Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Jak trudno jest kochać?

Jak trudno jest kochać?

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8154-355-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Jak trudno jest kochać?

Wszystko, czego potrzebuje Amber, to odrobina miłości. Jej mama nigdy nie należała do tych zbyt opiekuńczych, w sumie to nawet jej nie zauważa. Dziewczyna ma jednak nadzieję, że tego lata wszystko się zmieni.
Wtedy pojawia się Kyle, seryjny łamacz serc! Czy Amber zakocha się właśnie w nim? Nawet z poradami przyjaciółek z Klubu Starych Panień – Evie i Lottie – miłość okazuje się  strasznie trudna.

Polecane książki

W publikacji dokonano prawnopodatkowej analizy instytucji zakładu zagranicznego, ze szczególnym uwzględnieniem wpływu, jaki rozwój tzw. gospodarki cyfrowej wywiera na tradycyjną konstrukcję prawną zakładu. Ponadto szczególną uwagę poświęcono kwestii wykorzystywania przez przedsiębiorstwa działające ...
Odkąd Szol ogarnął część hrabstwa Lancashire, w której mieszka Sprytek, chłopiec ukrywał się wraz z braćmi w piwnicy. Teraz bracia nie żyją, zaklęcia ochronne przestają działać i Sprytek musi na zawsze opuścić rodzinny dom. Trafia na zamek i po przejściu próby zostaje jednym z czerwi, pomagających b...
Naomi jest prawniczką, pracuje w rafinerii. Pragnąc umocnić swą pozycję w firmie, postanawia namówić do współpracy Royce’a Millera, autora innowacyjnych rozwiązań technicznych. Royce jednak, ekscentryk i samotnik, unika kontaktów z koncernami. Naomi ucieka się do podstępu....
Jeśli szukasz wskazówek, które mogłyby poprawić twoją technikę biegową, interesujesz się ideą biegania naturalnego, to w książce Danny’ego Abshire’a znajdziesz niezbędne wskazówki. Autor zaczyna od wyjaśnienia czym Bieganie naturalne jest, opisuje też ewolucję biegania oraz rozmaitych trendów w twor...
Definicja podstawy opodatkowania została określona w art. 29a ust. 1 ustawy o VAT. Według niej do podstawy opodatkowania zaliczamy wszystko, co stanowi zapłatę, którą dokonujący dostawy towarów lub usługodawca otrzymał lub ma otrzymać z tytułu sprzedaży od nabywcy, usługobiorcy lub osoby trzeciej, w...
Zdrowaś Maryjo dobrze powiedziane (z uwagą, pobożnością i uniżeniem), według Świętych, jest wrogiem diabła, który zmusza go do ucieczki, jest młotem, który go przepędza, uświęceniem i orzeźwieniem duszy, radością Aniołów, śpiewem wybranych,  pieśnią Nowego Testamentu, upodobaniem Maryi, pocałunkiem...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Holly Bourne

Tytuł oryginału: HOW HARD CAN LOVE BE?Przekład: ERNEST KACPERSKIRedaktor prowadzący: ANNA KUBALSKARedakcja: KATARZYNA MALINOWSKAKorekta: JULIA TOPOLSKAOkładka: KAMIL PRUSZYŃSKIDTP: KATARZYNA PIĄTEKFirst published in the UK in 2016 by Usborne Publishing Ltd.Text © Holly Bourne, 2016 Author photo © L. Bourne Cover design reproduced by permission of Usborne Publishing Limited. Copyright © 2016 Usborne Publishing Ltd.© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. Warszawa 2019 All rights reservedWydanie IISBN 978-83-8154-355-2Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail:wydawnictwo@zielonasowa.plwww.zielonasowa.plKonwersja:eLitera s.c.

Dla Connie

za dwukrotne wakacje, po których

codziennie za tobą tęsknię

.

Taka sytuacja:

rekordowy kac gigant

+

dziesięciogodzinna podróż samolotem

+

miejsce w klasie ekonomicznej

+

metr osiemdziesiąt wzrostu

Rozdział pierwszy

Nie zwymiotuj na dzieci… Nie zwymiotuj na dzieci…

Ich główki podskakiwały przede mną w kolejce przed wejściem do samolotu. Ponownie ścisnęło mnie w żołądku. Chwyciłam się za brzuch. Jeśli złapię się wystarczająco mocno, być może jelita nie wyrzucą treści wprost na podekscytowane dzieciaki. Nie byłam pewna, ale zwymiotowanie na niczemu winne maluchy mogłoby dość poważnie zagrozić mojej dalszej podróży. Dlaczego skusiłam się wczoraj na jeszcze jedną kolejkę? Dlaczego? DLACZEGO?!

Obsługa lotu sprawdziła bilet kolejnego pasażera i poprosiła o następny paszport. Kolejka przesunęła się powoli w bezlitośnie jarzącym świetle hali odlotów. Samolot znajdował się za szybą sięgającą od podłogi po sam sufit. Wyglądał zdecydowanie na zbyt mały, żeby móc przetransportować do Ameryki tylu podróżnych. Był biały jak rączy koń, na którym rycerz w bajce pędzi, żeby uratować księżniczkę. Tymczasem ja żadną księżniczką nie byłam i dziękuję bardzo, ale potrafiłam zająć się sobą bez niczyjej pomocy. Chciałam tylko, żeby ten samolot przerzucił mnie na drugą stronę oceanu, jak najdalej od złej macochy. Gdy tylko przypomniałam sobie nasze pożegnanie, natychmiast szarpnęło mnie w żołądku.

– Zobacz, w jakim ona jest stanie – powiedziała moja macocha Penny, tak żeby usłyszeli to wszyscy stojący w kolejce do kontroli bezpieczeństwa.

Byliśmy na tym nerwowym etapie procedury lotniskowej, kiedy pasażerowie uświadamiali sobie, że nie mogą zabrać ze sobą żadnych płynów. Zaczynało się więc przekładanie buteleczek do przezroczystych plastikowych torebek.

– Wiesz, że stoję tuż obok? – Przewróciłam oczami, ponieważ wiedziałam, jak bardzo ją to zirytuje, a potem dopiłam resztkę wody z butelki.

Zignorowała mnie.

– Nie wpuszczą jej do samolotu.

Spojrzałam na ojca rozpaczliwym wzrokiem, błagając go o pomoc. Ten tylko powstrzymał uśmiech.

– Spokojnie, Penny. Pomyśl, że każdego dnia na pokład samolotów wpuszczają stado zapijaczonych kawalerów, którzy lecą do Vegas świętować ostatnie chwile wolności.

– Ja nie jestem zapijaczona! – zaprotestowałam na tyle głośno, że kilkanaście różnych osób zatrzymało się i zerknęło w moją stronę.

Tata roześmiał się i objął mnie mocno. Wtuliłam się w ojcowskie ramię, wdychając jego zapach. Pomogło na mdłości.

– Oczywiście, że nie jesteś. Prawda, szkrabie? To tylko kac. Miałaś dość upojną imprezę pożegnalną. Trochę czuć. – Ostentacyjnie wciągnął powietrze nosem i odsunął mnie od siebie. – Fuuuj!

– Myłam się rano!

Nie kłamałam, chociaż w drodze na lotnisko zdążyłam wypocić trochę włoskiego likieru anyżowego wypitego poprzedniej nocy.

– W takim razie chodź! – Tata przycisnął mnie ponownie.

I byłaby to chwila pełna czułości, gdyby nie obecność Penny, która miała obsesję bycia zawsze w pobliżu, jakby bała się na jedną sekundę zostawić mnie samą z ojcem. Pewnie dlatego, żebym przypadkiem mu nie uświadomiła, jaką jest wredną suką. I mówiąc szczerze, zrobiłabym to. Oczywiście był też z nami Craig, kolejny niszczyciel pięknych chwil. Skoro już ma się typową złą macochę, nie można zapomnieć o stereotypowym przybranym rodzeństwie. Jak na komendę Craig zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

– Śmierdzisz jak twoja matka – wypalił.

Jak śmiał? JAK ŚMIAŁ? Jakśmiałjakśmiałjakśmiał? Jak ON śmiał? Szkarłatna mgła przyćmiła nawet mojego kaca. Zobaczyłam mroczki i odruchowo kopnęłam go z całej siły w piszczel. Zawył i rzucił się teatralnie na ziemię. Tata i Penny przeszli w tryb obrony. Zapanował potworny chaos.

– NATYCHMIAST GO PRZEPROŚ, MŁODA DAMO.

– CRAIG, NIC CI NIE JEST? NIE PŁACZ.

– Wariatka! Taka sama jak ona! – dorzucił Craig z podłogi.

– Amber, nie! – Tata odsunął mnie na bok, kiedy już chciałam skoczyć na Craiga.

Targały mną nerwy. Penny asekuracyjnie zasłoniła syna, ciskając we mnie gromy. Jakbym zaatakowała go bez żadnego powodu. Jakby nie słyszała, co przed chwilą powiedział. Ludzie patrzyli na nas, włącznie z pracownikami ochrony. Tata szemrał mi uspokajająco do ucha, głaszcząc po włosach.

