Strona główna » Obyczajowe i romanse » Słowiańskie siedlisko

Słowiańskie siedlisko

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-02-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Słowiańskie siedlisko

Rok 966. W osadzie Polana wciąż żyje się według pradawnych pogańskich zwyczajów. Matka puszcza karmi, odziewa i chroni ludzi.Dni oraz pory roku naznaczają ich dolę odwiecznym rytmem pracy i odpoczynku, a bogowie czuwają. Dwie siostry – Rzepka i Dziewanna – zakochują się w Dobromirze, mężnym woju z książęcej drużyny. Jedna z nich zwraca się po pomoc do szeptuchy, ale czy ziołami i magią można zdobyć miłość? Mieszkańcy pogańskiej kniei wiodą proste życie, lecz okrutny los o nich nie zapomina.
Tymczasem Mieszko I, mąż czeskiej księżniczki Dobrawy, przyjmuje chrzest święty. Władca sprzymierza się z chrześcijańskim światem dla dobra i spokoju poddanych. To niesie za sobą dalekosiężne skutki.
Przygoda, miłość, historia i czas wielkiej zmiany – to wszystko w nowej powieści z cyklu Saga Polska. Tym razem autorka zaprasza Czytelników do pogańskiej Polski u progu przyjęcia nowej wiary.

Polecane książki

Pod koniec roku wiele firm funduje swoim pracownikom prezenty świąteczne. Upominki te pracodawca może sfinansować z różnych źródeł, np. ze środków obrotowych, zakładowego funduszu świadczeń socjalnych lub funduszu socjalno-bytowego (u pracodawców z układem zbiorowym pracy). W zależności od źródła, i...
Charlotte Daley to córka nowo wybranego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jako jedynaczka jest zarówno rozpieszczona, jak i całkowicie ignorowana przez swoich potężnych rodziców. Podczas kampanii kazano jej jeść odpowiednimi widelcami, uśmiechać się, kiedy zajdzie taka pot...
Opowiadania Lajosa Grendela przybierają formę rejestru różnych aspektów rzeczywistości. Do realistycznego opisu autor często wplata elementy surrealistyczne, posługując się jednakże językiem prostym, niewyszukanym. Bohaterowie zazwyczaj znajdują się w prozaicznej, zdawałoby się, sytuacji, która jedn...
Wstrząsający reportaż odkrywający prawdę o zbrodniach Charlesa Mansona. Latem 1969 roku Charles Manson zleca członkom swojej sekty brutalne morderstwa w Hollywood. W ciągu dwóch dni ginie siedem osób, w tym Sharon Tate, żona Romana Polańskiego. Pół wieku później reporter Tom O’Neill publikuje niezna...
Błazen w stroju klauna wnikliwie obserwuje szaleństwo, do którego się doprowadzamy, często niepostrzeżenie. A przy okazji  nam je wytyka i szyderczo wyśmiewa. Trzy niebanalne opowieści, w których na pierwszy plan wysuwają się ludzkie namiętności – obsesyjny  pęd do sławy, chciwość, ślepa zemsta, pr...
„Rozwój myśli taktycznej we Francji i w Niemczech 1914–1918” kolejna książka Wydawnictwa Tetragon traktująca o I wojnie światowej, a w szczególności o jej aspektach taktycznych, jest dziełem ppłk. Pascala Lucasa. Początkowo drukowana w częściach w „Revue Militaire Generale” doczekała się wersji ksią...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Monika Rzepiela

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Zdję­cia na okład­ce

© kon­rad­bak, Je­vge­ni Iva­nov, De­mian | www.stock.ado­be.com

Re­dak­cja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, ła­ma­nie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce 2018

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji pa­pie­ro­wej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c., 2018

ISBN 978-83-66201-02-6

Ro­dzi­nie

Dramatis personae

Cha­łu­pa Chwa­ści­cha

Chwa­ścich i Biał­ka – mał­żeń­stwo bed­na­rzy

Do­bro­mir – naj­star­szy syn

Na­łęcz­ka – cór­ka

Le­stek (Bo­ży­dar) – młod­szy syn

Cha­łu­pa Msz­czu­ja

Msz­czuj – ple­cion­karz

Żar­ka – star­sza żona Msz­czu­ja

Dzi­wa – młod­sza żona Msz­czu­ja

Rzep­ka – cór­ka Żar­ki

Dzie­wan­na – cór­ka Dzi­wy

Cha­łu­pa Bu­ha­jów

Bu­haj i Bu­haj­ka – mał­żeń­stwo ła­zieb­ni­ków

Wit­ko – naj­star­szy syn

Ma­cie­rzan­ka – cór­ka

Prze­cław – młod­szy syn

Cha­łu­pa Zby­cha

Chwo­stek – ko­wal

Zbych i Zby­cho­wa – jego ro­dzi­ce

Dwór ksią­żę­cy

Miesz­ko I – ksią­żę Po­lan

Do­bra­wa Prze­my­ślid­ka – chrze­ści­jań­ska żona Miesz­ka, księż­nicz­ka cze­ska

ksiądz Jor­dan – przy­by­ły z Czech du­chow­ny, pierw­szy bi­skup Pol­ski

ksiądz Thiet­mar – spo­wied­nik Do­bra­wy

Ju­dy­ta, Wra­ty­sła­wa i Do­bro­nie­ga – dwor­ki Do­bra­wy

Sko­rup­ka, Ra­dosz, Sła­wo­mir i Grzmo­ci­sław – woje z dru­ży­ny Miesz­ka

Jak­sa – słu­żeb­nik w ksią­żę­cej kuch­ni

Po­zo­sta­łe per­so­ny

Li­bu­sza – zna­chor­ka

Sta­ruch Li­cho­ta – sta­rzec z Po­la­ny

Wierz­bin­ka – sie­ro­ta

Misz­ka gra­jek – jej brat

So­cha – pi­wo­war­ka

Zby­sław – jej syn

Sza­ta­li­cha – bab­ka Zby­sła­wa

Bo­gusz – cie­śla

Do­broch­na – cór­ka cie­śli

Ja­gód­ka – przy­ja­ciół­ka Na­łęcz­ki

Ry­znar – brat Ja­gód­ki

Rut­ka – ich mat­ka

Hen­ning – Nie­miec

Bru­no – mnich, jego wuj

Dziad – wę­dro­wiec

Lud­mi­ła i Bo­ży­woj – są­sie­dzi Biał­ki i Chwa­ści­cha

Nie­lub, Nie­moj, Wy­pier­dek, Ku­las, Do­róg i Sie­mek – otro­ki z osa­dy

Prolog

Nad Ostro­wiem Led­nic­kim, gdzie gnieź­nień­ski gród Le­cho­wa ręka wznio­sła, gę­ste mgły sta­nę­ły. Do­bry był to znak. Po­rze­ka­dło sta­re jak dziad si­wo­wło­sy gło­si­ło, że gdy mgła­wi­ce i po­mro­ki się pod­nio­są, a po­tem tę­cza po desz­czu błę­kit­ne nie­bo po­ma­lu­je, kraj w po­ko­ju i do­bro­by­cie trwać bę­dzie.

Ta­koż i sam ksią­żę Miesz­ko, któ­ry Gnie­zno na swą sie­dzi­bę ob­rał, od pa­cho­lę­cych lat przy­sło­wie to, z dzia­da pra­dzia­da prze­ka­zy­wa­ne, w pa­mię­ci prze­cho­wy­wał. A kie­dy sto­lec1 po przod­kach prze­jął, wie­dział, że ma moc sta­rą wróż­bę w praw­dzi­wy czyn prze­mie­nić. Bo dla ludu wola księ­cia – jako oj­co­we pra­wo dla pa­cho­lę­cia.

1 Sto­lec (dawn.) krze­sło ksią­żę­ce, tron mo­nar­chy albo bi­sku­pa. Od tego wy­ra­zu po­cho­dzi sło­wo „sto­li­ca” utwo­rzo­ne na okre­śle­nie mia­sta, w któ­rym znaj­du­je się sie­dzi­ba kró­lew­ska i/lub rzą­du da­ne­go pań­stwa.

* * *

– Zbu­du­ję kraj, gdzie po­wie­trze zdro­we, rola ży­zna, las mio­do­płyn­ny, wody ryb­ne, ry­ce­rze wo­jow­ni­czy, wie­śnia­cy pra­co­wi­ci, ko­nie wy­trzy­ma­łe, woły chęt­ne do orki, kro­wy mlecz­ne, owce weł­ni­ste.

– W jaki spo­sób tego do­ko­nasz, ksią­żę?

– Ochrzczę się. Przyj­mę wia­rę w jed­ne­go Boga.

– Czy to słusz­ny krok, pa­nie?

– Nie tyl­ko słusz­ny, ale je­dy­ny. Spra­wię, że pusz­cza w lud­ne gro­dy i osa­dy się prze­mie­ni, lu­dzie w po­ko­ju i do­stat­ku żyć będą, a pa­mięć o moim czy­nie ty­siąc lat prze­trwa.

– Wy­bacz, ksią­żę, że wspo­mnę, ale sied­miu żon za­ży­wasz. Jak­że nową wia­rę przyj­miesz i na­stęp­cę wska­żesz?

– Od­pra­wię je. Oże­nię się z cze­ską księż­nicz­ką i w ten spo­sób po­tom­ka się do­cze­kam. Od tego bu­do­wa­nie mego kra­ju za­cznę!

– Niech się dzie­je wola two­ja, pa­nie!2

2 Cy­tat po­cho­dzi z Kro­ni­ki pol­skiej Gal­la Ano­ni­ma.

Rozdział 1. Osada zwana Polaną

Puszcza sta­ła ogrom­na, pra­sta­ra i ta­jem­na. Pro­mie­nie wio­sen­ne­go po­ran­ka z tru­dem prze­dzie­ra­ły się przez głu­che knie­je i tyl­ko ptac­two za­czy­na­ło bu­dzić się do ży­cia w ga­łę­ziach. W po­wie­trzu czuć było woń li­ści i mło­dych traw świe­żo rosą skro­pio­nych.

Tego dnia za­raz o świ­ta­niu Chwa­ścich, Bo­ży­woj i pa­cho­lę Chwa­ści­cho­we uda­li się do pusz­czy z to­po­ra­mi, by wy­ciąć naj­star­sze drze­wa. W miej­scu wy­rę­bu mia­ły po­wstać nowe pola, bo w osa­dzie lu­dzi przy­by­wa­ło i trze­ba było wszyst­kich wy­kar­mić.

– Ot, tro­chę człek ode­tchnie od tej baby ką­śli­wej jak żmi­ja – wes­tchnął Bo­ży­woj, kła­dąc ogrom­ny to­pór na zie­mi. Chłop z nie­go był wiel­ki i zwa­li­sty, pię­ciu lu­dziom dał­by radę, jak­by go w koło oto­czy­li, a ze swo­ją nie­wia­stą nie mógł so­bie po­ra­dzić.

– No tak. – Chwa­ścich po­ki­wał gło­wą. – Two­ja baba ja­zgo­tli­wa jako mało któ­ra. Do­brze, że Biał­ka inna, bo bym w cha­łu­pie nie wy­trzy­mał.

– Ot, ścier­pi człek nie­jed­no, ale gdy­by tak pa­cho­lę ja­kie mi się uro­dzi­ło…

– Tak, tyś bez syna, a mnie ma ką­dziel wnet czwar­te po­wi­je… Do­brą mam babę, nie ma co mó­wić! – przy­znał bed­narz, a od­wra­ca­jąc się do dziec­ka, po­wie­dział: – Idź no, Le­stek, w las. A ku­kuł­czych jaj na­zbie­raj.

Chło­piec po­słusz­nie wziął ko­szyk, któ­ry ze sobą niósł, i od­da­lił się od ojca. Dzie­cię było śmia­łe, od ma­leń­ko­ści cho­wa­ło się w pusz­czy, więc nie bało się ani kniei, ani zwie­rząt w niej ży­ją­cych. Po ko­na­rach po­tra­fi­ło cho­dzić i gło­sy pta­ków na­śla­do­wać.

Słoń­ce sta­ło już wy­so­ko, a oni na­dal drze­wa rą­ba­li.

– Trza dych­nąć – po­wie­dział Bo­ży­woj – bo po­łu­dni­ca3 go­to­wa człe­ka zła­pać.

3 Po­stać z wie­rzeń sło­wiań­skich; de­mon ko­bie­cy nio­są­cy śmier­tel­ne nie­bez­pie­czeń­stwo tym, któ­rzy od­wa­ży­li się pod­czas upal­nych dni pra­co­wać w polu w samo po­łu­dnie.

Chwa­ścich się­gnął do wę­zeł­ka, któ­ry mu Biał­ka do pusz­czy na­szy­ko­wa­ła, rze­mień roz­wią­zał i chleb z se­rem roz­ło­żył.

– Ano zjedz­my coś – mruk­nął, ob­li­zu­jąc war­gi. – A Le­stek gdzie? Jesz­cze go z jaj­ka­mi nie ma? O, to duch nie­spo­koj­ny! Włó­czy się po le­sie i włó­czy!

– Nie broń­cież mu. Chło­pak po­znać musi mat­kę pusz­czę, co go żywi i odzie­wa. A sera to mu zo­sta­wi­my. Mały jest, to i dużo nie zje.

Gdy skoń­czy­li po­si­łek, do ro­bo­ty znów się za­bra­li.

* * *

Na­łęcz­ka sie­dzia­ła w ba­lii po­środ­ku ku­chen­nej izby. Przez ma­leń­kie okien­ko wpa­da­ło nie­wie­le świa­tła, więc we­wnątrz pa­no­wał pół­mrok, któ­ry jed­nak nie prze­szka­dzał ani dziew­czy­nie, ani jej mat­ce.

Tego dnia cór­ka Biał­ki po raz pierw­szy krwa­wi­ła, więc mat­ka do­brych rad jej udzie­la­ła:

– Trze­ba się myć i zmie­niać szmat­ki, któ­re za­wsze mu­sisz wy­prać – mó­wi­ła, pod­trzy­mu­jąc ogrom­ny brzuch. – Dwa­na­ście wio­sen ci mi­nę­ło. Je­steś już pra­wie nie­wia­stą. Ino te­raz chło­pa­ków się wy­strze­gaj.

– A to cze­mu? – za­py­ta­ła Na­łęcz­ka za­cie­ka­wio­na.

– Bo wnet mo­żesz mieć brzuch jak i ja – od­par­ła ro­dzi­ciel­ka. – A do­pó­ki nie pój­dziesz pod mę­żow­ską strze­chę, mowy o tym być nie może.

Na­gle przed cha­tą roz­le­gły się ja­kieś gło­sy. Biał­ka wy­szła, by zo­ba­czyć, co się sta­ło.

To Bo­ży­woj wraz z Lest­kiem Chwa­ści­cha wie­dli, któ­ry ku­lał na jed­ną nogę, a dzie­cia­ki z osa­dy ko­łem ich oto­czy­ły.

