Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Religia krwi

Religia krwi

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-658-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Religia krwi

Ciągle jeszcze istnieje wiele tajemnic do dziś niepoznanych. W wielu miejscowościach krążą opowieści o ukrytych skarbach, o niezwykłych wydarzeniach, o tajemniczych organizacjach, których antyludzkie plany trzeba pokrzyżować. Do tych wątków nawiązuje powieść „Religia krwi” dwóch autorów używających jednego nazwiska Adam Peterson. Jest to powieść akcji, więc spodziewać się można mnóstwa brutalnych epizodów, suspensu, lecz jednocześnie pojawiają się strony ukazujące czystą, rodzącą się dopiero miłość i  wspaniałą, męską przyjaźń. Główny bohater - Robert Borowski z okazji urodzin dostaje od kolegów oryginalny prezent: opłacone zlecenie dla detektywa na znalezienie rodziców, których nie zna, bowiem  wychował się w  domu dziecka. W trakcie odkrywania tożsamości Robert przeżywa wiele przygód: ściera się z tajną organizacją niemiecką jeszcze z czasów II wojny światowej oraz służbami specjalnymi (ABW, MOSAD, FSB), poznaje również swoją wielką miłość. W tle wiele faktów z niedawnej historii, chociaż przefiltrowanej przez zaskakującą wyobraźnię autorów, którym nie brakuje dosadności sformułowań i ciętego dowcipu. Powieść napisana żywym i bogatym językiem, który wciąga do lektury od pierwszego zdania. Powieść zaczyna się w latach siedemdziesiątych – wówczas właśnie ojciec bohatera powieści, wysoki oficer UB, zabija swoją żonę i próbuje zamordować dziecko. Poszukiwanie przyczyn tego desperackiego czynu stanowi kanwę opowieści. Akcja przenosi się w czasy współczesne i krąży po Polsce, Niemczech a chwilami rozgrywa się w Szwajcarii a nawet na wzgórzach Golan. Robert jest młodym lekarzem pisującym wiersze. Jego rozrywki to wspólne wypady z przybranymi braćmi do miejscowych lokali. Mało atrakcyjne życie zamienia się w pasmo intrygujących starć z wywiadami świata, gdy koledzy postanawiają pomóc mu odkryć przeszłość i  opłacają detektywa, by odszukał jego rodziców. Poszukiwania pozwalają niemieckiej organizacji wpaść na trop poszukiwanego od dawna „mesjasz”, z którym wiążą dalekosiężne plany. On właśnie ma pomóc przywrócić wymarzony przez faszystów „ordnung” w Europie, która oskarżają o wszelkie zło i upadek moralny, prowadzący do powszechnej zagłady. Poszukują świętej Włóczni, która ma pozwolić na panowanie nad światem, a która została utracona w ostatnich dniach wojny przez nazistów. Do akcji włączają się wywiady polskie, rosyjskie i żydowskie – uważając, że prawdziwą przyczyną intrygi są skarby zrabowane w czasie wojny, a wciąż jeszcze rzekomo ukrywane w różnych miejsca świata. Trop prowadzi w Góry Sowie. Tam właśnie następuje rozstrzygnięcie – giną główni sprawcy niebezpiecznych przygód Roberta i jego przyjaciół oraz tajemnicza postać ukryta w sarkofagu. Robert uchodzi z życiem i przyjaciółką, która zostaje jego żoną.

Polecane książki

Niniejsza praca jest pierwszym, całościowym, naukowym opracowaniem nowatorskiego tematu (…) tworzy dzieło imponujące. [Analiza] jest przeprowadzona w świetle nauczania Kościoła po Soborze Watykańskim II i dostępnej literatury teologicznej, fragmentarycznej, ponieważ nie istnieją całościowe opracowan...
Znany prawnik i jego żona trafiają do szpitala po poważnym wypadku samochodowym. Następnego dnia kobieta zaczyna się dziwnie zachowywać - jest przekonana, że kogoś potrąciła. Z kolei świadkowie zdarzenia są pewni, że Culberthowie uderzyli w zwierzę. Potwierdzają to oględziny samochodu, podczas kt&oa...
Którędy do małżeństwa - kogo poślubić i czy warto czekać z seksem do ślubu? Dlaczego mam myśleć o małżeństwie gdy jestem jeszcze tak młody? Jak mam wybrać współmałżonka? Czy ON się zmieni po ślubie? Czy warto czekać ze współżyciem do ślubu? Jak przetrwać pokusę masturbacj...
Prezentowana monografia jest pierwszą pozycją w polskiej literaturze prawniczej poświęconą w całości miastom na prawach powiatu. Autorka dokonała analizy tych jednostek samorządu terytorialnego, wykazując, czym różnią się one od gmin i powiatów oraz w których kwestiach są do nich podobne. Rozważania...
Szok i tajemnica. Kryminalna akcja. Pragnienie wolności. Miłosne uwikłania. Dlaczego niektórzy znikają? „Zamieć Adama Cioczka mnie zachwyciła. Lubię gubić się w zamieci jego bohaterów. Dobrze się tam czuję. W zamieci pragnienia autentyzmu i spełnienia. Pragnienia wolności. Ludzie, których s...
Kilkadziesiąt wskaźników i stawek aktualnych od 1 marca 2015 roku, bez których codzienna praca specjalisty ds. płac jest niemożliwa. Wystarczy kliknąć w odpowiedni wskaźnik w spisie treści, aby szybko znaleźć go na jednej z 60 stron publikacji. Mając ten e-book pod ręką, będziesz na bieżąco ze wszys...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Peterson

Adam Peterson

Religia krwi

 

© Copyright by

Adam Peterson & e-bookowo

 

Projekt okładki Adam Peterson

 

 

 

ISBN 978-83-7859-658-5

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Thule? Ależ wszystko wyszło stamtąd! Pouczenie tajne, któreśmy mogli stamtąd zaczerpnąć, pomogło nam więcej w dojściu do władzy niż dywizje SA i SS. Ludzie, którzy założyli to stowarzyszenie, byli prawdziwymi magami.

Alfred Rosenberg*

*Cytat

PROLOG

Zakole Menu, opodal Frankfurtu, kwiecień 20…

Gęsta, niemal oleista ciemność zaciskała się wokół niego coraz ciaśniej. Przez ostatnie kilkanaście godzin, a może tylko minut, które ciągnęły się niczym lata, nie widział nic. Ocknął się w czeluściach grobowych. Początkowo nawet bał się, że został za życia pogrzebany. Nie mógł nic zrobić, ręce związane za plecami, w ustach knebel. 

Nic nie miało sensu. Pamiętał, że wyszedł z kawiarni. Trochę wypił z kolegami, nic wielkiego. Trzy, cztery piwa. Żadne tam chlanie. Ciepłe, kwietniowe powietrze pachniało wiosną. Po drugiej stronie drogi widać było żółto kwitnące krzaki forsycji. Taksówka podjechała, jakby ją wzywał. Drzwi od strony kierowcy się uchyliły, jakby chciał o coś zapytać. Podszedł, nachylił się… I obudził z bólem w tyle głowy w nieprzeniknionych ciemnościach. Gdzie był? Po co go tu przywieźli. I kto?