– Cofnij to! Cofnij to! – krzyczałam.

– Już dobrze, Amber. Spokojnie, bo naprawdę cię nie wpuszczą.

Rozejrzałam się. Przez tłum przeciskał się umundurowany mężczyzna. Penny dostrzegła go w tym samym momencie. Widziałam, jak bije się z myślami: kazać mi się przymknąć czy zrobić scenę? Wybrała to pierwsze.

– Cicho! – rzuciła do nas obojga.

Craig i ja spojrzeliśmy na siebie, wyprostowaliśmy się i udawaliśmy, że nic się nie stało. Ochroniarz zatrzymał się, łypnął na nas i po chwili wrócił do budki, z której wcześniej się wyłonił. Odetchnęłam. Było mi tak niedobrze. Chciałam tylko się pożegnać z tatą. Tylko z nim. Cisnęłam pustą butelkę do kosza i wbiłam wzrok w ziemię.

– Przeproś, młoda damo – naciskała Penny.

Ściągnęłam mocniej paski plecaka. Byłam naprawdę wściekła. Na głupią macochę. Na debilnego przybranego brata. Na ojca. Na to, że nie nawrzeszczałam na Craiga. Że nigdy nie nawrzeszczałam…

– On też powinien przeprosić za to, co powiedział.

– Powiedziałem, co myślę! – krzyknął zza pleców matki.

Tata ponownie musiał mnie powtrzymać przed rzuceniem się na niego.

– Wiecie co? Mam to wszystko gdzieś!

Odwróciłam się i ruszyłam prosto do kontroli, wiedząc, że nie mogą za mną pójść.

– Amber? AMBER! – krzyczał tata.

Zignorowałam go i szłam przed siebie.

– Amber, wróć, pożegnaj się ładnie.

– Żegnam się ładnie – cisnęłam przez ramię i ustawiłam się w kolejce z przygotowaną kartą pokładową.

Były to ostatnie słowa, jakie powiedziałam do niego przed sześciotygodniową rozłąką.

Nie zwymiotuj na dzieci. Nie zwymiotuj na dzieci.

Dwie dziewczynki przede mną były błogo nieświadome czyhającego pawiowego niebezpieczeństwa. Wymieniały się różowymi kartami ze szczeniaczkami, podczas gdy ich zaaferowani rodzice nieustannie sprawdzali, czy paszporty wciąż są w kieszeni.

Byłam wściekła na ojca. Wściekła razy dziesięć milionów. Najgorsze, że scena, która się rozegrała, nie była niczym nadzwyczajnym. Zwykła codzienna wymiana zdań między mną a Craigiem, mną a Penny… Tatą, który zamiast stanąć po stronie jedynej córki, wolał starania na rzecz pokoju. Byłam wyczerpana walką. Wyczerpana poczuciem odtrącenia. Wyczerpana tęsknotą za mamą…

Kolejka posunęła się do przodu, każdy zrobił pół kroku, ciągnąc za sobą walizkę. Zabulgotało mi w brzuchu. Gorzkie żale po gumowatych jajkach ze sklepu wolnocłowego, które zjadłam, płacząc cicho w surowym świetle neonu lotniskowej restauracji. Żebym tylko nie puściła pawia… Żeby tylko wpuścili mnie na pokład. I zaczną się wakacje. Będę z mamą. Zrozumiem, co poszło nie tak. Dowiem się, jak nakłonić ją do powrotu. Znów będziemy razem.

Nadeszła kolej na rodzinę przede mną. Dziewczynki kręciły się przy nogach rodziców, dopytując personel o to, jak szybko i jak wysoko będzie leciał samolot, a także czy na pokładzie będą jakieś filmy Disneya. Niestety nie zapytały o najważniejsze: „Czy ta mizernie wyglądająca pani z tyłu nie zwróci swojej treści żołądkowej na nasze głowy?”.

Przeszły dalej, wydostając się poza pole rażenia. Moja kolej. Wzięłam głęboki oddech, odgarnęłam włosy z czoła i zrobiłam krok naprzód, wyciągając paszport.

Wyglądaj przyzwoicie. Wyglądaj przyzwoicie. Wyglądaj przyzwoicie.

Kobieta obsługująca bramkę miała na sobie tyle makijażu, że właściwie nie byłam w stanie ocenić jej fizjonomii. Skoncentrowałam się na jej policzkach obtoczonych podkładem. Wzięła ode mnie dokument w czerwonej skórze i się uśmiechnęła. Jej twarz niemal zatrzeszczała.

– Pierwsza podróż w pojedynkę? – spytała tym samym głosem, którym zwracała się do dzieci. Bałam się otworzyć usta, więc tylko przytaknęłam. – Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, nie krępuj się poprosić.

– Dziękuję – wymamrotałam.

– Wszystko w porządku? – Spojrzała na mnie troskliwie. – Wyglądasz na wystraszoną.

Tak, boję się latać na największym kacu świata…

– Mały lęk przed lataniem – wypaliłam. – Nic mi nie będzie.

– Wyglądasz tak blado.

– Choroba lokomocyjna!

Byłam dumna z tego genialnego pomysłu. Tłumaczył wszystko.

– Daj znać, jeśli będziemy mogli coś dla ciebie zrobić. Siedemnaście lat to wciąż młody wiek na samotne podróże.

Posłała mi promienny uśmiech, a ja pomyślałam, że powinni zakazać emanowania szczęściem o tak wczesnej porze.

Ból głowy uderzył w chwili, gdy wcisnęłam się na swoje siedzenie przy oknie.

– O matko! – syknęłam głośno, trącając potężnego mężczyznę, który właśnie mościł się obok na swoim miejscu, zwinięty w kłębek; kolanami niemal dotykał swojej twarzy.

Z braku przestrzeni już zaczęły mnie boleć nogi. Sięgnęłam do torby po ibuprofen i połknęłam go na sucho. Wyciągnęłam telefon. Miałam dwie wiadomości. Jedną od Lottie, drugą od Evie. Pierwszy raz tego ranka się uśmiechnęłam.

Lottie: PRZEPRASZAM, ŻE TAK CIĘ UPIŁAM. TO BYŁ DIABELSKI FORTEL, ŻEBYŚ ZOSTAŁA Z NAMI CAŁE LATO. ŻYYYYYYJESZ?

Evie: Nie opuuuuuuuszczaaaaj nas!!!!!!!

Mój uśmiech zgasł. Tak bardzo będzie mi ich brakowało! Myślami wróciłam do poprzedniego wieczoru.

JUTRO O TEJ PORZE BĘDĘ W CHMURACH.

Po tym, jak wyrzucono nas z baru, wzięłyśmy taksówkę do Dovelands Hill. To było nasze wzgórze. Pierwszy raz poszłyśmy tam, kiedy zostałyśmy przyjaciółkami. Stanęłam na ławce, odchyliłam głowę i patrzyłam na atramentową czerń ponad nami, prawie spadając na ziemię. Evie przytrzymywała mnie za rękę.

– Amber, złaź stamtąd. Jestem zbyt drobna, żeby cię złapać.

– AMERYKO, PRZYBYWAM!

Lottie rozłożyła szeroko ramiona i zaczęła tańczyć w rytm niesłyszalnej muzyki na zboczu porośniętym trawą.

– Amber, będę za tobą tęsknić! Weźmiesz mnie ze sobą w walizce? – spytała, kręcąc się, kręcąc, kręcąc, aż w końcu upadła z głuchym hukiem na ziemię i zaniosła się śmiechem.

– Ludzie, litości! – krzyknęła Evie. – Nie upilnuję was. Jesteście zbyt narąbane. Amber, daj rękę.

Jeszcze raz spojrzałam w niebo, a później wpadłam jej w ramiona i pozwoliłam poprowadzić się na trawę. Zwaliłam się obok Lottie, która leżała na plecach. Evie westchnęła i dołączyła do nas. Z głową przy głowie wszystkie trzy patrzyłyśmy w niebo. Gwiazdy wirowały.

– Mam nadzieję, że żadna z nas nie ma wszy – odezwała się Evie.

– Tylko ty mogłaś na to wpaść – stwierdziła Lottie.

I miała rację.

Zaśmiałam się i obserwowałam rozciągający się nad nami wszechświat.

– Chciałabym już zobaczyć mamę – powiedziałam cicho, czując w brzuchu dziwną błogość. – Będzie cudownie.

– Ile czasu minęło? – spytała Lottie.

– Dwa lata…

Gwiezdny wir, wir, wir, wir, wir…

– To elegancko.

– Tak, wiem.

Przegoniłam natrętne myśli w rodzaju: Nawet nie zaprosiła mnie na ślub. Albo:To był twój pomysł, żeby do niej pojechać, a nie jej. I jeszcze: Dlaczego musiała cię zostawić, żeby dojść do siebie?

Alkohol jak zawsze okazał się pomocny.

