Strona główna » Obyczajowe i romanse » Błazen w stroju klauna

Błazen w stroju klauna

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65897-39-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Błazen w stroju klauna

Błazen w stroju klauna wnikliwie obserwuje szaleństwo, do którego się doprowadzamy, często niepostrzeżenie. A przy okazji  nam je wytyka i szyderczo wyśmiewa.

Trzy niebanalne opowieści, w których na pierwszy plan wysuwają się ludzkie namiętności – obsesyjny  pęd do sławy, chciwość, ślepa zemsta, przyjaźń i lojalność. Nad wszystkimi historiami słychać gorzki chichot dochodzący z oddali, zupełnie jakby ktoś szydził z rodzaju ludzkiego. Zestawienie błazna z klaunem jest intrygujące nie tylko w tytule, lecz także w głębszym znaczeniu.

Polecamy również „Z góry widać tylko nic”, „Wnętrza wypalone lodem”.

Polecane książki

Zabiegi medycyny estetycznej pozwalają na to by w każdym momencie życia wyglądać dobrze, a nawet lepiej niż wskazywałaby na to metryka [...]. W tej książce zdradzę na to sprawdzone sposoby – te, które działają i w które absolutnie wierzę". Dr Marcin Ambroziak zaprasza w podr...
Jacek Szołtysek - profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, doktor habilitowany nauk ekonomicznych w zakresie zarządzania. Swoje zainteresowania naukowe skupia przede wszystkim na logistyce miasta, logistyce zwrotnej, oraz na nowych obszarach stosowania logistyki - logistyce spo...
Parne lato 1571 roku. Oblężenie weneckiej twierdzy Famagusta przez wojska osmańskie trwa już prawie rok. Za murami szerzy się głód i epidemia, ludzie są na skraju szaleństwa. Dowódca twierdzy Marco Antonio Bragadin wydaje rozkaz kapitulacji. Tymczasem w Stambule wrze. Coraz trudniej ukryć nieudolnoś...
„Wehikuł czasu” to powieść fantastyczna autorstwa Herberta George’a Wellsa. Utwór ukazał się w 1895 roku.   Głównym bohaterem powieści jest anonimowy naukowiec mieszkający w Richmond, zwany przez narratora Podróżnikiem w Czasie. Podczas cotygodniowego obiadu ze znajomymi mówi im, że czas jest czwart...
Zbiór opowiadań autorstwa Wincentego Łosia. W tomie znalazły się takie utwory jak: „Rezydent mojej ciotki”, „Bezik panny Rapalskiej”, „Mój rezydent”. Obecne wydanie zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu ed...
Od niepamiętnych czasów mieszkańcy zewnętrznych Kręgów samotnego miasta służyli rządzącym w Klejnocie arystokratom. Ale oto nadchodzi czas pomsty i wyrównania rachunków. Sprzysiężenie Czarnego Klucza przygotowuje się do przejęcia władzy. Violet znajduje się w samym środku rebelii, ale konflikt z ary...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Arek Borowik

Copyright © by Arkadiusz Borowik

Copyright © by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o., 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:Justyna Jakubczyk

Korekta:Agnieszka Brach, Jolanta Chrostowska-Sufa

Projekt okładki i stron tytułowych: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Ilustracja na okładce: na bazie fot. Francesco Chiesa (stock.adobe.com)

Skład graficzny:Justyna Jakubczyk

ISBN: 978-83-65897-39-8

Słupsk/Warszawa 2018

Wydawnictwo Dobra Literatura

zamowienia@literaturainspiruje.pl

www.dobraliteratura.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

…Wtenczas przemówił doń sługa:

– Tak bardzo chciałbym wiedzieć to, o czym nie wiem, a jednocześnie zapomnieć, czego się dowiedziałem…

I odrzekł mu na to Pan:

– Spierdalaj.

Wstęp do opowieści, w którym bohater pragnie, żeby jego przyjaciel przespał się ze swoją żoną, w związku z czym prezes uważa go za oszusta

Strawiński obserwował ludzi w biurze. Pracował w firmie od dziesięciu lat, a im dłużej w niej pracował, tym mniej rozumiał zachowania pracowników. Na początku doszedł do wniosku, że wszyscy lubią wszystkich. Po pewnym czasie nabrał podejrzenia, że nikt nie lubi nikogo. Odkrycie to go zmartwiło, ponieważ uważał się za humanistę i romantyka. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż oglądanie chmur sunących po niebie. Robił to namiętnie i mógł rozprawiać o tym godzinami. Niestety w biurze nikt nie chciał rozmawiać z nim o chmurach.

– Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać o chmurach? – zdarzało mu się pytać.

– Bo to bez sensu – padała odpowiedź.

– Jak to bez sensu? – obruszał się Strawiński. – Przecież chmury są kłębiaste i suną.

– No i co z tego? – Przyglądali mu się wzrokiem pełnym pogardy. – Po co o tym gadać?

Pewnego dnia Strawiński zrozumiał, że ludzie, z którymi pracuje, uważają, że wszystko, co robią, robią po coś. Jednocześnie ci sami ludzie uznali, że Strawiński większość rzeczy robi po nic. Uświadomienie sobie tego sprawiło, że zamknął się w sobie. Przygodne pogawędki toczone w firmowym bufecie przestały go cieszyć, więc przestał je toczyć. Ludzie, których nie znał, ale lubił, sprawili, że przestał ich lubić, chociaż wcale ich nie poznał.

Żeby odsunąć od siebie samobójcze myśli, Strawiński rzucił się w wir pracy. Pracował jak szaleniec i dzienne zadania wykonywał w pół godziny, po czym szedł do domu. Szef jego działu, niejaki Marszałek, szybko to zauważył i udzielił mu ustnego upomnienia. Według niego po zakończeniu przydzielonego mu zadania Strawiński miał obowiązek pójść do działu produkcji, w którym nikt nic nie produkował, za to wszyscy wszystko planowali, i poprosić o kolejne zadanie. Strawiński tak zrobił, a po tygodniu szef produkcji wezwał go na poważną rozmowę i stwierdził, że tak być nie może.

– Moi ludzie nie mają już siły wynajdować ci nowych zadań – utyskiwał. – Chcesz ich wykończyć?

Strawiński nie chciał wykończyć ludzi z produkcji. Po dłuższym namyśle postanowił wykonywać przydzielone mu zadania, po czym wszystko kasował i robił od nowa. W ten sposób w czasie ośmiogodzinnego dnia pracy robił to, co do niego należało, kilkanaście razy. Sielankę ponownie przerwał Marszałek.

– Co ty robisz? – warknął, stojąc za plecami Strawińskiego.

– Pracuję – odpowiedział Strawiński.

– To już dzisiaj robiłeś. Widziałem – prychnął oskarżycielsko.

Strawiński przypomniał sobie, że cztery godziny wcześniej Marszałek, udając się na naradę, na której miały zapaść ustalenia, czy to, co zrobili do tej pory, nie powinno zostać zastąpione czymś innym, przyglądał się jego komputerowi podejrzliwie.

– To prawda – przyznał Strawiński. – Robiłem to już siedem razy.

– Pozorujesz pracę. – Ton głosu Marszałka stał się surowy, a jego wargi wydymały się jak parówki. – Co masz na swoją obronę?

– Nic. – Strawiński nie chciał tłumaczyć, że nie chce wykańczać pracowników z działu produkcji. Marszałek mógłby to wykorzystać do tego, żeby ich wykończyć.

– Jeżeli nie przestaniesz się obijać, udzielimy ci nagany i stracisz prawo do premii. – Marszałek spojrzał na zegarek i wybiegł. Za dwie minuty zaczynała mu się narada, na której mieli podjąć nieodwracalną decyzję w sprawie tego, jak można odwracać nieodwracalne decyzje.

Strawiński zapadł w stupor. Siedział wpatrzony w ekran do końca dnia i wyglądał jak prawdziwy pracownik korporacji.

Następne dni nie przyniosły poprawy, więc Strawiński czuł się coraz bardziej zagubiony. Tak było aż do dnia, w którym poznał Kotojucha.

Zbliżało się południe i strumienie pracowników zaczęły przesączać się nieszczelnymi o tej porze drzwiami. Wszyscy kierowali się do firmowej kantyny. Co bardziej zorganizowani wysyłali emisariuszy z odpowiedzialnym zadaniem zajęcia kolejki. Na tym tle często dochodziło do rozruchów. Strawiński niejednokrotnie widział szanowanych pracowników firmy okładających się pięściami w walce o jak najszybsze otrzymanie kotleta z soczewicy, panierowanego w mące z tapioki i podanego na kiełkach fasoli mung. Zarząd firmy dbał o to, żeby pracownicy odżywiali się zdrowo, i jak ktoś tego nie rozumiał, był zwalniany.

