała miłe, kremowe światło, dopóki jedyne szkło, jakie miałam, nie stłukło się.

Całkiem w głębi kabiny, na jej poprzecznej ścianie, jest mała, oszklona szafka-barek. Nie trzymam tu jednak kieliszków ani butelek, lecz najcenniejsze przedmioty, jak popsuty magnetofon, aparaty fotograficzne, kosmetyki oraz papierosy. W szarej biurowej kopercie z dużym napisem „dolary” jest też kasa jachtu – najlepsze to chyba zabezpieczenie od złodziei. Jest to bezwzględnie najsuchsze miejsce na Komodorze i nazywa się sekretarzykiem rodzinnym. Do szyb szafki przykleiłam zdjęcia. W zamieszaniu ostatnich dni przed wyruszeniem w rejs zapomniałam zabrać wcześniej przygotowaną kopertę z podobiznami moich bliskich; niewielki to kłopot, bo wystarczy mi tylko zamknąć oczy, aby ich zobaczyć. Chcę jednak patrzeć na jakieś ludzkie twarze, więc wiszą tu: zdjęcie Lopka3 i roześmiana buzia małego bobasa, córki przyjaciół, która ma być żeglarką, a nosi imię królewny Dagmary, wielkiej protektorki marynarzy.

Pod sufitem mesy – który jest równocześnie przecież pokładem jachtu (zależy jak się na to patrzy) i cała jego konstrukcja jest widoczna, a wielkie, mocujące śruby czyhają tylko na moją głowę – wisi mały pluszowy Miś. Na szyi ma miniaturową flaszeczkę z prawdziwym koniakiem Camus. Miś-alkoholik czeka cierpliwie, kiedy wreszcie wypiję z nim drinka; czekać będzie długo, bo postanowiłam trunek zachować na następny mój rejs i wypić po jego zakończeniu.

Na Komodorze w gdyńskiej marinie Lopek – Leopold Naskręt (z prawej) i jego kolega Mirosław Jasiński – obaj młodzi żeglarze bardzo pomogli w organizacji rejsu. Lopek towarzyszył mi w drodze do Plymouth.

Porobiłam tu też uchwyty z szerokich gum i wkładam w grube zwoje zapasowych plottingów, to jest „pustych” siatek geograficznych, służących do wyprowadzania pozycji daleko na oceanie, gdzie żadnych szczegółów nie potrzeba na mapie. Jest to, obok kluczyka do zegara, druga kompromitująca mnie rzecz, która doprowadza do szewskiej pasji, bo rulony wypadają stąd często, a nigdy nie znalazłam czasu, aby zastąpić to urządzenie czymś lepszym.

Między kojami stoi mały, przykręcany i składany stolik, dla którego znalazłam nietypowe zastosowanie: rozwieszam tu mokre portki i swetry, gdy rozbieram się do spania. Do nóg stolika przywiązałam dwie duże skrzynie ze świeżymi owocami i jarzynami; ma to tę ogromną zaletę, że odpoczywając ,,w pozycji horyzontalnej” wystarczy tylko sięgnąć ręką, aby dostać upragniony witaminowy przysmak. Jest to jakby logiczna pochodna mojej szafki pocieszeń. Natomiast zasadnicze posiłki jadam w pobliżu kambuza, siedząc na podłodze lub na stopniu utworzonym przez obudowę silnika.

Z mesy, wąskim korytarzykiem miedzy szafą na ubrania (o wiele za małą dla kobiety!) i tak zwanym kingstonem, czyli WC, wchodzi się do forpiku. Jest to dziobowe pomieszczenie jachtu. Można tu dostać się również wprost z pokładu, przez luk zamykany klapą dociskaną od spodu wielkimi zasuwami. Tu leżą liczne i ciężkie wory z żaglami (a żagli na Komodorze jest dużo – w sumie 21 sztuk), liny kotwiczne i zapasowe kotwice. Jest tu ogromnie mało miejsca! Tylko poprzez wiele nieudanych prób i osobistych klęsk odnalazłam ten jedyny sposób ułożenia składowanego tu sprzętu, pozwalający na dostanie się do każdej potrzebnej rzeczy bez konieczności przerzucania z miejsca na miejsce wielu innych. Mimo to co jakiś czas muszę tu robić generalne porządki, nie licząc wykorzystywania każdej okazji do przesuszenia żagli, gdy warunki pogodowe na to zezwalają.

W kingstonie zaś, nieużywanym w morzu, gdyż zbyt uciążliwe jest odkręcanie i zakręcanie zardzewiałych zaworów oraz przepompowywanie, zrobiłam sobie magazynek bosmański: wiszą tu zwoje drutu i zapasowe korby do wind i kabestanów, naftowe światła pozycyjne, a w pudełeczkach po landrynkach i w woreczkach plastykowych trzymam rozmaite wkręty, gwoździe, śrubki, świece, igły itp. Ten mój magazynek powinien być suchy, niestety w miarę upływu dni coraz więcej wilgoci zbiera się w nim, coraz więcej jest rdzy na zapasach. Winę za to ponosi główny maszt Komodora, który uporczywie „wyrabia” sobie dziurę w miejscu, gdzie przechodzi przez pokład…

Podłogi mesy, korytarzyka i forpiku, wykonane z mahoniowych desek, pomalowane na wysoki połysk, przykrywają zęzę jachtu. Tam mam mój skład konserw: każda puszka jest oznaczona odpowiednią cyfrą, lakierowaną przeze mnie, i wysmarowana grubo towotem. Taki zabieg, wypraktykowany przez pokolenia, pozwala uniknąć kłopotów z rozmoczonymi papierkami etykietek, a zarazem zabezpiecza od rozczarowań – nie ma bowiem nic gorszego, jak – gdy się ma apetyt, na przykład, na klopsiki, otworzyć przez pomyłkę kompot śliwkowy… W zęzie jachtu jest stale trochę wody, ścieka tu zewsząd kropelkami, a czasem zdarza się, że strugami, stąd tak ważna jest pompa przy fotelu, stąd też, celem zabezpieczenia przed korozją, puszki smaruje się tłuszczem. Rdzewieją mimo wszystko i od czasu do czasu trzeba robić ich przegląd – najbardziej nadgryzione zębem czasu i wilgocią odłożyć do natychmiastowego spożycia. Wszędobylska wilgoć, niestety, również powoli nadgryzła deski podłogi; rozpuchły i zaczął się Wielki Problem, gdyż do mojej spiżarni dostać się mogę tylko przy pomocy łomu lub trzeba zrezygnować z układania desek na miejsce, co znowu grozi złamaniem nogi: uciążliwe jest skakanie po ażurowej konstrukcji dna jachtu, po śliskich wręgach i dennikach. Takie trudności w dostawaniu się do smakołyków pobudzają tylko apetyt, jak widok jabłek w cudzym sadzie lub zamknięta przez babcię spiżarnia z konfiturami. Z dwojga więc złego często narażam nogi, rezygnując z gładkiej posadzki w apartamentach mieszkalnych na rzecz zachowania spokoju ducha.

Na rufie jachtu nie ma mieszkalnych pomieszczeń – są tylko trudno dostępne bakisty, a w nich wszelkie zapasy, jak: gaz, nafta, liny, proszki do czyszczenia, papier… toaletowy i wiele, wiele innych potrzebnych w morzu przedmiotów. Bakisty zamyka się od góry klapami, a ponieważ człowiek, który w nich siedzi i wychyla się na zewnątrz, wygląda trochę jak czołgista we włazie swego pojazdu – nazywam je „czołgami”. Okropnie nie lubię iść po coś do czołgu – jest tam ciasno i niewygodnie się poruszać, gdy w pozycji „fakira połączonego z paragrafem” trzeba wyjąć spod niezliczonych przedmiotów ten właściwy i potrzebny.