Nagle ciemność nieco się rozjaśniła, zobaczył tęgie ręce wywlekające go z ciemności i rzucające na wilgotną trawę. Chciał się bronić, ale skrępowane ręce i nogi nie pozwalały mu na żaden ruch. Leżał pod bagażnikiem samochodu i widział wycelowaną w siebie lufę pistoletu z tłumikiem. Zanim zdążył rozwinąć się przed oczami film z całego swojego życia, zapadł się w ostateczny mrok.

Dwaj postawni mężczyźni wsadzili mu po cegłówce do kieszeni spodni, po jeszcze jednej do kieszeni kurtki, dwie wsunęli pod kurtkę, której ściągacz opinał mu spory brzuch, zaciągnęli zamek błyskawiczny po samą szyję i wrzucili do rzeki.

– Walter, miało być porządnie. Herr Glauer nie lubi papraniny.

– Trzeba było przywiązać do nóg kratkę ściekową. Pewniejsza. Co będzie, jeśli wypłynie?

– Nie wypłynie. Spokojnie, Herman, nie nerwowo. Tak się robiło w Stasi i nie zdarzyło, żeby wypływali. Nic nie wypływało, nawet po zburzeniu muru.

ROZDZIAŁ I

Warszawa, piątek 7 października 1977 – Centralne Archiwum SB

Wysoka, aż do dwóch trzecich pomieszczenia, wątrobiano-żółta, tu i ówdzie popękana lamperia, stanowiła jedyny ornament w ascetycznym pomieszczeniu, w którym stał drewniany stół przykryty ceratą z powycieranym deseniem i frędzlami zwisających niedbale nitek. Obok drewniane krzesło z oparciem, w którym brakowało, niczym siekacza w szczęce, jednej listewki. Na stole lampa z ciemnym, niegdyś chyba brązowym abażurem. I sterta dokumentów, ułożonych pedantycznie w równy stos po lewej stronie stołu.

Siwa, lekko przerzedzona grzywa spadała na czoło poradlone skupieniem. Podpułkownik Dobek Leszcz, jak zwykle skupiony, przygotowywał się do najcięższej przeprawy w swoim nowym życiu zawodowym. Po awansie miał nadzieje na spokojniejszą pracę. Lata niemal frontowej działalności, kiedy dzień po dniu musiał borykać się z realnym niebezpieczeństwem utraty życia, bo kontrrewolucja trwała, mimo uspokajających relacji prasy podporządkowanej urzędowi cenzury, rozstroiły nerwy i zdrowie. Obiecano mu stanowisko koordynatora czegoś tam. Taka emerytura w czynnej służbie. Przekładanie papierków z miejsca na miejsce. Jednak stanowisko Dyrektora Centralnego Archiwum Służby Bezpieczeństwa, w praktyce okazało się nie mniej odpowiedzialne, a przy tym bardziej wątpliwe etycznie. Wolał poprzednią działalność. Walka to walka. Wyraźnie określony wróg. Konkretne zadanie i konkretne niebezpieczeństwo. W tym był dobry. Doświadczenie i przekonanie o słuszności prowadzonej pacyfikacji wrogów jedynie słusznego ustroju sprawiedliwości społecznej nie tworzyło złogów na sumieniu. Krótka piłka – wy albo my. Więc wiadomo, kto. Jednak czas nawet w jego przypadku był nieubłagany. Młode wilczki miały ostrzejsze zęby, a przede wszystkim mniej skrupułów. Więc złożył podanie o przeniesienie. Miał mieć spokój, biurową posadkę.

Jednak dowództwo uznało, że tak zasłużony i sprawdzony ideowo członek Partii nie może marnować swojego talentu na przekładanie i sortowanie teczek. Został szefem Ściśle Tajnego Biura do spraw Funkcjonariuszy, odpowiedzialnym tylko przed samym Ministrem Spraw Wewnętrznych, nie przekładał ich, lecz czytał. Dokładniej mówiąc – studiował uważnie. I to nie te zawierające informacje na temat niemieckich szpiegów, pozostałości hitlerowskiego podziemia w Polsce, siatki akowskich niedobitków, reakcyjnej opozycji czy bandytyzmu, ale akta z informacjami o kolegach po fachu. Nie brał udziału w akcjach bezpośrednio, lecz decydował, kto w nich weźmie udział. Wystarczył cień wątpliwości i zamiast awansu, zsyłka do Pipidówki.

Służba wewnętrzna – najbardziej znienawidzony pion przez wszystkich. Policja w policji. Szpicle, którzy szpiegowali swoich. Wiedział, że w najbardziej doborowym stadzie może znaleźć się parszywa owca, ale dlaczego on ma wyszukiwać tych niepewnych? Buntował się całym swym jestestwem przeciw takiej degradacji, mimo że łączyła się z awansem. Przez lata działalności frontowej z trudem dobił się stopnia kapitana, teraz przeskoczył od razu trzy etapy – awansował na pułkownika. Raz dwa i będzie generałem. Generalski otok na czaku był w zasięgu ręki. I to nie kosztem bohaterskiej akcji. Wystarczy poszperać w usłużnie podsuwanych na biurko papierach, skupić się na aluzjach, intrygujących, choć mało widocznych śladach i przyszpilić nieszczęśnika, który dał się omamić zachodniej propagandzie, zachodniemu stylowi życia, albo bardziej konkretnej, zielonej mamonie.

Wcale nie cieszył go ten awans. Stara prawda przekonywała, że im wyżej się wyspinasz, tym upadek będzie boleśniejszy. Świecznik nie tylko z daleka błyszczy, lecz również przykuwa uwagę, a on wolał nie przyciągać na siebie zbyt wścibskich oczu. Z drugiej strony – to on będzie budził strach. Większy niż dotychczas. Nikt nie odważy się szperać w jego przeszłości. I najważniejsze – nie miał wyjścia. Polecenie partyjne było więcej niż rozkazem. Więc jego wzrok utkwił w teczkach pedantycznie ułożonych w równym stosie po lewej stronie stołu. Z nimi miał się zapoznać dzisiaj. Nie było ich wiele. Może pięć, może sześć. Pośród nich jedna z napisem Stanisław Kostecki. Otworzył teczkę. Akta osobowe. Nic więcej. Imię, nazwisko, przebieg służby.

– Co to jest? – syknął przez zęby pułkownik Leszcz. – Zafajdany gówniarz! Ja mu pokażę! – zagroził. Nagły szlag mnie trafi z tym Tepelenem. Młodzik z ambicjami, nasłany przez wiceministra. Ma odświeżyć wydział, odmłodzić kadrę, żeby podobała się pismakom. Niech szlag trafi politykierów, którzy po czerwcu boją się wszystkiego. Naród wyszedł na ulice, generałowie rzucają władzy ordery w twarz, a milicja urządza ścieżki zdrowia protestującym. Wszystko się rozpiernicza. Ale?… przypomniał sobie mało znany drobiazg z mitologii – w puszce Pandory bogowie umieścili wszelkie paskudztwa, jakie do dziś zatruwają ludzkie życie. Lecz na dnie ukryła się Nadzieja. Wyfrunęła tuż za zarazami. Niech więc zaraza weźmie gówniarza. Daje okazję do pozbycia się niezbyt lubianego kolegi z wydziału. Kolegi? Za dużo powiedziane, raczej konkurenta, rywala, ale nikt go o to nie prosił. Kostecki to jego sprawa. Rozprawi się z nim, ale własnoręcznie, honorowo, nie za sprawą brudnego donosu czy ohydnych przecieków.