– Dadź­bog4, co się sta­ło?! – za­wo­ła­ła Biał­ka.

4 sło­wiań­ski bóg słoń­ca i ognia

– Ano drze­wo wa­sze­go chło­pa przy­du­si­ło – od­parł Bo­ży­woj. – Nogę mu zła­ma­ło. Te­raz Sta­ruch Li­cho­ta bę­dzie mu­siał ją na­sta­wić, a i Li­bu­sza pew­no po­mo­że ziół na­wa­rzyć.

Biał­ka sko­czy­ła tak szyb­ko, jak tyl­ko mo­gła, by cho­re­go chło­pa pod­trzy­mać.

– Do cha­łu­py! – za­rzą­dzi­ła i wpro­wa­dzi­ła Chwa­ści­cha przez drzwi, a że były ni­skie, obo­je po­chy­lić się mu­sie­li. – Na­łęcz­ka! – za­wo­ła­ła do cór­ki, któ­ra już w czy­stą za­pa­skę była ubra­na. – A bie­gnij no po Li­bu­szę i Sta­ru­cha Li­cho­tę. Proś, by do nas przy­szli. Oćca trza ra­to­wać!

Dziew­ka chy­żo próg prze­sko­czy­ła i za­raz za wę­głem znik­nę­ła.

Słoń­ce już się ku za­cho­do­wi chy­li­ło, gdy zie­lar­ka i zna­chor do Chwa­ści­cho­wej cha­ty we­szli. Sta­ruch za­raz za­brał się za na­sta­wia­nie ku­la­sa, zgar­bio­na gu­ślar­ka zaś mru­cza­ła coś pod no­sem i w po­doł­ku grze­ba­ła.

Na­gle Biał­ka chwy­ci­ła się za brzuch, gło­śno przy tym ję­cząc.

– Przy­szło na mnie! Oooch…

Sta­ruch, jako chłop, za­raz z cha­ty wy­szedł, lecz Chwa­ścich ru­szyć się nie mógł, nie­ludz­ko zmor­do­wa­ny na­sta­wia­niem gna­tów.

– Cóż to?! Nie idzie­cie za Sta­ru­chem Li­cho­tą?! – za­wo­ła­ła Li­bu­sza. – Wa­sza baba zle­gła. Wi­dział kto, żeby chłop w cha­łu­pie sie­dział, gdy po­ło­wi­ca ro­dzi!

– Sta­ra wiedź­mo, nie wi­dzisz, że ru­szyć się nie mogę? Za­tkam uszy i nic nie będę sły­szał.

– Le­stek! – krzyk­nę­ła Li­bu­sza. – A bie­gnij no po Bo­ży­wo­ja! Niech tu ze swo­ją babą przyj­dzie. Po­wiedz, że mat­ka ro­dzić za­czę­ła. Niech wnet będą! – wo­ła­jąc do otro­ka, po­szu­ka­ła po­chod­nię i wznie­ci­ła ogień, w cha­cie cał­kiem ciem­no się bo­wiem zro­bi­ło. Za­raz też nad Biał­ką się po­chy­li­ła. – A ziół wam na­pa­rzę – za­skrze­cza­ła. – Mniej bo­leć bę­dzie. Ale swo­ją dolę każ­dy przejść musi.

– Ja­ry­ło…5 – jęk­nę­ła Biał­ka, krzy­wiąc się.

5 sło­wiań­ski bóg płod­no­ści

Sta­ra ka­za­ła Na­łęcz­ce wody na­go­to­wać i czy­ste gał­ga­ny dać. A kie­dy zio­ła sy­pa­ła, Bo­ży­woj i Lud­mi­ła nad­bie­gli.

– Bierz­cie Chwa­ści­cha – po­na­gli­ła. – Tę noc u was prze­spać może.

– Ano może – po­twier­dzi­ła Lud­mi­ła, roz­glą­da­jąc się cie­ka­wie po wiel­kiej izbie, żeby mieć o czym plot­ko­wać. – I Lest­ka też za­bie­ra­my.

– A za­bie­raj­cie, za­bie­raj­cie…

Po­łoż­ni­ca le­ża­ła na sien­ni­ku po­kry­tym wil­czym fu­trem i okrut­nie ję­cza­ła. Na­łęcz­ka sta­ła obok i z za­ję­ciem mat­ce się przy­glą­da­ła. Od cza­su do cza­su ocie­ra­ła jej pot z czo­ła i po­le­ce­nia Li­bu­szy gor­li­wie wy­ko­ny­wa­ła.

– A patrz, patrz, jaki to los baby – mó­wi­ła sta­ra. – I ty tak kie­dyś skom­lić bę­dziesz, gdy ci chłop brzuch zro­bi.

– Mnie ża­den nie zro­bi, bo ja chło­pa nie chcę – od­rze­kła Na­łęcz­ka, uno­sząc wy­so­ko gło­wę.

– Te­raz tak mó­wisz, ale gdy po­czu­jesz chuć, sama za ja­kimś kmie­ciem oglą­dać się bę­dziesz.

Dziew­czy­na nic nie od­po­wie­dzia­ła, tyl­ko na zy­dlu usia­dła i spraw­dzi­ła, czy woda w sa­ga­nie się go­tu­je. Tym­cza­sem Li­bu­sza spód­ni­cę Biał­ki za­dar­ła i nogi sze­ro­ko jej roz­ło­ży­ła.

– Pięć pal­ców – mruk­nę­ła. – Mało…

Jęki były co­raz gło­śniej­sze. Nie­wia­sta rzu­ca­ła spo­co­ną gło­wą i ocza­mi jak obłą­ka­na wy­wra­ca­ła. Na­łęcz­ka po­de­szła do mat­ki, uklę­kła przy niej i chwy­ciw­szy jej dłoń, wy­cze­ku­ją­co na zna­chor­kę spoj­rza­ła. Ta zaś, po­chy­lo­na mię­dzy uda­mi po­łoż­ni­cy, jeno bez­gło­śnie war­ga­mi po­ru­sza­ła. Dziew­czy­na nie mia­ła po­ję­cia, co sta­ra tam szep­cze. Cho­ciaż była cie­ka­wa, za­py­tać się nie od­wa­ży­ła.

Na­gle ro­dzą­ca, jako wil­czy­ca w pusz­czy, za­wy­ła.

– Roz­war­cie! – za­wo­ła­ła sta­ra skrze­kli­wym gło­sem. – Przyj, babo! Przyj!

Biał­ka wy­da­ła roz­dzie­ra­ją­cy krzyk i po chwi­li w po­wy­krę­ca­nych ze sta­ro­ści ob­ję­ciach Li­bu­szy le­żał no­wo­ro­dek.

– Co się uro­dzi­ło? – za­py­ta­ła mat­ka ci­chym, udrę­czo­nym gło­sem.

– Dziew­ka. Ale ja­kaś mar­na ona…

– Cze­go mar­na?

– Mała. Ona dy­chać nie bę­dzie.

Biał­ka przy­mknę­ła prze­krwio­ne oczy, pod któ­ry­mi ból głę­bo­kie cie­nie wy­ma­lo­wał. Na­łęcz­ka tym­cza­sem pa­trzy­ła, co Li­bu­sza robi. Sta­ra si­na­wą pę­po­wi­nę od­cię­ła, no­wo­rod­ka z krwi oraz ślu­zu ob­my­ła, czy­stą szma­tą go owi­nę­ła, w sta­rej ko­ły­sce na mięk­kim sia­nie uło­ży­ła i jęła spraw­dzać, czy ło­ży­sko się uro­dzi­ło. Po tym wszyst­kim ku drzwiom się od­wró­ci­ła.

– Miej ba­cze­nie na mat­kę – upo­mnia­ła Na­łęcz­kę. – Ja do dom wra­cam. Nie mam tu już cze­go szu­kać.

– Po ciem­ku bę­dzie­cie szli? – zdzi­wi­ła się Na­łęcz­ka.

– A co mi tam noc? Nie mło­dam, żeby się ciem­no­ści lę­kać.

* * *

Biał­ka szyb­ko sta­nę­ła na nogi. Po­kar­mu mia­ła dość, lecz nie­mow­lę jeść nie chcia­ło. Na trze­ci dzień, we­dle słów Li­bu­szy, zmar­ło. Mat­ka nie la­men­to­wa­ła po jego śmier­ci. Nie pierw­sze to dzie­cię, któ­re utra­ci­ła. Wcze­śniej już dwo­je po­cho­wa­ła, któ­rym nie dane było świa­ta uj­rzeć. Chwa­ścich tak­że nie roz­pa­czał. Ta­kie jest ży­cie: sła­bi umie­ra­ją, zdro­wi po świe­cie cho­dzą.

Po­grze­ba­ła dzie­wecz­kę pod roz­ło­ży­stym dę­bem w świę­tym gaju, któ­ry rósł po­środ­ku osa­dy, a któ­re­go lu­dzi­ska ce­lo­wo nie wy­cię­li, gdy pusz­czę trze­bi­li. Wśród zie­le­nią­cych się ga­łę­zi, świer­go­cąc we­so­ło, barw­ne pta­ki wiły gniaz­da. By­wa­ło, że sze­ro­ko­skrzy­dły orzeł po­nad ko­ro­ny drzew się wzbi­jał. Mu­sia­ła za­ko­pać no­wo­rod­ka w zie­mi, by ma­mu­na6 – szpet­na nie­wia­sta ze zwi­sa­ją­cy­mi pier­sia­mi i z psi­mi no­ga­mi – nie po­rwa­ła dzie­cię­cia i nie drę­czy­ła jego du­szy, ję­cząc no­ca­mi w za­ro­ślach nad brze­giem rze­ki. Prze­ję­ta ta­jem­ni­cą oraz po­tę­gą na­tu­ry, Biał­ka po­kło­ni­ła się z czcią miesz­ka­ją­ce­mu w drze­wie bó­stwu, po­ło­ży­ła na mo­gił­ce wia­nu­szek ze sto­kro­tek na­zry­wa­nych przez Na­łęcz­kę, chwi­lę po­du­ma­ła nad ludz­kim lo­sem i do cha­ty wró­ci­ła, by stra­wę uwa­rzyć.

6de­mon z wie­rzeń sło­wiań­skich pod­mie­nia­ją­cy lub po­ry­wa­ją­cy no­wo­rod­ki

Le­d­wie jej sto­pa sta­nę­ła na pro­gu, któ­ry był wy­so­ki i wą­ski, w jesz­cze cia­śniej­szych drzwiach sto­ją­cej na­prze­ciw­ko po­chy­łej cha­łu­py uka­za­ła się po­stać Lud­mi­ły. Nie­wia­sta pod­par­ła się pod boki i na wi­dok Biał­ki tak po­wie­dzia­ła:

– Zmar­ło się wa­szej, co? A toć nie­wiel­ka stra­ta. Nie ma co bia­do­lić. Tro­je masz, to ci star­czy.

– Chcia­łam mieć i to czwar­te. A ty z za­zdro­ści tak ga­dasz. Bo­ży­woj, gdy­by był mą­dry, to wy­gnał­by cię i inną babę so­bie wziął.

– Inną? – za­śmia­ła się są­siad­ka. – Inna by mu nie do­go­dzi­ła tak, jak ja to ro­bię! Ot, cała praw­da.

– Nie mam te­raz cza­su na zwa­dy. Mu­szę stra­wę go­to­wać. Tyś cza­so­wa baba, bo nie masz dla kogo wa­rzyć, ale ja mam.

Lud­mi­ła, wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, mruk­nę­ła coś pod no­sem i od­wró­ci­ła się. Są­siad­ka tym­cza­sem do cha­ty czym prę­dzej we­szła.

Na­łęcz­ka wła­śnie chru­stu do pa­le­ni­ska do­kła­da­ła, gdy mat­ka po­ja­wi­ła się w izbie. Chwa­ścich sie­dział na zy­dlu i łu­skał groch, któ­ry Biał­ka ze­szłe­go roku za okól­ni­kiem na­sia­ła. Le­d­wie zo­ba­czył po­ło­wi­cę, mruk­nął:

– Wi­dział to kto, żeby chłop bab­ską ro­bo­tą się zaj­mo­wał? Do gro­chu mnie za­gna­łaś jak otro­ka.

– Ci­cho tam bądź i rób, co trze­ba. Te­raz, ja­keś po­ła­ma­ny, do bed­nar­skiej ro­bo­ty się nie na­da­jesz, a po próż­ni­cy nie ma co sie­dzieć.

Chwa­ścich po­tarł wąsa i zmil­czał. Biał­ka mie­wa­ła ka­pry­sy, lecz na szczę­ście da­le­ko im było do ję­zy­ka Lud­mi­ły.

* * *

Wie­czo­rem Na­łęcz­ka za­cho­rza­ła. Była roz­pa­lo­na, wy­mio­to­wa­ła i chcia­ła tyl­ko pić. Biał­ka w gło­wę za­cho­dzi­ła, co jej się sta­ło.

– Urok jaki kto rzu­cił czy co? – mruk­nę­ła do sie­bie.

A kie­dy stan cór­ki się nie po­pra­wiał – dziew­czy­na wciąż le­ża­ła na po­sła­niu i ję­cza­ła, że się źle czu­je – mat­ka wy­sła­ła Lest­ka po Li­bu­szę. Za­le­d­wie sta­ra we­szła do cha­łu­py i po­chy­li­ła się nad cho­rą, ro­dzi­ciel­ka w kąt izby się od­da­li­ła, by stam­tąd po­czy­na­nia zna­chor­ki ob­ser­wo­wać. Li­bu­sza mie­sza­ła ja­kieś zio­ła, wą­cha­ła je i za­klę­cia nad nimi od­ma­wia­ła. Gdy gu­sła od­pra­wi­ła, ode­zwa­ła się do Biał­ki:

– Wa­szą cór­kę ja­kiś otrok za­uro­czył. Daj­cie wodę i jaj­ko. Urok od­czy­nię.

Biał­ka czym prę­dzej po­da­ła jej jaj­ko, któ­re Le­stek z pusz­czy przy­niósł, a sta­ra skwa­pli­wie chwy­ci­ła je w swe po­wy­gi­na­ne pal­ce. Roz­bi­ła sko­rup­kę i do na­czy­nia z zio­ła­mi wla­ła za­war­tość, a po­tem pa­trzy­ła, czy żółt­ko czer­nią nie za­cho­dzi.

– Wię­cej to ja wam nie po­mo­gę – mruk­nę­ła zna­chor­ka. – Rano zo­ba­czy­my, czy urok znikł. A wy – wska­za­ła ko­ści­stym pal­cem ma­cierz – pil­nuj­cie cór­ki, boć ład­ną bu­zię ma i co­raz wię­cej wy­rost­ków uro­ki bę­dzie rzu­cać.