Komodor jest pięknym jachtem i wiernym mi, choć ma swoje narowy: są to zacinające się szuflady i otwierające się samoczynnie szafki, ostre kanty i śruby, o które boleśnie się uderzam, schowki, do których dostać się trudno, a jeszcze trudniej ułożyć w nich to, co jest do schowania. Jego wnętrze nie było planowane dla długotrwałej, jednoosobowej żeglugi i pomimo że z siedmioosobowego, morskiego M-7 zostało zmienione na M-l, nadal jest mało funkcjonalne i ciasne. Lecz przecież polubiłam je szczerze i czuję się tu „u siebie”. Sprzątam to moje mieszkanie codziennie, każda rzecz ma w nim swoje miejsce i nauczyłam się radzić sobie z drobnymi przeciwnościami, a nawet bawi mnie to czasem. Jest to mój DOM i ma tę zaletę, że mogę z nim, jak ślimak, przenosić się z miejsca na miejsce, w wędrówce w świat…

Załoga Komodora składa się z kapitana, bosmana, kucharza, mechanika, oficerów i czarnych kanak. Waży ogółem 50 kg i ma łącznie 158 cm wzrostu. Żyje w doskonalej zgodzie na co dzień – taki jest przywilej samotnej żeglugi – nie ma nieporozumień i kłótni. Czasem, gdy zdarzą się sytuacje konfliktowe i na przykład kucharzowi nie chce się zrobić ciepłego posiłku lub bosman ociąga się z uporządkowaniem magazynku – kapitan wkracza energicznie i swym „autorytetem” likwiduje problem.

Jestem mała i te skromne gabaryty często bywały powodem do zdziwienia: ludziom się bowiem zdaje, że żeglarz musi być rozrośnięty, mieć długą brodę i tubalny głos. Nie mam w sobie żadnych cech bohaterskich – wprost przeciwnie: boję się wielu rzeczy, na przykład – bólu, krowy i egzaminu. Ale nie umiem długo siedzieć z założonymi rękami i „mieć za złe”, gdy spotykają mnie jakieś przeciwności; toteż, mimo narzekań, zgnębienia lub strachu, zabieram się po prostu do tego, aby im przeciwdziałać, a choć nie zawsze mi się to udaje, jakoś pocieszam się, bo aktywność i praca są najlepszym lekarstwem na zmartwienia. Gdy spotyka mnie coś bardzo złego mówię sobie: to trzeba tylko przetrzymać! – i w końcu zawsze nadchodzi chwila, gdy znowu zaświeci słońce.

Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nie znoszę owsianki i tranzystorów4, lubię zaś las, góry, wodę, dobrą muzykę i knedle ze śliwkami. Lubię jeszcze wiele innych, wspaniałych rzeczy, których tak dużo możemy znaleźć wokół nas, jak na przykład: blask słońca wpadający przez okno do pokoju, śpiew ptaków czy ludzką życzliwość. I wierzę, że najmądrzejszą filozofią życiową jest cieszyć się życiem.

Nie jestem szczególnie wysportowana i sprawna – zawsze brakowało mi czasu na treningi, chorowałam też w moim życiu wiele razy, lecz jednak jestem zdrowa, bo nigdy nie przejmowałam się przesadnie swymi dolegliwościami, uważając, że dziury w niebie nie będzie tylko z tego powodu, że czuję się źle. Jestem natomiast wytrzymała na długotrwałe wysiłki, szczególnie na morzu i gdy wiem, że muszę im sprostać.

Mam wiele wad, o których wolę taktycznie nie mówić, i mało zalet, których wymieniać przecież nie wypada, ale powinnam się chyba przyznać do tego, że zdaniem przyjaciół jestem zbytnio gadatliwa i uczuciowa, a zdaniem wrogów – po prostu zwariowana.

Mam to do siebie, że uważam się za kobietę (nie wiem – słusznie czy nie?) – używam tuszu do rzęs i pomadki do ust (bez zadowalających wyników!) i STALE NIE MAM SIĘ W CO UBRAĆ. A tu zdarzyła się rzecz fatalna: polubiłam morze i oto chętnie zamieniam się w dziwny stwór, niepodobny do niczego, co jest kobiecością: rozczochrana, z łuszczącym się nosem i połamanymi paznokciami, w starych portkach wędruję sobie po szerokich szlakach i jest mi dobrze. Wolę to od nowej sukienki; ba, nawet od modnego kapelusza!

O zgrozo! Znam zasady działania silników wysokoprężnych i umiem trzema sposobami obliczyć astronomiczną linię pozycyjną. Nie wiem, jak to możliwe – lecz nawet kręcąc na noc papiloty powtarzałam sobie „ku pamięci” potrzebne wzory trygonometryczne, a wykres stateczności Reeda rysowałam omączonym palcem po stolnicy, gdy wałkowałam ciasto na pierogi. Wszystko po to, aby móc żeglować…

Był czerwiec 1945 roku, gdy po uciążliwej, siedmiodniowej podróży wysiadłam z zatłoczonego, dusznego pociągu i wyszłam do miasta. Stanęłam u wylotu ulicy 10 Lutego w Gdyni, zobaczyłam w jej perspektywie MORZE. Zawieszone wysoko, jak srebrne zwierciadło świata, obramowane u dołu zębatą ramką potrzaskanych minami falochronów, wydało mi się dziwnie spokojne, tajemnicze, wielkie. Przyciągało. Poszłam więc w jego kierunku, jak pod działaniem magnesu i szłam tak zapatrzona, aż doszłam do końca rozbitego mola; stanęłam, grzęznąc w piachu wyrwy, na samym jego skraju, tuż, tuż u czystej, kryształowej wody.

Poczułam słony, świeży zapach i zrozumiałam, że życie – tak przecież jeszcze niedługie – zaczynam od nowa. Nowe, wolne życie. Głęboko odetchnęłam i stałam tak zapatrzona w daleki horyzont, mleczną białość świtu, a potem w wynurzające się powoli, przyjazne słońce. Biel różowiała i żółkła i było niezwykle spokojnie i cicho. Czysto. Pomyślałam: – Jest piękne. Jest naprawdę oknem na świat.

Miałam ochotę wejść w nie i iść tak długo, długo, aż do końca, „na drugą stronę”, tam gdzie niebo dotykało lustra wody. Minęła spora chwila, zanim otrząsnęłam się z tego tak dziwnego u mnie zamarzenia i niechętnie zawróciłam w stronę miasta. Wiedziałam już na pewno: z morzem zwiążę swoje życie, nie wiem jeszcze jak, ale inaczej nigdy nie będę w pełni szczęśliwa.

I tak się stało. Natychmiast prawie po zakończeniu wojny basen jachtowy w Gdyni zaczął się budzić: wracali tu prawowici gospodarze. Chodziłam tam często, aż któregoś dnia udało mi się wprosić na pokład jachtu, jednego z bardzo nielicznych. Od tego dnia oddałam swą duszę… nie diabłu, lecz żaglom, a choć z natury jestem nieśmiała i chyba mało zaradna – zawsze umiałam się „wkręcić” do jakiejś załogi. Powoli niedostępne pojmowaniu czynności, wykonywane przez moich kolegów, stawały się zrozumiałe, a tajemnicze komendy i fachowe terminy już nie przerażały swoją obcością.