– Przed nami sześć pełnych tygodni – powiedziałam w niebo. – Sześć doskonałych tygodni.

– Ostrożnie – uspokoiła mnie Evie, a jej włosy połechtały mnie po twarzy. – Nic nie jest doskonałe.

– Szczególnie wtedy, gdy pracujesz na obozie w otoczeniu zgrai nadpobudliwych amerykańskich dzieciaków – dodała Lottie.

– Cicho już, pesymistki jedne.

Przymknęłam oczy i uśmiechnęłam się, kiedy wyobraziłam sobie twarz mamy po moim przylocie.

Symbol zapięcia pasów jeszcze się nie zapalił, więc pomyślałam, że zdążę odpisać przed startem.

Jaki kac! Co ja robię w samolocie?! Pomocy! Głowa mi pęka!

Zamknęłam oczy, wsłuchując się w odgłosy maszyny. Przerywane piski, niskie buczenie klimatyzacji, fałszywie uprzejmi ludzie upychający bagaże w schowkach nad głowami. Moi współpasażerowie. Przez dziesięć godzin ściśnięci ze mną w latającej puszce. Później nigdy więcej się nie spotkamy. Latanie jest dziwne. Boli mnie głowa. Jak to będzie znów móc zobaczyć mamę? Czy zechce mi coś wyjaśnić? Boli mnie głowa. Zapiszczał telefon. Dwa razy.

Lottie: Nie wierzę, że będziesz się zajmować dziećmi! I to amerykańskimi! Ciekawe, jak będą mówić.

Evie: Będzie dobrze! Pomyśl, że każda ciekawa historia zaczyna się w chwili, gdy ktoś w naszym wieku wsiada do samolotu.

Nie chciałam żadnych ciekawych historii. Pragnęłam tylko spędzić czas z mamą. I za wszelką cenę nie słyszeć dręczącego głosu w głowie, który przypominał, że jeśli chodzi o nią, nic nie jest takie proste.

.

Taka sytuacja:

wzruszające spotkanie

+

matka i córka na bakier z emocjami

+

dwa lata rozłąki

Rozdział drugi

Spałam w samolocie. Albo cud, albo zwykła biologia. Moje wykręcone nogi zniosły to chyba tylko dlatego, że byłam nieprzytomna. A może to kac wiedział, co będzie dla mnie najlepsze. W każdym razie zasnęłam błogo zaraz po posiłku, którym były kiełbaski wyglądające jak kupki dziecka cierpiącego na zaparcie.

Po obudzeniu czułam się osiem trylionów razy lepiej. Ziewnęłam i spróbowałam się przeciągnąć. Potarłam obolały kark. Po bólu głowy nie było śladu. Żadnych mdłości. Dzieci z lotu numer 105HWSF mogły się czuć bezpiecznie. Pomajstrowałam przy fotelu i wyciągnęłam pilota do systemu rozrywki pokładowej. Postukałam w niego, aż na ekranie pokazał się status lotu. Zrobiło mi się słabo. Pomiędzy mną a praktycznie wszystkimi, których znałam, rozciągał się ocean. Sylwetka rysunkowego samolotu przecinała bezmierną przestrzeń północno-zachodniej Ameryki. Według aktualnych danych niedługo powinniśmy lądować.

Podniosłam się bez ostrzeżenia. Pilot odbił się od siedzącego obok wysokiego mężczyzny i zawisł na przewodzie, stuknąwszy o fotel.

– Przepraszam, muszę do toalety.

Prawie biegiem dotarłam do mikroskopijnej ubikacji i zamknęłam drzwi. Oparłam się i wzięłam haust powietrza przesiąkniętego wonią moczu i chemikaliów. Przy drugim oddechu nos zaczął się przyzwyczajać do gryzącego odoru.

Oddychaj, Amber, oddychaj spokojnie. To tylko twoja mama. Kobieta, która wydała cię na świat i która kocha cię bezwarunkowo. To nic, że postanowiła wyjechać ponad osiem tysięcy kilometrów od kraju i nie pomyślała, żeby zabrać cię ze sobą.

Przecież to nie był jej wybór, prawda? Wszystko przez tego dupowatego Kevina o dupowatym amerykańskim podbródku. Dobrze wiedział, że mama jest wrażliwa. Zrobił jej pranie mózgu i zmusił do wyjazdu. Nie mówiąc o etycznie wątpliwym przystawianiu się do kogoś, kogo miało się leczyć.

Spłukałam wodę. Przerażająco głośny, zasysający świst pochłonął moje zdenerwowanie. Przede mną sześć tygodni. Sześć tygodni na naprawienie tego, co zniszczył. Na odzyskanie matki. Sześć tygodni na zrozumienie tego, co się wydarzyło. Co takiego zrobiłam, że wyjechała? Kiedy doszłam do siebie i wróciłam na miejsce, było już za późno na oglądanie filmu. Sięgnęłam do torby i wyciągnęłam szkicownik. Spomiędzy kartek wyfrunęło zdjęcie mamy ze mną i wylądowało mi na kolanach.

Kopiowałam je cały ostatni tydzień. Podniosłam fotografię i zaczęłam ją oglądać. Widok matki sprawił, że poczułam, jakby ktoś zaczął grać moimi jelitami w kocią kołyskę. Tata zrobił to zdjęcie, kiedy ostatnim razem przyjechała nas odwiedzić. Byliśmy w ogrodzie, rozpoznałam rosnący z tyłu krzew różany. Przypomniałam sobie napastliwe słowa Penny (Nie rozumiem, dlaczego mam znosić w MOIM domu obecność TEJ kobiety). Obie uśmiechałyśmy się do obiektywu, ale wiem, że tamtego dnia czułam się fatalnie. Kiedy powiedziała „do widzenia”, wybuchłam niekontrolowanym płaczem. Oznajmiła, że wylatuje do Kalifornii. Nadzieja, że ten dupowaty Kevin już mi jej nie odbierze, umarła gwałtowną i okrutną śmiercią. „Nie martw się – powiedziała. – Będę często przyjeżdżać”.

Minęły dwa lata i to ja do niej jadę. Z walizką wyładowaną kremami z filtrem 50, ubraniami turystycznymi i pytaniami bez odpowiedzi. Wyciągnęłam ulubiony ołówek 2B i zaczęłam rysować. Jak zawsze, kiedy chciałam przegonić natrętne myśli.

Lądowanie było dość twarde. Nie należę do strachliwych, ale kiedy samolot dał nura, szarpnął raptownie i przyziemił niemal na płasko, nieświadomie chwyciłam się swojego wysokiego sąsiada, po czym zaczęłam wylewnie go przepraszać.

– Czy my umrzemy? – spytałam, ściskając jego ramię. – Dlaczego pilot chce nas zabić?

– To przez mgłę – odparł spokojnie, z amerykańska przeciągając samogłoski. – San Francisco zawsze tonie w chmurach, a samoloty tego nie lubią.

Kiedy bezpiecznie znaleźliśmy się na pasie, wyjrzałam przez okno. Ameryka powitała mnie co najmniej… wylewnie. Szarość, wszędzie szarość. Na szybie cętki mżawki.

– Myślałam, że to Kalifornia! – Odwróciłam się do Wysokiego. – A tu jest gorzej niż w Anglii.

Zaśmiał się z amerykańskim akcentem, jeśli to w ogóle możliwe. Chociaż teraz to ja byłam tą, która miała akcent. Przedziwna osobliwość latania. W ciągu dziesięciu godzin następuje całkowita zmiana tych, którzy mówią z obcym akcentem.

– Nie słyszałaś, jak mówiłem, że nigdy nie spędziłem gorszej zimy niż latem w San Francisco? – zapytał.

Nie do końca zrozumiałam, co miał na myśli, ale uśmiechnęłam się uprzejmie i ponownie spojrzałam w okno.

– Przynajmniej moje piegi nie eksplodują – wymamrotałam.

Samolot powoli pustoszał. Pożegnałam się z Wysokim, dziękując za wsparcie moralne, i ruszyłam w długą drogę po odbiór bagażu. Tata przestrzegał mnie przed upiorną kontrolą graniczną w Ameryce, dlatego wstępowałam do wszystkich napotkanych po drodze toalet i w każdej z nich zmywałam z twarzy resztki ostatniej nocy.

Kontrola, tak jak zapowiadał, była przerażająca. Facet miał broń. Prawdziwą. I zauważył moją drżącą dłoń, kiedy podawałam mu paszport. Otworzył go agresywnie, jakby dokument właśnie obraził jego matkę. Wbił wzrok w moje zdjęcie. Od razu poczerwieniałam. Było okropne. Zrobiłam je w ubiegłym roku podczas fali upałów. Moje włosy zajęły prawie cały kadr.

– Na jak długo zostajesz? – warknął.

– To znaczy… na sześć tygodni.

Rzucił mi piorunujące spojrzenie. Mimowolnie zrobiłam krok do tyłu.

– Co tak długo?