Staszek także, jak ten młody dureń został wprowadzony do firmy przez ojca, starego ubeka zupełnie z ulicy. Miał raptem osiemnaście lat. Kończył dopiero jakieś technikum, mechaniczne, albo geologiczne. Jakieś tam. W każdym razie matury jeszcze nie miał. Nie chcieli go przyjąć do wydziału, bo na co komu żółtodziób bez wykształcenia, ale stary gdzieś nacisnął i przyszło polecenie z góry – przyjąć. Ale pod warunkiem, że skończy szkołę. Skończył. Zdał maturę, potem zrobił studia prawnicze. I tu ich drogi zawodowe rozeszły się. Kostecki zajął się reakcyjnym podziemiem, a on Werwolfem – podziemiem pohitlerowskim. Przez chwilę przyjaźnili się, żartobliwie konkurowali ze sobą, zakładali się, kto wybije więcej wrogów Ludowej Rzeczpospolitej. Obaj mieli sukcesy i prawie jednocześnie awansowali. Do czasu.

Potem on zatrzymał się na stopniu kapitana, a Kostecki pruł po stopniach jak burza. Prześcignął go na wszystkich polach. Staszek był sporo młodszy, ale jakby zdolniejszy, bardziej zacięty w tropieniu wrogów socjalizmu. Zacięty, zajadły, wściekły. Jakby chciał wszystkich wsadzić i skazać na katorgę. Najlepiej wywieźć na Sybir, w tajgu – niechby tam sczeźli – mściwie komentował w rzadkich chwilach, kiedy dawał się namówić na spotkanie przy wódce. Coś w nim siedziało mrocznego, jakaś nienawiść do wszystkich i wszystkiego – poza służbą. Na służbie był bojowy i energiczny. Poza służbą zawsze przygaszony, jakby nieobecny, niechętny do towarzyskich rozrywek. Jego rozrywką było ściganie, przesłuchiwanie i osadzanie. Kiedy dopadał podejrzanego, był niczym buldog, nie wypuszczał z zaciśniętych szczęk, póki nie zadusił ofiary. Materiały były znakomicie przygotowane, uzasadnione, dowody przekonujące, więc wyroki zapadały wysokie. Za tym szły nagrody, premie, awanse. Przy tym nie dbał o pieniądze. Zupełnie wystarczało mu, co miał. Nic wyjątkowego – starą warszawę, niewielki domek na przedmieściach, zaprzyjaźnioną gosposię, która sprzątała i gotowała mu obiady. Chyba nie najsmaczniejsze, sądząc po jego wadze. Chociaż… Siłę miał. Kiedyś jednym ciosem, zdawało się, zadanym od niechcenia, powalił wielkiego jak dąb bandytę z WiN– u. Chłopisko spojrzało z szacunkiem na szczupłego porucznika i przesłuchanie poszło jak z płatka. Podał wszystkie informacje, które pozwoliły w ciągu kilku tygodni namierzyć ukrywających się, często znakomicie zakamuflowanych, reakcjonistów, ich wspólników, którzy byli równie niebezpieczni w podcinaniu zrębów budującego się dopiero socjalizmu na ziemiach polskich. Namierzyli i zniszczyli kryjówki, w których znaleźli wcale niemały arsenał broni zdobytej na bohaterskich milicjantach lub też przerzuconej przez kapitalistycznych wrogów systemu sprawiedliwości ludowej. Z niektórych wywlekali ukrywających się wciąż złoczyńców, kopniakami, pięściami, żeby nauczyć ich respektu dla nowej władzy. Kilku trzeba było zlikwidować od razu po schwytaniu, bo nie rokowali nadziei, że zmienią postawę, na co wskazywał ich bezsensowny upór, jaki okazywali w trakcie schwytania i pogróżki, które kierowali do pracowników Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Dobry był. Miał jakiś szósty zmysł. Talent, który sprawiał, że wpadał na pomysły, które innym nie przychodziły do głowy. Choćby akcja „Cezary”. Brał niepośledni udział w tworzeniu fikcyjnej V komendy WiN. Prawdziwy majstersztyk, na który nabrali się nawet angole. Do dziś nie rozszyfrowali, kim był „Kos”.

Więc wytrzymywał upokarzającą konieczność stawania na baczność przed starszym stopniem młodszym kolegą. Dopóki… Dopóki nie przydarzyła się ta historia. No tak, dziś to już historia, ale wówczas to była miłość. Prawdziwa, wielka, boleśnie raniąca, gdy Kostecki zgarnął mu sprzed nosa Martynę i pojechał z nią na wczasy pracownicze. Ot, tak sobie, nawet przez chwilę nie miał wobec niej jakiś poważniejszych zamiarów. Ot, tak sobie, wakacyjna przygoda. Parę niefrasobliwych numerków i żegnaj. A dla niego Martyna była wszystkim. Nie pokazał po sobie, jak go zabolała jej zdrada. Teraz jest okazja na rewanż. Za wszystko, za Martynę, która po szalonych wakacjach popłakała miesiąc, może dwa i pozwoliła się uwieść następnemu oficerowi. Za przyspieszony awans, na który on musiał czekać długo i osiągnąć dopiero kosztem przyjęcia niechcianego stanowiska. Ale zrobi to sam, osobiście. Pośredników nie potrzebuje.

Tepelen jest młody i głupi, a przede wszystkim niedoświadczony. Nie wie, że jak rozpracowuje niewłaściwy obiekt, to sam się stać właściwym obiektem do rozpracowania. Da się nim manipulować. Kto szuka, ten znajdzie, jakiś raporcik, małe fałszerstwo i chłoptaś będzie w saku.

– Pani Czesiu. Co z tą kawą? Czekam! – ryknął pułkownik przez drzwi do sekretarki.

– Już niosę, panie pułkowniku. Maszynka coś dziś słabo grzeje. Woda się nie chciała zagotować. Prąd jakiś słaby, albo co.

– A gdzie jest Tepelen?

– Nie widziałam go od rana. Może jest w biurze C? Poszukać?

– Sam go znajdę. Krew mnie zaleje. Z nieodpowiedzialnymi idiotami muszę pracować.

– Chyba nie ma mnie pan pułkownik na myśli?

– Co? Panią? Nie. Zresztą, mam ważniejsze sprawy na głowie. Kawa posłodzona? Nie? A gdzie cukier? Z kim ja muszę pracować? Niekompetencja kurewska. Jaki jest numer do tego biura C? Może jest tam ten cholerny gówniarz?

– Tepelen?

– A kto? Chiński bóg? Tego też pani nie wie?

– A, Tepelen, towarzyszu pułkowniku. Wewnętrzny 357. Połączyć?

– Ale już!

– Tepelen? Nie? A kto? Czy to 357? Tak? Do gdzie jest do chole… Nie pracuje w tym wydziale? A w jakim? Podajcie mi numer. Co? Nie wolno? Mnie nie wolno?!!!! Wasze nazwisko?!!! Kutas? Do mnie tak? Ja wam pokażę? Że co? Wy się nazywacie sierżant Henryk Kutas? Aha. Wasza sprawa. Nazwiska ani rodziny się nie wybiera. To jaki ten numer? 375? Dało się?! Spocznij. Dobra, dobra, nie ma o czym mówić. Nie złożę raportu. Najwyżej wpiszę was jako osobowy kontakt informacyjny.