Owego pamiętnego dnia Strawiński zszedł do kantyny. Nie lubił soczewicy, ale chciał popatrzyć na nową kelnerkę. Miała ujmująco kształtne uszy i Strawiński był gotów się w nich zatracić. Jakież było jego zdziwienie, kiedy odkrył, że jego ulubione miejsce w kącie jest zajęte. Przywłaszczył je sobie jakiś grubas, którego pośladki przelewały się poza siedzenie krzesła. Strawiński się zorientował, że ludzie zebrani w kantynie również obserwują intruza, którego zachowanie było intrygujące.

Grubas obierał czereśnie, co nie było łatwe, bo miał tłuste palce. Obok misy z owocami ustawił dwa spodeczki. Do jednego kładł pestki, a do drugiego coś, czego Strawiński nie rozpoznał z odległości kilku metrów. „To jakiś debil” – usłyszał szept z boku, więc postanowił wyjaśnić tajemnicze zachowanie grubasa.

– Cześć – powiedział Strawiński, podchodząc do stolika w kącie.

– Cześć – odpowiedział grubas. Strawiński zauważył, że jego spocona twarz zdradza skłonność do szerokiego uśmiechu.

Na drugim spodeczku leżało kilka wyjętych z czereśni robaków. Stworzonka przypominały rozedrgane ziarenka dmuchanego ryżu.

– Nie lubię czereśni z robakami – powiedział grubas, komentując spojrzenie Strawińskiego.

– Ja też nie – przyznał Strawiński. – Co z nimi zrobisz?

– Wyniosę na zewnątrz. Jest ciepło, powinny znaleźć dla siebie jakieś miejsce.

– Inny by je wyrzucił do zlewu – mruknął Strawiński.

– Nigdy nie zabijam zwierząt – stwierdził grubas, a w jego głosie czuło się dumę. – Chyba że chcą mi zrobić krzywdę. Albo ja chcę je zjeść.

– Jestem Strawiński. – Strawiński wyciągnął rękę do grubasa, który nagle zaczął łypać na boki dziwnie spłoszony. – Co się dzieje? – Strawińskiemu udzieliło się łypanie w popłochu.

– Nie lubię mówić, jak się nazywam.

– A jak się nazywasz?

– Kotojuch.

– No i co z tego?

– Ludzie się z tego śmieją.

– Mnie wcale nie śmieszy słowo Kotojuch.

– To powiedz je od końca. – Kotojuch pochylił głowę jak człowiek, który czeka na wyrok.

– Chujotok – przeliterował Strawiński i wybuchnął śmiechem, a cała kantyna przeniosła wzrok z Kotojucha na niego.

– No właśnie – jęknął Kotojuch.

– Od kiedy tu pracujesz? – Strawiński nie przestawał się śmiać.

– Czterdzieści dwa dni. Odkąd firma zakupiła nowy serwer. Właściwie to zakupiła go razem ze mną.

– Nigdy cię nie widziałem.

– Zwykle siedzę w serwerowni.

– Wiesz co, Chujotok? – powiedział Strawiński, gramoląc się z podłogi. – Idziemy poszukać nowego domku dla naszych małych, białych braci. – Wytarł rękawem załzawione oczy, a potem przeszli ramię w ramię przez całą kantynę, odprowadzani wzrokiem jedzących.

Od tamtego dnia życie Strawińskiego znacząco się poprawiło. Kotojuch był jego kumplem, a on był kumplem Kotojucha. Dzięki ich wzajemnej relacji Strawiński zaczął inaczej patrzyć na informatyków, którzy do tej pory jawili mu się jako członkowie dziwnej sekty czczącej cyfry. Kotojuch pracował w dziale IT i był odpowiedzialny za obsługę Nowego Bardzo Drogiego Serwera, Na Który Zarząd Wydał Bardzo Dużo Pieniędzy.

Rozmawiali o rzeczach, które spędzały im sen z powiek. Po tygodniu byli w stanie zwierzyć się sobie z najbardziej intymnych problemów. Strawiński przyznał się na przykład, że jak zakłada lnianą koszulę, to materiał obciera mu sutki, które sterczą, i on sam nie wie, czy go to boli, czy sprawia mu przyjemność. Z kolei pewnego dnia Kotojuch powiedział Strawińskiemu, że chciałby mieć dziecko.

– Chciałbym mieć dziecko – powiedział, zapatrzony w przestrzeń, a ponieważ rozmowa odbywała się w biurze, patrzył w ścianę.

– Kto by nie chciał? – rozrzewnił się Strawiński.

– Pastuszczyk – odpowiedział bez chwili namysłu Kotojuch i widząc pytające spojrzenie Strawińskiego, dodał: – Pracuje w dziale IT. Często mówi, że dziecko jest dla faceta tym, czym brak dziecka jest dla kobiety.

– Popatrz, jakie to wszystko skomplikowane – mruknął Strawiński.

– Tak – przyznał Kotojuch. – Jeden by czegoś chciał, a drugi by tego nie chciał.

Siedzieli tak dobre kilkanaście minut, zatopieni w myślach.

– To czemu ty nie masz dziecka? – Kotojuch przerwał milczenie.

– Matka mojego dziecka musi być niezwykła – stwierdził Strawiński – a ja do tej pory spotkałem same zwykłe kobiety.

– Moja żona jest niezwykła – rozmarzył się Kotojuch na samą myśl o swojej żonie.

– W takim razie musisz mieć z nią dziecko.

– W tym właśnie problem, że nie mamy kiedy się tym zająć. – Kotojuch zrobił żałosną minę, co w przypadku jego dobrotliwej twarzy dawało bardzo żałosny efekt. – Ostatnio pracuję po osiemnaście godzin na dobę razem z weekendami. Tak będzie, dopóki Nowy Bardzo Drogi Serwer, Na Który Zarząd Wydał Bardzo Dużo Pieniędzy, nie stanie się stabilny. A on jest bardzo niestabilny.

– Nie wiedziałem.

– Nie wolno mi o tym mówić.

– Dlaczego?

– Zarząd nie chce, żeby ludzie dowiedzieli się o tym, że sprzęt, który miał ustabilizować ich pracę, jest bardzo niestabilny.

– Nie wiedziałem, że pracujesz po osiemnaście godzin razem z weekendami – sprostował Strawiński.

– Nie wolno mi o tym mówić.

– Dlaczego?

– Zarząd mógłby uznać, że nie lubię pracować osiemnaście godzin na dobę razem z weekendami.

– Mógłbyś o tym mówić radośnie i z uśmiechem na twarzy. Masz ładny uśmiech.

– Uznaliby, że to sarkazm. Oni są sprytni. Wiedzą, że normalny człowiek nie może się cieszyć z tego powodu, że pracuje osiemnaście godzin na dobę razem z weekendami. A nienormalnych zwalniają.

Strawiński się zmartwił, ponieważ podzielał opinię przyjaciela.

– Słyszałem, że na biurku prezesa leży projekt umowy, według której pracownicy będą musieli płacić za to, że dostali szansę pracy w naszej firmie.

– To niedobrze – obruszył się Strawiński. – Nie mam za dużo pieniędzy.

– Po tym jak spółka ogłosiła zakup nowego serwera, nasze akcje wzrosły o siedem tysięcy procent. Praca w tej firmie to w tej chwili najbardziej prestiżowa robota w całym kraju.

– Może prezes nie podpisze tego projektu umowy.

– No może… W dodatku moja żona też pracuje w korporacji – wrócił do tematu Kotojuch, co oznaczało, że bardzo go nurtował.

– Też po osiemnaście godzin? – Wzdrygnął się Strawiński.

– Po szesnaście. Po powrocie do domu jesteśmy tak wykończeni, że chyba trzeba będzie zatrudnić pielęgniarkę, żeby nas rozbierała do snu.

Długo rozważali niewesołą sytuację państwa Kotojuchów, wreszcie Strawiński klepnął się ręką w kolano i stwierdził, że ma pomysł.

– Gdy twoja żona będzie miała płodne dni, to musi pójść na zwolnienie.

– Płodne dni nie są chorobą.

– Chujotok, jaki ty naiwny jesteś – zniecierpliwił się Strawiński.

– To samo powiedział mój ojciec. – Kotojuch jakby się ożywił.

– Poproszę doktora Babieno i da jej zwolnienie. To jest bardzo światły człowiek.

– A ja?

– Ty nie. Ty jesteś tylko bardzo dobry – ocenił Strawiński.

– Pytałem, co ja mam zrobić w płodne dni.

– Mam nadzieję, że wszystkie twoje dni są płodne. Bo jeśli nie, to mamy problem, ale może doktor Babieno…

– W jej płodne dni – przerwał Kotojuch. Strawiński zauważył, że jego nalana twarz pociemniała.

– Będziesz musiał pójść z nią do łóżka – poradził Strawiński.

– Kiedy? Przecież będę w pracy, a po osiemnastu godzinach…

– Doktor Babieno też ci da zwolnienie. – Tym razem przerwał Strawiński. – Jeśli go poproszę, to może dać zwolnienie wszystkim ludziom. To jest mój prawdziwy przyjaciel.

– Kiedy pójdę na zwolnienie, to mnie wyrzucą i zastąpią kimś innym.

– To w ogóle nie możesz chorować? – zdenerwował się Strawiński, czując, że jego misterny plan chwieje się w posadach.