Byłam zbyt przerażona, żeby ironizować, chociaż na końcu języka miałam coś w stylu: „Słyszałam, że jesteście przyjaznym krajem, ale musiałam się mylić”. Spojrzałam na jego broń. Poprawka: dwie sztuki.

– Będę pracować na obozie – wypaliłam.

– Masz wizę pracowniczą? – Zmrużył swoje ciemne ślepia.

– Nie… – powiedziałam, a on wyciągnął rękę w kierunku czerwonego przycisku. – Chwileczkę! Mam, mam! To znaczy nie, ale… Nie będę pracować oficjalnie, ponieważ mam dopiero siedemnaście lat. Moja mama wyszła za mąż za Amerykanina, który jest właścicielem obozu. Zatrzymam się u nich. Przyleciałam do mamy. I będę trochę pomagać, ale jakby nieoficjalnie… Mam wizę na dziewięćdziesiąt dni. Proszę.

Wyciągnęłam kopię, którą tata przezornie kazał mi zrobić.

Nie odpowiedział i stukał coś w klawiaturę. Zawaliłam sprawę? Dokąd mnie odeślą? Czy wciąż śmierdzę likierem?

– Spójrz tutaj. – Wskazał czarną skrzynkę, która błysnęła czerwonym laserem prosto w moje oczy i wydała krótkie kliknięcie.

Zaraz, zaraz. Czy on właśnie zeskanował moją siatkówkę? To legalne? Czy to znak, że miałam poważne problemy? Moje serce zaczęło bić jak szalone. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy wszyscy przechodzą podobną procedurę. Pomijając niepokojącą wystawkę saszetek na pasku, wszystko wyglądało normalnie. Kiedy już zaczynałam panikować, pogranicznik posłał mi szeroki uśmiech i oddał paszport.

– Witamy w Ameryce. – Rozpromienił się. – Życzę udanego pobytu.

Wciąż oszołomiona wyszłam do hali przylotów. Dlaczego zrobili mi zdjęcie oczu? Czy nie było to naruszenie mojej wolności obywatelskiej? Co zamierzają zrobić z tymi danymi? Przechowywać w jakiejś bazie? Lottie zwariuje, kiedy jej opowiem. Zawsze miała obsesję na punkcie Orwella, Wielkiego Brata i 1984 roku.

– Amber? Amber!

To mama. Biegła mi na spotkanie. Jej włosy, tak samo rude jak moje, powiewały. Serce puchło mi od dwuletniej rozłąki. Dopadła do mnie.

– Amber – szepnęła i chwyciła mnie w ramiona.

Zaczęłam płakać. Ściskałam ją mocno, mocno i wdychałam zapach róż. Ciągle używała tych samych perfum. Postawiłam walizkę. Niechcący spowodowałyśmy drobny zator, ale nie obchodziło nas to. W końcu wypuściłyśmy się z objęć.

– Chodź. – Mama wzięła moją walizkę. Od samego patrzenia na to, jak odchodzi, ścisnęło mnie w piersiach, mimo że tym razem mogłam iść za nią. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nie powiedziała: „Tęskniłam”… – Pewnie jesteś potwornie zmęczona. – Odwróciła się do mnie. – Zarezerwowałam pokój w motelu. Spędzimy razem trochę czasu, zanim pojedziemy na obóz. Co powiesz na wspólne zwiedzanie San Francisco?

– Brzmi… fantastycznie.

Wsiadłyśmy do lotniskowego tramwaju, który błyskawicznie przetransportował nas na wielopoziomowy parking. Odległości między poszczególnymi punktami naszej trasy były ogromne, szczególnie w porównaniu z londyńskim lotniskiem Heathrow, gdzie wszystko jest blisko i jedno przy drugim. Samochód mamy stał na najwyższym poziomie parkingu. Po wyjściu z tramwaju wkroczyłyśmy we mgłę.

– Myślałam, że Kalifornia jest raczej… gorąca – zażartowałam i podciągnęłam pod szyję suwak kaptura.

Mama się uśmiechnęła. Moim uśmiechem. Dokładnie takim samym. Już prawie zapomniałam. Dziwnie się na nią patrzyło. Nie mogłam się przyzwyczaić do widoku jej twarzy. To był wstrząs. Jakby była obcą osobą, a przecież nie była. W końcu to moja mama.

– Bo jest, ale nie w San Fran. Poczekaj, aż zawiozę cię w góry. Będziesz błagać o chłodną mgiełkę.

Szłyśmy między rzędami samochodów. Mama bez uprzedzenia zatrzymała się tuż przy wielkim czerwonym monster trucku z gigantycznymi kołami i przyciemnionymi szybami. Dlaczego nazywała to miasto San Fran? Czy ktokolwiek poza nią tak mówił? I dlaczego była taka spokojna? Z powodu tłumionych emocji moje jelita się skręcały.

– To nasz. – Odblokowała drzwi pilotem.

Niemożliwe! W Anglii poruszała się zdezelowanym mini z poobijanymi drzwiami. Kiedy przyjeżdżała zabierać mnie na weekendy, jeśli nie zapomniała i w ogóle się pojawiła, ogłaszała swoje przybycie donośnym trąbieniem mimo mocno sfatygowanego klaksonu. Wszystko po to, żeby wkurzyć Penny. A ja przy każdym wejściu i wyjściu musiałam się przeczołgiwać przez jej siedzenie.

– Będę potrzebowała drabiny, żeby się tam wdrapać – zażartowałam, mając nadzieję, że mama odczyta ukryty komentarz.

Jednak nie.

– Coś ty, jesteś tak samo wysoka jak ja. Po prostu wskocz. Dasz radę!

Podźwignęłam się i usadowiłam na przednim siedzeniu. Mama rzuciła mój bagaż do tyłu. Sięgnęłam do torebki w poszukiwaniu prezentu, który jej przywiozłam. Kiedy mama usiadła obok, już go miałam w dłoni.

Dostrzegła starannie zapakowane pudełeczko.

– To dla mnie? – spytała, a ja przytaknęłam i wręczyłam jej podarek. Zdenerwowałam się nagle. Nie wiedziałam, czy jej się spodoba. Czy to zrozumie… – Och, jak miło, nie musiałaś, naprawdę.

Wzięła paczuszkę i zaczęła delikatnie odklejać taśmę, a następnie ostrożnie zdzierać papier, tak żeby niczego nie naruszyć. Wyjęła niewielkie pudełko na biżuterię i uchyliła wieczko. Moje serce waliło jak oszalałe.

– Amber… Jest przepiękny!

– To insygnia śmierci – powiedziałam, nie mogąc się pozbierać.

– Rzeczywiście!

Wyjęła błyszczący srebrny łańcuszek i owinęła go wokół palców, żeby z bliska przyjrzeć się trójkątnemu talizmanowi. Byłam z siebie taka dumna. I trochę zazdrosna, że nie mam swojego, ale wydałam wszystkie oszczędności, żeby jej to kupić.

– Byłam w studiu, gdzie kręcili „Harry’ego Pottera” – wyjaśniłam. – Jest niesamowite. Koniecznie musisz zobaczyć. A łańcuszek kupiłam w sklepie z pamiątkami. Jest oficjalnie zatwierdzony przez samą J.K. Rowling. Podoba ci się? Naprawdę?

– Bardzo. Jest cudny! Zaraz go założę.

Zrobiła to, a ja nie mogłam pozbyć się uczucia, że nie jest wystarczająco zadowolona. Kiedy zobaczyłam go w sklepie, dosłownie zapiszczałam. Zresztą piszczałam z radości podczas całej wizyty w studiu. Mama jako jedyna czytała mi książki w dzieciństwie. Mościła się obok mnie w łóżku i towarzyszyła przy zasypianiu, rozmawiając o naszych ulubionych bohaterach literackich. Dlaczego teraz nie zapiszczała z radości? Dlaczego po prostu uruchomiła silnik?

– Pamiętasz, jak na moich urodzinach wymalowałaś nam na przedramionach Mroczne Znaki? – zagaiłam, wciąż się uśmiechając. – Mama Keiry o mało nie zwariowała.

Na jej twarzy zarysował się drobny uśmiech, ale dla mnie to było za mało. A może moja wyobraźnia pracowała zbyt mocno?

– Pamiętam – odpowiedziała, ale nie dodała nic więcej i włączyła lewy kierunkowskaz, wyjeżdżając z parkingu.

Może była zmęczona… Tak, z pewnością. Wkrótce autostradą pełną samochodów równie gigantycznych jak nasz zmierzałyśmy w stronę miasta. Wtedy mama zaczęła nadawać.

– Amber, jestem taka podekscytowana, że jedziesz z nami na obóz. Wszyscy cię pokochają! Kevin tylko o tym mówi. Nie mogę się doczekać, kiedy w końcu poznasz go bliżej. Mamy kilka dni, zanim przyjadą dzieciaki, a potem zacznie się kołowrót.

– Mamo…

– Tak, skarbie? – Odwróciła się i zerknęła na mnie.

– Wiesz, że mówisz… z amerykańskim akcentem?

– Coś ty? – Odruchowo dotknęła gardła.