– Tepelen? Wreszcie was znalazłem, jak was potrzeba, to kamień w wodę. Dekujecie się pewnie, żeby się nie przemęczyć! Gdzie ten raport z obserwacji obiektu Żerdź? Nie ma? Nie było wywiadowców? Co wy tam, do kurwy mamy, robicie? Czy to jest wydział?…. czy ochronka? Nie, nie ochrana. Pierdoli wam się nomenklatura. W ochranie to pewnie wasz dziadek Polaków przesłuchiwał i na Sybir zsyłał.

– Że co? Wasz ojciec był w partyzantce? A co mnie do tego? Nie ojciec źle wykonuje czynności operacyjne, lecz wy.

– Nie pyskować. Na Śląsku potrzeba rąk do pracy, poniatno. Na was też tam czekają. Kopalnie fedrują coraz więcej czarnego skarbu, a ludzie jakoś się nie garną do bohaterskiego zawodu. A z was, Tepelen, dobry kandydat na bohatera. Nie chcecie poznać z autopsji podziemnego trudu, to natychmiast do mnie z raportem!

Nie minęła chwila, jak pułkownik usłyszał jak ktoś spuszcza łomot meta– lowym drzwiom.

– Wejść!

Przestraszony młodzik, rozczerwieniony z emocji, prężył się w pozycji zasadniczej – towarzyszu pułkowniku melduję, raport z obserwacji obiektu Żerdź będzie na jutro! – donośnym i dziarskim tonem wykrzyknął Tepelen.

– Co się tak drzecie? Głuchy nie jestem. Do rzeczy i zamknijcie drzwi. Gdzieście się wychowali, w stodole?

– Towarzyszu pułkowniku – meldował służbiście krępy funkcjonariusz – nie ma wątpliwości, a raczej jest wiele.

– Co wy, za komika w tancbudzie dorabiacie, Tepelen? Kpicie czy o drogę pytacie?

– Rozpoznanie podejrzanego daje podstawy do podejrzeń.

– Bardzo konkretnie – warknął przez zęby. Moglibyście wreszcie coś z sensem?

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Melduję posłusznie, że u podejrzanego w ostatnich dniach pojawił się niemiecki ksiądz, pastor, znaczy.

– Pastor? Luteranin?

– Nie, katolicki.

– Jak katolicki, to ksiądz. Powinniście to wiedzieć, poruczniku.

– Tak jest. Zapamiętam.

– Nie udajcie, żeście taki komunista. Może jeszcze powiecie, że matka chrzestna nie kupiła wam świeczuszki do komunii.

– Ale ja…

– Dobra, dobra. Nie lubię, jak ktoś próbuje zrobić ze mnie wała. A teraz do rzeczy. 

– Nachodzi małżonkę podejrzanego podczas jego nieobecności, co wskazuje, że podejrzany może nic o tym nie wiedzieć.

– Może jakiś romans – pułkownik ironicznie skrzywił wąskie wargi – jego żony. Nic dziwnego, ze dwadzieścia lat młodsza.

– Melduję posłusznie, dwadzieścia dwa – podwładny służbiście trzasnął buciorami, żeby podkreślić głębię swojej wiedzy.

– Puszczalska? – zainteresował się pułkownik.

– Ładna i młoda – zaskakująco inteligentnie odpowiedział porucznik Tepelen.

– No tak – kiwnął głową ze zrozumieniem pułkownik. Macie jakieś dowody?

– Nie, nie by…było rozkazu zajmować się życiem intymnym żony po… podejrzanego – spłoszył się tak, że aż zaczął się jąkać. Jutro dostarczę pełny raport.

– Nie dostarczycie…

– Jak to? – zająknął się zdziwiony Tepelen – przecież dobrze prowadzona…

– … dokumentacja jest podstawą działania resortu. Wiem, nie pouczajcie mnie poruczniku! Nie dostarczycie jutro, ale natychmiast! A tak w ogóle to widzicie te teczki?

Tepelen przełknął ślinę z trwogi i wybałuszył oczy. Nigdy nie wiadomo jak się skończy wizyta w takich miejscach jak to. Bywało, że wchodził świadek, a wyprowadzano podejrzanego z sińcami pod oczami. Zawartość teczek stanowiła nieodgadnioną tajemnicą, więc nawet rozmowa o nich sprawiała, że ciarki po plecach fruwały, a pod pachami robiło się nieprzyjemnie mokro.

– Widzę – odpowiedział zgodnie z prawdą.

– Widzicie waszą? – zainteresował się pułkownik.

– Naszą? Znaczy się moją? A skąd by się wzięła? Towarzyszu pułkowniku, ja wiernie służę demokracji ludowej i Partii! – głos grubawego z Tepelena załamał się w piskliwy dyszkant.

– I dla tego powinniście dawać przykład, a nie łamać prawo – syknął pułkownik.

– Ja? Ja? Ja nigdy… – tym razem mruczał niskim basem.

– Znaczy się, o bimbrowni i nielegalnym magazynie nielegalnych, opozycyjnych gazet w waszej piwnicy nic nie wiecie? – słodko spytał Leszcz.

– Towarzyszu pułkowniku, ja nie mam piwnicy! – odetchnął z ulgą porucznik.

– Nie macie? Dziwne, bo są na to świadkowie i dokumenty. Nasz tajny współpracownik złożył raport, że wynajął wam piwnicę dwa lata temu, ba, nawet ma opłacone za to podatki i jest umowa z waszym podpisem.

– Sfałszowana! Nic nie podpisywałem – zaprzecza zlany potem Tepelen.

– Wygląda jak wasz, ale damy do grafologa, żeby nie było niejasności. Żyjemy przecież w państwie prawa. A co powiecie na to, że kilka osobowych źródeł informacji z naszej ukochanej opozycji w zeznaniach podało, że regularnie korzystają z waszej piwnicy jako punktu przerzutowego nielegalnych gazet. Nie muszę mówić, że podpisali, że odbywa się to za waszą zgoda i aprobatą! A może wy, poruczniku Tepelen, sprzedajecie tajne informacje wrogom państwa? To się nazywa? No jak? Sami powiedzcie, bo w prawie jesteście przecież oblatani. Nieprawdaż?

– To, to się nazywa. To, to, to się na…na…nazywa zzzdrada. Ale towarzyszu pułkowniku, ja nie, ja nie. Ja nie, nie sprzedaję. Niczego nie sprzedaję. Bimber też na własne potrzeby. A piwnicę, jeśli towarzysz pułkownik tak twierdzi, mam, prawdopodobnie mam – poddał się przekonującym argumentom Tepelen. Ale nie sprzedaję. Słowo honoru, niczego. A może towarzysz pułkownik zechciałby spróbować bimbru, bardzo dobry – zanęcał – za darmo, całkiem za darmo. Prosto z Łącka.

– Co wy mi tu, do jasnej cholery? Łapówkę proponujecie? Za to pod sąd? Bez prawa łaski. Rozstrzelać!

– Ku chwale ojczyzny! – krzyknął Tepelen. – Ale chciałem prosić o ocenę czy dobry? Towarzysz, jako frontowy towarzysz, wie przecież najlepiej.

– A, to co innego. Łącka?

– Tak jest!

– Śliwowica?

– Tak jest!

– Niech będzie, przynieście. Spróbujemy – zgodził się łaskawie. I gazetkę opozycyjną też przynieście.