– Mogę chorować. Tylko że potem mnie wyrzucą i zastąpią kimś, kto nie choruje.

– Kto ci tak powiedział?

– Oni. Nie lubią tu chorowitych.

– To gorzej. – Strawiński pocierał policzek, aż go zaczął boleć.

– Nic z tego nie będzie – jęknął Kotojuch, który wyraźnie nie mógł pogodzić się z faktem, że pogodził się z tym, że nie będzie miał potomka. – Mogę oczywiście rzucić robotę i narobić dzieci, ale kto je wtedy wyżywi?

– Mam pomysł – powiedział Strawiński, a jego twarz nabrała szelmowskiego wyrazu, którym zawstydzał mężczyzn i zniewalał kobiety.

Tydzień później Kotojuch przysłał mu porannego SMS-a z napisem: „Zygota”. Był to ich kryptonim i Strawiński natychmiast uruchomił procedury. Zjawił się w biurze przed czasem. Wykonał zadanie przydzielone przez produkcję, poczekał, aż Marszałek wypije kawę i uda się na naradę, po czym skierował swoje kroki do serwerowni. Wpisał tajny kod udostępniony mu przez Kotojucha i zagłębił się w krainę kabli i diod. Wewnątrz pachniało ozonem, a zwoje przewodów wychodziły z monstrualnych urządzeń i zaplatały się niczym warkocze cyfrowej Świtezianki.

Strawiński patrzył na to wszystko i bał się usiąść na antystatycznym krześle, więc stał. Nie był pewien, czy stoi wystarczająco antystatycznie, więc się nie ruszał. Po godzinie wsłuchiwania się w tajemnicze bzyczenie odważył się głębiej zaczerpnąć powietrza. Po dwóch godzinach znudził się skupieniem, więc położył się na podłodze i zasnął, trzymając nogi na wielkim radiatorze odprowadzającym ciepło.

Śnił mu się Kotojuch figlujący ze swoją żoną, której Strawiński nigdy nie widział, dlatego miała twarz i uszy kelnerki wydającej posiłki w kantynie.

Przebudzenie nie było przyjemne. Trzask zasuw drzwi serwerowni przywodził na myśl zamykanie bramy więziennej.

Strawiński zerwał się na równe nogi i przybrał pozycję, jaką według niego przybrałby Kotojuch. Żałował tylko, że waży pięćdziesiąt trzy kilogramy mniej od przyjaciela. Nie miał pojęcia, kto ma na tyle tupetu, żeby wchodzić do serwerowni, do której – jak twierdził Kotojuch – dostęp miał tylko on oraz członkowie zarządu.

Okazało się, że byli to członkowie zarządu, których przyprowadził sam prezes Wiktor Jędrzej Maksymiuk. Zapachniało drogimi perfumami, porcelanowe zęby rzucały bliki po ścianach pomieszczenia, które wypełniło się twarzami pomarańczowymi od sztucznego słońca solarium.

Strawiński patrzył na to wszystko jak urzeczony. Często widywał Maksymiuka na żywo, ale głównych akcjonariuszy korporacji znał tylko ze zdjęć. Ściany w całej firmie upstrzone były ich podobiznami w różnych sytuacjach. Można było zobaczyć, jak jeden odbierał nagrodę od prezydenta, inny przecinał wstęgę przed nowo powstałym gmachem domu starców, a jeden, ten, który chciał być blisko zwykłych pracowników, sfotografował się w czasie golenia pach. Na żywo wyglądali jeszcze wspanialej i jeszcze dostojniej, a Strawiński poczuł się, jakby odwiedzili go współcześni rycerze okrągłego stołu.

– A oto duma naszej firmy – zagaił Maksymiuk, wskazując serwer gestem prowadzącego telewizyjny teleturniej. – Serwer IQSGTEABS 46414916499830137 S – wyrecytował z pamięci, czym zaimponował Strawińskiemu, który przepadał za dziwakami. Prezes miał dwadzieścia sześć lat i jego pamięć funkcjonowała jak dobrze naoliwiona maszyna. Jego matka zawsze twierdziła, że jej Wiktuał (tak nazywała swojego małego Wiktorka) ma doskonałą pamięć. Był to jeden z jej sztandarowych argumentów w czasie rozmowy, w której załatwiła Maksymiukowi posadę prezesa. Doskonała pamięć i brak niektórych odruchów fizjologicznych oczarowały członków zarządu do tego stopnia, że przestali się wahać.

– Wspaniały serwer – stwierdził jeden z członków zarządu.

Strawiński nie znał ich nazwisk, ale poza tym wiedział o nich wszystko. Człowiek, który zachwycił się serwerem jako pierwszy, szczycił się tym, że nosi garnitury produkowane wyłącznie z odpadów. Robił to z powodu dbałości o środowisko naturalne. Jak głosiła plotka, którą sam rozpuszczał, koszt jednego garnituru wynosił dwa i pół miliona dolarów.

– Prawda, że wspaniały? – podchwycił prezes Maksymiuk.

– Prawda – przyznał inny członek zarządu, który niedawno przeszedł na buddyzm i postulował, żeby zatrudniać tylko buddystów. Docelowo planował nawrócić wszystkich niewiernych pod groźbą zwolnienia ich w trybie natychmiastowym.

– Ten serwer kosztował naszą firmę bardzo dużo pieniędzy – powiedział członek zarządu znany z fotografii, na której głaska po głowie kurczaka, któremu uratował życie, wykupując go z niewoli u hodowcy brojlerów.

– Tak – przyznał Maksymiuk. – Ten serwer kosztował naszą firmę całą masę pieniędzy.

– Mam nadzieję, że nasza chluba ma profesjonalną opiekę. – Główni akcjonariusze spojrzeli na prezesa, a w ich spojrzeniach kiełkowały zalążki oskarżenia.

– Oczywiście, że nasz serwer ma profesjonalną opiekę – uśmiechnął się Maksymiuk. – Ten oto człowiek to najwybitniejszy fachowiec w branży. – Po raz kolejny wykonał gest gospodarza teleturnieju pokazującego uczestnikom główną nagrodę.

Dopiero teraz zauważyli Strawińskiego, który cały czas stał tuż przed nimi. Patrzyli na niego z niepewnością ludzi obserwujących gada w terrarium. Niby jest za szybą, ale tak naprawdę nie wiadomo, co z tym zrobi, bo jest gadem. Strawiński nie zrobił nic. Maksymiuk zmarszczył czoło, posłał członkom zarządu czarujący uśmiech i chwycił Strawińskiego za łokieć.

– Oglądajcie, panowie, oglądajcie, panowie – powiedział dwa razy i odciągnął Strawińskiego na bok.

– Co ty tu robisz? – syknął.

– Pracuję – syknął Strawiński.

– Myślałem, że pracujesz w innym dziale.

– W jakim?

– Nie wiem.

– W takim razie tam nie pracuję.

Prezes mierzył Strawińskiego nieufnym wzrokiem.

– Co to jest? – spytał jeden ze starszych członków zarządu, który kilka miesięcy wcześniej obchodził swoje trzydzieste urodziny, co uwieczniono na taśmie filmowej i wyświetlano pracownikom w salach kinowych jako przykład urodzin skromnego człowieka sukcesu.

– To jest przycisk – odpowiedział Strawiński.

– Do czego służy? – indagował tamten.

– Do przyciskania – odpowiadał cierpliwie Strawiński.

– Ale on tu z boku ma taki cypelek.

– To prawda.

– Co się stanie, jak go przycisnę?

– Zgaśnie światło.

– Naprawdę?

– Tak.

– A co symbolizują te czerwone światełka? – Do rozmowy włączył się członek zarządu, który był stałym bywalcem programów telewizji śniadaniowej, w których opowiadał, że zamierza zmienić płeć i jest z tego dumny tak bardzo, że chciałby ją zmieniać jak najczęściej.

– Te światełka symbolizują poziom inteligencji serwera – odpowiedział Strawiński, który w tej dziwnej sytuacji zaczynał czuć się jak ryba w wodzie. Członkowie zarządu też poczuli, że zabawa się rozkręca, i bez skrępowania pytali o różne kawałki metalu, z którego zbudowany był serwer.

Strawiński nie dał się zaskoczyć. Zmyślał na poczekaniu i z finezją.

– Gdzie jest główny włącznik zasilania? – padło pytanie.

– Tutaj. – Strawiński wskazał największy przycisk, który wydał mu się godny miana głównego wyłącznika zasilania.

– Mogę go nacisnąć?

– Oczywiście. Jest pan z zarządu i może pan naciskać, co się panu podoba – przypomniał mu Strawiński.

Zanim do tego doszło, za ich plecami rozległ się ryk przerażenia:

– Nie!

Do serwerowni wpadł Kotojuch. Twarz pobrzmiewała mu jeszcze echem niedawnych przeżyć erotycznych i Strawiński ucieszył się mimo wszystko.

– Kto to jest? – odezwało się równocześnie kilku członków zarządu, a Maksymiuk zwrócił się do Strawińskiego, jakby musiał przetłumaczyć ich pytanie:

– Kto to jest?