– Naprawdę.

– Dziwne. Wszyscy od razu zauważają, że jestem Brytyjką.

– To przez bladą jak kreda skórę i piegi. Takie jak u mnie. – Uśmiechnęłam się.

– Nie. – Skierowała wzrok z powrotem na drogę. – Zawsze mówią: „Masz cudny akcent”.

Dla mnie nie był cudny.

Przed nami rozciągało się miasto. Szczyty wieżowców przebijały gęsty kożuch mgły. Mimo że według angielskiego czasu była trzecia nad ranem, nie byłam ani śpiąca, ani zmęczona po podróży. Drzemka w samolocie zdziałała cuda. Wyciągnęłam szyję z nadzieją, że uda mi się dojrzeć choć niewielką część słynnego mostu Golden Gate. Ale nie było nic poza mgłą. Tylko od czasu do czasu krótki błysk pomarańczowych lamp.

– Nic nie widzę – burknęłam.

– Całe San Fran.

Znowu to powiedziała. Wjechałyśmy do centrum miasta i przerwałyśmy rozmowę, żeby mama mogła się skupić na prowadzeniu. Wlekłyśmy się po stromych wzgórzach nachylonych pod najdziwniejszymi kątami, po chwili lekko rzuciło nami na przejeździe tramwajowym. Wyjrzałam przez okno, próbując pojąć, gdzie jestem. Czułam się jak przybysz z obcej planety. Domy były pomalowane na każdy możliwy kolor, jaki tylko mogą przybierać gałki lodów. Pistacjowy, wiśniowy, cytrynowy… Mama wskazała mroczną ulicę z lewej strony, przy której jeden przy drugim stały wysokie budynki.

– Pracowałam tam jako wolontariuszka – powiedziała. – Pamiętasz?

– Pewnie, że pamiętam – odparłam.

To właśnie w takim centrum poznała dupowatego Kevina. Angielska filia. Jak mogłabym zapomnieć.

– Prawie jesteśmy na miejscu.

Włączyła prawy kierunkowskaz i zjechała na parking podziemny. Wyłączyła silnik i zaciągnęła hamulec.

– To tutaj! – oznajmiła z pogodnym uśmiechem. – Zanieśmy bagaże do pokoju i chodźmy gdzieś na obiad. Pewnie umierasz z głodu po uczcie w samolocie.

Przepchałyśmy walizkę do recepcji. Mama się przedstawiła. Serce zadrżało mi lekko (a raczej załomotało), kiedy użyła swojego nowego nazwiska, którego ja nie nosiłam.

– Witamy w Cow Hollow. – Recepcjonistka rozpromieniła się, jakby naprawdę była zachwycona naszym przybyciem. – Co za wspaniały akcent! Jesteście z Anglii?

Przytaknęłyśmy i odebrałyśmy klucze. Czułam, że zmiana strefy czasowej zaczyna dawać się we znaki. Przemierzałyśmy nieskończenie długie korytarze w poszukiwaniu właściwych drzwi, a ja miałam wrażenie, że wszystko wokół staje się nierzeczywiste. Wreszcie weszłyśmy do największego pokoju hotelowego, jaki kiedykolwiek widziałam, z łóżkami o powierzchni całych krain. Rzuciłam się na jedno z nich. W bezmiernej przestrzeni moje długie ciało wydawało się tycie.

Mama usiadła przy biurku i się uśmiechnęła.

– Bardzo zmęczona, kochanie?

Nigdy tak do mnie nie mówiła. Kolejna amerykanizacja. Przewróciłam się na brzuch i zatopiłam w miękkości materaca. I nagle poczułam ogromną tęsknotę za domem. Entuzjazm towarzyszący pierwszemu spotkaniu z nią osiągnął szczyt i ostygł do stanu zakłopotania pomieszanego z poczuciem zagubienia. Tak naprawdę nie znałam siedzącej naprzeciw mnie kobiety. Nie znałam miasta ani kraju, który wybrała do życia. Beze mnie.

– Nie jest źle. – Wyciągnęłam rękę i odsunęłam zasłonę. Mgła wciąż płożyła się ciężko, mętniąc widok przemykających ulicą samochodów. Nie słyszałam warkotu ich silników, bo zapewne szyby były dźwiękoszczelne. – Spałam w samolocie.

– Głodna? Znam jedno świetne miejsce. Tak amerykańskie, jak tylko możesz sobie wyobrazić.

W rzeczywistości większą ochotę miałam na filiżankę herbaty i tosty z pastą Marmite niż na amerykańskie rozkosze podniebienia, ale nie chciałam rujnować naszego spotkania ani okazywać braku entuzjazmu. Zaciągnęłam zasłonę i spojrzałam w obcą twarz, która w połowie była moja.

– Pycha! Brzmi wspaniale. – Zmusiłam się do uśmiechu.

.

Taka sytuacja:

gadki szmatki

+

największy kawałek mięsa, jaki widział świat

Rozdział trzeci

– Mamo, chyba ktoś wykrztusił tutaj z siebie całą Amerykę.

Minęłam migotliwą szafę grającą. Lokal wyglądał jak łono, które wydało na świat „Grease”. Kelnerki nosiły fryzury stylizowane na lata pięćdziesiąte i śliczne malutkie fartuszki. Zewsząd łypał na mnie Elvis Presley oprawiony w ramki. Klienci siedzieli przy wysokim białym kontuarze, wbici w połyskujące stołki barowe. Wszyscy siorbali wielkie shaki ozdobione wisienką.

Mama zaśmiała się po raz pierwszy od mojego przyjazdu i poprosiła o stolik dla dwóch osób. Kelnerka zaprowadziła nas do boksu i wręczyła karty tak wielkie, że jedna z nich zasłoniła całą moją głowę razem z włosami. Nie mogłam przestać rzucać ukradkowych spojrzeń mamie, jakby była moją potajemną szkolną miłością. Zerkałam spoza karty dań, udając, że bacznie ją studiuję. Włosy matki były starannie zaczesane na bok. Spokojnie przeglądała menu, najwyraźniej nie podzielając moich emocji. Wyglądała dobrze i zdrowo. Była szczuplejsza, już nie taka pyzowata. Ubrania miała czyste i nowe, co zazwyczaj jest standardem, ale nie w przypadku mojej mamy. Jej długa biała koszula była przewiązana wąskim paskiem. Zniknęły gdzieś powalane spodnie dresowe, w których dawniej po mnie przyjeżdżała. Zapach tanich perfum nie maskował nieświeżej woni.

– Wybrałaś coś, kochanie?

– Sama nie wiem… – Spojrzałam w kartę. – Może burgera Pink Lady?

– No pewnie! W końcu jesteś w Ameryce!

Kelnerka pojawiła się nagle, jakby wiedziała, że jesteśmy gotowe.

– Co podać? – Wyciągnęła notatnik.

– Weźmiemy burgera Pink Lady – powiedziała mama. – I mlecznego shake’a. Amber, skusisz się na shake’a, prawda? Truskawkowy najlepszy.

Przytaknęłam w milczeniu.

– A dla mnie sałatka owocowa. – Podała kelnerce obie karty.

– Sałatka? Owocowa? – spytałam. – Dla mnie zamówiłaś właśnie półtuszę wołową, a sama ledwo skubniesz arbuza?

– Wiesz, ja ostatnio nie jadam mięsa. Ale twój burger będzie pyszny!

– Jak to nie jadasz mięsa? Zawsze byłaś mięsożerna.

Nie spodobał mi się wąski uśmiech, jaki pojawił się na jej twarzy.

– Już nie jestem. W San Fran to bardzo popularne. Nawet chciałam cię zabrać do restauracji wegetariańskiej, ale nie byłam pewna, czy ci się spodoba.

Zamilkła, kiedy z szafy grającej popłynęła piosenka, przy której w „Pulp Fiction” tańczyli John Travolta i Uma Thurman. Evie kazała nam to oglądać w celach edukacyjnych.

Nie mogłam uwierzyć, że mama stała się wegetarianką. Od kiedy? Przecież w każdą niedzielę przyrządzała najpyszniejszą pieczeń świata – jagnięcinę w sosie miętowym. Przesadziłam… Może jednak nie w każdą niedzielę. Szczególnie nie wtedy, gdy miała za sobą pobyt w szpitalu.

Przyszło jedzenie, a mój żart o półtuszy przestał być zabawny. Burger wznosił się na talerzu jak latarnia morska otoczona morzem cienkich frytek i sięgał niemal mojego podbródka. Wzięłam duży kęs, ale nawet nie drasnęłam mięsa. Mama z gracją nabiła winogrono na widelec, a ja niemal się wzdrygnęłam. Wszystko było inaczej. Tego nie było w planach.

– Zamierzasz uczyć dzieciaki plastyki?