– Ku chwale ojczyzny! – z ulgą krzyknął, zamykając za sobą drzwi.

Pułkownik zmarszczył krzaczaste brwi. No to mam gnojka, nie wiedział, że nagrywam rozmowę i traktuję jako przesłuchanie, przyznał się do kolportażu opozycyjnych czasopism – idiota. I dobrze. Mam go w garści. Niech spróbuje coś na swoją rękę. Jeśli tak polecę, będzie szukał haków na Kosteckiego, gdy rozkażę, będzie węszył w jego śmietniku, będzie węszył w jego brudnej bieliźnie, kiedy każę.

– Pani Czesiu – warknął pułkownik – wychodzę. Muszę coś sprawdzić. A kawa była za słaba. I numer też podałaście mi nie ten. Niekompetencja kurewska!

– Tylko nie drobnomieszczańska – fuknęła urażona, ale nie usłyszał.

Szybkim krokiem skierował się w stronę przedmieścia. Kostecki coś ukrywał. Tego był pewien. Ostatnio jest jakiś dziwny. I zamiast warszawą, podjeżdża fiatem 127. Kto wie, co za tym stoi? Młoda żona, dziecko. Potrzeby rosną. Szczególnie finansowe. Niby Gierek, „żeby polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. Faktycznie podwyżki były całkiem spore. Niby stać go nawet na więcej. Ale do tej pory nie zwracał uwagi na dobrobyt, a teraz potrzeby ma coraz większe. A wróg nie śpi. Czai się, szubrawiec, w każdym kącie i czyha na uczciwych funkcjonariuszy. Jak to mówią, nie ma ludzi nieprzekupnych, wszys– tko zależy od ceny. Jeden się sprzeda za piwo butelkowe, drugi przy flaszce gębę rozpuści, trzeciemu trzeba łapę posmarować, żeby farbę puścił. Ale każdy puści. A wszędzie pełno imperialistyczno-kapitalistycznych zgniłych szpiegów, za każdym rogiem szuje czyhają na bohaterów walki o wolność i demokrację.

* * *

Przedmieście przemierzał raźnym krokiem. Szare domy, o popękanych, tu i ówdzie odłupanych tynkach, zaczęły oddalać się od drogi, którą odgradzały od trotuarów, równie popękanych jak elewacje, coraz grubsze pnie drzew. Dawniej w tym miejscu była posiadłość przedwojennego dziedzica. Teraz zamieniona na dom dziecka. Cóż, władza ludowa dbała o każdego swojego obywatela. Nawet o nieswojego. Po wojnie dziedzic miał nadzieję, że uratuje go współpraca z Armią Ludową. Przeliczył się. Dowódca oddziału, który najczęściej korzystał z dworskiego furażu, przepędził go zaraz po wkroczeniu armii czerwonej. Przecież dowódca wyzwolicieli musiał mieć odpowiednią, godną siebie kwaterę. Ale widać mu się nie podobała, bo większość mebli kazał wywieźć, a zastawą rzucał w portrety dziedzicowych przodków.

Dworek nie stracił na szczęście drzwi i okien, więc po opuszczeniu go przez dowództwo radzieckie, można w nim było umieścić bezdomne dzieci, których po wojnie było wszędzie pełno. Nikt nie patrzył swój, nieswój. Dziecko, to dziecko.

O, jest. Tu właśnie mieszkał Kostecki. Dawniej oficyna ogrodnika. Mały domek, ale spokojny, posadowiony pośród drzew, miał własny ogródek, w którym coś rosło. Jakieś warzywa. Chyba pietruszka, cebula, cząber. Klombik z kwiatuszkami. Czuć było kobiecą rękę. Pułkownik stanął za rozłożystym pniem rosochatej gruszy, na której gdzieniegdzie jeszcze wisiał przejrzały owoc. Właściwie nie wiedział, na co czeka. Jakiś impuls kazał mu przyjść pod dom kolegi z pracy. Coś w opowieści o jego żonie nie dawało mu spokoju. Kostecki był dobrym ubolem, znakomitym pracownikiem resortu bezpieczeństwa. Nieprzekupny, ideologiczny marksista. Może i oschły, kostera, służbista, ale przecież szanowali go. A jednocześnie zazdrościli. Leszczowi szczególnie leżał na wątrobie. Czuł w nim nie tyle konkurenta, co wroga. Nieprzejednanego, bo ideologicznego. Naprawdę Leszcz nazywał się przecież Leszczyński. Z arystokratycznego rodu. W każdej chwili może to ktoś wykryć. Najpewniej Kostecki, którego nazwisko, tego był pewien, wcale nie należało do szlacheckich. Pewnie dziadka przezywali Kostek, więc ojciec po odzyskaniu niepodległości skorzystał z bałaganu i zmienił nazwisko na bardziej eleganckie. Więc gdyby miał uczynić coś głupiego, warto być na miejscu i złapać za fraki. Aresztować, osadzić, przesłuchać. Może jest zazdrosny i wybuchnie. A jeśli niczego nie podejrzewa, można go będzie nakierować na właściwy trop. Do spokojnych i skorych do przebaczania zdecydowanie nie należy. Więc zrobi coś głupiego, a wtedy okazja do pozbycia się rywala i niechybny awans. Dla dobra ludowej ojczyzny, której pułkownik z oddaniem służył przez tyle lat.

Przez firanki niewiele można było dostrzec, ale ktoś w środku był. Kobieta. Krzątała się po kuchni, ale nieco ospale. Niezbyt przykładała się do pracy. Gosposia chyba już wyszła na targ, albo jeszcze nie przyszła. W każdym razie nie było jej w kuchni. Młoda. Całkiem niczego sobie, dość wysoka. Kawał biustu. Twarzy nie widać, zbyt daleko, ale słyszał, że niebrzydka. No, no. Przecież z tego Kosteckiego już nie młodzik. I poleciała na dziada. Ciekawe na co? Na forsę przecież nie. Na domek z ogródkiem? E, tam. Z taką figurą miałaby pałacyk z basenem. Stał, z ciekawością rozważając motywy, jakie skłoniły kobietę do małżeństwa ze starszym, choć, musiał to przyznać, całkiem żwawym i w zasadzie przystojnym, oficerem. Za mundurem panny sznurem – uśmiechnął się do siebie, bo całkiem sporo zdobyczy łowił na epolety i ordery. Miłość? Zadumał się tak głęboko, że byłby się dał przyłapać na inwigilacji. To by była poruta! Doświadczony oficer, a nieostrożny jak szczeniak, jak żółtodziób. Na szczęście kątem oka dostrzegł ruch gdzieś w głębi alejki. Zdążył się cofnąć za pień, przykucnął, żeby tym pewniej ukryły go krzaki jeszcze rozkwitniętych, późnych dalii.

Kostecki szedł nierównym krokiem. Szurał nogami, jakby chciał wszystkich dookoła przestrzec, że nadchodzi. Czasem przystawał na chwilę, kręcił jakby z niedowierzaniem głową, spluwał i znów szur, szur, szur. Nagle wyprostował się jak struna i defiladowym krokiem zaczął stąpać w kierunku domu. Już się nie chwiał, nie przystawał. Parł zdecydowanie. Zatoczył się i potrącił przechodzącego księdza.

– Z drogi cioto! Władza ludowa idzie!