Nikt mnie nie uczył i nikt mnie też nie pieścił. Ileż to razy słyszałam: – Rzygasz? To idź wybieraj wodę z zęzy! – lub: – Właź do komory kotwicznej i klaruj łańcuch! Są to najbardziej duszne i najmniej przyjemne miejsca na jachcie. Była to doskonała szkoła, mam do dziś ogromnie dużo wdzięczności dla moich pierwszych, przyjaźnie-surowych instruktorów. I stało się tak kiedyś, że mimo sztormu i fali mogłam „siedzieć sobie” spokojnie w kabinie i śmiać się z młodszych ode mnie, gdy znękani chorobą morską rezygnowali z obiadu. Czułam się prawdziwym wilkiem morskim, któremu humoru nie psuje kiwanie się jachtu.

Powoli zyskiwałam prawo bytu w tej dziwnej społeczności żeglarskiej. Wraz z grupką kolegów remontowaliśmy wraki jachtów, sami szyliśmy do nich żagle i sami robili niezliczone sploty na stalowych, kaleczących palce linach. Nauczyłam się wielu przydatnych rzeczy: umiałam już sterować ,,na punkt” i „na kompas”, skrobać i cienko, równiutko malować, wiązać liny na sto sposobów i wiedziałam, co trzeba zrobić, by wykonać zwrot „na wiatr” i „z wiatrem”.

Uczestniczyłam, jako siła robocza, w wodowaniu coraz to nowych jachtów, które bez dźwigu i żadnych pomocniczych urządzeń, wyłącznie siłą mięśni ludzkich, zrzucaliśmy na wodę, metodą: „pociągnij za sznurek”. Powoli, milimetr za milimetrem, opuszczało się ciężki, kilkutonowy kadłub, luzując zaimprowizowane talie, a on zjeżdżał tak po zrobionej z belek pochylni, przy wykorzystaniu „naturalnego” spadku wyrwy po minie.

Choć z natury jestem nieśmiała i chyba mało zaradna – zawsze umiałam się „wkręcić” do jakiejś załogi

W tych latach żeglowało się mnóstwo – nie było formalności, ograniczeń, dokumentów. Nie była to też zbytnio bezpieczna żegluga: raz, gdy przyszliśmy do klubu – nie znaleźliśmy naszego jachtu, po prostu w nocy, stojąc na cumach, zatonął, bo tak ciekł! Powoli jednak zaczęto wprowadzać pewien porządek w żeglugę sportową i ujmować ją w doskonalsze ramy organizacyjne.

Zdałam na stopień żeglarza i sternika morskiego, jeszcze według „przedwojennych” programów, i w ten sposób, w 1948 roku, zyskałam prawo do samodzielnego prowadzenia małych jednostek. Zaczęła się nauka: szkoląc innych, uczyłam się sama, uczyłam się pilnie morza, uczyłam się dowodzenia.

Są podobno kobiety, które zmieniają mężczyzn jak rękawiczki. Ja zmieniałam jachty i ich załogi. I tak przeszłam wszystkie stopnie żeglarskiego wtajemniczenia, usiłując sprostać wymaganiom kolejnych, m ę s k i c h komisji egzaminacyjnych i trudniejszym od nich wymogom dobrej praktyki morskiej i własnej ODPOWIEDZIALNOŚCI. Poznałam też szczególny smak samotności, jaką dźwiga każdy kapitan każdego statku morskiego; zrozumiałam, co oznacza podjęcie decyzji, samodzielnie i bez odwoływania się do innych, gdy popełniony przez nas błąd może kosztować ludzkie życie i samemu za to może przyjdzie odpowiadać. Solidnie więc, „całą duszą” starałam się i staram ciągle powiększać swoje wiadomości, aby sprostać zdobytemu patentowi kapitana.

Poznałam również strach – nie przed samym morzem, lecz przed konsekwencjami jego siły i własnej słabości. Nigdy też nie odważyłabym się twierdzić, że wiem już dostatecznie dużo, aby czuć się całkiem pewna siebie, a im dłużej żegluję, tym większy mam respekt przed morzem. Mam jednak też przekonanie, że człowiek może wygrać, gdy jest dostatecznie rozsądny, ostrożny i śmiały wtedy, gdy to konieczne. Optymizm i wiara w szczęśliwą gwiazdę przynoszą dobre wyniki, gdy do morza podchodzi się pesymistycznie, przewidując to najgorsze. Dewizą więc moją stało się: w przygotowaniach rejsu być skrajnie nieufną, a w czasie jego trwania pełną nadziei na dobry koniec.

Pierwsza książeczka żeglarska w pionierskich czasach, gdy żeglowało się mnóstwo.

Polubiłam emocje związane z trudnym manewrem i spokój, jaki spływa na nas po jego zakończeniu; momenty ,,oderwania się od lądu” i moment powrotu do domu… Morze nauczyło mnie solidnej pracy, nieustępliwości i widzenia każdej sprawy w jej właściwym wymiarze. Dało mi w zamian wiele przeżyć radosnych, choć czasem męczących, i umiejętność cieszenia się tym, co mam. Dało też wiele ludzkiej przyjaźni, gdyż nic tak chyba nie wiąże z drugim człowiekiem, jak wspólnie odbyty rejs i wspólna praca na morzu.

Najskrytszym zaś moim marzeniem było zawsze; wybrać się gdzieś samotnie i daleko… Sądzę, że mogę nazwać się szczęśliwą, bo najważniejsze w życiu to zrealizować swoje marzenia…

1 Objaśnienia terminów fachowych znajdzie Czytelnik w słowniczku zamieszczonym na końcu książki; autorka będzie wdzięczna za częste korzystanie z niego.

2 Leonid Teliga (1917–1970) – pierwszy Polak, który na jachcie „Opty” opłynął samotnie świat, w latach 1967–69. (przyp. red.)

3 Lopek – Leopold Naskręt, młody żeglarz, który towarzyszył mi w drodze do Plymouth i bardzo wiele pomagał w organizacji rejsu, razem ze swoim kolegą Mirosławem Jasińskim.

4 Tranzystor – mały, przenośny odbiornik radiowy, od lat 60. popularny na ulicach i plażach. Hałas tranzystorów był dla co wrażliwszych uszu nie do zniesienia. (przyp. red.)

Start

14–18 czerwca

Szum. Sufit wiruje.

Usta wyschnięte i jest mi gorzko. Lecę gdzieś, spadam, zatrzymać się nie mogę…

Wiem, że muszę, natychmiast, zaraz wstać i coś zrobić.

– Co?

Nie mam siły… Siedzę w głębokim, wygodnym fotelu i jest mi strasznie zimno. Mam dreszcze, chcę wołać, nie potrafię wydobyć z siebie głosu. Kogo chcę wołać? O co prosić?

– Zaraz – muszę – sobie – przypomnieć! – Gdzie – jestem? – coś – miałam – robić… Coś… Czego chciano ode mnie?

Powoli, mimo ogromnej senności i oszołomienia, zdaję sobie sprawę, że siadłam, bo nie umiałam sprostać zadaniu, jakie mi postawiono. Gniewam się na siebie i zżymając się w duchu, szukam w sobie energii, woli, siły do przezwyciężenia bezwładu.