– Chujotok – odpowiedział odruchowo Strawiński, czym zniesmaczył wszystkich poza Kotojuchem.

– Co to ma znaczyć? – Maksymiuk poczuł się odpowiedzialny za przeprowadzenie śledztwa.

– To jest mój pomocnik – skłamał Kotojuch i było widać, że robi to pierwszy raz w życiu.

– Nie obchodzi mnie, co tu robi ten osobnik! – grzmiał jeden z głównych akcjonariuszy. – Jego słownictwo jest niedopuszczalne. To jest poważna firma, a nie knajpa!

– Wolimy określenie restauracja niezbyt wyszukanego autoramentu – przerwał mu kolega, poufale kładąc rękę na przedramieniu.

– To prawda. To jest poważna firma, a nie restauracja niezbyt wyszukanego autoramentu! – sprostował członek.

– Gdzie jest prezes? – Inny akcjonariusz postanowił być stanowczy i rzeczowy.

– Tutaj – wtrącił nieśmiało Maksymiuk. Strawiński jeszcze nigdy nie widział go ze spuszczonym wzrokiem. Wyglądał jak chłopiec, którym był, a Strawiński musiał przyznać, że Maksymiuk ma ładne rzęsy.

– Niech pan się zajmie tą sprawą. Nie tak budowaliśmy podwaliny tej firmy.

– Oczywiście, jeszcze dzisiaj cała sprawa zostanie wyjaśniona.

– I poprosimy pisemne sprawozdanie.

– Tak jest.

Strawiński obserwował dyskusję, ale szybko się znudził, ponieważ była nudna. Potem członkowie zarządu jeden po drugim opuszczali serwerownię. Wiktor Jędrzej Maksymiuk szedł za nimi i giął się w ukłonach, sypiąc zapewnieniami, że sytuacja zostanie opanowana, a winni poniosą konsekwencje.

Strawiński został sam na sam z Kotojuchem.

– Jak poszło? – spytał.

– Świetnie – rozmarzył się przyjaciel. – W każdym razie zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.

– Musisz mi o tym dokładnie opowiedzieć.

– Dobrze.

Nie dane im było jednak rozmawiać o szczegółach akcji „Zygota”, ponieważ prezes wezwał Strawińskiego na dywanik.

Spotkanie odbyło się w pokoju zwierzeń, z zachowaniem zasad korporacyjnej etykiety. Była sekretarka, która sporządzała protokół z rozmowy. Był prezes Maksymiuk, który pełnił rolę oskarżyciela i sędziego. Był też Strawiński.

– Powinienem cię wyrzucić bez dyskusji – zaczął bez ogródek Maksymiuk.

– Obawiam się, że panu nie wolno. – Strawiński usiadł na niewygodnym krześle i zapatrzył się w aerodynamiczne oparcie fotela Maksymiuka.

– Taki jesteś pewny? – Prezes zmrużył oczy.

– Tak. Mógłbym pana oskarżyć o mobbing i miałby pan nieprzyjemności.

– Czym są największe nieprzyjemności w porównaniu z rozkoszą pozbycia się ciebie?

– Nie wiem – przyznał szczerze Strawiński.

– Co robiłeś w serwerowni?

– Pracowałem.

– Sprawdziłem to. – Maksymiuk podniósł palec w geście triumfu. – Nie pracujesz w dziale IT. A nawet jakbyś pracował, to nikt nie dopuściłby cię do nowego serwera.

– Wydaje mi się to bardzo niesprawiedliwe – poskarżył się Strawiński.

– Jesteś nieodpowiedzialny! – Maksymiukowi nieoczekiwanie puściły nerwy.

Strawiński miał już ciętą ripostę, której nie udało mu się powstrzymać.

– Właśnie, że jestem odpowiedzialny.

– Asiu, daj mi coś na uspokojenie, bo mi wszystko wybuchnie – zwrócił się prezes do sekretarki z wypiekami notującej rozmowę.

– Nazywam się Andżelika – sprostowała.

– Jakie to ma znaczenie?

– To zależy dla kogo – wtrącił się Strawiński, a Maksymiuk zerwał się ze swojego wygodnego krzesła tak gwałtownie, że się przewróciło, uderzając aerodynamicznym oparciem o podłogę.

– Nie tylko cię wywalę. – Maksymiuk sapał mu w twarz z bliskiej odległości. – Sprawię, że nie przyjmą cię do żadnej pracy. Nigdy. Niech pani tego nie protokołuje.

– Tylko dlatego, że mówię na Kotojucha Chujotok? – zdumiał się Strawiński, a Maksymiuk wybuchnął diabolicznym śmiechem.

– Myślisz, że mnie obchodzi, jak wy się tam nazywacie?

– Myślę, że nie. – Strawiński mrugnął porozumiewawczo do Andżeliki, która uśmiechnęła się lekko.

– Ta banda przemądrzałych bubków z zarządu może sobie robić, co chce…

– Andżelika, zapisz, że zgadzam się z prezesem – wtrącił Strawiński z niewinną miną.

Dziewczyna zaczęła notować, a Maksymiuk wyrwał jej laptopa i roztrzaskał o podłogę.

– Będziesz zapisywać tylko to, co ja chcę. Bo to ja prowadzę tę firmę. To ja siedzę tu całymi godzinami. Jestem jak oficer frontowy, a żaden oficer frontowy nie będzie się wysługiwał sztabowej hołocie.

– Wydaje mi się, że ci ze sztabu są zwykle ważniejsi od tych z okopów – wtrącił Strawiński. Kiedyś sporo czytał na temat historii wojen.

– Nie interesuje mnie, co ci się wydaje – cedził Maksymiuk. – Oszukałeś mnie, a ja ci tego nie daruję.

– Coś w tym jest – przyznał Strawiński, zmieniając strategię.

– Przyznał się! – wrzasnął Maksymiuk – Trzeba to zaprotokołować.

Sekretarka zaczęła zbierać kawałki laptopa z podłogi.

– Prawda jest czymś, co mnie ukształtowało – perorował Maksymiuk. – Można powiedzieć, że prawda jest moją religią, a ja jestem jej mesjaszem.

– Chciałem pomóc przyjacielowi – szepnął Strawiński.

– Ty chciałeś pomóc przyjacielowi – powtórzył Maksymiuk.

– Ja chciałem pomóc przyjacielowi – powiedział ponownie Strawiński.

– On chciał pomóc przyjacielowi – poskarżył się sekretarce Maksymiuk.

– Strawiński chciał pomóc Chujotokowi, to jest Kotojuchowi – zwrócił się Strawiński do sekretarki, która chciała wszystko zanotować, ale klawisze sypały się z jej komputera jak klocki z nieszczelnego pudełka.

– W czym mu chciałeś pomóc? – indagował prezes.

Strawiński zastanowił się nad odpowiedzią, ponieważ wydała mu się niezręczna.

– W rozmnożeniu się – powiedział wreszcie.

– I dlatego wszedłeś do serwerowni, do której nie masz wstępu? – Maksymiuk wybałuszył na niego oczy. – Twoja bezczelność nie zna granic.

– Gdybym tam nie wszedł, serwerownia byłaby pusta i zarząd by się na pana zdenerwował.

– Nie byłaby pusta, ponieważ byłby tam ten, ten… Kotochuj, czy jak mu tam.

– Gdyby tam był, to by się nie rozmnażał – cierpliwie tłumaczył Strawiński. – W każdym razie nie ze swoją żoną.

– Mam pisać o tym rozmnażaniu? – spytała Andżelika, wyciągając z torebki notes i długopis.

– Tak, tak – powiedział Maksymiuk. – Nie, nie – sprostował i zaczął drapać się po głowie.

Milczenie trwało długo i było uciążliwe.

– Przyszła mi do głowy pewna historia – zagaił Strawiński.

– Twoja historia jest głupia i nikogo nie obchodzi – fuknął Maksymiuk.

– Może warto jej posłuchać, a potem mnie pan wyrzuci – kusił Strawiński.

– W sumie co ja mam do stracenia…

– Nic.

– W takim razie mów.

Marta, czyli duże poczucie honoru

Rok zero – narodziny Marty

Głębokie dźwięki bitego spiżu darły upalne powietrze, gęste od wyssanej z ziemi wilgoci. Od wieków dzwony tym samym tonem zwiastują zarówno trwogę, jak i radość. Chrzest małego dziecka to wydarzenie radosne, i nawet jeżeli tamtego pogodnego popołudnia ktoś odczuwał niepokój, nie okazywał tego.

Ceremonia w kościele dobiegła końca. Przed kompleksem rekreacyjnym o nazwie Śpiąca Królewna panowała atmosfera wyczekiwania.

Wnętrze czarnej limuzyny tonęło w dostojnym półmroku. Krzysztof Bognar obejmował ramieniem swoją młodą żonę. Adrianna nie posiadała się ze szczęścia, nosząc nazwisko, o którym marzyła każda panna. Cichutkie kwilenie niemowlęcia sprawiło, że państwo Bognarowie odwrócili głowy jak na komendę. Bognarowi już od dawna nikt nie wydawał rozkazów.