Przytaknęłam, ponieważ wiedziałam, że tego ode mnie oczekuje, chociaż sama jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Dupowaty Kevin przed moim przyjazdem postawił jeden warunek: mam pracować i się rozwijać, pomagając w prowadzeniu obozu, którego właścicielem stał się zaraz po ślubie. Nauczanie plastyki było dla mnie oczywistym wyborem. To dzięki mamie już we wczesnym dzieciństwie pokochałam sztukę. I wsiąkłam w nią na dobre. Ona tymczasem wsiąkła w… Nieważne.

– Tak, ale powiedz, że te dzieciaki nie są takie jak Craig.

Mama zaśmiała się gwałtownie, o mało nie upuszczając widelca.

– Nie… Na Boga! Wybacz, nie powinnam tak rechotać.

Uśmiechnęłyśmy się do siebie porozumiewawczo.

– Czy on wciąż jest… taki niesforny? – zapytała.

– Jest jeszcze gorszy – odpowiedziałam, przypominając sobie scenę na lotnisku.

Raptem zapragnęłam wzbudzić w niej poczucie winy, nawet jeśli Craig nie był jej grzechem. Był grzechem Penny. A ta z kolei była grzechem ojca. Wszystko dlatego, że tata postanowił zamienić mamę na staromodnie ubrane, wiecznie zgorszone, wypiekające babeczki żywe zaprzeczenie matczyności. A moja matka zostawiła mnie z nimi. Na wieczne wdychanie duszącego zapachu Chanel No. 5, na wieczny brak wsparcia z czyjejkolwiek strony. Wtedy miałyśmy przynajmniej wspólne weekendy. Teraz nie miałam nic.

Mama dyskretnie zmieniła temat. I to było coś nowego, ponieważ wcześniej ochoczo narzekała na nikczemność Penny i Craiga, a nasze spotkania były ciągłym pasmem jęków, utyskiwań i skarg przeplatanych chichotami. Bardziej przypominały konspiracyjne ploteczki dwóch przyjaciółek niż rozmowy matki z córką.

– W szkole wszystko dobrze? Jak ci poszły egzaminy na uczelnię?

– Chyba w porządku – odpowiedziałam z ustami pełnymi wołowiny. – Po powrocie poznam wyniki. Najważniejsza była dla nich moja teczka z rysunkami. W końcu to szkoła artystyczna. Cieszę się, że mam już za sobą etap ogólnokształcący.

– A życie towarzyskie? Spotykasz się z kimś?

– Mam dwie serdeczne przyjaciółki, Evie i Lottie. – Przełknęłam kawałek mięsa i wyszczerzyłam zęby. – Poznałyśmy się na początku roku szkolnego i od razu zaiskrzyło. Evie jest… Ma trochę problemów.

Zawsze, kiedy myślałam o Evie, czułam nagłe ukłucie smutku. Cierpi na nerwicę natręctw. W ubiegłym roku miała wiele nawrotów, mimo to czuje się lepiej. O ile w ogóle można czuć się lepiej z taką przypadłością.

– Ale jest cudowna, bardzo bystra, uwielbia kino. I przez większość czasu mówi jak babcia. Poważnie. Na mojej imprezie pożegnalnej cały czas powtarzała „elegancko”.

– Urządziły ci imprezę pożegnalną? Kapitalnie!

Wzdrygnęłam się na słowo „kapitalnie”.

– Tak, super było – potwierdziłam, słowem nie wspominając o poziomie mojego upojenia. – Z kolei Lottie to chyba jakaś geniuszka, chociaż sama temu zaprzecza. Zamierza zdawać do Cambridge i zostać premierką, ale ubiera się i zachowuje jak hipiska. Wszystko ma wydziergane i wyszydełkowane… Ciągle bierze udział w protestach przeciwko komuś lub czemuś. Polubiłabyś ją.

– Dobrze mieć przyjaciółkę, która wierzy w to, co robi – powiedziała mama, pociągając łyk shake’a, a mnie od razu zrobiło się cieplej na sercu.

– Wszystkie trzy gramy do jednej bramki. Tworzymy rodzaj klubu feministycznego, w którym dyskutujemy o prawach kobiet. Czasami też prowadzimy kampanie. Na przykład udało nam się zablokować pewną obrzydliwą piosenkę o gwałtach, którą można było włączyć w szkolnej szafie grającej.

Mama odstawiła kubek z shakiem.

– Naprawdę? – Kąciki jej ust uniosły się nieznacznie.

– Naprawdę. – Biła ze mnie duma. – Nazwałyśmy się Klubem Starych Panien. Miało być trochę ironicznie.

Mama spojrzała na mnie, naprawdę na mnie spojrzała, wyciągnęła rękę ponad stołem i chwyciła moją dłoń.

– Jestem z ciebie taka dumna, kochanie.

Utonęłam w jej spojrzeniu. Tak dobrze było czuć się… docenioną. Tata był nieco zakłopotany działalnością naszego klubu, chociaż nie zaskoczony, biorąc pod uwagę, że poślubił Penny, pół człowieka, pół podkład kosmetyczny. Któregoś dnia podsłuchałam, jak mu tłumaczyła, że mój feminizm to tylko przejściowy etap.

– Powiedz… – Mama połknęła kolejne winogrono. – Czy są jacyś chłopcy, o których powinnam wiedzieć?

– Mamo! – Odłożyłam widelec.

– No co?

– Ja opowiadam o wojującym feminizmie, a ty wyskakujesz z chłopakami.

– Daj spokój, jestem twoją matką. – Uśmiechnęła się do mnie. – To mój obowiązek pytać o takie rzeczy.

Tak samo jak nieporzucanie własnego dziecka…

Moje mięśnie się napięły. Odłożyłam burgera na talerz.

Nie zepsuj tego. Nie zepsuj tego.

– Na razie nikogo nie mam.

– Żaden nie jest dla ciebie odpowiedni?

Kolejne mięśnie usztywniły mi kark.

– Większość z nich to dzieciaki.

Nie mogłam jej powiedzieć. Nie mogłam powiedzieć, że chłopcy… mnie nie podrywali. Nigdy. W tym różniłam się od swoich przyjaciółek. Nawet kiedy Evie miała nawroty choroby, w szkole otaczał ją wianuszek adoratorów. Oczywiście już wolałam nie być podrywana, niż cierpieć na nerwicę natręctw, ale jednak… Była w tym jakaś osobliwość. Z kolei Lottie przyciągała facetów jak magnes. Zdawałam sobie sprawę, że nie byłam wybitnie szpetna. Po prostu… moja fizjonomia rzucała się w oczy. Słowo „onieśmielająca” krążyło wokół mnie odmieniane na wszystkie możliwe sposoby. Przypuszczam, że większą rolę odgrywały tu moje bojownicze tyrady feministyczne. Ponadto byłam wysoka, ruda i mniej urodziwa. Na szczęście Evie i Lottie nie miały z tym żadnego problemu. Wiadomo, że nie porzuciłabym swoich przekonań tylko po to, żeby ktoś pomacał mnie na imprezie. Ale ja nawet z nikim się jeszcze nie całowałam. I to mnie trochę martwiło. Nie chciałam, żeby mama o tym wiedziała. Nie miałam zamiaru dostarczać jej kolejnych dowodów na to, że trudno mnie pokochać. Z obawy przed odrzuceniem…

– Nie martw się. – Nabiła na widelec dwie truskawki. – Na obozie będzie mnóstwo chłopców.

– Nie przyjechałam szukać chłopaka, tylko spędzić z tobą wakacje.

– Ja będę bardzo zajęta. Musisz się postarać o jakichś znajomych.

Bardzo zajęta? Zajęta? Połknięte mięso stwardniało w moim żołądku jak kamień. Przez ciało przepłynął strumień przerażenia. Już zaczynała się wykręcać brakiem czasu dla mnie.

Nie, Amber… Spokojnie… Przestań czytać między wierszami.

– Nic nie muszę. – Skrzyżowałam ramiona.

– Amber, daj spokój. Nie bądź taka.

Jaka? Mam nie być sobą? Upartą mną? Mną, jakiej nie znała? Dwa lata rozłąki zrobiły swoje. Nie mogłam znieść, kiedy tak na mnie patrzyła. Jakby to właśnie z mojego powodu musiała wyjechać. Zmusiłam się do uśmiechu i wzięłam kęs ociekającego sosem burgera, który runął w dół przełyku i opadł z głuchym łoskotem na dno żołądka.

– Nie mogę się doczekać, kiedy ich wszystkich poznam – skłamałam.

Jeśli żyła w przekonaniu, że spędzę nasze wyczekane wakacje, uganiając się za amerykańskimi chłopcami, grubo się myliła.

.

Taka sytuacja:

ja

+

ciepłe powitanie

+

dupowaty

kradnie mamę

Rozdział czwarty

Od: DlugaAmber

Do: EvieFilmowa, LottieNieomylna

Temat: To będzie dobry dzień

Dziewczyny, jestem na miejscu! Żyję! Doleciałam do San Francisco i nikt mnie nie aresztował za publiczne pijaństwo na wysokości przelotowej. Jesteście ze mnie dumne? Piszę ten mejl z zarąbistej kafejki internetowej z widokiem na zatokę. Najprawdopodobniej jestem jakiś rzut beretem od mieszkających tu multimilionerów, ale wolę pisać do was, niż bawić się w końskie zaloty.