– Wiem, co mam ro­bić – od­par­ła Biał­ka, wy­cie­ra­jąc dło­nie w za­pa­skę. – A was Le­stek do cha­łu­py od­pro­wa­dzi, że­by­ście w tej ciem­ni­cy ki­ku­ta nie zła­ma­li.

Rano Na­łęcz­ka obu­dzi­ła się rześ­ka i zdro­wa.

* * *

Dzie­wan­na skoń­czy­ła pięt­na­ście wio­sen i była pięk­na ni­czym ru­sał­ka. Mia­ła oczy ko­lo­ru nie­za­po­mi­na­jek i pło­we wło­sy, któ­re rze­mie­niem opla­ta­ła. Wy­so­ka, ale nie wyż­sza od swej star­szej sio­stry Rzep­ki, fi­gu­rę mia­ła wiot­ką jak trzci­na. A uśmie­chem i za­cho­wa­niem wszę­dzie ra­dość i szczę­ście wpro­wa­dza­ła.

Te­raz szła nad rze­kę, trzy­ma­jąc w ręku ple­cio­ny ko­szyk, w któ­rym szma­ty do pra­nia po­ukła­da­ne mia­ła. Rzep­ka była za­ję­ta w cha­cie, więc nie mo­gła jej to­wa­rzy­szyć. Przy­ka­za­ła sio­strze, by pręd­ko z prze­pier­ką się uwi­nę­ła i za­raz do domu wra­ca­ła.

Dzie­wan­na szła nie­spiesz­nie, mru­żąc oczy przed sto­ją­cym wy­so­ko słoń­cem, za­po­mniaw­szy o na­po­mi­na­niach sio­stry. Rzep­ka już taka była: zręcz­na i zwin­na jak ko­nik po­lny, nie­co krzy­kli­wa, ale dba­ją­ca o wszyst­ko i bar­dzo ko­cha­ją­ca bli­skich. Dzie­wan­na w pa­cho­lęc­twie bała się jej tro­chę, lecz gdy pod­ro­sła, ów nie­zro­zu­mia­ły lęk roz­wiał się jak dym z pa­le­ni­ska.

Wresz­cie do­tar­ła nad rze­kę i od­na­la­zł­szy ulu­bio­ne miej­sce, na ma­łej po­lan­ce usia­dła. Stru­ga tu­taj wy­rzeź­bi­ła ła­god­ne za­ko­le, któ­re oto­czo­ne ze­wsząd gę­stą pusz­czą, było do­sko­na­łym miej­scem do du­ma­nia.

Dziew­ka lu­bi­ła sa­mot­ność. Nad rze­ką nie było ni­ko­go, więc szyb­ko wy­pra­ła ła­chy, a po­tem zdję­ła za­pa­skę i naga do kry­sta­licz­nie czy­stej wody we­szła. Za­nu­rzy­ła się aż po szy­ję i do­pie­ro po chwi­li pły­ną­ce­go wę­go­rza za­uwa­ży­ła.

Jak opa­rzo­na wy­sko­czy­ła na brzeg. Czym prę­dzej za­rzu­ci­ła ubra­nie i nie pa­mię­ta­jąc o ko­szy­ku z pra­niem, ucie­kła stam­tąd. Bie­gła aż do okól­ni­ka i do­pie­ro na wi­dok krzą­ta­ją­cej się po obej­ściu Rzep­ki przy­sta­nę­ła, by za­czerp­nąć tchu.

– Coś ty taka zdy­sza­na? – za­py­ta­ła sio­stra. – I gdzie masz pra­nie?

– Pra­nie… – wy­ją­ka­ła Dzie­wan­na. – Za­po­mnia­łam…

– Czy ty w ogó­le my­ślisz?! – zde­ner­wo­wa­ła się Rzep­ka. – Po­sła­łam cię nad rze­kę, byś ła­chy wy­pra­ła, a te­raz ja będę mu­sia­ła po nie iść!

– Och, sio­strzycz­ko, nie roz­sier­dzaj się tak – pro­si­ła Dzie­wan­na. – Zo­ba­czy­łam wod­ni­ka w rze­ce. Prze­stra­szy­łam się i ucie­kłam.

Rzep­ka wzię­ła się pod boki. Chcia­ła coś po­wie­dzieć, lecz w ostat­niej chwi­li zmil­cza­ła i tyl­ko sio­strę ko­sym spoj­rze­niem zmie­rzy­ła. Młod­szą cór­kę Msz­czu­ja byle co mo­gło wy­stra­szyć. Wda­ła się w swo­ją mat­kę Dzi­wę, któ­ra na­wet kota w nocy się bała. Ona, Rzep­ka, była inna: ni­g­dy nie tra­ci­ła zim­nej krwi i nie­wie­le rze­czy mo­gło wy­wo­łać w niej szyb­sze bi­cie ser­ca.

– Chodź do cha­ty – po­wie­dzia­ła już ła­god­niej­szym gło­sem. – Stra­wa go­to­wa.

Dzie­wan­na po­słusz­nie prze­kro­czy­ła próg i w ku­chen­nej izbie na zy­dlu usia­dła. Dzi­wa sie­dzia­ła przy pa­le­ni­sku i za­pa­trzo­na w ogień, bez­zęb­ny­mi dzią­sła­mi cmo­ka­ła. Cór­ka spoj­rza­ła na ro­dzi­ciel­kę: choć mać była młod­sza od Żar­ki, już osi­wia­ła i po­chy­li­ła się. Mat­ka Rzep­ki trzy­ma­ła się pro­sto i wciąż no­si­ła czar­ne wło­sy. Ła­two było wziąć Żar­kę za młod­szą żonę i wie­lu tak wła­śnie czy­ni­ło.

W cha­łu­pie Msz­czu­ja nie­po­dziel­nie rzą­dzi­ła Rzep­ka. Dzi­wa nie mia­ła dość siły, by prze­ciw­sta­wić się dziew­czy­nie, a Żar­ka chęt­nie przed cór­ką ustą­pi­ła. W ten spo­sób nie do­cho­dzi­ło do kłót­ni tak czę­stych po oko­licz­nych do­mo­stwach. Msz­czuj mógł po­wie­dzieć, że jest praw­dzi­wym szczę­ścia­rzem.

Rzep­ka na­la­ła po­lew­ki do misy i po­sta­wi­ła na środ­ku sto­łu, przy któ­rym wszy­scy do­mow­ni­cy za­sie­dli. Po­si­la­li się w mil­cze­niu, bo nie­oby­czaj­nie było przy je­dze­niu roz­ma­wiać. A gdy już się na­je­dli, po­roz­cho­dzi­li się po ką­tach, gdzie każ­dy za­jął się ja­kąś ro­bo­tą.

– No, te­raz pój­dę nad rze­kę i przy­nio­sę pra­nie – po­wie­dzia­ła Rzep­ka ci­cho do Dzie­wan­ny, któ­ra przy ko­ło­wrot­ku sie­dzia­ła. – Mam iść nad Za­cisz­ny Za­ką­tek?

Młod­sza dziew­ka twier­dzą­co gło­wą po­ki­wa­ła. Go­spo­dy­ni jesz­cze tyl­ko war­kocz po­pra­wi­ła i z cha­ty wy­szła. Po­dą­ża­ła nad wodę lek­kim kro­kiem, po­god­na i za­do­wo­lo­na. Już się nie gnie­wa­ła na sio­strę za to, że ko­sza z gał­ga­na­mi nie przy­nio­sła. Dzie­wan­na może była pło­chli­wa i za­po­mi­nal­ska, ale Rzep­ka ko­cha­ła ją i chęt­nie wszyst­kie mniej­sze i więk­sze prze­wi­ny wy­ba­cza­ła.

W Za­cisz­nym Za­kąt­ku usia­dła na tra­wie nad brze­giem, by chwi­lę od­sap­nąć. Od razu za­uwa­ży­ła ple­cion­kę z ła­cha­mi. Kie­dy się po nią schy­li­ła, w przej­rzy­stej ta­fli swo­je od­bi­cie uj­rza­ła. Wi­dzia­ła duże oczy i brwi ni­czym skrzy­dła ja­skół­ki, pro­sty no­sek i ład­nie wy­kro­jo­ne usta. Nie­wie­le my­śląc, roz­plo­tła war­kocz i wnet bu­rza kasz­ta­no­wych lo­ków oto­czy­ła jej twarz kształ­tem do ser­ca po­dob­ną.

Na­gle ze­rwa­ła się na rów­ne nogi, po­nie­waż nad cem­bro­wi­ną po­ja­wił się wy­so­ki chło­pak.

– Sze­dłem za tobą – po­wie­dział, po­gwiz­du­jąc. – Te­raz mi nie uciek­niesz.

Rzep­ka wy­so­ko bro­dę unio­sła.

– Nie zbli­żaj się do mnie! – ostrze­gła. – Bo nie rę­czę za sie­bie.

Ro­ze­śmiał się tyl­ko.

– Już rok krę­cisz na mnie no­sem. Co ci się nie po­do­ba? Ta­kem do­bry, jak i każ­dy.

– Ale ja cię nie chcę – od­par­ła dziew­czy­na, ści­ska­jąc w rę­kach kosz z pra­niem. – In­ne­go mi­łu­ję.

Zmarsz­czył brwi.

– Już ja mu dam! Ale naj­pierw po­ka­żę to­bie, co zna­czy Chwost­ka od­pra­wiać!

Sko­czył ku niej, wy­rwał jej ple­cion­kę i dziew­czy­nę na tra­wę prze­wró­cił. W Rzep­ce na mo­ment ser­ce za­mar­ło, ale szyb­ko się opa­no­wa­ła. Nie sta­wia­ła opo­ru, wie­dzia­ła bo­wiem, że siłą prze­ciw­ko ko­wa­lo­wi nic nie wskó­ra. Gdy się po­chy­lił, z ca­łej mocy w ucho go ugry­zła. Kie­dy na chwi­lę ją oswo­bo­dził, pręd­ko ze­rwa­ła się na nogi, kop­nę­ła go w kro­cze, po­rwa­ła kosz i ucie­kła. Raz tyl­ko obej­rza­ła się, czy aby jej nie goni, lecz na szczę­ście po­zo­stał w tyle.

Kie­dy do­tar­ła do cha­ty, była zdy­sza­na jak wcze­śniej Dzie­wan­na, któ­ra przed wod­ni­kiem umy­ka­ła. Nic ni­ko­mu nie mó­wiąc, go­spo­dy­ni we­szła do ko­mór­ki, któ­rą z sio­strą dzie­li­ła, i jak dłu­ga na sien­nik pa­dła. Dzie­wan­na zdzi­wi­ła się nie­ma­ło, Rzep­ka bo­wiem rzad­ko kie­dy w dzień po­le­gi­wać so­bie po­zwa­la­ła.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­ła za­tro­ska­na.

Star­sza dziew­ka unio­sła się na łok­ciu.

– Po­słu­chaj – za­czę­ła sta­now­czym gło­sem. – Obie­caj mi, że bę­dziesz uni­kać Chwost­ka. Do­brze?

– Do­brze – zgo­dzi­ła się Dzie­wan­na. – Wła­ści­wie nie­zbyt go lu­bię, więc nie będę z nim roz­ma­wiać.

– A je­śli tak się zda­rzy, że cię za­cze­pi, na­tych­miast mi o tym po­wiedz – na­ka­za­ła Rzep­ka.

– Po­wiem. – Młod­sza dziew­czy­na po­ki­wa­ła gło­wą.

Go­spo­dy­ni wzię­ła się w garść.

– Trze­ba po­sprzą­tać w cha­łu­pie – zde­cy­do­wa­ła, wsta­jąc. – Znajdź brzo­zo­wych wi­tek i po­za­mia­taj tu­taj, a ja obej­dę okól­nik. Kie­dy skoń­czysz, usią­dzie­my przed cha­tą i aż do za­cho­du słoń­ca bę­dzie­my ko­sze wy­pla­tać. Tyl­ko mi gdzieś nie znik­nij, ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem, ro­zu­miem – po­tak­nę­ła Dzie­wan­na i uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie. Lu­bi­ła pra­co­wać w to­wa­rzy­stwie Rzep­ki.

* * *

Po­tęż­ny był ów gnieź­nień­ski gród, któ­ry ksią­żę Miesz­ko za swą sto­li­cę ob­rał. Po­wia­da­li naj­star­si lu­dzie, że jego na­zwa od gniaz­da się wy­wo­dzi, a nadał mu ją pra­dziad Lech, któ­ry wraz z dwo­ma brać­mi daw­no temu opu­ścił ro­dzin­ną zie­mię i na po­szu­ki­wa­nie no­wej oj­czy­zny się udał, po­nie­waż kra­ina, któ­rą do­tąd za­miesz­ki­wa­li, wiel­ce na ob­fi­to­ści po­tra­ci­ła. Oto bo­wiem w sta­rym kra­ju co­raz wię­cej lu­dzi się ro­dzi­ło, aż nad­szedł czas, że dla wszyst­kich już ani je­dze­nia, ani miej­sca do bu­do­wy do­mów nie sta­ło. Umy­śli­li bra­cia za­tem, że w świat pój­dą, by no­wej oj­czy­zny szu­kać. Pierw­szy, Ru­sem zwa­ny, ku wscho­do­wi wy­ru­szył. Dru­gi, Cze­chem mia­no­wa­ny, na po­łu­dnie. Lech ze swy­mi ludź­mi jesz­cze da­lej, bo aż na pół­noc za­wę­dro­wał.

Do­tarł do wiel­kiej pusz­czy we wszel­kie do­bro ob­fi­tu­ją­cej, a kie­dy po­sta­no­wił od­po­cząć, roz­ło­żył się obo­zem pod drze­wem, na któ­rym orzeł swe gnia­do uwił. Kie­dy Lech zo­ba­czył krą­żą­ce­go nad lę­go­wi­skiem sze­ro­ko­skrzy­dłe­go bia­łe­go dra­pież­ni­ka, uznał, że wła­śnie w tym miej­scu swą sto­li­cę po­bu­du­je. Tak po­wsta­ło Gnie­zno.

Z cza­sem do głów­ne­go gro­du, gdzie od­tąd sie­dzi­ba księ­cia sta­ła, do­łą­czo­no ob­wa­ro­wa­ne pod­gro­dzia, a na­wet otwar­tą osa­dę tar­go­wą, po­nie­waż lu­dzie doń cią­gnę­li ni­czym mu­chy do mio­du. Za­iste, god­ną sto­li­cę miał ksią­żę Po­lan!

I tam wła­śnie, na pod­gro­dziu, ko­sza­ry sta­ły, w któ­rych te­raz jako w ulu wrza­ło, boć woje, gra­jąc w ko­ści, je­den przez dru­gie­go prze­krzy­ki­wa­li się niby prze­kup­ki na tar­gu. Do­wód­ca dru­ży­ny raz na sie­dem dni przy­dzie­lał wszyst­kim wol­ne, a sam uda­wał się na dwór księ­cia, by tam przed Miesz­kiem zdać spra­wę, jak się ma ksią­żę­ce woj­sko.