Mówiono mi: – Walk! Walk!5 – A ja zamiast posłusznie chodzić, odpoczywam sobie i nie walczę z narkozą. A ja siedzę!

Tak trudno jest wstać; dałabym wszystko za to, by móc teraz spać, być nieruchoma. Chcę spać za wszelką cenę!

– Za wszelką? Nie! Nie za cenę rejsu!

Rejs, tak, to jest jedynie ważne. Myśl o nim powoduje, że na chwilę przytomnieję, wstaję powoli i suwając stopami jak paralityk, zaczynam swoją niekończącą się wędrówkę: od łóżka do drzwi i z powrotem. I znowu. Ciągle, aż do znudzenia.

Chodzę tak, coraz sprawniej, lepiej; jakieś strzępy myśli przesuwają się przez głowę, jakieś obrazy, wspomnienia, skojarzenia… Coraz jaśniej uświadamiam sobie najważniejsze: mus walki z samą sobą, z sennością i otępieniem.

– Jestem słaba, zmęczona, głupia i bezradna! Dobrze! Będę jednak chodzić, nie poddam się, będę chodzić, żeby tam nie wiem co!

Za ścianą słyszę głosy, nic nie rozumiem, chyba nawet polskie słowa byłyby trudne do uchwycenia, a co dopiero ten obcy, taki strasznie obcy, gardlany trajkot. Śmiech. Ze mnie? Żeglarki, co nawet chodzić nie może…

Co za głupstwo! Czemu ze mnie? Przecież tu wszyscy są tak serdeczni i dobrzy. Tyle okazują mi zrozumienia i serdeczności – fala ciepłego uczucia ogarnia na chwilę.

Spaceruję rytmicznie, ta bezmyślna czynność powoli uspokaja rozpacz, przerażenie, bo to JUŻ, dzień startu, a ja tu, w szpitalu, taka oferma…

Litość dla samej siebie napełnia oczy łzami – tak bardzo chciałam widzieć start! Wybiegam myślą do nich, tych, co są w drodze. Jest późne popołudnie, nawet nie słyszałam strzału armatniego, który rozpoczął regaty. Wyobrażam sobie ich białe żagle, smukłe kadłuby, szybko sunące do przodu, a potem zaraz przypominam sobie osamotnionego, nieruchomego w doku Komodora i ten obraz napełnia mnie nowym przerażeniem – tyle jest jeszcze pracy! Jestem tam koniecznie potrzebna!

Długo wloką się minuty: najsamotniejsze i najczarniejsze. Świadomość odsuwa na bok wszystko inne: dziecinne skargi, że nie uczestniczyłam we wspaniałym fajerwerku żagli, jakim był start do najsławniejszego wyścigu świata, żal za nie przeżytym, a oczekiwanym tak długo momentem emocji; to, że jestem słaba, przybita, czuję się chora, że chodzę, choć to tak uprzykrzone, wszystko staje się nieważne, pozostaje teraz, tkwi we mnie, tylko jedno – troska: myślę o tankowaniu ropy i czy przefiltrowano paliwo? Czy zęzy są wymyte? Uporządkowane czołgi? Dociągnięte wanty? Martwię się strasznie, gdy sobie przypomnę o krzyżujących się fałach i małym okuciu salingu… o konieczności sprawdzenia po raz czwarty instalacji elektrycznej… o tym, że moja elektronika nie jest skalibrowana, właściwie w ogóle nie skończona, gdyż firma angielska nie podłączyła wskaźników… Myślę – jak znaleźć czas na to?

Czas, czas, czas…

Od wielu tygodni czułam namacalnie jego bieg i rozpaczałam, bo zatrzymać go nie mogłam, nie mogłam też niczego przyspieszyć na Komodorze. Żadne błagania, prośby, awantury nie pomagały. Nie szczędziłam energii i sił, pracy jednak było zawsze więcej, niż można zrobić. I wszystko było tak niezależne ode mnie…

A teraz znowu tracę czas. Te ostatnie, cenne godziny! Zamiast być na jachcie, pokierować wszystkim, samej robić, muszę tu łazić, jak duch pokutny, po tej mojej czystej celi. Gorzko w ustach i na duszy.

– Nie! Nie będę czuła żalu do nikogo! Nie będę zatruwała się, to nie zmieni już niczego. Muszę pogodzić się z sytuacją, widocznie tak było mi sądzone.

Widać zbyt łatwo byłoby startować zgodnie z planem, po solidnym wypoczynku, na jachcie doskonale sklarowanym, gdzie wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Los chciał, bym spóźniła się do Plymouth na inspekcję bezpieczeństwa, bym dostała dobę kary za spóźnienie; aby sytuacja wytworzyła się taka, że przyjęłam tę wiadomość z żalem, ale i z ulgą, bo to oznaczało jeszcze jeden dzień do pracy, a teraz ten dzień spędzam w szpitalu, szarpana niepokojem i wątpliwościami, bo moja nieobecność w ostatnich godzinach kosztować może dużo, bo moje miejsce jest tam, na Komodorze, a przez dzień dzisiejszy, wolny od najazdu gości i dziennikarzy, można by tyle zrobić! Jeden dzień! Cały! To prawie na wagę złota.

Przypominam sobie z goryczą ostatnie dni w Gdyni, przed wyruszeniem w rejs, gdy ten mały motorek w mózgu, nakręcony na jeden ton: „prędzej, prędzej” – niestety był wyłącznie moim przywilejem i nie był w stanie przyspieszyć niczego. Ze stocznią pożegnałam się faktycznie na godzinę przed oddaniem cum, do ostatniej chwili wykańczano jacht i właściwie nie wykończono go, a potem już można było zrobić tyle, ile jest to dostępne dla żeglarza w morzu. W drodze z Gdyni do Anglii pracowaliśmy z Lopkiem ciężko, ciągle jednak było tego za mało. Przypominam też sobie ostatnie dni tutaj: gdy 14 czerwca rano Komodor wchodził do portu, było słonecznie i pięknie i witano nas serdecznie. Stanęłam na boi i natychmiast po powrocie z office race6, nie przeglądając nawet pliku dokumentów, które wręczył mi sympatyczny, brodaty pan Terence Shaw – sekretarz regat, zabrałam się do pracy. Wywaliliśmy na pokład wszystko, co się dało: żagle, ciuchy, liny, otwierając każdą dziurę – trzeba było przede wszystkim wysuszyć jacht.

Komodor wypływa z Gdyni. Start do wielkich regat przyprawiony pierwszą kroplą goryczy. Zaledwie przed godziną jacht opuścił stocznię.

Wydawało się wówczas, że trzy dni to dużo czasu i sprostamy zadaniu, jakie spadło na nas – na mnie i Lopka. Z trudem zorganizowano wyładunek akumulatorów, serwis firmy angielskiej naprawił samoster, uruchomiliśmy silnik i wieczorem otrzymałam zezwolenie na wejście do doku.

Późną nocą siadłam, by przeglądnąć plik papierów, napisać ostatni list do Matki i sporządzić listę spraw do załatwienia oraz usterek i braków do usunięcia. Siedziałam przy świecy (akumulatory zabrano do warsztatu, do regeneracji) i walczyłam ze zmartwieniem, tak jak walczyłam już poprzednio: w Gdyni, w drodze… usilnie wypracowywałam w sobie nadzieję, że jutrzejszy dzień będę mogła zorganizować, dziennikarze i fotoreporterzy przestaną nagabywać, dobrzy ludzie pomogą, a Komodor zostanie sklarowany na czas.