Jak leci? Mam nadzieję, że wciąż opłakujecie mój wyjazd. Tęsknię za wami całymi tonami! Amerykanie są tacy DZIWNI! Poważnie. Dzisiaj rano pojechałyśmy zwiedzać, a ja zamiast podziwiać Alcatraz i lwy morskie, wytrzeszczałam oczy na ludzi. Oni wszyscy noszą saszetki w pasie! To znaczy większość. Poza tym podchodzą i zaczynają rozmawiać! Na łodzi do Alcatraz poznałyśmy parę – Sonny i Jeana (wiem, już chyba nie było bardziej amerykańskich imion) – i zanim wylądowałyśmy w więzieniu (co za pech!), wiedziałam wszystko o ich dzieciach, planach wakacyjnych, ulubionych restauracjach… Chodzili za nami wszędzie, jakbyśmy byli paczką najlepszych przyjaciół. Musiałyśmy nawet zjeść z nimi kanapki, które zrobili sobie na drogę! Mama w ogóle się tym nie przejmowała. Mało tego! Poczęstowała ich naszym deserem. Wyobraźcie sobie, jaka byłam wściekła. Ja i dzielenie się jedzeniem z obcymi…

Zanim ruszymy w góry, mamy pojechać do jakiejś restauracji serwującej dania z surowych warzyw. Na szczęście zdążyłam dorwać trochę chipsów z KFC, dzięki temu nie umrę z głodu. Mama mówi, że najlepszym daniem w tym przybytku jest spaghetti z pasków surowej marchewki. Co jest nie tak z ludźmi? Obawiam się, że dupowaty Kevin zrobił jej niezłe pranie mózgu. I ciągle słyszę od niej, że na obozie będzie mnóstwo uroczych chłopców. Przygotujcie się na upiorne opowieści o swataniu mnie z jakimś wieśniakiem o imieniu Randy. Jestem wredna? Jestem. I co mi zrobią?

Nie chodzi o to, że Brytyjczycy są jacyś lepsi. Ale, proszę was… Guy, Ethan, Teddy… Serio? Błagam, odpisujcie. Bardzo tego potrzebuję. Mama mówi, że w naszym domku jest komputer, więc nie musimy zawieszać działalności Klubu Starych Panien na czas wakacji. Będę tropić wszelkie przejawy nierówności na obozie, więc tematów do dyskusji nie zabraknie. Dajcie znać, kiedy możecie się ze mną połączyć, tylko pamiętajcie o różnicy czasu. Muszę lecieć. Surowe marchewki same się nie zjedzą.

Kocham was,

Amber

Zanim zapadł zmierzch, zmierzałyśmy w stronę gór, zostawiwszy miasto za sobą. Byłam rozbita. Zespół nagłej zmiany strefy czasowej wyrwał mnie ze snu o piątej nad ranem. Siedziałam w szarym świetle pokoju hotelowego, słuchając miarowego buczenia klimatyzacji i obserwując śpiącą matkę. Nagły przebłysk pamięci pozbawił mnie szansy na ponowne zaśnięcie.

…Wzięłam głęboki oddech i ostrożnie pchnęłam drzwi. Nie chciałam poczuć stęchłego zapachu wnętrza. W łóżku zalegał wałkoń.

– Mamo? – odezwałam się, bojąc się podejść bliżej. Wałkoń przewrócił się na bok. – Mamo, musisz mnie odwieźć do szkoły.

Wałkoń poruszył się ponownie, wzniecając falę słodkiego, zjełczałego odoru, który uwiązł mi w gardle. Nie odpowiedział. Zamknęłam drzwi i zadzwoniłam po taksówkę. Tata przezornie zostawił pieniądze na stole, gdyby podobna sytuacja miała się powtórzyć.

Kiedy wjechałyśmy na wyżyny, pokazało się słońce. Pierwsze promienie, odkąd wysiadłam z samolotu. Przypiekało lekko, jakby chciało powiedzieć: Jestem tu cały czas, nareszcie mnie znalazłaś! Opuściłam szybę i wystawiłam rękę. Delikatny wietrzyk owionął moją dłoń. Znów poczułam się rześko. Mama założyła okulary przeciwsłoneczne w szylkretowej oprawce.

– Mówiłam, że słońce w końcu cię dopadnie – skomentowała. – Nie zapomnij o kremie z mocnym filtrem. Codziennie!

– Mamo, spokojnie. Już dawno się nauczyłam, że opalanie nie jest dla mnie.

– Pomyśl o gładkiej skórze bez zmarszczek w późniejszym wieku.

– Marne pocieszenie po całym życiu z żartami o rudych. – Moja ręka już była gorąca od słońca. Wróciłam z nią do środka.

– Wciąż się z ciebie nabijają? – Zerknęła w moją stronę.

Od razu pomyślałam o szkole.

– Siedemnastoletnie dzieciaki ciągle dowcipkują o rudych.

– Na obozie wszyscy będą mili.

Patrzyłam na nią, jak ściska kierownicę. Za kółkiem zawsze była taka pewna siebie, ale dziwnie wyglądała z taką miną na obcych drogach. W mojej głowie kłębiło się mnóstwo pytań, które nachalnie cisnęły mi się na usta, a jednak powstrzymywałam je z obawy przed usłyszeniem odpowiedzi.

Zatrzymałyśmy się, żeby kupić mrożoną herbatę na drogę. Kiedy opróżniłam swoją butelkę prawie do dna, zebrałam się na odwagę. Właśnie wyjechałyśmy z zatoczki postojowej.

– Musieliście mieć piękny ślub przy takiej pogodzie… – rzuciłam znienacka.

Ślub, na który nie dostałam zaproszenia.

Uśmiechnęła się. Żadnego nerwowego napięcia. Chyba jeszcze nie zrozumiała.

– Było cudownie – odpowiedziała.

A ja nie wiedziałam, czy miała na myśli sam ślub, czy pogodę. Jeśli chodziło jej o ślub, to znaczy, że był cudowny beze mnie. Skurcz serca, ale nic to. Brnęłam dalej.

– Nie było dziwnie, tak tylko we dwoje? – Starałam się brzmieć jak najnaturalniej, ale głos załamał mi się na słowie „tylko”.

Mama wyprostowała się i poprawiła na siedzeniu. Nie odpowiedziała. Przynajmniej nie od razu. Po prostu patrzyła na drogę, jakby mnie nie usłyszała. Dopiero po około pięciu minutach odwróciła się do mnie z promiennym uśmiechem przylepionym do twarzy niczym plaster opatrunkowy.

– Czy ta mrożona herbata nie jest fenomenalna? – zapytała. – Odkąd tu mieszkam, jestem od niej wprost uzależniona.

Jakbym nic nie powiedziała. Jakbym o nic nie pytała. Jakby potknięcie się na słowie „tylko” nie było oczywistym znakiem, że desperacko zależy mi na poznaniu odpowiedzi. Mrożona herbata bulgotała mi w żołądku.

Droga wiła się w górę, a ja patrzyłam przez szybę. Nie wiedziałam, że Kalifornia jest taka… wyjałowiona. Nie było żadnych drzew, żadnej trawy. Jedynie bezkresne płaskie przestrzenie czerwonego pyłu po obu stronach asfaltu. Od czasu do czasu krajobraz urozmaicała wielka reklama oznajmująca, że Jezus cię kocha. Im wyżej wjeżdżałyśmy, tym częściej drobne kępki zieleni ustępowały miejsca pustynnym pejzażom. Nagle piasek zniknął, a z obu stron drogi wystrzeliły wielkie lasy sosnowe.

– Już prawie jesteśmy. – Mama nie odrywała oczu od gwałtownych zakrętów. – Gdybyśmy pojechały prosto, trafiłybyśmy na jezioro Tahoe. Jest wręcz bajkowe. Ale my mamy swoje, też bardzo ładne.

Moje trzewia skręcały się i podskakiwały na każdym wyboju. Zaczęłam się denerwować. Wcześniej nie myślałam zbyt wiele ani o obozie, ani o wczasowiczach, ani tym bardziej o grupie, którą miałam uczyć plastyki. W ogóle o niczym nie myślałam. Poza tlącymi się fantazjami o mnie i mamie spędzającymi wspólny czas w górach i jej obietnicach o powrocie do domu. Nie znosiłam poznawać nowych ludzi. Kiedy byłam zdenerwowana, stawałam się uszczypliwa wobec innych. Często uchodziłam za osobę nieokrzesaną lub się wywyższającą. Przynajmniej tak mi mówiono. Lottie i Evie jako jedyne od razu mnie polubiły. I wcale nie potrzebowały czasu, żeby się na mnie poznać.

Najgorsze, że znów miałam zobaczyć tego dupowatego Kevina. I mieszkać z nim! Nie widziałam go od czasu, kiedy na niego nawrzeszczałam, wykrzykując, że zrujnował mi życie. Dwa dni później wsadził mamę do samolotu. Jestem pewna, że niezaproszenie mnie na ślub to zemsta za tamto. Ale nawet jeśli zapytam, żadne z nich tego nie potwierdzi.