Tyl­ko Do­bro­mir, mło­dy woj z osa­dy zwa­nej Po­la­ną, był w tym to­wa­rzy­stwie za­my­ślo­ny i nie brał udzia­łu w grze. Sie­dział opar­ty o ścia­nę na wo­ło­wej skó­rze, któ­ra słu­ży­ła dru­żyn­ni­kom za okry­cie pod­czas snu, i z uwa­gą oglą­dał swój miecz. Nie byle sztu­ką było po­sia­dać taką broń! Tyl­ko naj­zręcz­niej­szy ko­wal po­tra­fił ją wy­kuć, a su­ro­wiec do tego po­trzeb­ny do ogrom­nie kosz­tow­nych na­le­żał. Biał­ka i Chwa­ścich, bed­na­rze z Po­la­ny, od­da­li do­ro­bek ca­łe­go ży­cia, by ich pier­wo­rod­ny mógł wstą­pić w sze­re­gi dru­ży­ny. Od­szu­ka­li na pod­gro­dziu naj­lep­sze­go płat­ne­rza i jemu wy­kle­pa­nie orę­ża zle­ci­li.

Ksią­żę był wiel­ce szczo­dry dla swych wo­jów i nie­je­den mógł się przy nim wzbo­ga­cić. I wła­śnie w tym tkwi­ło sed­no rze­czy: wszy­scy Po­la­nie ma­rzy­li o do­stat­ku, ale nie każ­dy miał w so­bie tyle du­cha, by dla ksią­żę­cej spra­wy na­ra­żać się na polu wal­ki. Nic więc dziw­ne­go, że Miesz­ko suto na­gra­dzał tych, któ­rzy ry­zy­ko­wa­li dla nie­go ży­cie. Hoj­ność nie ozna­cza­ła jed­nak po­błaż­li­wo­ści. Wład­ca trzy­mał swe woj­sko że­la­zną ręką, jeno raz na sie­dem dni po­zwa­la­jąc na roz­luź­nie­nie dys­cy­pli­ny. Nie dzi­wi­ło więc, że tego dnia w ko­sza­rach ogrom­ny rwe­tes pa­no­wał. Nie­zro­zu­mia­łe było ra­czej to, że je­den z wo­jów w ogól­nej za­ba­wie udzia­łu nie brał.

Do­bro­mir był tak bar­dzo za­my­ślo­ny, że na­wet nie po­czuł, iż Sko­rup­ka, jego naj­lep­szy kom­pan, w bok go trą­cił.

– Za­ko­cha­ny czy co? – śmiał się ru­do­wło­sy woj. – Tyl­ko mi nie mów, że w naj­młod­szej żo­nie księ­cia. Ład­na jest, ale to za wy­so­kie pro­gi dla nas!

Do­pie­ro te­raz Chwa­ści­cho­wy pier­wo­rod­ny odło­żył swój miecz.

– Nie, aż tak wy­so­ko nie mie­rzę – od­parł z uśmie­chem, któ­ry od­bił się w jego sza­rych, roz­ma­rzo­nych oczach.

Sko­rup­ka po­now­nie w bok go trą­cił.

– Więc ko­góż wspo­mi­nasz?

– Dziew­czy­nę z mo­jej osa­dy. Znam ją od dziec­ka, ale do­pie­ro nie­daw­no spo­strze­głem, jaka jest pięk­na. Nie mogę prze­go­nić my­śli.

– Jest ci przy­chyl­na?

– Mam na­dzie­ję, że bę­dzie – od­parł Do­bro­mir.

Tym ra­zem przy­ja­ciel klep­nął go w ra­mię.

– W ta­kim ra­zie chodź­my się piwa na­pić! Mu­si­my to ob­lać. Na­wet nie chcę sły­szeć, że się sprze­ci­wiasz!

– Do­brze – zgo­dził się Do­bro­mir. – Piwa mogę się na­pić.

A gdy wy­chy­li­li już kil­ka­na­ście ku­fli i le­że­li na swo­ich skó­rach, mło­dzie­niec dłu­go nie mógł za­snąć. Cią­gle wra­cał my­śla­mi do ubie­głe­go lata, gdy ze zdu­mie­niem od­krył, że mała ja­sno­wło­sa dziew­czyn­ka, któ­ra bie­ga­ła boso po osa­dzie, sta­ła się po­wab­ną, pięk­ną pod­wi­ką. I choć w Gnieź­nie wie­le uro­czych nie­wiast wi­dział, nie wy­łą­cza­jąc żon Miesz­ka, mu­siał przy­znać sam przed sobą, że ład­niej­szej od Dzie­wan­ny nie znał. Jej sio­stra Rzep­ka rów­nież wy­ro­sła bar­dzo uro­dzi­wa, ale to do młod­szej cór­ki Msz­czu­ja wy­ry­wa­ło się jego ser­ce. Rzep­ka mia­ła w so­bie coś ta­kie­go, cze­go nie umiał na­zwać, a co spra­wia­ło, że nie po­tra­fił być w jej obec­no­ści do koń­ca sobą. Dzie­wan­na na­to­miast oka­za­ła się pro­sto­dusz­na, czę­sto się uśmie­cha­ła, a w jej nie­bie­skich oczach mą­drość i uf­ność błysz­cza­ły.

Mi­ja­ły już dwa lata, od­kąd zo­stał wo­jem Miesz­ko­wym. Do­brze mu było w dru­ży­nie. Ksią­żę był szczo­dry i spra­wie­dli­wy, lecz te­raz Do­bro­mir tę­sk­nił już za do­mem i bli­ski­mi. Chciał przy­tu­lić Na­łęcz­kę i uści­snąć dłoń Lest­ko­wi, któ­ry po­wo­li z lat pa­cho­lę­cych wy­ra­stał. Nie­dłu­go, kie­dy słoń­ce wy­so­ko na nie­bie bę­dzie sta­ło, a dni prze­mie­nią się w dłu­gie i go­rą­ce, od­bę­dą się po­strzy­ży­ny ro­dzo­ne­go bra­ta, któ­ry nowe, do­ro­słe już imię otrzy­ma. Do­pie­ro wte­dy dru­żyn­nik bę­dzie mógł przy­być na kil­ka dni do osa­dy, żeby naj­bliż­szych od­wie­dzić.

* * *

Wio­sen­ne dni mi­ja­ły szyb­ko. W pusz­czy wy­ci­na­no co­raz wię­cej drzew, a ściół­kę prze­kształ­ca­no w pola. Osa­da roz­ra­sta­ła się, gdyż ro­dzi­ło się co­raz wię­cej dzie­ci, a tak­że ob­cych przy­by­wa­ło, co z da­le­kich stron ku Miesz­ko­wej zie­mi po­dą­ża­li.

Do­bro­mir przy­był do Po­la­ny o świ­cie, kie­dy całe sio­ło jesz­cze we śnie było po­grą­żo­ne. Jako ksią­żę­cy woj po­dró­żo­wał kon­no wraz z ca­łym nie­zbęd­nym upo­sa­że­niem, więc wszę­dzie, gdzie się po­ja­wiał, po­dziw i za­zdrość wzbu­dzał. Te­raz jed­nak nikt go nie wi­tał, bo w Po­la­nie wszy­scy jesz­cze spa­li.

* * *

Tej nocy do Rzep­ki nie przy­był ani zmor­nik, ani inny de­mon czy bóg ko­ły­szą­cy lu­dzi do snu. Prze­wra­ca­ła się z boku na bok na swo­im sien­ni­ku, lecz od­po­czy­nek nie przy­cho­dził. Wsłu­chi­wa­ła się tyl­ko w od­gło­sy nocy i raz po raz na są­sied­nie po­sła­nie zer­ka­ła.

Ostat­ni­mi cza­sy za­czę­ła lę­kać się o sio­strę. Dzie­wan­na z każ­dym dniem sta­wa­ła się co­raz ład­niej­sza i za­pew­ne nie­jed­no mło­dzień­cze ser­ce moc­niej na jej wi­dok biło. Nie mo­gła ni­ko­mu za­bro­nić pod­ko­chi­wać się w dziew­czy­nie, lecz bała się, że ktoś może ją skrzyw­dzić. Dzie­wan­na była na­zbyt ufna i nie­win­na. Jak­że ła­two mo­gła­by zbłą­dzić!

Tuż przed świ­tem Rzep­ka od­rzu­ci­ła przy­kry­cie ze skór. Szyb­ko ob­my­ła twarz zim­ną wodą, ubra­ła się w co­dzien­ną za­pa­skę, zwią­za­ła rze­mie­niem buj­ne kasz­ta­no­we wło­sy i za próg się wy­chy­li­ła. Le­d­wie za­mknę­ła drzwi, sta­nę­ła jak wry­ta.

To był on! Do­strze­gła go mimo pół­mro­ku. Za­wsze i wszę­dzie po­zna­ła­by jego moc­ną, po­staw­ną syl­wet­kę, dłu­gie do ra­mion ja­sne wło­sy oraz przy­stoj­ną twarz. Prze­je­chał kon­no nie­mal pod jej bo­kiem i ku swo­jej cha­łu­pie po­mknął. Na­wet jej nie za­uwa­żył! Ona zaś tak wie­le da­ła­by za to, by choć na chwi­lę od­wró­cił się i w jej stro­nę spoj­rzał.

Wi­dzia­ła, jak zsia­da z wierz­chow­ca, za­pro­wa­dza go w stro­nę spi­chle­rza, a po­tem zni­ka za pro­giem cha­łu­py. Wes­tchnę­ła i sama rów­nież do izby wró­ci­ła.

Usia­dła na zy­dlu i twarz w dło­niach ukry­ła. Tyle razy pró­bo­wa­ła wy­bić go so­bie z gło­wy! Czyż chło­pak, któ­ry zo­stał wo­jem i ob­ra­cał się w Gnieź­nie po­śród in­nych dru­żyn­ni­ków oraz dwo­rzan księ­cia, my­ślał­by o pro­stej dziew­czy­nie? Czyż nie by­ło­by zro­zu­mia­łe, że sta­rał­by się ra­czej o rękę nie­wia­sty z moż­ne­go rodu? Lecz jej ser­ce nie słu­cha­ło gło­su roz­sąd­ku. Pra­gnę­ła pa­trzeć w jego sza­re oczy, za­głę­bić dło­nie w ja­snych wło­sach i czuć uścisk sil­nych ra­mion. Ale on ni­g­dy nie zwra­cał na nią uwa­gi. Głu­pia, jaka głu­pia była, że o nim ma­rzy­ła!

Rozdział 2. Biesiada

Le­d­wie Do­bro­mir prze­kro­czył próg cha­łu­py, Biał­ka ze­rwa­ła się z po­sła­nia i czym prę­dzej go uści­ska­ła.

Mło­dy, po­staw­ny woj odzia­ny w zbro­ję płyt­ko­wą, spod któ­rej wy­sta­wa­ły rę­ka­wy dłu­gie­go pa­sia­ste­go ka­fta­na no­szo­ne­go obo­wiąz­ko­wo przez wszyst­kich dru­żyn­ni­ków Miesz­ka, zdjął z pło­wej gło­wy że­la­zny hełm i po­chy­lił się nad mat­ką.

– Oto je­stem – po­wie­dział z czcią przy­na­leż­ną ro­dzi­ciel­ce. – Ksią­żę udał się do Po­zna­nia, by spraw­dzić stan wału obron­ne­go, któ­rym gród jest oto­czo­ny, i zwol­nił część wo­jów, aby mo­gli od­wie­dzić swo­je ro­dzi­ny. Za­tem przy­by­łem.

– Jak to do­brze, syn­ku! – Biał­ka z uśmie­chem pa­trzy­ła w sza­re oczy Do­bro­mi­ra. – Nie­dłu­go po­strzy­ży­ny Lest­ka, bę­dziesz więc na ce­re­mo­nii! Toć on o ni­czym in­nym nie mówi, jak tyl­ko o tym, by bra­ta zo­ba­czyć!

– I ja się za wami wszyst­ki­mi stę­sk­ni­łem – uśmiech­nął się męż­czy­zna, od­cze­pia­jąc przy­tro­czo­ny do pasa miecz. – W gro­dzie do­brze, ale w oj­co­wej cha­łu­pie naj­le­piej.

– Sia­daj, mój dro­gi, na zy­dlu. Za­raz stra­wę przy­go­tu­ję! Chwa­ścich, Le­stek, Na­łęcz­ka! Wsta­waj­cie! Ileż bę­dzie­cie się wy­le­gi­wać?! Do­bro­mir wró­cił!

Gdy tyl­ko prze­brzmia­ły jej sło­wa, w cha­cie ruch za­pa­no­wał. Ro­dzeń­stwo prze­py­cha­ło się, by ob­jąć bra­ta, a on śmiał się z pa­cho­lę­cych do­ka­zy­wań.

– Ale­ście wy­ro­śli! Po­znać was nie moż­na! – po­wie­dział Do­bro­mir z uzna­niem.

– Tak, jak się ich dłu­go nie wi­dzi, ro­sną jak dęby – wtrą­ci­ła Biał­ka. – Na­łęcz­ka już mnie pra­wie prze­ro­sła, a do­pie­ro dwa­na­ście wio­sen li­czy!

Chwa­ścich, gło­wa ro­dzi­ny, do­stoj­nym ge­stem uści­snął syna.

Po chwi­li Le­stek z wiel­ką cie­ka­wo­ścią miecz oglą­dał, na­to­miast Na­łęcz­ka, jak przy­sta­ło po­słusz­nej cór­ce, mat­ce w go­to­wa­niu po­ma­ga­ła. Nie po­zo­sta­ło więc nic in­ne­go, jak za­siąść przy sto­le. Do­bro­mir uśmiech­nął się do sio­stry, któ­ra usia­dła obok nie­go. Tym­cza­sem Biał­ka już misę ze śnia­da­niem sta­wia­ła.

Kie­dy skoń­czy­li się po­si­lać, pier­wo­rod­ny wstał i po­chy­la­jąc się, boć się­gał gło­wą do po­wa­ły, po­wie­dział:

– Ma­cie dla mnie jaką ro­bo­tę? Sko­ro już je­stem, po­mo­gę przy tym i owym…

– Trze­ba dę­bi­ny na­rą­bać – ode­zwał się Chwa­ścich. – Mnie coś grzbiet boli i noga, choć wy­go­jo­na, rwie i przy ro­bo­cie do­skwie­ra.

– Roz­dzie­ję się tyl­ko i za­bie­ram się do ro­bo­ty – to po­wie­dziaw­szy, Do­bro­mir od­szedł w kąt izby i tam ścią­gnął zbro­ję oraz ka­ftan w żół­to-siwe pasy.

– Zmy­kaj­cie! – Mat­ka po­go­ni­ła po­tom­stwo od sto­łu. – Po­za­mia­tam i po­sła­nia ogar­nę – wtrą­ci­ła. – Baby mają do nas przyjść, żeby len tkać. Gdy się zbie­ra­my w kil­ka, to ro­bo­ta raź­niej idzie. Dziś u nas, a po­tem u Żar­ki. Tak po cha­łu­pach so­bie cho­dzi­my.