Dwa rzędy z tyłu, przy pancernej szybie, siedziała niania Milena. Starsza kobieta o oczach zmęczonych zrozumieniem trzymała w ramionach Martusię – trzymiesięczny owoc trzyletniej znajomości najbogatszej pary w kraju.

– Cichutko, kochana… Już dojeżdżamy… – Głos niani uspokoił dziecko. – Obudziła się – powiedziała rzeczowo do rodziców, bez śladu czułości.

Milena miała sześćdziesiąt lat i bardzo kochała dzieci.

– Może jest głodna? – zatroszczyła się Adrianna. Do niedawna martwiła się tylko o siebie, co w jej przypadku sprowadzało się do dbania o wygląd.

– Jeszcze nie czas. – Niania Milena nie nosiła zegarka, ale zawsze wiedziała, kiedy jest pora karmienia.

– Szkoda… – mruknął Krzysztof, ukradkiem miętosząc nabrzmiałą pierś żony.

– Daj spokój… – Adrianna odegrała rolę wstydliwej kobiety, wysuwając pierś z zachłannej dłoni męża. Lubiła być pożądana, ale często zadawała sobie też pytanie, czy Krzysztof widzi w niej coś więcej niż ciało? W przeszłości wielu chłopców traktowało ją jak trójwymiarową rozkładówkę pisma dla dorosłych. Żaden z nich nie został jej mężem. Z podejrzeniami, że jest dla Krzysztofa kawałkiem mięsa, radziła sobie nieźle. Gdyby się okazało, że naprawdę tak jest, pogodziłaby się z tym. Pod warunkiem że nie przestałaby nim być.

Bognar niechętnie cofnął dłoń z piersi żony. Nie przywykł do tego, żeby mu odmawiano. W żadnej sprawie. Był przystojnym mężczyzną, który kiedyś był przystojnym chłopcem. Inicjację seksualną odbył w wieku lat trzynastu, a dziewczyną, która wprowadziła go w ten irracjonalny świat, była jego starsza o trzy lata kuzynka. Stało się to na urodzinach matki Krzysztofa. W szafie. W porównaniu z tamtym wyczynem seks w limuzynie wiozącej ich na przyjęcie z okazji chrzcin wydawał się czymś niezwykle zwykłym.

Rodzice przyglądali się córce, która przestała kwilić i tylko wierciła się w objęciach niani. Ona była wzruszona. On do złudzenia przypominał wzruszonego. Uwielbiał córeczkę, ale przez czterdzieści lat swojego życia nauczył się niszczyć w sobie każdy objaw wzruszenia. Przez dziewięć miesięcy ciąży Bognar się obawiał, że nie będzie umiał pokochać dziecka. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczył czerwone, pomarszczone stworzenie. Tak bardzo podobne do innych noworodków i jednocześnie tak bardzo niepowtarzalne. Chciał, żeby nazywała się Marta. Chciał, żeby wyrosła na piękną i mądrą kobietę, która przejdzie przez życie szczęśliwa. On jej to zapewni. Coraz częściej przestawał dostrzegać w życiu sens, ale po urodzeniu Marty pojawiło się światło w tunelu. Sporo światła.

Parking przed kompleksem rekreacyjnym, wybudowanym pięć lat wcześniej przez korporację należącą do Bognara, zapełniał się drogimi limuzynami. Na przyjęcie z okazji chrzcin Marty Bognar nie zaproszono zwykłych zjadaczy chleba. Między samochodami krzątali się parkingowi odziani w fioletowe uniformy. Gdyby ktoś obserwował parking z góry, odniósłby wrażenie, że ogląda ruchliwą armię jagód.

Parking był dokładnie obserwowany, tyle że ludzie, którzy się tym zajmowali, nie zaprzątali sobie głowy takimi refleksjami. Tłum gości niczym olbrzymi lejek zwężał się w kierunku wejścia do hotelu.

Dwóch parkingowych otworzyło drzwi po obu stronach limuzyny, wypuszczając na świeże powietrze najważniejsze osobistości wieczoru. Państwo Bognarowie, trzymając się za ręce, zwrócili oblicza w stronę fotoreporterów. Nastąpiła seria zdjęć bez dziecka. Adrianna była wysoką kobietą, co dodatkowo podkreśliła szpilkami pasującymi odcieniem do torebki i współgrającymi z szafirową suknią. Całość harmonizowała z kolorem sennie przymkniętych oczu, które sprawiały, że mężczyźni tracili dla niej głowy. Misternie ułożone brązowe loki okalały twarz o lekko wystających kościach policzkowych. Przywykła do obiektywów. W czasie zdjęć przybierała wystudiowaną minę i na fotografiach zawsze wyglądała tak samo. Jej mąż był swobodny. Przewyższał Adriannę, mimo że miała wysokie obcasy, i rozdawał porcelanowe uśmiechy. Szerokie, czasem delikatne. Kilka razy na jego opalonej twarzy o szczerym spojrzeniu piwnych oczu pojawił się nawet wyraz zadumy.

Prawdziwa feeria fleszy nastąpiła w momencie, kiedy do małżonków dołączyła niania Milena, wręczając matce zawiniątko z córką.

Podczas gdy Adrianna wdzięczyła się do obiektywów, Bognar wyłowił spośród otaczającego go tłumu spojrzenie szefa ochrony odpowiedzialnego za porządek na terenie Śpiącej Królewny.

Rokosz lekko skinął głową. Najbardziej lubił Bognara za to, że nie trzeba mu było nic mówić. Pytanie: „Czy ja na jego miejscu umiałbym się tak zachowywać?” dręczyło jak poranny kac. Rokosz wiedział, że jeżeli nie będzie potrafił być jak Bognar, to nigdy nie będzie na jego miejscu. A bardzo chciał być na jego miejscu. Kochał szefa i nienawidził, a w drinku mieszanki podziwu i buntu pływał coraz większy robak frustracji.

Powolne przymknięcie powiek Bognara, tylko trochę różniące się od naturalnego, uruchomiło działanie ochrony.

– Dziękujemy państwu! Dziękujemy bardzo! Koniec sesji. – Szef ochrony Rokosz zakończył fotograficzną część przedstawienia. Tego wieczoru władza na terenie Śpiącej Królewny należała do niego i rozkoszował się nią. Dowodzenie przekazał mu inny szef ochrony – Kajda. Człowiek odpowiedzialny za bezpieczeństwo rodziny Bognarów w kościele i drodze dojazdowej.

Kiedyś Kajda i Rokosz byli przyjaciółmi.

Fotoreporterzy rozpierzchli na boki, tworząc szpaler dla rodziny zmierzającej w kierunku przeszklonego wejścia do hotelu. Matka oddała swoje dziecko niani i ponownie stała się wyłącznie żoną. Szła ze wzrokiem wbitym w jeden punkt. Wybrała sobie kropkę nad „i” w wielkim napisie z nazwą hotelu umieszczonym nad drzwiami. Spojrzenia mężczyzn ślizgające się po jej ciele przyjemnie łaskotały. Odkąd była własnością Bognara, czuła się jak dzieło sztuki w muzeum, przed którym kłębiła się bezradnie zachwycona gawiedź.

Bognar nie poruszał głową, ale omiatał wzrokiem całą drogę, jaką mieli do pokonania. Wiedział, że nad ich bezpieczeństwem czuwają w tej chwili ludzie, których sam dobierał. Wiedział też, że nigdy nie można być niczego pewnym…

Gwar w holu ucichł wraz z pojawieniem się gospodarzy wieczoru. Główna bohaterka trzymała rączkę w buzi, nie mając pojęcia, że ściągnęła tu dwieście pięćdziesiąt osób. Najbiedniejszy z gości mógł się poszczycić siedmiocyfrowym kontem, a najmniej ważny piastował urząd burmistrza. Dziecko, nieświadome tego, co się dzieje, ani tego, co się za chwilę wydarzy, zasypiało w suchych ramionach niani. Milena przeszła po sali tak, żeby każdy mógł spojrzeć na różową buzię, pozbawioną jeszcze rysów i charakteru, po czym dała znak Adriannie. Na czas karmienia obie udały się do przygotowanego pokoju na piętrze. Bognar odprowadził je wzrokiem, gawędząc ze swoim starym znajomym – prokuratorem generalnym Miszczukiem. Znajomi Bognara dzielili się na starych i nowych. Dobrzy byli ci, którzy się z nim zgadzali. Resztę musiał przekonać. Umiał to robić.

– Urocze dzieciątko – powiedział Miszczuk.

Kiedy się poznali wiele lat temu, Miszczuk był drobnym mężczyzną o rudych włosach, z których teraz pozostał już tylko wianuszek z tyłu czaszki. Od tamtego czasu Miszczuk wyhodował sobie okrągły brzuszek, niepasujący do wątłych ramion. Przypominał kroplę albo gruszkę.

– Tak – Krzysztof przyznał rację byłemu prokuratorowi okręgowemu – Marta jest radością mojego życia.