Skręciłyśmy w szczelinę między drzewami, mijając wyblakły znak „Obóz Górskie Zacisze wita”. Wszystkie ścianki mojego żołądka się skleiły.

– Jesteśmy w domu – powiedziała, a samochód podskoczył na progu zwalniającym. Byłam zbyt spanikowana, żeby zwrócić uwagę na sformułowanie „w domu”.

Posuwałyśmy się wąskimi, piaszczystymi dróżkami prowadzącymi przez gęsty las. Mijałyśmy drewniane strzałki kierujące do miejsc z sennych koszmarów: paintball, sporty wodne. Zapomniałam, że na każdym obozie muszą się znaleźć tego typu szatańskie atrakcje. Zapomniałam albo to wyparłam.

– Zaraz zobaczysz wodę!

Spomiędzy sosen przeświecała połyskująca tafla jeziora, ale dopiero kiedy wyjechałyśmy spod baldachimu drzew, ujrzałam je w pełnej krasie. Nawet ja widziałam, że jest piękne. Woda miała tak intensywnie niebieski kolor, jakby była zrobiona z dżinsu. Każda zmarszczka na powierzchni wody błyszczała złotem niczym smagana słonecznym biczem. Czarny, chociaż trochę poblakły od wiatru i promieni pomost przecinał akwen na pół. To było hipnotyzujące. Pomijając dmuchanego banana, narty wodne i resztę podobnych atrakcji stanowiących ucieleśnienie moich najgorszych koszmarów.

– Jest przepięknie – przyznałam po chwili wahania.

Przez ułamek sekundy byłam w stanie zrozumieć, dlaczego porzuciła szarą, zamgloną Anglię.

Wyjechałyśmy na zadbaną drogę, mijając szereg sporych budynków.

– Świetlica, przychodnia lekarska… – tłumaczyła mama.

Droga ponownie zrobiła się wąska i piaszczysta. Dojechałyśmy do jej końca. Dupowaty Kevin stał przed domkiem i machał do nas, szczerząc zęby. Osunęłam się na siedzeniu, ale nie chcąc sprawiać przykrości mamie, poprawiłam się szybko. Otworzył drzwi, zanim samochód na dobre się zatrzymał.

– Amber, udało się! – Pochylił się i objął mnie mocno, drażniąc moje nozdrza ziemisto-sosnowym zapachem.

Zesztywniałam.

– Cześć, Kevin. – Byłam dumna, że nie dodałam „dupowaty”.

Wypuścił mnie i odsunął się od wozu.

– Mama tak się cieszyła na twój przyjazd. A ja z nią!

Kłamał. Bez wątpienia kłamał. Biła od niego sztuczność. Usiłował sprawiać wrażenie troskliwego i opiekuńczego. Zajmuję się małymi dziećmi, jestem wykwalifikowanym opiekunem, dbam o dobre samopoczucie moich podopiecznych. A w rzeczywistości: Odbieram dzieciaki matkom i wywożę rodziców za granicę. Odpięłam pas bezpieczeństwa i ostrożnie wysiadłam z samochodu.

– Jak ty wyrosłaś! Nie sądziłem, że można jeszcze bardziej!

Opanuj. Potrzebę. Robienia. Min.

Wyglądał tak samo. Również rudy, co mocno mnie irytowało, ponieważ wszyscy będą myśleć, że jest moim ojcem. Niedbały zarost. Włosy przydługie jak na kogoś w tym wieku.

– Ma już metr osiemdziesiąt. Tyle co ja – powiedziała mama i przytuliła Kevina mocniej niż mnie na lotnisku. – Chodź, pokażemy ci domek. Będziesz mieszkać jak królowa. Inni opiekunowie muszą spać z dziećmi. Dziś wieczorem urządzają ognisko nad wodą. Powinnaś się tam przejść. Oczywiście, jak tylko się od nas uwolnisz.

Mama zdążyła mi wytłumaczyć, że pewnych rzeczy nie powinnam robić. Zabrania tego prawo. Na przykład jako osoba niepełnoletnia nie mogę brać odpowiedzialności za dzieci. A także zostawać z nimi jako jedyna opiekunka, co akurat mi nie przeszkadzało.

Kevin wziął moją walizkę i zatargał ją na ścieżkę porośniętą z obu stron stokrotkami.

– Witaj w domu! – oznajmił, otwierając szeroko drzwi dumny jak paw.

Nie pozostało mi nic innego, jak wkroczyć do ich miłosnego gniazdka.

W środku było naprawdę przytulnie. Szerokie okna wychodziły na las. Ściany były wykonane z płyt korkowych. Wszędzie stały wazony z dzikimi leśnymi kwiatami. Ciekawe, czy to dupowaty tak się zaangażował. Przez całe życie ani razu nie widziałam, żeby mama układała jakiekolwiek kwiaty w wazonach.

– Nasz salon. – Kevin wskazał kanapę. – Kuchnia. A nasza sypialnia jest tam. – Pokazał drzwi obok łazienki.

Nasza sypialnia? Dzielili razem łóżko. Wiedziałam, że to oczywistość, ale mimo wszystko wydawało mi się nie na miejscu. Zaczęłam się rozglądać za moim zdjęciem, ale żadnego nie dostrzegłam. Za to naliczyłam przynajmniej osiem fotografii mamy i Kevina. Jak płyną na pontonie, to znów pozują na tle napisu Hollywood, siedzą przy ognisku, stoją z grupą roześmianych obozowiczów… I to jedno, w złotej ramce… Zdjęcie ślubne. Tylko ich dwoje. Mama w jasnożółtej sukience ściska dłoń Kevina na tle jakiegoś jeziora. Wysłała mi je dwa tygodnie po swoim wyjeździe. Bez słowa wyjaśnienia, dlaczego mnie nie zaprosiła. Podniosłam zdjęcie i szybko odłożyłam je na miejsce. Nigdy nie wyglądała na szczęśliwszą. I nigdzie Amber w ramce. Myślałam, że się rozpłaczę.

– Twój pokój jest tutaj. – Mama wzięła mnie za rękę i poprowadziła przez kuchnię. Pchnęła drzwi do niewielkiego pokoiku, którego ściany były obite tapetą w kwieciste wzory. – Nie jest duży, ale zapewniam cię, że jak na warunki obozowe to wielki luksus.

Weszłam do swojej siedziby, gdzie miałam spędzić sześć najbliższych tygodni. Pokój był urządzony skromnie. Pojedyncze łóżko, niewielka szafa, stolik nocny. To wszystko. I moje zdjęcie. Moje i mamy. Ustawione na stoliku, który się kiwał, kiedy przechodziło się obok. Dokładnie to samo zdjęcie, które kopiowałam w samolocie. Zdrętwiały mi palce.

Dlaczego to zdjęcie było w pokoju gościnnym, a nie w jej sypialni? Czy przychodziła tu tylko wtedy, gdy przypominała sobie, że ma córkę? Kiedy Kevin zabierał stąd swój dupowaty podbródek? Zamrugałam, czując skurcz w gardle.

– I jak ci się podoba? – Kevin przytaszczył moją walizkę.

– Jest uroczy – odparłam od niechcenia.

Chciałam napomknąć o fotografii. Zapytać, dlaczego stoi właśnie tutaj, a nie razem ze wszystkimi. Ale za bardzo się bałam. Nie chciałam zmuszać mamy do kłamstwa. I nie chciałam robić jej wyrzutów. Wiem, że kiepsko sobie z tym radziła.

– Dlaczego nie zostałam zaproszona na wasz ślub? – rzuciłam do Kevina, wpatrując się oskarżycielsko w jego przedzielony na pół podbródek.

– Amber, rety! Skąd takie pytanie? – Cofnął się, jakbym była niedźwiedziem.

Mama skrzyżowała ramiona i spojrzała na niego desperacko.

– Amber, daj spokój, nie bądź niemądra.

Rzuciłam plecak, który z głuchym hukiem spadł na łóżko.

– Przed chwilą widziałam wasze zdjęcie. Zastanawiam się tylko…

Od dwóch lat.

Wymienili między sobą szybkie spojrzenia, tak znaczące, że aż mnie zakłuło. Od razu zauważyłam, że porozumiewali się bez słów. Musieli być przygotowani na to pytanie. Musieli być przygotowani na mnie. Widziałam to w ich oczach. Byli ze sobą tak bardzo blisko. Ja o takiej bliskości z nią mogłam tylko pomarzyć.

– Zrobiliśmy to po kryjomu, kochanie – wytłumaczyła mama.

– Tak właśnie było – wtrącił się Kevin. – Mieliśmy bardzo mało czasu. Musieliśmy szybko załatwić twojej mamie wizę i…

– Nie mówiłam do ciebie, KEVIN! – przerwałam mu, chociaż tak naprawdę to właśnie jemu zadałam pytanie.