Do­bro­mir na­gle stał się tak czuj­ny, jako ów zwierz dzi­ki, na któ­re­go nie­raz w pusz­czy po­lo­wał.

– Mó­wisz, mat­ko, że baby przyj­dą? To może i Rzep­ka z Dzie­wan­ną…

– Rzep­ka na pew­no – od­par­ła Biał­ka. – A czy Dzie­wan­na, to nie wiem. A coś ty na­gle taki cie­ka­wy, hę?

– E, nic ta­kie­go – mruk­nął. – Tak za­py­ta­łem.

– Idź no już rą­bać drew­no! – Go­spo­dy­ni mach­nę­ła ręką. – Dnia szko­da na ga­da­nie.

* * *

Do­bro­mir wła­śnie koń­czył cio­sa­nie dę­bi­ny, gdy ku nim na­de­szły tkacz­ki. Le­d­wie je zo­ba­czył, wy­pro­sto­wał się w ca­łej swej po­sta­ci, po­zdro­wił je ski­nie­niem gło­wy, oparł sie­kie­rę o gru­by pień i spo­glą­dał, jak gę­sie­go prze­kra­cza­ją wy­so­ki, wą­ski próg oj­co­we­go do­mo­stwa. Po­czuł się ogrom­nie za­wie­dzio­ny, że nie było wśród nich Dzie­wan­ny. Tak bar­dzo pra­gnął ją uj­rzeć! Roz­cza­ro­wa­ny, rzu­cił to­pór na stos po­rą­ba­nych drze­win i wło­żyw­szy lnia­ną ko­szu­lę, któ­ra le­ża­ła na ław­ce pod ścia­ną cha­łu­py, pod­szedł do spi­chle­rza, by tam w wia­drze ob­myć twarz z potu. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, co po­wi­nien te­raz zro­bić; do cha­łu­py nie chciał wcho­dzić, na po­dwó­rzu nie miał już nic do ro­bo­ty, ojca ni­g­dzie nie wi­dział, więc za­ga­dać nie miał do kogo. Po­sta­no­wił udać się do pusz­czy, tam od­po­cząć i po­du­mać w sa­mot­no­ści.

Tym­cza­sem nie­wia­sty w Chwa­ści­cho­wej cha­łu­pie do ko­ło­wrot­ków za­sia­dły. Rzep­ka, za­słu­cha­na w opo­wieść Dzi­wy, pra­wie się nie od­zy­wa­ła, co nie było do niej po­dob­ne. Cały czas za­sta­na­wia­ła się, czy Do­bro­mir wej­dzie do izby, lecz on nie przy­cho­dził. Żeby za­jąć my­śli czym in­nym, za­czę­ła przy­słu­chi­wać się temu, co nie­wia­sty mó­wi­ły. Dzi­wa już skoń­czy­ła hi­sto­rię, więc roz­ga­da­ły się te­raz jed­na przez dru­gą.

– Tak, wasz Do­bro­mir to chło­pak jak się pa­trzy – przy­zna­ła Żar­ka, wy­mow­nie pa­trząc na cór­kę. – Nie­dłu­go pew­nie bę­dzie chciał się że­nić!

Rzep­ka uda­ła, że nie wi­dzi tego spoj­rze­nia.

– E, jesz­cze czas. – Biał­ka się uśmiech­nę­ła. – Dzie­więt­na­ście lat do­pie­ro mu mi­nę­ło. Choć ja­kąś dziew­kę mógł­by już mieć na oku…

– A pew­nie, pew­nie! – Żar­ka po­ki­wa­ła gło­wą. – Tam w gro­dzie za jaką moż­ną nie­wia­stą się roz­glą­da, sko­ro wo­jem zo­stał. Mam ra­cję?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo. – Mat­ka mło­dzień­ca wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Coś prze­cież by po­wie­dział. Nie ukry­wam, że cie­szy­ła­bym się, je­śli ro­do­wa pani od­da­ła­by mu swą rękę, gdyż wart jest tego. Ale kogo mój syn po­ślu­bi, to już jego spra­wa. Ja mu po­ło­wi­cy wy­bie­rać nie będę!

– Ha! Po­wie­dział­by albo i nie – mruk­nę­ła są­siad­ka. – Chłop jak chłop, za ba­ba­mi za­wsze się oglą­da.

– Daj po­kój, mat­ko – wtrą­ci­ła Rzep­ka. – Biał­ka ma ra­cję. Na pew­no by po­wie­dział, gdy­by miał na oku moż­ną pa­nią. Do­bro­mir jest szcze­ry i nie ukry­wał­by tego przed ro­dzi­cie­la­mi.

– A co ty tak za nim ob­sta­jesz? Zmó­wi­li­ście się czy co?

Dziew­czy­na za­ci­snę­ła usta i nic nie po­wie­dzia­ła. Sie­dzia­ła tyl­ko ze spusz­czo­nym wzro­kiem. Nie chcia­ła bo­wiem spoj­rzeć Biał­ce w oczy. Bała się, że mat­ka wy­bran­ka od­kry­je jej ta­jem­ni­cę. A tego na ra­zie pra­gnę­ła unik­nąć.

– Dla mo­jej Dzie­wan­ny on był­by do­bry – ode­zwa­ła się Dzi­wa. – Obo­je pło­wi jako to zbo­że, urod­ni i zdro­wi. Do­brze by im ra­zem było.

– A już od razu on dla Dzie­wan­ny! – za­pe­rzy­ła się Żar­ka. – Rzep­ka też dziew­ka urod­na. Wie­kiem i go­spo­dar­no­ścią mu bliż­sza.

Pan­na spoj­rza­ła su­ro­wo na mat­kę, lecz ro­dzi­ciel­ce usta się nie za­my­ka­ły.

– Ona star­sza, więc jej pierw­szej za mąż iść. A Dzie­wan­na pło­cha jako ja­gnię. Gdzież ona tam dla chło­pa!

– Pło­cha może i jest – ode­zwa­ła się Rzep­ka, prze­ry­wa­jąc mat­ce i bio­rąc w obro­nę sio­strę – ale jak ją wy­sła­łam dziś do pusz­czy, by mio­du z bar­ci przy­nio­sła, to po­szła i ani jęk­nę­ła, że psz­czół się boi.

– Co tam psz­czo­ły! – Żar­ka mach­nę­ła ręką. – Pa­cho­lę się ich nie boi, a co do­pie­ro dzie­wo­ja.

Pan­na gwał­tow­nie pod­nio­sła się z zy­dla.

– Mu­szę już wra­cać do cha­łu­py – po­wie­dzia­ła. – Ja­dło trze­ba uwa­rzyć i Dzie­wan­na wnet wró­ci z mio­dem. Ty, mat­ko, zo­stań jesz­cze z Dzi­wą. Są­siad­ka na pew­no nic nie bę­dzie mia­ła prze­ciw temu.

– Oczy­wi­ście, że nie – od­par­ła Biał­ka, po­chy­la­jąc się nad ko­ło­wrot­kiem.

* * *

Do­bro­mir był już w po­ło­wie dro­gi do pusz­czy, gdy na­raz uj­rzał Dzie­wan­nę. Dziew­czy­na nio­sła dzba­nek i coś so­bie nu­ci­ła, lecz uj­rzaw­szy go, na­tych­miast przy­sta­nę­ła.

Po­wol­nym, lecz pew­nym kro­kiem zbli­żył się do niej.

Byli na ścież­ce sami.

– Wi­taj – po­wie­dział. – Co ro­bi­łaś w pusz­czy?

– Pod­bie­ra­łam psz­czo­łom miód – od­par­ła ci­chut­ko, od­gar­nia­jąc z czo­ła nie­po­słusz­ny ko­smyk.

Ja­każ to pięk­na pan­na! – po­my­ślał mło­dzie­niec, śle­dząc ruch jej dło­ni.

– A nie ba­łaś się żą­deł? – za­py­tał, uno­sząc brew.

– Za­wsze gdy zbie­ram miód, kła­niam się bó­stwom drzew i pta­ków, więc psz­czo­ły mi nie­strasz­ne – wy­ja­śni­ła Dzie­wan­na, od­rzu­ca­jąc pło­wą gło­wę do tyłu.

Ro­ze­śmiał się.

– Od­waż­na je­steś – po­wie­dział z uzna­niem.

– Rzep­ka mówi, żem pło­cha jak ła­nia…

– Nie za­wsze trze­ba wie­rzyć w to, co inni pra­wią.

– Ale ona ni­g­dy nie kła­mie – od­par­ła z peł­nym prze­ko­na­niem. – Ja to je­stem pierz­chli­wa jak moja mat­ka Dzi­wa. Wszy­scy tak twier­dzą.

– E tam, za­raz pierz­chli­wa… Czło­wiek nie­raz cze­goś się boi, choć wca­le nie musi być trwoż­ny.

– A ty się lę­kasz? – za­cie­ka­wi­ła się dziew­czy­na.

– Cza­sa­mi czu­ję strach – przy­znał szcze­rze. – I my­ślę, że nie ma ta­kie­go, któ­ry by się cze­goś nie lę­kał.

Dzie­wan­na po­du­ma­ła chwi­lę, a po­tem w nie­bo spoj­rza­ła. Słoń­ce sta­ło już wy­so­ko.

– O rety! – za­wo­ła­ła. – Już po­łu­dnie! Mu­szę le­cieć, bo Rzep­ka pew­no na mnie cze­ka. – I pu­ści­ła się pę­dem przed sie­bie, z dzban­kiem pod pa­chą, nim Do­bro­mir zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć.

Stał jesz­cze przez chwi­lę na ścież­ce i jak za­cza­ro­wa­ny pa­trzył w ślad za wy­bran­ką. Kie­dy już na do­bre znik­nę­ła mu z oczu, opa­mię­tał się wresz­cie i z po­wro­tem ru­szył do osa­dy, gdyż zu­peł­nie ode­chcia­ło mu się za­ży­wać sa­mot­no­ści w pusz­czy.

Jak­że był szczę­śli­wy, że uj­rzał uko­cha­ną i z nią po­roz­ma­wiał!

* * *

Rzep­ka cze­ka­ła na sio­strę przed cha­tą. Sta­ła w lek­kim roz­kro­ku, z dłoń­mi na kształt­nych bio­drach, a dłu­gi ciem­no­kasz­ta­no­wy war­kocz, któ­ry prze­rzu­ci­ła do przo­du, uwy­pu­klał jej peł­ne pier­si.

– Znów za­sie­dzia­łaś się w kniei! – przy­ga­nia­ła z wy­rzu­tem. – Chodź no do środ­ka, bo obiad go­to­wy.

– Spo­tka­łam Do­bro­mi­ra – od­par­ła Dzie­wan­na, od­da­jąc sio­strze dzba­nek z mio­dem.

Rzep­ka na­gle sta­ła się tak czuj­na, jak owa ła­nia pło­chli­wa, co nie­raz za­go­ny w bie­gu prze­ska­ki­wa­ła.

– I co?

– A nic. Mó­wi­li­śmy o tym, że je­stem stra­chli­wa, a on po­wie­dział, że cza­sa­mi też się boi.

– E, nie mie­li­ście o czym roz­ma­wiać? – prze­rwa­ła jej Rzep­ka. – Nie ga­dał, jak dłu­go w Po­la­nie za­go­ści?

– Ani sło­wa. Co cię to tak cie­ka­wi?

– Tyl­ko za­py­ta­łam. Chodź już, bo stra­wa wy­sty­gnie.

We­szły obie do cha­łu­py, gdzie Msz­czuj z żo­na­mi przy sto­le sie­dział. Dzie­wan­na po­słusz­nie za­sia­dła na swo­im miej­scu i już ani sło­wem nie wspo­mi­na­jąc o Do­bro­mi­rze, po­si­la­ła się po­lew­ką uwa­rzo­ną przez sio­strę.

Po po­sił­ku Rzep­ka za­bra­ła ze sto­łu misę i drew­nia­ne łyż­ki, któ­re za­raz wrzu­ci­ła do wia­dra z go­rą­cą wodą.

– Po­umy­wam i pój­dzie­my wy­pla­tać ko­sze – po­wie­dzia­ła do sio­stry i żon ojca. – Mu­si­my uwi­nąć się z ro­bo­tą, bo wnet trze­ba bę­dzie grzy­by zbie­rać.

– Oj, co praw­da, to praw­da – wes­tchnę­ła Żar­ka i ra­zem z Dzi­wą przed cha­łu­pę wy­szły. – Dzie­wan­na, a chodź no tu! – za­wo­ła­ła jesz­cze na dziew­czy­nę. – Ro­bo­tę za­czy­na­my!

Pan­na usia­dła po­słusz­nie na ław­ce obok mat­ki i dru­giej żony swe­go ro­dzi­ca Msz­czu­ja.

– Ty, Dzi­wa, ład­nie ba­jać umiesz – za­ga­iła Żar­ka. – Opo­wiedz coś nam, to szyb­ciej czas zle­ci!

Nie­wia­sta po­ki­wa­ła gło­wą i przez chwi­lę du­ma­ła nad tym, o czym ba­jać. Kie­dy już się na­my­śli­ła, tak po­czę­ła ga­dać:

– A toć o tym, jak drze­wa prze­sta­ły mó­wić, wam opo­wiem. Daw­no, daw­no temu sta­ro­drzew ludz­kim gło­sem pra­wił. Razu pew­ne­go chłop do pusz­czy po­szedł i chciał na­rą­bać drwa na opał, bo zima była siar­czy­sta, a pa­lić nie było czym. Za­bie­ra się si­kie­rą do so­sny, a ona woła: „Nie rą­bej mnie, nie rą­bej, bo mi ser­ce za­bi­jesz i krew po­cie­cze”. Chłop za­brał się prze­to do jo­dły. Już się za­mach­nął, a drze­wo woła: „Oj, nie ści­naj mnie, nie ści­naj, bo mi ser­ce krwa­wi! Nic z tego nie bę­dziesz miał, bo będę wil­got­na z po­so­ki i łez”. No i chłop po­szedł da­lej. Wi­dzi, pięk­na brzo­za stoi. Już się za­mach­nął, a ona pła­cząc, skom­le: „Oj, nie za­bi­jaj mnie, nie za­bi­jaj! Ja mam du­szę! Pro­szę cię, zo­staw mnie żywą”. No i chłop wró­cił z pusz­czy bez drew­na. Dzie­ci w cha­łu­pie pła­czą. Cóż ro­bić? Na­gle dźwie­rze się otwie­ra­ją i wcho­dzi zmar­z­nię­ta baba. Skó­ra jej czar­na, a suk­nia z po­żół­kłych li­ści uple­cio­na. Po­wia­da sta­ra nie­wia­sta: „Czy po­zwo­li­cie mi się u was ogrzać?”. Chłop na to: „Chęt­nie by­śmy pro­si­li, ale my sami mar­z­nie­my. By­łem w pusz­czy po drwa, jed­nak wszyst­kie cho­ja­ry tak mnie pro­si­ły, by ich nie ze­tnąć, że mi tak żal było, żech je zo­sta­wił. Pła­ka­ły i wo­ła­ły, że im ser­ca pę­ka­ją, przez ich krew i łzy po­la­na będą mo­kre i ogień się nie roz­pa­li”.