Lista bolączek jest długa, a wiele z nich zależy nie ode mnie, ani nawet od nikogo z tych, na których życzliwą pomoc mogę liczyć. Po tym pierwszym dniu bowiem już miałam rozeznanie, kogo należy wyeliminować z planów pracy… Łudzę się jednak, że Anglicy uporządkują wadliwie zamontowany wiatromierz7, że genua zostanie zeszyta, przecieki zlokalizowane i usunięte, instalacja elektryczna zacznie poprawnie działać i akumulatory nie będą się samoczynnie rozładowywać… że takielunek zostanie przeglądnięty i częściowo wymienione liny, szczególnie te na windach, strunowe, słowem – że wszystkie usterki zostaną poprawione… Musimy z Lopkiem znaleźć trochę czasu i spokoju, by jacht uporządkować i umyć, zinwentaryzować zapasy żywności, zatankować wodę, a przedtem dobrze umyć tanki. Musimy uzupełnić zaopatrzenie w owoce, jaja, zakupić szereg potrzebnych drobiazgów, znaleźć w sklepach bloki do talii grota i pompę paliwową do silnika…

Już świtało, gdy skołatana i ogromnie zmęczona kładłam się na dwie godziny, aby trochę odpocząć. Przypomniałam sobie, że cały dzień nic nie jadłam, nie było czasu, więc leżąc, dziurawię puszkę i wypijam sok pomarańczowy.

To były paskudne dni – ten piętnasty i szesnasty czerwca.

Na moją głowę spadło zbyt wiele trudności, kłopotów, spraw; nękana ogromną liczbą gości, pytań, wywiadów, od czego uciec nie było sposobu, mimo najlepszych chęci nie mogłam się rozdzielić i sprostać wszystkiemu JEDNOCZEŚNIE. Przedstawiciele firmy Brooks-Gatehouse, montujący moją elektronikę, żądają ciągle czegoś innego i odwołują mnie od zajęć: siedzą nad otwartą, głęboką zęzą i z flegmatycznym spokojem lutują jakieś tam swoje „druciki”, irytując się trochę, że w sieci brak prądu i nie mogą nic sprawdzić… a my ze Zbyszkiem8 tkwimy umorusani pod ich nogami i czyścimy filtry silnika, wymieniamy olej, co chwila warczymy naszym „patefonem”; co minuta ktoś chce, bym wyszła, i woła, coraz to innym akcentem: – Tereza, come on! Włosi, Hiszpanie, Francuzi, Niemcy, nawet znalazł się dziennikarz australijski i jeden ugrzeczniony Chińczyk. Nikt z tych gości, ciekawskich i interesantów nie zna przecież całokształtu sytuacji i nie wie, że to zwykła zbrodnia odwoływać mnie teraz od mojej pracy! Nikt nie wie, że Komodor potrzebuje teraz mojej troskliwej opieki i wysiłku!

Wyrywam się siłą z tego zamieszania, bo muszę iść na odprawę zawodników. Spełnia się marzenie żeglarskie: oglądam z bliska, po raz pierwszy, tych legendarnych: Toma Folletta, Jean-YvesaTerlaina, Briana Cooke’a, a przede wszystkim dobrze znanego ze zdjęć – Francisa Chichestera. Siedzę wśród nich zagubiona, zmartwiona, bo dla mnie nieważne są prawie obrady tu podejmowane, myślą jestem przy słabościach jachtu. Oni dawno gotowi, precyzyjnie przygotowani do startu, znają się już doskonale, siedzą w Plymouth od dawna, a teraz zbierają siły do wielkiego skoku… Kilka miłych komplementów, słowa uznania – nic nie jest w stanie mnie pocieszyć, wymykam się, gdy tylko to jest możliwe.

Wieczorem tego dnia trzeba iść na bankiet w klubie. Na „naradzie wojennej” z Krzyśkiem9 i z Lopkiem uznaliśmy wspólnie, że nie wypada, abym tam nie poszła. Więc niechętnie przebieram się drugi raz i choć serce ciągnie do pracy, uczestniczę w uroczystości dla mnie jedynej z wielu organizowanych dla samotników. Wspaniały bankiet, choć kuchnia… no, typowo angielska… W ogromnej sali zebrało się około dwustu osób. Atmosfera koleżeńska i pogodna, z równoczesnym zachowaniem form, wytworne toalety pań, zabawne i toasty, wszystko to jednak wcale nie cieszy, gdyż tymczasem Komodor stoi opuszczony.

Ostatnie rady Dariusza Boguckiego, za chwilę zostaną rzucone cumy.

Po powrocie, w nocy, długo jeszcze pracujemy z Lopkiem, bo pierwszy, przymusowy, ciepły posiłek od dwóch dni dodał nam sił. Dla odpoczynku, po trzeciej rano, obchodzimy jeszcze dok – chcę teraz, przynajmniej raz, spokojnie, choć pobieżnie, oglądnąć wszystkie te piękne jachty tu zebrane. Patrzę z zazdrością na ich lśniące czystością pokłady i porządnie zwinięte żagle. Są gotowi. U mnie JESZCZE ciągle bałagan i praca, porzucone narzędzia, kanistry, paki ze sprzętem.

Od rana mam znowu mnóstwo gości: komisja bezpieczeństwa, bez pośpiechu (czy ci Anglicy nie mogą nic zrobić szybko?), sprawdza moje wyposażenie ratownicze: tratwę, róg mgłowy, rakiety… dowiaduję się przy tym z przerażeniem, że certyfikatu do regat nie dadzą, jeśli nie zdobędę automatycznej radiowej bojki, nadającej sygnał SOS. Spada to na mnie jak grom – polscy koledzy, mając więcej czasu, kupili już sobie – a ja? Kosztuje „toto” aż 148 funtów, co oznacza pozbycie się większości funduszy10, zanim zaczęłam rejs.

Następna komisja sprawdza i plombuje silnik, od tej chwili używać go mogę wyłącznie do ładowania akumulatorów A potem jeszcze inna kontroluje stan tanków na wodę i czystość. Pobierają próbkę do badań i wydają werdykt: dezynfekcja! Nie zdążyłam jeszcze wymienić wody i przepłukać tanków. Biegam i szukam TAŃSZEJ bojki radiowej. W końcu udaje mi się: przy pomocy pana Shawa i amerykańskiego żeglarza Phillipe Welda – który wczoraj asystował mi przy obiedzie – kupuję używaną, ale w dobrym stanie, za jedną trzecią ceny. Z triumfem idziemy – cała wycieczka, a ja na czele – do biura regat i tam pan Shaw wręcza mi maleńki karteluszek, pięknie zadrukowany: O.S.T.A.R. 1972 Acceptance Certificate. This is to certify that the Yacht: Name Komodor Race N° 19 has been accepted to enter the 1972 Observer Singlehanded Transatlantic Race11. A pod spodem tak dobrze mi już znany z dwuletniej przeszło korespondencji podpis pana Shawa. Uścisk ręki, życzliwy uśmiech. – Wiedziałem, że popłyniesz, Tereso. On był w jakiś sposób ze mną nawet wówczas, gdy jeszcze nie było pewne, czy w ogóle dopuszczą kobiety do regat. Cieszę się jak dziecko i cały personel biura musi wraz ze mną „odtańczyć taniec radości”. Pan Shaw podnosi mnie na rękach jak piórko – to jednak kawał chłopa i broda wcale, wcale… Całuje mnie w oba policzki, stawia i poklepuje po plecach, tak, że prawie uginam się pod tym gestem przyjaźni. Teraz nic nie stanie na przeszkodzie: wyruszę na ocean, z jednodniowym opóźnieniem, lecz jednak. Nowy duch we mnie wstępuje: mam nareszcie to, co inni uzyskali cztery dni wcześniej. A więc znowu do pracy! Nie tracąc cennych minut!