W czasie kiedy Bognar prowadził swobodną rozmowę z Miszczukiem, kilkaset metrów od kompleksu rekreacyjnego zatrzymał się samochód. Był stary, zdezelowany i jeżeli ktoś zapytałby, dlaczego zatrzymał się akurat teraz i tutaj, kierowca sprzedałby mu bajkę, że silnik odmówił posłuszeństwa.

Samochód był sprawny, a kierowca nie musiał kłamać, bo nikt go nie zauważył. Ze schowka po prawej stronie wyciągnął plik papierów. Dziwny osobnik, którego twarz połknął cień, czytał dokumenty na głos, mimo że w samochodzie był sam. Zupełnie tak, jakby tylko słowa wypowiadane głośno miały jakąś wartość. Wiedział, że to bzdura, ale cieszył się dźwiękiem własnego głosu. Tam, skąd wrócił, nieczęsto używał głosu i prawie nigdy nie mówił tego, co chciał. Teraz najwięcej uwagi poświęcił notatce zakreślonej na czerwono: „Prawą ręką ochrony Bognara jest Jakub Rokosz. Ciekawostka: Nienawidzi Marka Kajdy. Obaj walczą o wpływy przy żłobie. W półświatku mówi się, że konflikt jest kwestią czasu…”. Kierowca zamknął teczkę i wysiadł z samochodu. „Kwestia czasu” – pomyślał. Cóż za nieprecyzyjne określenie miary. Wolnym krokiem ruszył w stronę Śpiącej Królewny.

Szef ochrony Kajda zakończył już swoją część zadania. Kiedy opiekował się imprezą, czyli w kościele i podczas dojazdu do ośrodka, nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Mimo to uwaga napięta przez kilka godzin i koordynowanie ludzi zmęczyły go. Chciał się napić, ale postanowił wrócić do miasta. Nie będzie oglądał gęby Rokosza, który przy każdej okazji da mu do zrozumienia, że teraz on tu rządzi. Ostatni raz spojrzał w okna Śpiącej Królewny z daleka przypominającej wielki żyrandol, który urwał się z nieba. Przeszedł przez labirynt samochodów rozrzuconych po parkingu. Przekręcił kluczyk w stacyjce swojego mercedesa. Pięciolitrowy silnik zawarczał, a szef ochrony poczuł zimny przedmiot uciskający go w kark. W czasie swojej długiej – mimo młodego wieku – kariery Kajda przeżył parę razy podobną przygodę, co świadczyło o tym, że miał sporo szczęścia. Kilku kolesiom sam wbił lufę pistoletu w kark, a czterokrotnie nie poprzestał na tym i nacisnął spust. Bez względu na finał przyciskania lufy do karku reakcja człowieka, który orientował się, że ma lufę z tyłu głowy, była zawsze taka sama. Bezruch. Z ustaniem oddychania włącznie. Nieznośne oczekiwanie…

– Wyjedź z parkingu poza zasięg obserwacyjny. – Głos dobiegający z tyłu był zimniejszy i bardziej stalowy od pistoletu. Kajda odzyskał zdolność ruchową. Mercedes w żółwim tempie przetoczył się po parkingu przystosowanym do lądowania helikopterów, po czym wyjechał na drogę prowadzącą do miasta. Kajda nie zdążył dojść do trzeciego biegu, kiedy zjechał na pobocze. Gęsta w tym miejscu kępa brzóz osłaniała od świata. Między koronami drzew widać było w oddali szczyty wieżowców zaglądających pod chmury. Kajda wyłączył silnik. W polu jego widzenia pojawiła się druga dłoń napastnika. Znał ten gest. Po chwili (ale krótkiej) dwoma palcami wysunął z kabury swój pistolet, uważając, żeby jego ruchy nie wydały się podejrzane. Ciche plaśnięcie metalu o skórę zakończyło bezwarunkową kapitulację.

– Wyjdź.

Kajda wiedział, że krótkie komendy powiedziane spokojnym głosem są najgorsze, a ludzie, którzy je wydają, są bardzo niebezpieczni. Usłyszał szczęk drzwi otwieranych z tyłu.

Chłodny powiew zapowiadający wieczór studził twarz Kajdy. Teraz mógł zobaczyć swojego prześladowcę.

Był niepozorny, co najwyżej średniego wzrostu i szczupłej budowy ciała. Pistolet, który trzymał w prawej ręce, był równie niepozorny – w przeciwieństwie do armaty odebranej Kajdzie. Przybysz miał na sobie starą kurtkę, która kiedyś była czarna i miała udawać skórę. Teraz wyglądała jak sparciała szmata, którą była.

Patrząc na napastnika, nie było wdać racjonalnego powodu, żeby czuć lęk. A Kajda się bał. Wyczuwał aurę nieuchronności. Podobną do tych, która otacza kondukty żałobne.

Poza kurtką w oczy kłuła twarz prześladowcy, a raczej połowa twarzy. Pomarszczona, kolorem i fakturą przypominająca mielone mięso. Kajda rozpoznał bliznę oparzeniową, która zaczynała się koło lewego oka i spływała policzkiem aż do szyi, zaczepiając o kącik ust.

– Czego chcesz? – Ochroniarzowi zależało na tym, żeby jego głos był spokojny.

– Ilu masz ludzi? – Napastnik mówił cicho, jakby myślał o czymś innym.

Kajda milczał.

– Trzy sekundy. – Puls nie podskoczył mu ani trochę.

– Dwunastu – odpowiedział zgodnie z prawdą Kajda i jakby chcąc się usprawiedliwić, dodał bardziej zdecydowanie: – Czego chcesz?

– Wieczorem w sali bankietowej zacznie się rzeźnia.

– Co ty pieprzysz!? – Kajda był tak zaskoczony, że zapomniał o strachu.

– Jest ktoś, komu zależy na zabiciu twojego szefa? – Nieznajomy nie bawił się w określenia eufemistyczne typu „wyeliminowanie” ani slangowe w stylu „sprzątnie”.

– Na pewno – wzruszył ramionami zaskoczony ochroniarz. Prześladowca musiał wiedzieć, że Bognarowie tego świata zawsze mają śmiertelnych wrogów.

– Uruchom swoich ludzi – padło polecenie.

– Nie muszę. Na miejscu jest dwudziestu ochroniarzy. – Mówiąc to, Kajda się zastanowił, czy Rokosz sobie poradzi i co to będzie oznaczało dla niego samego.

– No to mają nad tobą przewagę. Dasz radę? – Nieznajomy prowadził rozmowę, jakby go nudziła.

– Człowieku… O czym ty mówisz? – wykrztusił wreszcie jeden z szefów ochrony.

– O zamachu na Krzysztofa Bognara. – Poparzony facet pozwolił sobie zerknąć w kierunku, skąd przyjechali. Kajdzie nawet przez myśl nie przeszło, żeby wykorzystać sytuację i próbować odebrać mu broń.

– Kim jesteś? – wyszeptał, chociaż wcale nie chciał szeptać.

– Przyjacielem. – Prześladowca spojrzał mu prosto w oczy.

– To po co ta spluwa?

– Muszę się upewnić. – Odpowiedzi, których udzielał facet z pistoletem, były cierpliwe, ale Kajda nie miał złudzeń: jego czas się kończył.

– O czym? – zaryzykował.

– Czy nie zdradziłeś.

Patrzyli na siebie, jakby wzrok mógł odkryć prawdę.

– Uruchom swoich ludzi. – Nieznajomy zaczął się powtarzać, a tego nikt nie lubi robić.

– A jak powiem nie? – Kajda nie był tchórzem.

– Zabiję cię. A potem spróbuję powstrzymać ich sam. – Na niepokiereszowanej części twarzy małego człowieka z małym pistoletem nie pojawiła się zawziętość. Nie pojawiło się nic.

– Chcesz powiedzieć, że Rokosz zdradził…? Nieznajomy milczał.

Świadomość, że ten skurwysyn Rokosz jest zdrajcą, w równym stopniu zaskoczyła, co ucieszyła Kajdę. Poza tym było to prawdopodobne. Jemu samemu wiele razy przychodziła do głowy myśl, że przecież kiedyś trzeba będzie zadbać o siebie.

– Czas… – wysyczał nieznajomy.

– Dlaczego mam ci wierzyć? – Wiedział, że może zadać to pytanie. Wiedział, że ma do niego nie tylko prawo, lecz także obowiązek.

– Jestem Skaj.

Myśli przelatywały przez głowę Kajdy.

Czy znał Skaja? Nie, nikt go nie znał. Ci, którzy go znali, umarli w różnych okolicznościach. Czy słyszał o Skaju? Tak, wszyscy o nim słyszeli. Przed laty był najbliższym przyjacielem Bognara. Podobno byli jak bracia.

– To niemożliwe. Skaj siedzi.

– Jak pierwszy raz wszedłem do celi, jeden facet powiedział: „To niemożliwe, Skaj się spalił”. – Skaj postukał lufą rewolweru w tarczę zegarka z pożółkłym blatem, po czym zwinnym ruchem podrzucił broń Kajdy tak, że w górze obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Chwycił ją za lufę i najspokojniej oddał ochroniarzowi, który nie potrzebował więcej dowodów.