Ko­bie­ty sie­dzia­ły za­słu­cha­ne. Raz po raz któ­raś wzdy­cha­ła, a Dzi­wa da­lej plo­tła:

– Sta­ra po­szła z nim do pusz­czy i tak za­wo­ła­ła: „Na moje we­zwa­nie wszyst­kie drze­wa od tej chwi­li prze­stań­cie ga­dać ludz­kim gło­sem, a ser­ca i du­sze bie­ra do sie­bie!”. Bo wie­cie, to była sama Mat­ka Zie­mia. Na­ka­za­ła temu chło­pu na­rą­bać drwa i roz­po­lić w pie­cu. Na­sta­ła wiel­ka ra­dość, bo dzie­ci­skom było cie­pło, a i sama bo­gi­ni się ogrza­ła i zro­zu­mia­ła, że drze­wa nie po­win­ny ga­dać, a miast tego win­ne lu­dziom słu­żyć i cie­pła do­star­czać.

– Ład­nie opo­wia­dasz, ma­tuś – po­wie­dzia­ła Dzie­wan­na. – Też bym tak chcia­ła ba­jać.

– Le­piej się ro­bo­ty na­uczyć niż baj­du­rze­nia – wtrą­ci­ła Żar­ka. – Zo­bacz, jaka moja córa za­rad­na, a ty na­wet ko­sza nie umiesz wy­pleść.

– Dzie­wan­na ra­dzi so­bie cał­kiem nie­źle. – Rzep­ka sta­nę­ła w obro­nie sio­stry. – A ro­bo­ty się na­uczy i bę­dzie kie­dyś z niej do­bra go­spo­dy­ni.

Dziew­ka uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie. Ko­cha­ła Rzep­kę za to, że za­wsze ją bro­ni­ła. Żar­ka nie była zła. Ga­da­ła, co jej śli­na na ję­zyk przy­nio­sła, a Dzi­wa je­dy­nie ba­jać umia­ła.

– Ro­bo­ta jest waż­na, zga­dzam się – po­wie­dzia­ła jak zwy­kle za­du­ma­na ro­dzi­ciel­ka. – Ale jak kto ład­nie ba­jać umie, to go lu­dzie chcą słu­chać.

– Dość już o tym! – za­rzą­dzi­ła Rzep­ka. – Kończ­cie ro­bo­tę, bo słoń­ce już się chy­li. Ja idę do cha­łu­py, by wie­cze­rza­dło spra­wić.

* * *

Do­bro­mir obu­dził się, kie­dy w cha­łu­pie wszy­scy jesz­cze spa­li. Le­żał na sien­ni­ku z rę­ka­mi pod gło­wą i o Dzie­wan­nie roz­my­ślał. Zu­peł­nie nie wie­dział, w jaki spo­sób wy­ja­wić jej uczu­cia, by przy­chyl­ną mu była. Do tej pory nie­wie­le ze sobą roz­ma­wia­li, gdyż do­pie­ro nie­daw­no spo­strzegł, że prze­mie­ni­ła się w po­wab­ną nie­wia­stę. Zły był na sie­bie, że wcze­śniej więk­sze­go uwa­ża­nia jej nie oka­zy­wał. Gdy­by czę­ściej z nią ga­dał o czym­kol­wiek, te­raz ła­twiej by­ło­by mu wy­znać, co ser­ce jego czu­ło.

W koń­cu nie mógł już wy­le­żeć i gdy tyl­ko pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca wpa­dły przez wy­glą­dek na da­chu, od­rzu­cił przy­kry­cie i wstał. Szyb­ko na­ło­żył odzie­nie, zszedł na dół po dra­bi­nie i ob­myw­szy się w zim­nej wo­dzie sto­ją­cej w ce­brzy­ku obok pa­le­ni­ska, wy­szedł z cha­łu­py, by świe­że­go po­wie­trza za­czerp­nąć. Kie­dy po­wró­cił do wiel­kiej izby, Chwa­ścich i Biał­ka byli już na no­gach. Tyl­ko Na­łęcz­ka i Le­stek jesz­cze spa­li.

– Wcze­śnie dziś się po­de­rwa­łeś! – za­gad­nę­ła Biał­ka.

– Lu­bię wsta­wać sko­ro świt. W dru­ży­nie nie wy­le­gu­je­my się po wscho­dzie słoń­ca.

– U oj­ców mógł­byś tro­chę po­spać.

– E tam… Co będę spał? Ja­kąś ro­bo­tą trze­ba się za­jąć.

– Chło­py mają ru­szyć na dzi­ka – ode­zwał się Chwa­ścich. – Pój­dziesz?

Do­bro­mir lek­ko zmarsz­czył brwi.

– Tak? A kto się za­pusz­cza za zwie­rzem?

– Msz­czuj, Bo­ży­woj, Chwo­stek, ja…

– W ta­kim ra­zie pój­dę. Co będę po próż­ni­cy sie­dział w cha­łu­pie? Mój sta­ry łuk jest tu jesz­cze?

– A jak­że! Anim my­ślał wy­rzu­cać. Dla Lest­ka go cho­wam.

– We­zmę na po­lo­wa­nie. Może ustrze­lę lo­chę.

– Dość już tego ga­da­nia – wtrą­ci­ła Biał­ka, sta­wia­jąc na sto­le mi­skę z so­cze­wi­cą. – Stra­wa cze­ka. Na­łęcz­ka! Le­stek! – krzyk­nę­ła. – Wsta­waj­ta! Dzień już!

Gdy po spo­ży­tym śnia­da­niu pod­nie­śli się od sto­łu, mat­ka pod boki się wzię­ła.

– Idź­cie już na te łowy, ale naj­pierw wy­nie­ście mi ba­lię przed cha­łu­pę. Mam dziś wiel­kie pra­nie. Za dużo, by nieść nad rze­kę. Na­łęcz­ka! – za­wo­ła­ła, od­wra­ca­jąc się w stro­nę cór­ki. – Bę­dziesz mi po­ma­gać. Le­stek też.

– A ja nie mógł­bym pójść do pusz­czy? – za­py­ta­ło pa­cho­lę ci­cho.

– Nie – od­par­ła Biał­ka sta­now­czo.

– A może… – za­czął Chwa­ścich.

– Po­wie­dzia­łam! – Mat­ka ani my­śla­ła ustą­pić. – Po­strzy­żyn nie było. Jesz­cze jest pod moją wła­dzą.

– Ha, sko­ro tak mó­wisz… – Mąż po­ki­wał gło­wą.

– Chło­py już pew­nie cze­ka­ją! – po­na­glał pier­wo­rod­ny.

* * *

Słoń­ce sta­ło wy­so­ko na nie­bie, gdy męż­czyź­ni w pusz­czy na ślad dzi­ka na­tra­fi­li. Do­bro­mir za­cza­ił się za dę­bem i z na­pię­tym łu­kiem na ruch lo­chy cze­kał. Kie­dy zwie­rzę ru­szy­ło w jego stro­nę, wy­pu­ścił strza­łę i od­sko­czył, boć zra­nio­ne na oślep rzu­ci­ło się przed sie­bie.

– Za­raz pad­nie! – krzyk­nął Chwo­stek, któ­ry rów­nież za dę­bem się ukry­wał.

Do­bro­mir wy­do­był jesz­cze je­den grot, któ­ry tra­fił dzi­ka w nogę. Lo­cha pa­dła na zie­mię bez ru­chu.

Chło­py do­sko­czy­li do zwie­rza i ko­łem go oto­czy­li. Z uzna­niem ki­wa­li gło­wa­mi, gdyż był ogrom­ny.

– Bę­dzie co upiec, oj, bę­dzie! – cie­szył się Msz­czuj.

Tym­cza­sem łow­ca nad zdo­by­czą się po­chy­lił.

– Już nie­żyw – orzekł. – Trze­ba go prze­nieść do Po­la­ny.

– Damy radę – po­wie­dział Bo­ży­woj. – Bierz­cie go, chło­py, za bie­gi i cią­gnij­cie. Bę­dzie­my się zmie­niać. Ty, Chwa­ścich, daj po­kój. Na ku­la­sa jesz­cze uty­kasz. Ja idę pierw­szy!

Wie­czo­rem tuż obok świę­te­go gaju roz­pa­lo­no wiel­kie ogni­sko, przy któ­rym ze­bra­li się wszy­scy miesz­kań­cy Po­la­ny. Oskó­ro­wa­ny dzik, wy­pa­tro­szo­ny i na­fa­sze­ro­wa­ny ka­szą, na­bi­ty na ro­żen, na ogniu się ob­ra­cał. Wszy­scy się we­se­li­li. Na­wet Msz­czuj z Chwa­ści­chem bez nie­chę­ci roz­ma­wia­li, co Rzep­ka na­tych­miast za­uwa­ży­ła.

Gdy­by tak ociec wresz­cie po­jed­nał się z są­sia­dem – po­my­śla­ła – może nie pa­trzył­by krzy­wo na Do­bro­mi­ra. Przy­po­mnia­ła so­bie, że ro­dzic za mło­du z Biał­ką chciał się że­nić, ale mu ją bed­narz od­bił. Lata mi­ja­ły, dzie­ci ro­sły, a on ura­zę w ser­cu cho­wał, choć od razu dwie żony pod strze­chę wziął.

Do­bro­mir opie­rał się o pień świę­te­go dębu i wiel­ce za­my­ślo­ny, w pło­mie­nie spo­glą­dał. Mło­dzież, śmie­jąc się, plą­sa­ła wo­kół ogni­ska, lecz on nie miał ocho­ty włą­czać się do za­ba­wy. Wo­lał stać na ubo­czu i od cza­su do cza­su – by nie wzbu­dzać po­dej­rzeń – zer­kać na Dzie­wan­nę. Ta zaś po­śród in­nych dzie­wek tań­czy­ła, śpie­wa­jąc we­so­ło, a ja­sne war­ko­cze jej uro­czą twarz opro­mie­nia­ły i mie­dzia­nym bla­skiem się mie­ni­ły. Była tak pięk­na, że pa­trząc na nią, czuł nie­mal ból. Na­gle wy­rwa­ła się z krę­gu i do Rzep­ki przy­pa­dła, któ­ra – po­dob­nie jak Do­bro­mir – nie bra­ła udzia­łu w har­cach, jeno na wprost nie­go po dru­giej stro­nie ogni­ska sie­dzia­ła.

Dzie­wan­na przy­tu­li­ła się do sio­stry i z gło­wą na jej ra­mie­niu nie­win­nym wzro­kiem po twa­rzach bie­siad­ni­ków wo­dzić za­czę­ła. Po­czuł, że chciał­by tak ją przy­gar­nąć. Po­wo­do­wa­ny nie­od­par­tą chę­cią, już, już miał ku niej po­dejść i swą mi­łość wy­znać, lecz na­gle za­trzy­mał się w pół kro­ku, gdyż zu­peł­nie nie wie­dział, jak to uczy­nić.

Zo­ba­czył coś w oczach Rzep­ki. Przez gło­wę mu prze­szło, że do­strzegł to samo uczu­cie, ja­kim on da­rzy jej sio­strę. Nie mógł się po­my­lić! Zmie­sza­ny, szyb­ko się od­wró­cił, nie wie­dząc, czy mu te­raz Dzie­wan­nę za­ga­dać wy­pa­da. Po pro­stu do cha­łu­py uciekł. A gdy już miał prze­kro­czyć próg, na­gle czy­jąś dłoń na ra­mie­niu po­czuł.

Od­wró­cił się gwał­tow­nie i twa­rzą w twarz z Chwost­kiem sta­nął.

– Wie­dzia­łem! – syk­nął na­past­nik. – Wie­dzia­łem, że to do cie­bie, psi synu, ona wzdy­cha!

Do­bro­mir za­wrzał i już miał gruch­nąć prze­ciw­ni­ka, lecz opa­no­wał się z wiel­kim tru­dem.

– O co ci cho­dzi? – za­py­tał. – Nie na­pa­da się spo­koj­nych lu­dzi pod ich do­mem.

– Ty mi tu o lu­dziach nie ga­daj! Wi­dzia­łem, jak na cie­bie pa­trzy! Za­pła­cisz mi za to! – pie­klił się Chwo­stek i nie­wie­le my­śląc, pię­ścią się za­mach­nął.

Do­bro­mir uchy­lił się bły­ska­wicz­nie, by w na­stęp­nej chwi­li cios od­dać. A pięść miał twar­dą jak ołów.

– Wy­star­czy? – za­py­tał le­żą­ce­go u swych stóp wy­rost­ka. – Do­brze ci ra­dzę: nie na­pa­daj lu­dzi pod ich cha­łu­pą, a nie na­bi­jesz so­bie guza. – To rze­kł­szy, wszedł do środ­ka, za­trza­snął za sobą drzwi i wspiąw­szy się po dra­bi­nie na swą gór­kę, z cięż­kim wes­tchnie­niem padł na po­sła­nie.

Rzep­ka na­tych­miast znik­nię­cie Do­bro­mi­ra spo­strze­gła.

– Chodź – po­wie­dzia­ła do sio­stry. – Idzie­my do domu.

Dzie­wan­na spoj­rza­ła na nią zdzi­wio­na.

– Prze­cież jesz­cze nie skoń­czy­ła się bie­sia­da.

– Nie mu­si­my sie­dzieć do koń­ca. Na­sze mat­ki już daw­no po­szły do cha­ty.

– No do­brze… – zgo­dzi­ła się Dzie­wan­na.

Cór­ka Żar­ki po­wsta­ła i nie roz­glą­da­jąc się na boki, wzię­ła sio­strę pod ra­mię. Szły do cha­łu­py nie­spiesz­nym kro­kiem, nic nie mó­wiąc, gdyż obie wła­sny­mi my­śla­mi po­chło­nię­te były. Dzie­wan­na du­ma­ła o tym, jak przy­jem­nie jest plą­sać wo­kół ogni­ska, Rzep­ka na­to­miast o Do­bro­mi­rze za­po­mnieć nie mo­gła. Obie więc ani się spo­strze­gły, gdy przed cha­łu­pą sta­nę­ły. Tam, w wiel­kiej izbie, żony Msz­czu­ja chra­pa­ły w naj­lep­sze.

– I nam czas spać – za­rzą­dzi­ła Rzep­ka zmę­czo­nym gło­sem. – Roz­dzie­waj się. Ju­tro idzie­my na grzy­by.