Upragniony „karteluszek” z podpisem pana Shawa

W oczekiwaniu dostojnego gościa z Londynu, pana ambasadora Starewicza, korzystam z uprzejmości dyrektora GAL-u, pana Grembowicza (pomaga od rana rozwiązać wiele trudności) i jadę do hotelu, aby się wykąpać i doprowadzić trochę do cywilizowanego wyglądu. Trudno występować w usmarowanych portkach i z umorusaną twarzą. Wieczorem zaś cała radosna euforia gdzieś znika – obok ogromnego zmęczenia, nęka nowe zmartwienie: stwierdziłam bowiem odezwanie się starej, wyleczonej kilka lat temu dolegliwości. Na razie nie zwierzam się z tym nikomu i próbuję zaradzić sama złu. Mam doskonale wyposażoną apteczkę, powtarzam więc sobie – to nie, to głupstwo! – I staram się uśmiechać, i być wesoła, aby goście nie spostrzegli mego nastroju.

Dok szybko pustoszeje. Ostatnia noc przed startem jest pełna cichego skupienia, napięcia, lecz i snu. Tylko z drugiej strony basenu francuscy żeglarze bawią się jeszcze wesoło. To „service pomocniczy”, który skończył swą pracę, a robili jak prawdziwi katorżnicy na jachtach swoich zawodników. W końcu i oni milkną. Zmordowany Lopek, owinięty w koc, również śpi, a ja siedzę przy nikłym płomyku świecy i myślę – co robić? Postanawiam rano udać się do lekarza, pocieszam się, że da mi jakiś „koński” środek, który pozwoli na szybki powrót do zdrowia. Porządkuję szuflady w nawigacyjnej, przeglądam dokumenty, wypełniam dziennik za dwa dni i przygotowuję nową litanię spraw do załatwienia. Mam jeszcze całą dobę, liczę też, że po zasadniczym starcie uspokoi się nieco i będzie więcej pomocników… w tym czasie zrobi się ogromnie dużo.

O świcie budzi się powoli życie w porcie: samotnicy, każdy na swoim jachcie, przygotowują się do startu. Panuje idealny porządek, i gdy pierwsze jednostki zaczynają wyholowywać z basenu, ja żegnam się z Krzyśkiem. – Dobrej drogi i dziękuję! Potem z „Mirandą”12 i siadam do samochodu, do miasta. Liczę, że wrócę za trzy godziny i jeszcze zobaczę choć z brzegu…

Pan Piątkowski, Polak mieszkający w Plymouth i jego żona Angielka – oboje okazali mi już dużo serca i pomocy – ze zmartwieniem słuchają teraz nowej prośby: o znalezienie potrzebnego specjalisty. Przystępują natychmiast do działania i wkrótce jestem skierowana do szpitala.

W Freedom Field Hospital sympatyczny dr C. Richards stawia diagnozę: operacja, i to natychmiast! Na nic nie przydają się moje prośby, tłumaczenia, zaklęcia. Po długiej dyskusji udaje mi się przekonać go, że w szpitalu pozostanę tyle czasu, ile to potrzebne do wykonania zabiegu, i rano, zgodnie z planem, wystartuję. On to rozumie, choć nie żeglarz – zdaje sobie sprawę, co oznacza dla zawodnika wycofanie się w ostatniej chwili. Podpisuję tylko oświadczenie, że całą odpowiedzialność biorę na siebie, i gdy inne jachty wyruszają w swój rejs – mnie wiozą długimi, czystymi korytarzami w kokonie śnieżnej białości i trochę oszołomioną zastrzykiem. Wpatruję się w jakieś świecące szczegóły – nie umiem ich już rozpoznać… jakieś szerokie, zamknięte drzwi – co jest za nimi? Po głowie kołacze się tylko ta jedna myśl: oni JUŻ, a ja… i ukłucie igły w ramię, dociskają mi maskę na twarzy… wszystko przerwane.

Budzę się po południu, a myśl, jak uporczywe brzęczenie komara, wraca natychmiast – oni już… Zrywam się, by biec na jacht. Przytrzymana łagodną ręką pielęgniarki, opadam chętnie na poduszki i posłusznie poddaję się kontrolnym badaniom. Już znowu wiem, że jeszcze nie teraz… Usypiam nagle, wówczas ktoś mnie silnie klepie po twarzy, coś do mnie gada, denerwuję się, że nie mam spokoju… Ściągają mnie z łóżka siłą, sadzają na fotelu, a potem słyszę to utrapione: Walk! Walk! Prowadzą pod ręce, w końcu zostawiają samą… Nie umiem w tej chwili ocenić, jak troskliwie się tu mną zajęto.

No i teraz chodzę, jak kazali, bo to wiem, że COŚ robić muszę, gdy zaś moim obowiązkiem jest tak łazić, to będę, choćby tam nie wiem co!

Przyjmuję ten swój los z pokorą, z buntem i z czysto babskim roztkliwianiem się nad sobą, ale płacząc, chodzę i chodzę, bo to JEDYNE, CO MI POZOSTAŁO.

Różne są drogi do morza – moja była poprzez wielogodzinne spacery wzdłuż separatki szpitalnej, a obraz tego pokoiku i sprzętów w nim, szarego muru za oknem, będzie dla mnie na zawsze synonimem zwycięstwa, bo przecież „wychodziłam” sobie ten rejs i wydostałam się na szeroki ocean.

Wieczorem odwiedza mnie kpt. Zdzisław Michalski, przedstawiciel Gdańskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. Stał się w ostatnich dniach nieodzowny, pomógł wiele, a teraz po przyjacielsku uspokaja mnie i pociesza, obiecuje, że dopilnuje pracy na jachcie, w końcu odchodzi, zostawiając banany na poduszce. Nie uspokojona, lecz pokrzepiona ludzką dobrocią, usiłuję się porozumieć z pielęgniarką, język jednak plącze mi się i całkiem nie potrafię gadać dorzecznie. Uświadamiam sobie nagle, że mówię coś po łacinie, nie po angielsku, więc daję spokój i milknę.

Każą mi iść spać. Robię to chętnie, bo cały czas o tym marzę. Sen oddala wszystkie zmartwienia, jest dobrodziejstwem i ucieczką, z błogostanu nie wytrąca nawet nocna wizyta lekarza i kolejne badanie.

Rano budzi mnie pielęgniarka. Pilnuje, abym zjadła śniadanie, a potem ostatnie formalności i opuszczam szpital, żegnana przez obcych przecież, a tak życzliwych mi ludzi. Okazano mi tu dużo serca, zrobiono więcej, niż kazał obowiązek, i będę im wszystkim wdzięczna – bez ich pomocy mój start nie byłby możliwy.

Jestem znowu na Komodorze, w domu. Jacht wygląda opłakanie, deszcz leje, zacina ze sztormowym wiatrem, na pokładzie, we wnętrzu bałagan rozrzuconych pudeł, skrzyń, worów. Koledzy z „Jupitera”13, w ociekających wodą sztormankach, zakładają z trudem żagle na bomy. Lopek nerwowo kończy montaż wskaźników elektronicznych, a ja siedzę w mesie i po prostu nie mogę sobie uświadomić, że czas startu zbliża się i że za godzinę zacznę ten wymarzony rejs.