Kajda wyciągnął krótkofalówkę.

– Zbierz ludzi. Natychmiast. Czekam przy kępie brzóz jakieś trzysta metrów od parkingu. Mamy awarię.

Trzysta metrów dalej, na parkingu, Rokosz uruchomił identyczną krótkofalówkę i rzucił krótki rozkaz.

– Ustawić ludzi przy wjeździe na parking. Odbiór.

Z urządzenia dobiegł zniekształcony głos podwładnego.

– Problemy? Odbiór.

– Dostałem cynk. Mam nadzieję, że fałszywy, ale nie możemy ryzykować. Odbiór.

– Jakieś zalecenia? Odbiór.

Rokosz sam dobierał swoich ludzi. Starał się brać dociekliwych.

– Jeśli zobaczycie kogoś od Kajdy… Strzelajcie. Bez ostrzeżenia. Bez odbioru.

Rokosz wyłączył krótkofalówkę, zdając sobie sprawę z tego, że zostawił podwładnego z całą masą pytań i wątpliwości. On sam też je miał. Rozwieją się za chwilę.

Godzinę wcześniej odebrał tajemniczy telefon od człowieka, który twierdził, że nazywa się Skaj. Rokosz wiedział, kim jest Skaj, dlatego nie zlekceważył rozmowy. Skaj powiedział, że Kajda zamierza załatwić Bognara. Rokosz mu nie uwierzył. Potem rozważył sytuację. Skaj mógł się mylić. Ale jeśli Kajda wróci… To będzie dowód na to, że Skaj się nie mylił.

Słońce całkowicie spadło poza krawędź horyzontu. Zastąpiły je zimne światła jupiterów. Olbrzymia sala balowa falowała rozkołysanym tłumem, chlustając nim w kierunku pojawiających się kelnerów z jedzeniem na wózkach. Goście przyglądali się sobie wzajemnie. Wszyscy byli spragnieni kontaktu z osobami co najmniej tak ważnymi jak oni sami. Między łykami i kęsami analizowano sytuację polityczną i finansową. Od czasu do czasu wtrącano jakiś luźny temat dla zachowania pozorów, że przyszli tu nie tylko po to, żeby się nażreć za darmo i załatwić własne interesy. Mężczyźni strzelali spojrzeniami znad szklanek z drogim alkoholem. Polowali wzrokiem na atrakcyjne kobiety. Kobiety rozsyłały nieszczere uśmiechy, nie przepuszczając żadnej okazji, żeby ukradkiem przejrzeć się we wszystkim, co dawało odbicie. Zaraz potem szły do toalety, żeby poprawić wygląd.

Potężne żyrandole bezlitośnie obnażały wszelkie niedoskonałości figur, kostiumów i makijaży.

W północno-zachodnim rogu sali Bognar rozmawiał z wiceministrem Kulczakiem. Tego wieczoru musiał odbyć wiele rozmów. Dlatego nie był w dobrym nastroju.

– To znaczy, co by pan chciał konkretnie produkować? – Kulczak był wiceministrem gospodarki.

– Pan mnie źle zrozumiał, ministrze. – Krzysztof nauczył się tonować pobłażliwość swojego tonu. Nie na tyle, żeby rozmówca jej nie zauważył, ale na tyle, żeby nie poczuł się urażony. – Mnie jest wszystko jedno, jaką fabrykę zbuduję. Chodzi o to, żebym wiedział, co mi pan najszybciej i najkorzystniej sprzeda.

– Oczywiście. – Twarz wiceministra eksplodowała uśmiechem.

„Skurwysyn” – pomyślał równocześnie, upokorzony, że musi się płaszczyć przed człowiekiem, na którego nikt nie miał haka.

– To cieszę się, że mnie pan rozumie, ministrze. – Bognar powstrzymał się przed protekcjonalnym poklepaniem człowieka, dzięki któremu w zeszłym roku zarobił fortunę, produkując antypoślizgowe pokrowce na kierownice. Ustawa o obowiązku ich używania weszła w życie zbyt szybko, żeby ktoś zdążył przygotować technologię produkcji. Z wyjątkiem Jerycho Corporation SA, jednej z firm konsorcjum Bognara.

– Ano, jak to mówią, porozumienie przede wszystkim. – Oczy Kulczaka omijały wzrok Bognara.

– Nie wiem, czy pan pamięta, w przyszłym tygodniu czeka nas głosowanie nad wotum nieufności dla marszałka Wilczyńskiego. – Wiceminister nie przeszedł do ofensywy, ale przynajmniej wstał z kolan.

– Panie ministrze. – Krzysztof lubił rozmawiać z wiceministrami. Pominięcie przedrostka w tytule zawsze sprawiało im przyjemność. – Ja nigdy nie zapominam. O niczym – dodał pretensjonalnie, ale wiedział, z kim ma do czynienia.

– Toteż ja pozwoliłem sobie o tym przypomnieć, jak to mówią, z kronikarskiego obowiązku. Wiem, że ma pan dobry kontakt z opozycją. – Może nie upadł znów na kolana, ale skłonił się bardzo nisko.

– Zobaczymy, co się da zrobić. – Nie obiecał Bognar.

– Wiem, że minister sprawiedliwości przygotowuje pewną ustawę mającą na celu poprawę bezpieczeństwa obywateli. – Wiceminister zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu. – Prokurator generalny Miszczuk nalega, żeby przyspieszyć prace.

– Brzmi ciekawie. – Bognar uniósł brwi w wystudiowanym grymasie zainteresowania, mimo że plany resortu sprawiedliwości miał głęboko w dupie.

– Jak pan się świetnie orientuje, nasz rząd stawia na bezpieczeństwo. Jest plan, według którego każdy obywatel będzie musiał kupić sobie elektroniczny identyfikator. Taki mały, tani gadżet, dzięki któremu wzrośnie bezpieczeństwo. To może w znaczny sposób ograniczyć złodziejstwo w kraju.

– To bardzo dobry pomysł – wtrącił Bognar, obliczając w głowie przychody ze sprzedaży nawet najtańszego urządzenia produkowanego dla każdego przez jedynego.

– Prawda? – Kulczak miał ten pomysł tam, gdzie jego rozmówca, ale dzięki Bognarowi pojawiła się realna szansa, żeby skurwiel z jego ugrupowania, który aktualnie był marszałkiem, utrzymał się na stanowisku.

– O szczegółach musi pan porozmawiać z ministrem, a najlepiej z prokuratorem Miszczukiem. Przecież panowie się znacie.

– Nie omieszkam. – Bognar skwitował rozmowę uśmiechem, który przyszedł mu łatwiej, niż się spodziewał. Będzie musiał po raz drugi rozmawiać z tą kanalią Miszczukiem, ale chyba warto. Dopił szampana, którego nie lubił, i ruszył na dalsze tournée po zakątkach sali balowej.

Piętro wyżej, w nieporównywalnie mniejszym i przytulniejszym pomieszczeniu, Adrianna kończyła karmić drzemiącą córkę. Z czułością spoglądała na instynktownie poruszające się usta. Jej biust pokryty pajęczyną błękitnych żyłek zwiększył się niemal dwukrotnie i Adrianna się zastanowiła, jak będzie wyglądał, kiedy przestanie karmić. Kiedyś panicznie bała się utraty idealnej figury. Teraz liczyła się tylko Marta. Kto wie, może za kilkanaście lat, kiedy córka zacznie dojrzewać i stanie się nieznośna, temat powróci. „Jesteś taka niedobra, a ja dla ciebie poświęciłam jędrne cycki” – może kiedyś padnie takie zdanie. Świadomość, że kiedyś będzie rozmawiała z niemowlakiem, który jadł ją teraz z błogim wyrazem twarzy, sprawiała jej przyjemność. Jej córka. Jaki będzie miała głos, kiedy zacznie mówić? Czy będzie mówiła szybko jak matka, czy spokojnie jak ojciec…?

– Przebiorę ją.

W kącie niania przygotowała pieluchy i zmianę ubranka. Jej twarz pomarszczona jak zwiędłe jabłko nabierała blasku, kiedy patrzyła na Martę. Podeszła do Adrianny i delikatnie odebrała jej dziecko. Matka odprowadziła córkę wzrokiem, zapinając biustonosz i doprowadzając suknię do porządku. Chciała zejść na dół i pobłyszczeć u boku swojego potężnego małżonka.

Milena sprawnie przebierała dziecko, nie budząc go. Tylko ona to potrafiła. Adrianna uwielbiała obserwować fachowe ruchy niani i trochę jej zazdrościła. Długo się zastanawiali nad wyborem. Casting, który przeprowadzili, był godny filmowych superprodukcji. Krzysztof uznał, że decydujący głos w sprawie niani powinna mieć matka. Po raz pierwszy decyzja należała do niej. Na wstępie odrzucała oferty młodych kobiet. Nie lubiła ich. Starych się obawiała. Czuła ich zawiść. Mimo to, kiedy zobaczyła Milenę, od razu wiedziała, że to będzie opiekunka jej dziecka.