Dzie­wan­na ziew­nę­ła i we­szła do ko­mór­ki, któ­rą no­ca­mi dzie­li­ły. Szyb­ko zrzu­ci­ła odzie­nie i po chwi­li już na swym sien­ni­ku le­ża­ła.

– Go­rą­co dzi­siaj – wes­tchnę­ła. – Chy­ba nie będę się ni­czym przy­kry­wać.

– Jak chcesz – szep­nę­ła Rzep­ka. – Po­sie­dzę przy to­bie, do­pó­ki nie za­śniesz.

– Prze­cież nie je­stem pa­cho­lę­ciem! – mruk­nę­ła Dzie­wan­na sen­nie i na bok się od­wró­ci­ła.

Rzep­ka, sły­sząc jej spo­koj­ny od­dech, wsta­ła z zy­dla i przed cha­tę wy­szła. Nie­bo było roz­gwież­dżo­ne, a księ­życ stał wy­so­ko. W dali wciąż jesz­cze roz­brzmie­wa­ły we­so­łe gło­sy ucztu­ją­cych. Nie chcia­ła, by kto­kol­wiek ją wi­dział, to­też opar­ła się o ścia­nę i cier­pli­wie cze­ka­ła, aż ogni­sko wy­ga­śnie oraz śmiech bie­siad­ni­ków umilk­nie. A kie­dy po pew­nym cza­sie osa­da opu­sto­sza­ła, po­wol­nym, lecz pew­nym kro­kiem ku cha­łu­pie Li­bu­szy ru­szy­ła.

Sta­nąw­szy przed le­pian­ką gu­ślar­ki, za­szu­ra­ła i ci­chut­ko skrzy­pią­ce drzwi uchy­li­ła. W pro­gu mu­sia­ła się po­chy­lić, gdyż wej­ście nie­zwy­kle ni­skie było.

– Li­bu­szo – wy­szep­ta­ła. – Je­steś tu?

W izbie pa­no­wa­ły ta­kie ciem­no­ści, że ni­cze­go zo­ba­czyć nie mo­gła. Za­czę­ła ża­ło­wać, że łu­czy­wa z sobą nie wzię­ła.

– To ty, Rzep­ko?

– Tak – od­par­ła zdzi­wio­na, że sta­ra szep­tu­cha w ciem­ni­cy ją roz­po­zna­ła.

– Po­cze­kaj, za­pa­lę po­chod­nię – za­skrze­cza­ła Li­bu­sza.

W bla­sku pło­mie­nia Rzep­ka uj­rza­ła star­czą, żół­ta­wą twarz i po raz pierw­szy, od­kąd przy­szła do cha­łu­py zie­lar­ki, dresz­cze po­czu­ła. Na­gle prze­stra­szy­ła się tego, o co pro­sić za­mie­rza­ła, i już chcia­ła odejść, ale zna­chor­ka za­py­ta­ła:

– Co cię do mnie spro­wa­dza?

– Przy­szłam… przy­szłam… po zio­ła.

Sta­ra ro­ze­śmia­ła się dziw­nym, skrze­kli­wym gło­sem.

– Zio­ła? Ja­kież?

– Na mi­łość…

– Ha, ha, ha! Nie mam ta­kich. Na mi­ło­wa­nie cza­ry nie po­mo­gą. Chcesz zie­le na uro­dę? Bę­dziesz taka pięk­na, że ża­den ci się nie oprze!

– Pra­gnę tyl­ko jed­ne­go… – szep­nę­ła Rzep­ka. – A uro­da? Cóż uro­da? Po­wia­da­ją, żem ład­na, ale co z tego, sko­ro on nie pa­trzy?

Sta­ru­cha gło­wą po­ki­wa­ła i nad czymś się za­my­śli­ła.

– Sko­ro gład­kość nie wy­star­cza, ser­ce zło­te po­móc musi. Pa­mię­taj o tym: ser­ce zło­te – to mó­wiąc, po­chod­nię zga­si­ła i coś jak­by za­klę­cia nu­cić po­czę­ła.

Rzep­ka zro­zu­mia­ła, że ni­cze­go wię­cej się nie do­wie, i po omac­ku drzwi od­szu­ka­ła.

Le­d­wie zna­la­zła się na ze­wnątrz, pu­ści­ła się pę­dem do Msz­czu­jo­wej cha­łu­py, dud­niąc drew­nia­ka­mi po sta­rych dra­ni­cach7. W wiel­kiej izbie – by nie zbu­dzić do­mow­ni­ków – zrzu­ci­ła cho­da­ki i boso do ko­mór­ki prze­mknę­ła. Tam usia­dła na skra­ju po­sła­nia, po­du­ma­ła chwi­lę nad ta­jem­ni­cą swe­go losu, aż wresz­cie ro­ze­bra­ła się i ci­chut­ko do snu uło­ży­ła, choć dłu­go sen ją nie po­tra­fił zmo­rzyć. My­śli ta­ko­we nią tar­ga­ły i nie­po­kój w du­szy urzą­dza­ły, że dużą część nocy roz­my­śla­ła o swo­jej przy­szło­ści. Jaki bę­dzie mój los? Do kogo się udać po po­ra­dę? Tak się zmę­czy­ła tym my­śle­niem o so­bie, że w koń­cu jed­nak za­snę­ła.

7Od X do XIII wie­ku włącz­nie uli­ce (o sze­ro­ko­ści do czte­rech me­trów), za­uł­ki oraz znacz­na część pla­cy­ków w osa­dach i gro­dach były mosz­czo­ne dę­bo­wy­mi dra­ni­ca­mi (o prze­cięt­nej gru­bo­ści pię­ciu cen­ty­me­trów) ukła­da­ny­mi na trzech rzę­dach bier­wion, to jest le­ga­rów bie­gną­cych wzdłuż dro­gi. Le­ga­ry te były z ko­lei opar­te na dy­lach łu­pa­nych, któ­re pod­kła­da­no w po­przek uli­cy co kil­ka me­trów. Sta­re dra­ni­ce szyb­ko się zu­ży­wa­ły.

Rozdział 3. Leśne tajemnice

Rzep­ka po­czu­ła, że coś ła­sko­cze ją w nos. Ro­ze­spa­na otwo­rzy­ła oczy i ze zdu­mie­niem po­chy­lo­ną nad sobą Dzie­wan­nę uj­rza­ła.

– Mam cię! Dziś ja wcze­śniej wsta­łam!

Go­spo­dy­ni unio­sła się na łok­ciu i po ko­mór­ce się ro­zej­rza­ła.

– Nie­moż­li­we… Za­spa­łam?

– A jak­że! – śmia­ła się sio­stra. – Wi­dzisz, nie tyl­ko ty wcze­śnie wsta­jesz!

Dziew­czy­na wy­sko­czy­ła spod na­kry­cia. W wiel­kiej izbie Msz­czuj, Dzi­wa i Żar­ka rów­nież już nie spa­li. Za­wsty­dzo­na, szyb­ko się ubra­ła i za­krząt­nąw­szy się koło ga­rów, czym prę­dzej misę z wczo­raj­szą po­lew­ką na sto­le po­sta­wi­ła. Tym­cza­sem do­mow­ni­cy się­gnę­li po drew­nia­ne łyż­ki i każ­dy po­si­lać się za­czął.

– Co dziś ro­bi­my? – za­py­ta­ła Żar­ka.

– Idzie­my do pusz­czy na grzy­by – od­par­ła Rzep­ka. – Czas już, by su­szon­ki wie­szać.

– No tak. – Żar­ka po­ki­wa­ła gło­wą, a zwra­ca­jąc się do Dzi­wy, do­da­ła: – Ty le­piej zo­stań w cha­łu­pie. Na grzy­bach się nie znasz. Jesz­cze tru­ją­cych na­zbie­rasz.

– Co mam na­zbie­rać? – ob­ru­szy­ła się Dzi­wa. – Jak mu­cho­mor wy­glą­da, wiem.

– Prze­stań­cie się spie­rać – za­rzą­dzi­ła Rzep­ka. – Każ­da para rąk przy­da się w le­sie. A te­raz kończ­cie je­dze­nie. Wy­cho­dzi­my!

Tym­cza­sem w Chwa­ści­cho­wej cha­łu­pie rów­nież śnia­dać koń­czy­li. Do­bro­mir wstał od sto­łu jako pierw­szy.

– No, Le­stek, idzie­my do pusz­czy – rzekł. – Bę­dziesz się przy­spo­sa­biał do strze­la­nia z łuku.

– Na­uczysz mnie? – za­py­ta­ło pa­cho­lę z uf­no­ścią.

– A jak­że! Wszyst­kie­go, co sam umiem.

– Będę mógł cho­dzić na łowy! – cie­szył się Le­stek.

– Kto wie, może coś dziś upo­lu­je­my. – Do­bro­mir się uśmiech­nął i po­dał rękę bra­tu. – Chodź­my!

Szli nie­spiesz­nie do pusz­czy, je­den wy­so­ki i bar­czy­sty, z łu­kiem na ra­mie­niu, dru­gi – nie­wy­ro­śnię­te jesz­cze pa­cho­lę. Nie­wie­le roz­ma­wia­li. Do­bro­mir był nie­co za­my­ślo­ny, a pod­nie­co­ny wy­pra­wą Le­stek tyl­ko na boki się roz­glą­dał.

– A je­śli spo­tka­my le­sze­go8? – za­nie­po­ko­ił się.

8 po­stać z wie­rzeń sło­wiań­skich, duch lasu

– Je­śli na­wet, krzyw­dy nam nie zro­bi, bo on tyl­ko złych lu­dzi po knie­jach wo­dzi.

– Ociec ga­da­li kie­dyś, jak go le­szy zgu­bił w gę­stwi­nie. – Le­stek spo­glą­dał na bra­ta z sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma. – A ociec prze­cież nie jest zły…

Do­bro­mir wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ano cza­sa­mi tak się zda­rza – wes­tchnął. – Ale tyl­ko utop­ców i wie­czor­nic lę­kać się na­le­ży.

– Lud­mi­ła po­wia­da­li, że jed­nej nocy mało nie po­mar­ła, boć ją zmo­ra du­si­ła.

– Ja bym tam nie wie­rzył we wszyst­ko, co ona gada – od­parł star­szy brat i ręką roz­ło­ży­sty dąb wska­zał. – Tam spo­cznie­my.

Le­stek czym prę­dzej pod drze­wem usiadł. Do­bro­mir tym­cza­sem wy­jął wę­ze­łek przy­go­to­wa­ny przez Biał­kę i krom­kę chle­ba chłop­cu po­dał.

– Mio­du chcesz? – za­py­tał.

Pod­ro­stek z peł­ną bu­zią gło­wą po­ki­wał.

Gdy się po­si­li­li, Do­bro­mir pod­niósł wzrok na roz­ło­ży­ste ga­łę­zie dębu i uj­rzaw­szy dzię­cio­ła, rzekł z uśmie­chem:

– A oto i do­bra wróż­ba. Tu bę­dziesz uczył się strze­lać. Wsta­waj i na­pnij łuk!

Chwi­lę trwa­ło, nim Le­stek upo­rał się z cię­ci­wą i pierw­szą strza­łę wy­pu­ścił.

– Mierz cel­nie – po­uczał Do­bro­mir. – Nie myśl o ni­czym oprócz celu. Jesz­cze raz!

Pa­cho­lę już po raz szó­sty cię­ci­wę na­pi­na­ło, gdy na­gle roz­legł się głu­chy ryk.

– Niedź­wiedź! – krzyk­nął Do­bro­mir i ode­brał bra­tu łuk. Spraw­dził, czy nóż lek­ko wy­cho­dzi z po­chwy, i przez chwi­lę stał nie­ru­cho­mo, roz­glą­da­jąc się czuj­nie.

– Nie sły­chać… może po­szedł w dru­gą stro­nę. Li­cho9 wie.

9 De­mon z wie­rzeń sło­wiań­skich uosa­bia­ny ze złym lo­sem, nie­szczę­ściem lub cho­ro­ba­mi, któ­re­go wy­obra­ża­no so­bie jako prze­raź­li­wie chu­dą ko­bie­tę z jed­nym okiem.

– Pew­nie jaka baba-jaga wy­pło­szy­ła go z nory – wtrą­ciłLe­stek.

– Ci­cho! – huk­nął Do­bro­mir, gdyż na­gle nie­wie­ści wrzask usły­szał. Przy­ło­żył dło­nie do ust i krzyk­nął, ile sił w płu­cach: – Gdzie je­ste­ście? Kto wy?!

– …anna! …iwa!

– Idzie­my! – za­wo­łał męż­ny mło­dzie­niec i nie­wie­le my­śląc, po­wiódł bra­ta w tę stro­nę pusz­czy, skąd krzy­ki do­cho­dzi­ły.

Prze­dzie­ra­li się przez głu­chą knie­ję bez słów, a gdy wresz­cie uj­rze­li niedź­wie­dzia, w Do­bro­mi­rze ser­ce za­mar­ło. Oto bo­wiem zwierz, po­mru­ku­jąc groź­nie, zbli­żał się do Dzie­wan­ny, a ta sta­ła jak wry­ta. Rzep­ka i po­zo­sta­łe nie­wia­sty znaj­do­wa­ły się o kil­ka­dzie­siąt kro­ków od dziew­ki i prze­ra­żo­ne, dło­nie do ust przy­ci­ska­ły. Na­gle Rzep­ka ze­rwa­ła się i ku sio­strze pod­bie­gła, lecz w tym mo­men­cie Do­bro­mir ode­pchnął ją z ca­łej siły i sam po­mię­dzy niedź­wie­dzia i uko­cha­ną sko­czył.

Zwar­li się, zwierz i czło­wiek mo­car­ny jak dąb, aż tyl­ko głu­chy po­mruk i cięż­ki od­dech było sły­chać. Dzie­wan­na, któ­ra sta­ła naj­bli­żej, pa­trzy­ła prze­ra­żo­na, jak jej obroń­ca raz po raz z ol­brzy­mich łap wy­swo­bo­dzić się usi­łu­je, a za­ra­zem na ogrom­nym łbie ra­mię za­ci­ska. Na­gle zwierz, ry­cząc prze­raź­li­wie, w ca­łej swej po­sta­ci na tyl­nych ła­pach sta­nął i po­tęż­nym mach­nię­ciem my­śliw­ski nóż z gar­ści Do­bro­mi­ra wy­trą­cił. Na jed­ną kró­ciut­ką chwi­lę – za­rów­no czło­wiek, jak i niedź­wiedź – w bez­ru­chu za­sty­gli. I wte­dy sta­ła się rzecz nie­ocze­ki­wa­na: ta, któ­ra była naj­bar­dziej pło­chli­wa, bez na­my­słu le­żą­cy u swych stóp nóż chwy­ci­ła, sko­czy­ła po­mię­dzy wal­czą­cych i sama nie wie­dząc kie­dy, w od­sło­nię­tym ser­cu be­stii sta­lo­we ostrze za­to­pi­ła.