– Entschuldigen Sie, Herr Oberst – odparł duchowny.

Kostecki, pomimo upojenia alkoholowego dobrze wiedział, kim jest ten ksiądz i dokąd zmierza. Postanowił dać klesze nauczkę.

– Ja ci dam Herr Ober! W knajpie jesteś, za kelnera mnie bierzesz? Zjeżdżaj klecho, pókim dobry. Nie wstydzisz się chodzić w sukience, transwestyto?! My wam jeszcze pokażemy! – krzyczał, a w zasadzie bełkotał do pospiesznie odchodzącego księdza. Pomachał groźnie zaciśniętym kułakiem, zakręcił się na pięcie i gwałtownie naparł na drzwi do sieni, które otwarły się z hukiem.

Zza drzewa przez firankę dostrzegł, że ma rękę na kaburze tetetki.

– Co on kombinuje? – zdumiał się, czując, że za moment coś się wydarzy. Ruszył ostrożnie, lecz zdecydowanie, aby w razie czego…. Właściwie w razie czego? Wszystko jedno. Coś było nie tak. Coś tu nie grało. Instynkt policyjny nie mógł go mylić. Podszedł bezszelestnie pod domek. Jednak nie śmiał wejść do środka. Oparł się o najbliższy budynku pień i nasłuchiwał.

Kostecki wkroczył do ciemnej sieni, gdzie znajdował się taboret wyściełany skórą, pewnie świadek dawnych czasów, jeszcze dworskich, gdy na nim zasiadał dziedzic, a wypięty służący ściągał z pańskich stóp wysokie buty do konnej jazdy, czując na pośladku pańską nogę. I teraz taboret stał obok szafki na obuwie, ale on nie zamierzał ściągać butów. Przystanął. Zaczął nasłuchiwać, jakby chciał umiejscowić domowników. Wciąż nie wchodził, usiadł na taborecie. Butów nie ściągał, chociaż obok zapraszały wygodne, domowe papucie. Zamyślił się nad czymś, twarz mu spochmurniała, stała się jeszcze bardziej surowa. Ostry nos wskazywał jakiś istotny punkt w drewnianej podłodze.

Leszcz wślizgnął się przez otwartą furtkę, bo sytuacja stawała coraz bardziej niepokojąca. Coś mogło się stać. Kostecki nigdy się tak nie zachowywał. To nie było w jego stylu. Albo działał precyzyjnie jak doskonale wyregulowany automat, albo czaił się w oczekiwaniu na okazję. Teraz był jakiś niezdecydowany.

Pięści zaciskał z całej mocy, aż zbielały knykcie. Głowę musiał mu tratować cały tabun dzikich myśli, bo unosił się na piętach, jakby chciał wstać, ruszyć do ataku, to znów siadał, opuszczał beznadziejnie głowę, to znów się unosił, gotów do akcji. Wreszcie zapiął rozchełstaną koszulę, poprawił krawat, obciągnął regulaminowo marynarkę i wszedł do kuchni.

– Jesteś – stwierdził.

Eliza spojrzała lekceważąco na męża – co znowu?

– Jesteś kurwą – rozwinął zdanie.

– Upiłeś się – wzruszyła nieznacznie ramionami.

– Jesteś faszystowską kurwą – doprecyzował. – Zginiesz i twój bękart zginie z tobą.

Tym razem nie zlekceważyła oficera. Sprężyła się jak dzikie zwierzę, albo wyćwiczony w podobnych przypadkach żołnierz. Na pozór była spokojna, nawet lekko uśmiechnęła się do spiętego męża, ale niewidocznym ruchem sięgała za siebie, do pojemnika z nożami.

– Ani drgnij – polecił Kostecki. Miał znacznie dłuższą praktykę bojową. Niejednego bandytę osaczał, unieszkodliwiał albo nawet likwidował. Potrafił więc przewidzieć, co może kombinować.

– Kim jesteś? – zapytał ponuro.

– Kim ty jesteś? – takiej riposty się nie spodziewał.

– Bo co? 

– Bo pstro. Wiem na twój temat więcej od ciebie.

– I zachowasz tę wiedzę dla siebie – nacisnął spust.

Huk wystrzału nie był szczególnie głośny.

Pewnie założył tłumik – pomyślał Leszcz. Czyli premedytacja, nie afekt – rozumował ściśle. O co mu chodzi? Dlaczego zabił z takim spokojem. Na zazdrość to bynajmniej nie wyglądało.

Chwycił taboret w rękę i wślizgnął się za Kosteckim w tej chwili, gdy ten mierzył w piersi dziecka. Nie namyślając się długo, uderzył go taboretem w głowę i wrzasnął – odjebało ci? Coś ty chciał zrobić? Własne dziecko?

Kostecki został ogłuszony, więc nie mógł odpowiedzieć. Dzieciak w łóżeczku gaworzył coś do siebie, więc również nie wyjaśnił, dlaczego własny ojciec chciał pozbawić go szansy na szczęśliwe dzieciństwo.

Przez głowę Leszcza przelatywały miliony myśli, układały się w jakieś kombinacje, jedna bardziej nieprawdopodobna od drugiej. Już nieważne stało się uwalenie rywala. Sam się udupił. Załatwił na amen. Teraz trzeba było ratować firmę. I liczyła się więź służbowa. Ubek w pudle? Absurd. Ale by miała Wolna Europa używanie. Jeszcze czego! Od razu na cały świat by poszło, że esbecja puszczalskie żony zabija z pistoletu służbowego, jak w kiepskich romansidłach. A gdzie świadomość klasowa? Gdzie sprawiedliwość? Mafijna wendetta? Niedoczekanie. Na to nie mógł pozwolić. Zachód obrabiałby temat przez cały sezon. A jego udział? Szefowie nie pozwoliliby gamoniowi, który stał obok i nie zapobiegł, zbyt długo cieszyć się stopniem. Jak z tego wybrnąć? No i Stacha szkoda. Jaki był, to był, konkurent, ale przecież kolega. Co innego wyślizgać z posady, co innego odstawić do kicia. Za zabójstwo trafi do pudła na wiele lat. Stary ubek nie ma szans przeżyć w pierdlu z zawodowymi przestępcami ani roku, nawet jednego miesiąca. Najpierw zostałby zcwelowany, potem pobity, wreszcie, na pierwszym lepszy spacerze, ktoś by mu sprzedał kosę pod żebra. Może i dobrze? Mniej by się męczył ze świadomością zamordowania żony, z wyrzutami sumienia. O ile je ma? Ale ani przestępcom, ani nikomu nie może nawet zaświtać myśl, że oficera służby bezpieczeństwa można bezkarnie tknąć. Niejeden by zechciał.