Jestem ogromnie słaba: trudność sprawia nawet zmiana butów i naciąganie spodni sztormowych. Atmosfera jest pełna napięcia i jakaś ponura. Wszyscy krzątają się w milczeniu, nikt nie pyta mnie o nic, nawet Lopek udziela lakonicznych informacji o tym, co się tu działo podczas mojej nieobecności. Robi okrągłe oczy, bo mu po cichu mówię, gdzie byłam, i żądam, aby dochował tajemnicy, aż dopłynę do Newport. Dziwnie patrzy – czyżby nie wierzył, że tam dotrę?

Przychodzi Komandor Royal Western Yacht Club14 – on jeden z Komisji Regat wie o wszystkim. Również patrzy z troską, ale zapewniam go, że czuję się doskonale, a potem tłumaczę, jak ważne jest, by prasa nie dowiedziała się o chorobie, już przecież zlikwidowanej. Pobudzi to tylko do sensacyjnych artykułów i nastraszy wszystkich. Obiecuje milczenie, a potem mówi: – The weather is not the best15. Gdyż żaden Anglik nigdy nie powie niczego, co ma charakter skrajny. Dobry sobie: pogoda nie jest najlepsza! Jest po prostu paskudna: wiatr wieje z siłą 7° Beauforta i to z Westu, mgła, zimno, deszcz…

Ale przecież nie w tym sedno rzeczy: trudno liczyć na plażowe warunki w drodze przez Atlantyk.

W istocie jedyną moją troską jest Komodor, jego stan i zaawansowanie prac na nim oraz czas, którego już nie starcza nawet, by ułożyć wszystko na miejscu, nie mówiąc o zasadniczych, remontowych sprawach, na które trzeba chyba jeszcze ze dwa tygodnie.

– Nawet do Jastarni nie wyszłabym na tak źle sklarowanym jachcie – myślę i trochę mi śmiesznie, a przede wszystkim przykro, gdyż nikt z obecnych tu przyjaciół i widzów nie wie, że moja mina, cichy, zdławiony głos i brak normalnej werwy to nie strach, nawet nie złe samopoczucie poszpitalne, lecz zwykłe, kapitańskie „wyrzuty sumienia” i że postępuję wbrew swym zasadom i z musu mówię to, czego przed wyjściem w morze żaden kapitan nie powie: „jakoś będzie”. Nie waham się jednak ani chwili: w TEN rejs bowiem wyjść muszę i teraz wziąć już całą odpowiedzialność na siebie, choć nie ode mnie tylko zależało, by uniknąć takiej sytuacji.

Odczuwam ten ciężar odpowiedzialności jako stutonowy dodatkowy balast, wiem, że muszę pozostać lojalna wobec wszystkich, którzy mi pomogli doprowadzić do skutku start i wszystkich… którzy chcieli temu przeszkodzić. Gdy tak wspominam ostatnie miesiące, jakoś ludzka wiara i życzliwość tych znanych i bliskich, i tych anonimowych przyjaciół jest przecież stokroć ważniejsza, ale i ciąży bardziej – niewarte pamięci, jednak pobudzające do czynu („Ja was przekonam!”) fakty zawiści, braku ufności, małostkowość. – Trzeba dla jednych i dla drugich… – muszę pozostać wierna sobie, bo wycofanie się nic już nie naprawi…

– Raz kozie śmierć! – otrząsam się z zamyślenia.

Napięcie wokół mnie wzrasta: pożegnał się już Komandor RWYC, zbiera się coraz większa grupka osób na kei. Lopek w pośpiechu pakuje do worka swoje rzeczy i, nie sprawdzając, czy zabrał wszystko, wór wyrzuca na nabrzeże. Coraz szybciej i coraz bardziej nerwowo biegają po pokładzie, jakieś takie nieskoordynowane są te tupoty, dziwnie chrapliwe rozmowy. Słyszę, że ktoś woła: – It’s the time already!16 Wszyscy schodzą z jachtu, zostają tylko trzy osoby do cum i żagli, hol podany i oto MÓJ STATEK ODDAŁ OSTATNIĄ LINĘ WIĄŻĄCĄ GO Z LĄDEM.

Staję przy sterze i patrzę na Lopka, który z wejściówki wychyla okropnie bladą twarz i wolno, przesadnie, opanowanym tonem mówi: – Słuchaj, Teresa, w szufladce w nawigacyjnej jest mały miś. Była tu wczoraj dziewczynka, taka z warkoczykami, i prosiła, abyś przekazała go Brianowi Cooke’owi z „British Steel”17, bo ona nie zdążyła mu tego oddać. Jak przyszła, to był już na redzie. Pamiętaj, tu w tej szufladzie! – pokazuje ręką z napięciem w całej postaci, jakby od tego zależał los Komodora i mój.

– Dobra, dobra, dostarczę za pokwitowaniem, nie obawiaj się!

Uśmiecha się, jakby spadł mu ciężar z serca, i zabiera się do jakichś tam swoich, ostatnich prac. Ten chłopak dawał z siebie naprawdę wszystko, może nareszcie teraz odpocznie?

A my powoli, na holu, za motorówką, wysuwamy się z Millbay Dock.

Stoję na sterze i zastanawiam się: Co oni wszyscy teraz myślą, jak dla nich wyglądam, zagubiona w tym zamieszaniu, tkwiąca nieruchomo na stanowisku, na pozór spokojna, a w rzeczywistości całym wysiłkiem woli starająca się tak prowadzić jacht, by nie szarpało liny holowniczej i młody Anglik w flanelowej koszuli nie odwracał się z motorówki w moim kierunku ze zniecierpliwieniem.

– Żeby jakoś elegancko i bez bałaganu, dość, że czekano na mnie, że w wirze pracy i wielu spraw na sam koniec nie byłam w stanie stworzyć spokojnego klimatu manewrów, jak tego wymagają zwyczaje.

Mijamy otwarte wrota doku, po obu stronach biegną jacyś ludzie, coś wołają, nawet ktoś rzucił kwiaty. Płyną teraz z bystrym już prądem i wyglądają jak czerwony płomień na tle tej mokrej szarości.

Rejestruję szczegóły: paski piżamy i rozwianą brodę pana Shawa, który kiwa dłonią i woła: – Good luck, Teresa! I nikłą postać jego żony… ależ tak, jest w nocnej koszuli, narzuciła na nią tylko płaszcz. Wyobrażam sobie, jak jej zimno… To jednak wzrusza: wyrwali się oboje z łóżek, aby tym mokrym rankiem pożegnać mnie; podobno pan Shaw żegna wszystkich, co samotnie wyruszają w rejs i jego „błogosławieństwo” przynosi szczęście.

Ktoś robi zdjęcie. Czy je kiedyś dostanę? Ktoś inny podnosi lornetkę do oczu i długo ogląda mnie, pokład, maszty Komodora. Uśmiecham się dziarsko do lornetki – niech nie widzi mnie złej, czy zmartwionej.

Pan Grembowicz biegnie wzdłuż nabrzeża, równo ze mną i woła łamiącym się głosem:– Zapomniała pani mydło u mnie, w hotelu – a potem je rzuca. Niebieskie pudełeczko z pluskiem wpada do wody, tuż koło burty, i to przynosi jakieś odprężenie. Grupka osób zebranych na lądzie śmieje się, ktoś pyta: – Jak teraz będziesz się myć?