Dzie­wan­na dy­go­ta­ła na ca­łym cie­le, pa­trząc, jak od­dy­cha­ją­cy z tru­dem Do­bro­mir swą po­tęż­ną po­stać roz­pro­sto­wu­je. Ubra­nie miał po­dar­te i po­pla­mio­ne krwią, któ­ra z głę­bo­kich ran wy­cie­ka­ła.

– A to mo­car­na be­stia była! – mruk­nął i za­raz się ro­zej­rzał. Zo­ba­czył wpa­trzo­ne w sie­bie nie­wia­sty i Lest­ka, któ­rzy wciąż jesz­cze sta­li z prze­ra­żo­ny­mi oczy­ma, jak­by nie mo­gli uwie­rzyć, że niedź­wiedź po­wa­lo­ny leży.

Pierw­sza opa­mię­ta­ła się Rzep­ka. Już, już mia­ła po­dejść do Do­bro­mi­ra, kie­dy na­gle Dzie­wan­na z nóg się osu­nę­ła. Sko­czy­li ku niej oby­dwo­je, lecz to dziew­ka nad ze­mdlo­ną się po­chy­li­ła.

– Sio­stro, sły­szysz mnie? – za­py­ta­ła, do­ty­ka­jąc jej czo­ła. – Po­wiedz coś…

– Ona krwa­wi… – za­uwa­żył męż­czy­zna, przy­klę­ka­jąc.

Dziew­czy­na do­pie­ro te­raz do­strze­gła głę­bo­ką ranę na ra­mie­niu sio­stry.

– Od pa­zu­rów! Po­dra­pał ją!

Nie zdą­ży­ła po­wie­dzieć nic wię­cej, bo w tej chwi­li i Dzi­wa do cór­ki przy­pa­dła.

– To ten niedź­wiedź, be­stia jed­na, za­uro­czył ją… – la­men­to­wa­ła. – Te­raz jej du­sza w niedź­wie­dzi­cę się prze­mie­ni! O, co my zro­bi­my?!

– Ci­cho bądź! – ofuk­nę­ła ją Rzep­ka. – Tu trze­ba dzia­łać, nie bia­do­lić. Nie wi­dzisz, że za­nie­mo­gła od rany? Le­piej po­zbie­raj­cie grzy­by, co­śmy po­gu­bi­ły ze stra­chu, i wra­caj­my do domu. Li­bu­sza już bę­dzie wie­dzia­ła, co ro­bić.

Do­bro­mir bez sło­wa wziął Dzie­wan­nę w swe moc­ne ra­mio­na i ru­szył w stro­nę ścież­ki, któ­rą ludz­kie sto­py wy­dep­ta­ły w pusz­czy, nie wie­dzieć jak daw­no temu. Le­stek dziel­nie do­trzy­my­wał mu kro­ku, a Rzep­ka rów­nież w tyle nie zo­sta­wa­ła. Tyl­ko Żar­ka z Dzi­wą, ob­cią­żo­ne ko­sza­mi i za­sa­pa­ne jak ko­wal­skie mie­chy, za mło­dy­mi nie na­dą­ża­ły.

– Ot, przy­szło mi na sta­re lata po pusz­czy go­nić jak młód­ce – na­rze­ka­ła Żar­ka.

– Daj spo­kój, mat­ko. Jesz­cześ nie taka wie­ko­wa – ode­zwa­ła się Rzep­ka. – To dla zdro­wia do­brze po­cho­dzić so­bie. Spo­czy­wać bę­dziesz, jak doj­dziesz do wie­ku Li­bu­szy.

– O, ta to ma chy­ba ze sto lat. Bies ją wie. Sta­ru­cha… Do baby-jagi ja­kiej po­dob­na.

– Sta­ru­cha, ale na zio­łach się zna – wtrą­ci­ła Dzi­wa. – I uro­ki od­czy­niać umie.

– A, uro­ki! – Żar­ka splu­nę­ła. – Oby ją jaki de­mon za­uro­czył.

– Ci­cho bądź­cie! – ofuk­nę­ła Rzep­ka obie nie­wia­sty. – Słoń­ce za­czy­na się chy­lić. Znak, że po­łu­dnie już mi­nę­ło. Wy ga­da­cie, a Dzie­wan­nę trze­ba ra­to­wać i w cha­łu­pie huk ro­bo­ty cze­ka!

– A jak tam, nie wi­dać koń­ca ścież­ki? – za­py­ta­ła Dzi­wa.

– Jesz­cze nie – od­parł Do­bro­mir. – Ale drze­wa już się prze­rze­dza­ją. Wnet doj­dzie­my do osa­dy.

Nie uszli da­le­ko, a oczom ich uka­za­ła się po­la­na, za któ­rą już ludz­kie sie­dzi­by sta­ły. Do­bro­mir znacz­nie przy­spie­szył kro­ku, bo­wiem Dzie­wan­na po­ję­ki­wać za­czę­ła, a Rzep­ka – sły­sząc za­wo­dze­nia sio­stry – bie­giem się pu­ści­ła, by Li­bu­szę czym prę­dzej do cha­łu­py przy­wo­łać.

Kie­dy wresz­cie mło­dzie­niec otwo­rzył drzwi i z dziew­ką w ra­mio­nach do środ­ka wszedł, Rzep­ka dla ran­nej po­sła­nie za­ście­li­ła, sta­ra zna­chor­ka zaś trzę­są­cy­mi się rę­ka­mi wę­ze­łek z zio­ła­mi roz­wią­zy­wa­ła.

– Po­łóż ją tu­taj – na­ka­za­ła star­sza cór­ka Msz­czu­ja. – Wier­ci się. Może wnet przy­tom­ność od­zy­ska.

Zro­bił, jak po­wie­dzia­ła, i sam cięż­ko na zy­del opadł.

Rzep­ka do­pie­ro te­raz i o nim po­my­śla­ła.

– Tyś też ran­ny… Niedź­wiedź cię po­ha­ra­tał.

– E, to nic ta­kie­go. – Mach­nął ręką. – Za­goi się.

– Ta­kich ran lek­ce so­bie wa­żyć nie wol­no. Zo­stań u nas, to i cie­bie Li­bu­sza opa­trzy.

Skrzy­wił się, lecz rady po­słu­chał. Rzep­ka tym­cza­sem po izbie krzą­tać się po­czę­ła. Wodę w garn­cu nad pa­le­ni­skiem po­sta­wi­ła, ze sto­łu okru­szy­ny chle­ba zgar­nę­ła i do misy po­lew­ki na­la­ła.

– Po­sil się, bo cię niedź­wiedź sił po­zba­wił – po­wie­dzia­ła życz­li­wie, a do zie­lar­ki za­wo­ła­ła: – A jak tam Dzie­wan­na?

Mil­czą­ca do­tąd sta­ru­cha swą siwą gło­wę unio­sła i rze­kła:

– Psim sa­dłem ranę po­sma­ro­wa­łam. Za­goi się, tyl­ko ma­ja­czeć dziew­ka może.

– To te­raz zaj­mij się na­szym wy­baw­cą i go­ściem. Pój­dę przed cha­łu­pę. Chru­stu do ognia przy­nio­sę.

Kie­dy z su­szem na ra­mie­niu wró­ci­ła, Li­bu­sza Do­bro­mi­ro­we rany sma­ro­wać koń­czy­ła.

– Ot, mło­dy je­steś, to i szyb­ko się wy­li­żesz. Ani śla­du nie bę­dzie.

Do­bro­mir chciał coś od­po­wie­dzieć, lecz w tym mo­men­cie Żar­ka z Dzi­wą, zdy­sza­ne, do cha­ty wpa­dły. Dzi­wa czym prę­dzej kosz z grzy­ba­mi do kąta od­sta­wi­ła i do po­sła­nia cór­ki przy­pa­dła.

– Wy­zdro­wie­je, nie mar­tw­cie się – mruk­nę­ła zna­chor­ka. – Zro­bi­łam, co trze­ba.

– Niech ci bogi wy­na­gro­dzą, Li­bu­szo – po­wie­dzia­ła Rzep­ka, jako że Dzi­wa, lę­ka­jąc się o cór­kę, za­po­mnia­ła wdzięcz­ność oka­zać. – Będę pil­no­wać Dzie­wan­ny, a gdy­by ma­ja­czyć za­czę­ła, to znów cię spro­wa­dzę.

– Ja rów­nież dzię­ku­ję. – Do­bro­mir wstał z zy­dla. – Czas już, bym do domu wró­cił. Po­zo­stań­cie w zdro­wiu – to mó­wiąc, opu­ścił cha­tę.

W ślad za nim wy­szła Li­bu­sza.

* * *

Kie­dy woj Miesz­ka wszedł do cha­łu­py oj­ców, w wiel­kiej izbie obok swo­ich zo­ba­czył też Lud­mi­łę.

– A jak tam? – za­gad­nę­ła plot­kar­ka. – Sły­sza­łam, żeś się z niedź­wie­dziem za bary wziął! Le­stek wszyst­ko nam opo­wie­dział.

– To do­brze – mruk­nął Do­bro­mir. – Ja nie będę mu­siał.

– A coś taki za­pe­rza­ły? – Są­siad­ka się skrzy­wi­ła. – Mo­car­ny je­steś, toś i zwie­rza po­wa­lił.

– Nie ja, tyl­ko Dzie­wan­na – spro­sto­wał.

Lud­mi­ła wiel­kie oczy zro­bi­ła.

– Ona? Jak to? Toż to chu­chro!

– Nie wiem jak, ale gdy mi be­stia wy­trą­ci­ła nóż z gar­ści, to dziew­ka sko­czy­ła, chwy­ci­ła broń i na zwie­rza po­szła.

Lud­mi­ła dłu­go się dzi­wo­wa­ła.

– Sły­szał kto ta­kie rze­czy? To ci do­pie­ro!

– A jak­że, róż­ne dzi­wy na świe­cie się dzie­ją – wtrą­ci­ła mil­czą­ca do­tąd Biał­ka. A zwra­ca­jąc się do syna, do­da­ła: – Sia­daj do sto­łu. Głod­ny je­steś!

– Dzię­ku­ję, mat­ko, ale już ja­dłem. Rzep­ka mnie czę­sto­wa­ła.

– A, Rzep­ka… – mruk­nę­ła Biał­ka.

– To ty może do Rzep­ki w kon­ku­ry pój­dziesz, co? – za­cie­ka­wi­ła się Lud­mi­ła.

Do­bro­mir spoj­rzał na nią zdzi­wio­ny.

– A niby cze­mu miał­bym iść?

– No jak cze­mu? Urod­na, go­spo­dar­na… Trza ją brać!

– Jesz­cze mi czas – wy­krę­cał się. – Wo­jem księ­cia je­stem. Trze­ba mi do dru­ży­ny wra­cać.

– Toć i woje się że­nią. A mło­de piw­ko czop wy­sa­dza, każ­dyj to wie!

Do­bro­mir nic nie od­po­wie­dział, jeno do ojca pod­szedł, któ­ry w ką­cie na swej ła­wie le­żał.

– Trze­ba by tego niedź­wie­dzia z pusz­czy przy­tar­gać – rzekł. – Chło­pów zwo­łam, żeby po­mo­gli.

Chwa­ścich, stę­ka­jąc gło­śno, pod­niósł się z po­sła­nia. Opie­ra­jąc się na kiju, wstał.

– Roz­po­wiem. Przy­nie­sie­my ja­koś tego zwie­rza.

A kie­dy drzwi się za nimi za­mknę­ły, Biał­ka za­wo­ła­ła do Na­łęcz­ki, któ­ra za za­sło­ną w dru­giej czę­ści izby sie­dzia­ła:

– A chodź no tu do nas! Co tak sama tam tkwisz?

– Nie chce mi się – od­par­ła dziew­ka.

– Pół dnia już tam próż­nu­jesz. Jak od­lu­dek jaki…

– Po­wie­dzia­łam, że nie pój­dę – upie­ra­ła się Na­łęcz­ka.

Lud­mi­ła, sły­sząc to, dło­nie za­plo­tła.

– Ty to cór­kę le­piej ho­do­wać mu­sisz – zwró­ci­ła się do Biał­ki. – Toć krnąbr­na ona jak mało któ­ra.

– A to­bie skąd to wia­do­mo? – ob­ru­szy­ła się mat­ka. – Jak ho­do­wać, to ja wiem, a ty nie ga­daj, bo sama nie masz i nie wiesz, jak z dzieć­mi bywa.

– Mieć to nie mam, alem się na­pa­trzy­ła na in­nych i wi­dzia­łam, co z nich po­wy­ra­sta­ło.

– Ty, Lud­mi­ła, to le­piej idź już do cha­łu­py swo­je­mu chło­pu stra­wę go­to­wać – za­pie­ni­ła się Biał­ka, z ner­wów czer­wo­na na twa­rzy.

– Wy­ga­niasz mnie? – za­pe­rzy­ła się są­siad­ka. – Go­ścia wy­ga­niasz?

– Już dłu­go tu sie­dzisz, a pew­nie masz ro­bo­tę w obej­ściu.

Lud­mi­ła po­de­rwa­ła się z zy­dla i do drzwi się skie­ro­wa­ła.

– A po­cze­kaj ty jesz­cze, babo ję­dzo­wa­ta, zo­ba­czysz, co to zna­czy lu­dzi prze­ga­niać! – za­wo­ła­ła na od­chod­nym, a Biał­ka w od­po­wie­dzi gło­wę do góry od­rzu­ci­ła.

Do­pie­ro gdy cha­tę znów wy­peł­ni­ła ci­sza, Na­łęcz­ka unio­sła się na po­sła­niu i pod­ku­liw­szy ko­la­na, twarz w dło­niach ukry­ła. Mat­ka, wi­dząc to, czym prę­dzej ręce w za­pa­skę wy­tar­ła i ku cór­ce się na­chy­li­ła.

– No co się sta­ło? – za­py­ta­ła ci­cho. – Cho­raś czy co?

Na­łęcz­ka unio­sła twarz ku mat­ce, pew­na, że ta od razu spo­strze­że, co jej do­le­ga, lecz Biał­ka do­brą chwi­lę na nią spo­glą­da­ła, nim za­puch­nię­te oko cór­ki wy­pa­trzy­ła.

– Masz jęcz­mień na po­wie­ce – po­wie­dzia­ła. – Nic to… Nie trze­ba bia­do­lić, tyl­ko czar­ną dra­twę na środ­ko­wy pa­lec za­wią­zać i po wszyst­kim. To dla­te­go nie chcia­łaś się przy Lud­mi­le po­ka­zać?

– Nie chcia­łam – przy­zna­ła Na­łęcz­ka – bo ona za­raz by po lu­dziach roz­po­wie­dzia­ła, że po­dob­nam do ro­pu­chy.

– Oj, do ro­pu­chy! – za­śmiał się Le­stek.

– Ci­cho! – ofuk­nę­ła go sio­stra.