– Ślicznie śpi – szepnęła, gładząc wystający spod czapeczki wilgotny kosmyk włosów, które ciemniały każdego kolejnego dnia.

– Może pani zejść do gości – powiedziała Milena. Adrianna wiedziała, że niania lubi być z jej córką sama. – Obudzi się za jakieś dwie godziny – dodała.

– Ciekawe, co wyrośnie z mojego maluszka. – Adrianna położyła nacisk na słowie „mojego”.

– Nie zmarnujcie jej – szepnęła Milena.

Adrianna była tak zaskoczona, że dłuższą chwilę tylko kręciła głową, szukając słów.

– Co to znaczy? – wykrztusiła wreszcie.

– Tacy jak wy zawsze się zastanawiają, kim będzie… Gdzie będzie mieszkała… Jak będzie wyglądała… – Niania przerwała niespodziewaną pełną niechęci tyradę, po czym dodała łagodniej: – A chodzi tylko o to, żeby była dobra. To jest wasz obowiązek. I nic więcej.

– Co to znaczy „tacy jak my”? – padło natarczywe pytanie.

– Tacy, którzy mają dużo pieniędzy, ale nie mają czasu. Kupują dzieciom życie. Nie znają ich, ale wiedzą najlepiej, czego im potrzeba.

Adrianna była wstrząśnięta bezczelnością starej. Tymczasem niania kontynuowała, chociaż musiała widzieć jej oburzenie.

– Nie dają dziecku żyć normalnie, a potem się dziwią, że jest nienormalne. – Milena wzięła niemowlę na ręce i wsadziła do kojca z wiszącymi białymi gołąbkami. Nie lubiła tych ludzi. Gdyby znała ich wcześniej, nie zgłosiłaby się do pracy. Wystarczyło jednak spojrzenie na malutką i zapominała o wszystkim. Stare serce zapłonęło miłością, jakiej nie zaznało od czterdziestu lat. Marta bardzo przypominała Ulę, którą Bóg zabrał jej tak szybko.

– Powinnam cię zwolnić – powiedziała Adrianna.

– Dlaczego? – Wodniste oczy patrzyły spokojnie. – Przecież wykonuję wszystko, co do mnie należy.

Bognar snuł się po sali pozbawionej cienia. Blask reflektorów nigdy go nie deprymował, ale tego wieczoru czuł obrzydzenie. Większość ludzi, którzy pałętali się wokół, uśmiechając się do niego przymilnie, nie musiała się martwić, że ktoś kiedyś rozgrzebie ich przeszłość. Podobnie jak on, każdy starał się zarobić dużo pieniędzy i zapewnić sobie wpływy, które pozwolą zarobić jeszcze więcej pieniędzy, a co za tym idzie – zwiększyć wpływy. Błędne koło władzy i pieniędzy napędzane namiętnościami toczyło się jak zawsze, miażdżąc wszystko, co stanęło na drodze. Bognar zajmował na nim dobre miejsce, ale dotarł do momentu, w którym przestało mu wystarczać. Znał te momenty. Następowały po sobie z nieuchronnością pór roku. Zauważył, że okresy ciepła były coraz krótsze, a burze gwałtowniejsze. Od dawna interesy, które prowadził, były legalne. Oczywiście na tyle, na ile mogą być legalne interesy na dużą skalę. Problem stanowiły fundamenty, na których zbudował swoją fortecę. Był człowiekiem, którego szanowano ze strachu. Musiał to zmienić, zanim nie pojawi się ktoś, kogo będą się bali bardziej. Strach jest kluczem do drzwi fortuny. Po ich przekroczeniu trzeba mieć coś więcej. Dużo więcej.

Minął go kelner w białej marynarce usianej czarnymi guzikami, które wyglądały jak dziury po kulach. Bognar zdjął z tacy wysoki oszroniony kieliszek z szampanem. Bąbelki pędziły ku powierzchni, na której znikały. Upił trochę bez przyjemności. Nie przepadał za musującym alkoholem. Zmienił w swoim życiu prawie wszystko, ale zamiłowanie do czystej wódki pozostało. Wiele jej zawdzięczał. To dzięki niej teraz przechadzał się wzdłuż dużych okien wychodzących na patio, na którym pieniła się kolorowa fontanna.

„Jestem w pierdolonym” raju – pomyślał z goryczą. Jakby na potwierdzenie jego myśli kilka kroków przed nim pojawiła się atrakcyjna brunetka o anielskiej twarzy i zachęcających ruchach. W momencie kiedy kobieta zwróciła uwagę na spojrzenie Krzysztofa, jej głowa eksplodowała, rozrzucając zawartość po sali.

Na zewnątrz do reflektorów, które cięły noc białymi ostrzami, dołączyło pulsujące światło ognia broni maszynowej. Złe światło, któremu towarzyszył ogłuszający hałas. Zmieszany z wrzaskiem pozbawiających i pozbawianych życia ludzi tworzył kakofonię przemocy.

– Na ziemię! – ryknął gospodarz przyjęcia, wciąż mając przed oczami piękną twarz kobiety, która pozostawiła na nim ślad swojego ostatniego spojrzenia. W tej chwili część jej twarzy miał również na klapach smokingu, przez co granatowy połysk przybrał odcień fioletu.

Bognar przywykł do posłuchu, nie pamiętał jednak, żeby jego rozkaz wykonano tak skwapliwie. Ludzie kładli się pokotem tam, gdzie zastała ich kanonada. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować w jakikolwiek inny sposób, strzelanina ucichła. Równie szybko i niespodziewanie jak się rozpoczęła.

Nikt nie wstawał. Nikt nie wierzył, że to koniec.

Adrianna z przerażeniem tuliła płaczące dziecko, zasłaniając je sobą. W czasie strzelaniny niania Milena zareagowała pierwsza. Wcisnęła jej w ramiona ciepłe zawiniątko i obie wepchnęła w kąt za łóżkiem znajdującym się najdalej od okna. Sama zajęła miejsce przy kaloryferze. Teraz wytrzepywała z włosów iskry szkła. Na twarzy staruszki nie było śladów lęku. Tylko nienaturalnie powiększone oczy mówiły, że kobieta jest w szoku.

– Co tam się stało…? – dobiegło zza łóżka pytanie Adrianny. Odpowiedział jej tylko rytmiczny płacz dziecka, wyrwanego z otchłani swoich niemowlęcych wizji. Oczekiwanie na kolejne strzały dłużyło się nieznośnie. Adrianna zorientowała się, że nie oddycha dopiero wtedy, kiedy zaczęło brakować jej powietrza. Zaczerpnęła je spazmatycznie.

Przenikliwą ciszę, która zapanowała w sali balowej po ustaniu kanonady, przerwał chrzęst szkła rozgniatanego butami. Co odważniejsi goście podnieśli głowy w kierunku dochodzącego dźwięku. Zbliżał się równomiernie i był jak przeznaczenie. Po posadzce stylizowanej na wzór rzymskiej mozaiki szedł niepozorny mężczyzna. Omijał leżących, nie patrząc pod nogi. Wzrok miał utkwiony w Bognarze.

Skaj zatrzymał się tuż przed siadającym na podłodze Krzysztofem. Patrzyli na siebie, a reszta zebranych patrzyła na nich.

– Cześć – odezwał się spokojnie Skaj. W dawnych dobrych czasach to nie on zajmował się mówieniem. To należało do człowieka, który przed nim siedział.

– Nie wiedziałem, że cię wypuścili.

Później Bognar wielokrotnie analizował tę rozmowę. Za każdym razem jej początek wydawał mu się idiotyczny.

– Wiedziałeś. – W głosie Skaja nie było pretensji. – Zawsze wszystko wiedziałeś.

– Chciałbym, żeby tak było, ale…

– Z jednym wyjątkiem. – Skaj był jedynym człowiekiem, który mógł tak bezceremonialnie przerwać Bognarowi.

Z podjazdu zaczęły dobiegać nawoływania ludzi obchodzących pobojowisko. To osobista ochrona dygnitarzy przybyłych na chrzciny udowadniała swoją przydatność i zaangażowanie.

– Osiemnaście lat temu nie wiedziałeś, że przerzut jest trefny.

– Nikt nie wiedział. – Bognar jakby zapomniał, że nie wolno mu o tym mówić przy świadkach. Był praworządnym obywatelem.

– Gdzie oni są?

Skaj rozejrzał się po sali. Ludzie powoli podnosili się z posadzki. Wyglądali jak grzyby wyrastające po deszczu. Deszczu ołowiu.

– Kto? – Krzysztof miał nadzieję usłyszeć odpowiedź inną niż ta, którą spodziewał się usłyszeć.

– Chłopaki.

Skaj peszył go. Tym, co mówił, i tym, jak patrzył.

– Nie ma już chłopaków. – Bognar z trudem udźwignął spojrzenie.

– Nie ma tu nikogo, dzięki komu ty tu jesteś, Kris.