Kiwam ręką, coś odkrzykuję i już jestem poza basenem. Za mną zamyka się powoli, ze zgrzytem, brama doku, przesuwamy się wzdłuż pirsów portowych, króciutka fala powoduje drgnienia kadłuba, deszcz z wiatrem mocniej zacina i oślepia, więc przecieram oczy.

Koledzy na jachcie pytają: – To staniesz chyba na boi i będziesz klarować dalej jacht? Już poprzednio mówiło się o takim rozwiązaniu. Patrzę na nich i nagle decyduję się. Prawie z groźbą w głosie: – Nie, nigdzie nie staję, wysiadajcie!

Tego klaru nie skończylibyśmy chyba nigdy, tu dwie, trzy godziny nic nie pomogą.

Zdzich18 biegnie zdenerwowany na dziób i krzyczy do Anglika z motorówki, aby oddał hol, Lopek z drugim żeglarzem mozolą się z grotem. Oczywiście fał się zaciął, jak zwykle. Ktoś szarpie go nerwowo, ja, jak w zwolnionym filmie, podchodzę do nich i tłumaczę: – Nie szarp, on tak zawsze, dopiero zaklinuje się. Trzeba odciągnąć trochę linę z windy, aby nie wchodziła między okucie topenanty salingu i maszt – i pokazuję w górę. Znam przecież już dobrze indywidualność tego jachtu!

W końcu żagle postawione. Wyluzowane – robią niemiłosierny hałas na wietrze, co dodatkowo stwarza pozory zamieszania. Motorówka dobija do burty i wszyscy przesiadają się na nią. Tylko Lopek ociąga się…

– Wysiadaj! – ryczę, a potem nagle robi mi się ogromnie ciepło koło serca i ściskam go serdecznie. – Dziękuję ci kochany, pomogłeś wspaniale, nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Jestem ci wdzięczna za to. Proszę, odwiedź moją Mamę, powiedz Jej, że wszystko w porządku. Całujemy się jeszcze raz, nasze koleżeństwo jest już wypróbowane i oto Lopek stoi na rufie motorówki: jej silnik dławi się i kaszle, widać nie może poradzić sile uczucia przyjaźni, która wiąże teraz dwa stateczki mocnym łańcuchem. Jednak po chwili zaczyna równo grać, oddalamy się od siebie – pas wody między nami poszerza się, a kłęby mgły zacierają obraz…

Lopek patrzy w moją stronę, jakoś tak dziwnie, jakby mu twarz stężała i nie mógł się uśmiechnąć. Pierwszy raz widzę go tak poważnego. Kiwam szybko dłonią, zanim w ogóle zniknie w tej wacie; wydaje mi się, nie wiem czemu, że muszę dodać mu otuchy – nie było czasu pogadać z nim spokojnie! Ale on stoi sztywno, jak posąg i nie odpowiada. Unosi jednak rękę w geście pożegnania, trzyma ją tak w górze, jakby chciał zatrzymać mnie, zawrócić, a może odwrotnie?… Znika.

Silnik motorówki cichnie i wokół mnie robi się pusto.

Odwracam twarz w kierunku dziobu i z trudem ściągam szoty. Mozolę się tak z kabestanem jednym, potem drugim, korba wypada mi z ręki, ster przytrzymuję nogą. Żagle łapią wiatr i jacht kładzie się w głęboki przechył, a potem RUSZA Z MIEJSCA.

Krótka fala; choć jest tak mała, bryzgi dolatują od dziobu i spryskują mi twarz. A twarz mam jakąś ściągniętą, jakby martwą, toteż to ostre, mokre uderzenie rozgrzewa i przywraca życie. Wpatruję się przed siebie: widzę malutki spłachetek wody, białej od piany i brudnozielonkawej, i zastanawiam się: – Ile mam odległości do najbliższej mielizny?

Przed dziobem odsłania się wielka, okrągła boja, gwałtownie przekładam ster, zwalniam szot kliwra, jacht, który na szczęście już nabrał szybkości, robi zwrot tuż przed nią. Odczytuję numer i z pamięci wyskakuje rysunek Plymouth Sound – wiem już, gdzie jestem. Wpatruję się więc w kompas: zaczynam żeglować.

JESTEM SAMA. Świadomość tego spada na mnie zaskoczeniem, choć rejestruję jeszcze odgłosy miasta: szum samochodów, skrzypienie dźwigów portowych, nawet jakiś ludzki głos. Wszystko jest ode mnie ogromnie daleko, jakby w innym świecie.

Ja jestem w moim świecie: niewielkim obszarze kilkunastu metrów, dokąd wzrok jeszcze dosięga, a dalej jest szara, kłębiąca się, zła i groźna MGŁA. Tkwi w niej nieznane, przyczajone niebezpieczeństwo, czyhają ostre zęby skał i niewiadoma losu za sekundę, godzinę, tydzień… Mgła pulsuje swoim własnym życiem, jakąś wrogą osobowością, nieuchwytną, a konkretną i namacalną, aby więc odciąć się od tego, szukam uspokojenia w kompasie i kontroluję kurs, licząc w pamięci metry i minuty do następnego zwrotu.

Zgrabiałymi rękami nawijam linę na kabestan i w określonym momencie znowu przekładam ster, a potem długo, nieporadnie wybieram szot kliwra. Denerwuję się, bo żagiel łopocze, nie mam siły go wybrać. Milimetr za milimetrem obracam korbą, aż wreszcie ten uprzykrzony werbel płótna ustaje. Siadam w kokpicie i sterując nogą, wygrzebuję z kieszeni papierosy, udaje mi się zapalić zapałkę pod osłoną nadbudówki i zaciągam się kilka razy głęboko, zanim zacznę robić następny zwrot.

Wraz z wciąganym do płuc dymem spływa na mnie dziwny spokój i pewność siebie. Odprężam się, w fizycznym słowa znaczeniu: teraz dopiero czuję, jak bardzo byłam napięta, jak moje mięśnie były stwardniałe i jak kurczowo trzymałam rumpel.

Kompas, zegarek i nowy zwrot…

Zwroty wychodzą nieporadne, po każdym długo łopocze przedni żagiel, a jacht na chwilę staje, by ruszyć znowu do przodu.

Postanawiam iść maksymalnie ostrożnie, krótkimi halsami, samym środkiem farwateru, a na myśl, że mogłabym tu zaraz siąść na mieliźnie lub skale, bo moje wyliczenia i ocena drogi były wadliwe, włosy prawie jeżą mi się pod kapturem na głowie. Chętnie bym wyciągnęła mapę i rzuciła na nią okiem, nie jest to jednak możliwe: nie mogę odejść od steru, a w kokpicie woda, z mapy zostałaby brudna szmata.

Liczę zwroty i metry drogi od jednego do drugiego mozolnego wybierania szotów. Piąty, szósty, jedenasty, dwudziesty… Minuty mijają, a ja pracuję i pracuję, jak katorżnik, bez szczególnego zawzięcia, lecz i bez żalów nad sobą – ot, po prostu robię to, co trzeba. Wraz z każdym nowym zwrotem moje ręce stają się sprawniejsze i poszpitalne nudności mijają.

Wreszcie wiem, że minęłam Wyspę Drake’a19, i jej niebezpieczeństwa, i jestem na środku Plymouth Sound. Mogę na chwilę zbiec do kabiny, zerknąć na mapę. Jest 110020