Tak być nie może. Więc co? Psychuszka. Tak, to było to. Najpierw psychiatryk, później się zobaczy. Nawet lepiej – w pierdlu wyrok kończy się w przepisanym czasie, w wariatkowie po przepisanych przez lekarza lekach. Czyli, kiedy zechce góra. A rychło nie zechce. Już on tego dopilnuje…

ROZDZIAŁ II

Weißensee, 1 listopada 20…

Podmiejska dzielnica Berlina tonęła w opadających liściach, które zrywał z drzew wciąż jeszcze ciepły wiatr. Pod stopami rozciągał się brązowy dywan, utkany z wszelkiej odmiany brązów, gdzieniegdzie przenikany zielonym akcentem. Jesień była wyjątkowo łagodna. Ekolodzy twierdzili, że powodem jest ocieplenie klimatu, straszyli topnieniem lodowców, ale Irmie Reinbuch taki klimat odpowiadał znacznie bardziej niż listopadowa plucha, dotkliwy chłód i głód, który ciągle dotkliwie pamiętała z biednych lat powojennych. Teraz stać ją było, żeby podjechać pod sam pałac wuja własnym rolsem, ale wolała iść pieszo. Posłuchać stukania obcasów na równiutkich chodnikach, pewności swobodnej przechadzki, zdrowia, które dopisywało fantastycznie. Wiele rówieśniczek kryło się przed światem, żeby nikt nie widział, w jakim przyspieszonym tempie zmierzają do lepszego świata, z którego nikt jeszcze nie wrócił. Za nią łakome oczy panów w każdym wieku krążyły niczym ćmy za świecą. Pierś, wypięta pod wełnianym żakietem prężyła się okazale, podkreślona nie tylko znakomicie dopasowanym kostiumem, lecz także dumną, prostą sylwetką. Sylwetką osoby spełnionej, zadowolonej z siebie i swojego statusu.

Ojciec nie dawał sobie rady z powojenną, okupacyjną rzeczywistością. Z pana świata, pewnym okiem spoglądającego w pełną obietnic przyszłość, stał się pariasem. Ciągle zagrożonym śmiercią, więzieniem, w najlepszym razie deportacją w głąb Rosji. Zwycięzcy potrzebowali przecież niewolników do odbudowania kraju zniszczonego nie tylko wojną, lecz również niewydolnym systemem gospodarczym. Ostatnim jego bohaterskim czynem było spłodzenie jej. Później zniknął, jakby się przestraszył odpowiedzialności. I już nie wrócił. Matka próbowała szukać, ale bez zbytniego zaangażowania. Wówczas z pomocą pospieszył wuj Otto Glauer. Pojawił się jakby znikąd. Wcześniej nie pamiętała, żeby matka kiedyś o nim wspominała. Nawet jako mała dziewczynka szybko zauważyła, że między matką a wujem coś iskrzy. Może nie wielka namiętność, lecz czułe przywiązanie, autentyczna rodzinna więź. Sprawił, że wreszcie miały pewne oparcie i zdecydowaną poprawę sytuacji finansowej. Już nie marzły w klitce z przeciekającym sufitem, z wejściem przez gruzowisko, na którym łatwo było złamać nogę. Ileż razy mama musiała jej dmuchać i całować zakrwawione kolanka, bo nawet zwykłego plastra w apteczce nie było, owijała skaleczenie jakąś szmatką, która złośliwie przyklejała się do rany i już. Koniec kuracji.

Otto znalazł im opustoszały dworek, do którego nikt nie rościł sobie pretensji. Nic dziwnego. Cała rodzina zginęła w trakcie podbijania Pomorza Przedniego przez wojska sowieckie i polskie. Wystarczyło więc tylko pójść do urzędu gminnego i wypełnić kilka papierków, żeby nikt, nawet umacniający się na posadach, wyrastający jak grzyby po deszczu, niemieccy komuniści, nie mogli odebrać im niewielkiego mająteczku. Więc przeprowadziły się do Meklemburgii, do niewielkiej posiadłości junkierskiej w pobliżu Neubrandenburgu.

Otto był jakąś ważną figurą. Wystarczało, że się pojawiał, a znikały trudności i kłopoty. Nic dziwnego, że matka wpatrzona była w niego jak w boga. Czasem wyjeżdżała na kilka dni z jakimiś poleceniami, dyskretnymi zadaniami. Kiedyś wróciła nieziemsko zmęczona, z oczami podpuchniętymi, obolała. Położyła się i już nie wstała. Początkowo wydawało się, że to zwykłe przeziębienie. Co prawda kaszlała przeraźliwie, ale wezwany lekarz nie widział nic groźnego w odkrztuszaniu dużych ilości żółto– zielonej plwociny, niekiedy z domieszką krwi. Przepisał aspirynę, kazał podawać tłusty rosołek. Ale wysoka gorączka powracała coraz częściej. Matka leżała cała mokra, drżała na całym ciele. Nic nie pomagało, nawet czuła opieka Ottona. Kiedy w szpitalu lekarze zdiagnozowali ropień płuc, było za późno. Irma miała zaledwie siedemnaście lat.

Wuj nie zawiódł. Pomógł finansowo, pomógł skończyć studia, potem wciągnął do działalności. Teraz była powszechnie znaną i szanowaną panią Prezydent Związku Przepędzonych. Po połączeniu barbarzyńsko rozdzielonych krain niemieckich nadszedł czas upomnieć się o swoje. Czy ona miała prawo do dziedzictwa swoich ojców? Dotychczas tym dziedzictwem było ciągłe poczucie winy, oskarżenia o zbrodnie wojenne, których przecież nie popełniła. Swoje wycierpiała, a nikomu przecież krzywdy nie wyrządziła. Dość upokorzeń, dość ekspiacji za nie swoje winy. A wina drugiej strony? W tej wojnie nie było niewinnych. Mordowali wszyscy i wszystkich. Zgoda, to jej ojcowie rozpoczęli wojnę, ale nie oni przecież stworzyli faszyzm. Nie oni wykreowali Hitlera. Cały splot różnorodnych interesów politycznych i gospodarczych wypiętrzył niby górotwór nieznanego, niezbyt przystojnego, niezbyt inteligentnego kaprala, stworzył monumentalną postać, która uwiodła cały naród. Najlepiej zrzucić winę na naród, którego nawet nie był rodowitym członkiem. Wizja nowego świata była przecież wizją uniwersalną. Przyświecała od niepamiętnych czasów wielkim przywódcom – Cezarowi, Aleksandrowi, Napoleonowi. Zdradzony po pierwszej wojnie naród pozwolił się więc porwać wielkiej idei, która obiecywała nie tylko przestrzeń życiową, lecz również wspaniałą przyszłość, świat wielkich możliwości, uporządkowany, z właś– ciwymi priorytetami. Idei, która obiecywała, że ci, którzy zostali wybrani, będą przewodzili. Inni, będą służyć wybranym. Taki porządek świata zgodny jest oczekiwaniami świata, oczekiwaniami ludzi, z boskimi prawdami. Przecież sam Bóg obiecywał, że nastanie na ziemi królestwo boże i wzywał: Pójdźcie, błogosławieni Ojca, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! A któż miał wziąć, jeśli nie wybrani. Nie ci, którzy od Boga odwracali się nie jeden raz, żydzi, odrzuceni i sparszywiali, prawdziwe wypędki ludzkości, więc Bóg się od nich odwrócił. Zatem kto?

– Czy konie mogą biegać po skale? czy wołami można orać morze? – pyta prorok. Musi to być lud zaprawiony w bojach, potężny, zdyscyplinowany. Naród niemiecki jako jedyny spośród wszystkich narodów świata spełnia te oczekiwania. Że się nie udało? Spisek poddanych potrafi strącić z tronu najpotężniejszych – tak było przecież nawet z Cezarem.

Myśli szumiały jej w głowie jak młode wino. Ale do wuja nie szła głosić swoich przekonań, które ją wyniosły na szczyt Związku. W eleganckiej torebce ze sztucznej skóry, bo zdecydowanie przeciwstawiała się wstrętnym praktykom mordowania zwierząt dla dogadzania wynaturzonym, hedonistycznym potrzebom utracjuszek, niosła raport.

Wuja interesował jakiś Polak. Dziwne, bowiem także nie pałał sentymentem do Słowian, których jedynym powołaniem było służyć rasie panów, Germanom. Jednak polecił stanowczo i jednoznacznie, żeby na terenach, należących z prawa historycznego do Niemców, a teraz okupowanych na mocy haniebnego traktatu jałtańskiego, uruchomiła swoje służby, które przygotowywała nie tylko po to, by mieć wiarygodnych informatorów. Mieli wpływać na politykę rządów państw, które zarządzały tymi ziemiami. Mniejszościom narodowym należały się prawa, więc polski Sejm stał otworem. Ich, dla nas. Nie odwrotnie. W Polsce mamy prawo do posłów mniejszości niemieckiej, mamy prawo do szkół niemieckich, prawo do niemieckiego nazewnictwa – im – wolno marzyć, że będą mieli. Niech im się wydaje, że funkcjonuje demokracja, że działa Organizacja Narodów Zjednoczonych, nędzny bękart Ligi Narodów, że pokój na świecie. Że są równi między równymi. Niech żyją ułudą. Jeszcze poczują, gdzie ich miejsce. I to wkrótce – rozmarzyła się.

– Gdzie? – dwóch osiłków stanęło jej na drodze.

– Panowie, nie trzeba, sama trafię – uśmiechnęła się naiwnie.

– My pomożemy – natarczywie proponowali, uśmiechając się półgębkiem na myśl o łatwej zdobyczy.

– A ile mnie ta pomoc będzie kosztowała? – uprzejmie zapytała otwierając torebkę.

– A ile masz? – obcesowo jeden ze zbirów wyciągnął włochatą łapę, próbując wyrwać saszetkę.

– Sporo!

Pejcz świsnął cienko, a na łapie pojawiła się krwawa pręga a na gębie zbója wyraz zdumionej głupoty.

– Co? Żądlisz? – odskoczył na bezpieczną odległość.

– Nie, ostrzegam – uśmiechnęła się zadowolona z okazji do przećwiczenia swoich umiejętności. Pejcz, zakończony metalowym ostrzem wizgał złowieszczo, w rytmie giętkiego nadgarstka. Trudno było dostrzec plecioną misternie z surowego rzemienia linkę, która migała rozmytym szybkością kręgiem.

– Daję szansę. Ale możecie nie skorzystać – zachęciła nieśmiało.

Nie wyglądała groźnie – starsza, drobnej budowy, w bucikach na obcasach, w kapelusiku. Typowa przedstawicielka pokolenia, które z racji wieku powinno oddawać młodszym dorobek swojego życia. Takie jest przecież prawo natury. Więc Arni ani myślał posłuchać ostrzeżenia. Skoczył zwinnie, żeby jednym ciosem pięści rozwiązać konflikt pokoleń. Irma cofnęła się o krok i cios trafił w próżnię.

– Przemoc często rodzi przemoc – pouczyła cytatem z filozofii mistrza Lao Tse.

Impet, podstawiona noga, świst. Na dodatek wysoki krawężnik. Skórę na twarzy zdarł chodnik, ale w potylicy zagnieździł się znacznie ostrzejszy ból. Odruchowo chwycił się za głowę. Poczuł, jak ciepła i lepka maź pulsująco tryska na uciskającą dłoń. Krew zaczęła spływać po karku, po plecach, szukała najlepszej drogi, by wsiąknąć w chłodną ziemię. Próbował wstać, ale obcas damskiego bucika wpijał się w bok z niespotykaną siłą.

Drugi koleś, skonsternowany, przyglądał się przez chwile w osłupieniu, jednak przeciwniczka była na tyle niepozorna, że nie potrafił połączyć leżącego bezwładnie Arniego z jej działaniem. Na wszelki jednak wypadek wyjął zza pasa nóż, w drugą rękę łańcuch i rycząc przeraźliwie natarł na kobietę.

– Ależ, panowie – oburzyła się dostojnie – gdzie maniery? Dwóch na jedną? Do tego na kobietę? A fe, nieładnie.

I zanim się zorientował, pejcz wyłuskał mu lewe oko wraz z częścią policzka. Krew zalała natychmiast całą twarz, przestał więc widzieć. Nawet nie zabolało, gdy ostrze przecięło tętnicę szyjną. Irma Reinbuch rozglądnęła się dookoła. Świadków nie było.

– Kto się kłóci z Tao, tego koniec jest bliski – sprawnie przekręciła głowę Arniego. Cichy chrupot upewnił ją, że zbir nikomu już nie stanie na drodze. Drugi wykrwawiał się szybko, więc szkoda było brudzić sobie rękawiczki welurowe jego posoką. Nie na darmo ćwiczyła sztuki walki pod okiem najlepszych fachowców, żeby nie skrzywić się z grymasem zawodu. Zbyt szybko, bez finezji, bez polotu, nawet nie zdążyła poczuć adrenaliny we krwi, gdy było już po wszystkim. Współcześni faceci, to już nie to, co dawniej. Kończą, zanim zaczną. I jak kobiety mają ich szanować?

Mistrz Fen Chu zwykł powtarzać słowa księgi Tao: Kto się odważy na śmiałość – zginie; kto się odważy na nieśmiałość – żyć będzie. Dowód leżał zagrzebany pobieżnie w brunatne liście.

Za zakrętem widać było już posiadłość Glauerów – alejka wytyczona prosto jak strzelił wiekowymi lipami prowadziła do kutej, stalowej bramy, osadzonej w murowanych z bordowych cegieł słupach. Barokowo poskręcane sploty prętów układały się w malowniczy wzór winogradu. Uśmiech zadowolenia nie schodził z jej twarzy, gdy nacisnęła na przycisk dzwonka. Czujne oko kamery rozjarzyło się niebieskawo. Pomachała uprzejmie.

Furta odchyliła zapraszająco podwoje. Pod nogami skrzypiał miękko drobny żwirek, starannie sprasowany walcem. Tędy wprowadzani byli tylko specjalni goście. Do posiadłości prowadziła jeszcze inna droga. Asfaltowa, reprezentacyjna. Ale ona nie chciała się afiszować, więc zwolniła, by dać czas odpowiedzialnemu za powitanie ważnych gości. Miała nadzieję, że pojawi się Gustaw. On już będzie wiedział, co robić. Nie zawiodła się. Z cichym chrzęstem nadjeżdżał wózek elektryczny, prowadzony przez starszego, siwego mężczyznę, starannie zapiętego pod szyję, w nienagannym uniformie. Skinął bez słowa głową na powitanie.

– Witaj, Gustawie – pozdrowiła maitre’a.

Usiadła obok, w uprzejmie wskazanym plastykowym fotelu. Zanim ruszył, cicho poprosiła – Trzeba posprzątać.

– Gdzie? – Gustaw nie potrzebował wyjaśnień.

– W parku, przed posiadłością. Są przykryci liśćmi, ale nie powinieneś mieć trudności z odnalezieniem – uśmiechnęła się przepraszająco, że sprawiła kłopot.

– Tak, madame, natychmiast – wyciągnął z kieszeni surduta cienką komórkę. Nacisnął przycisk i polecił: Walter, w parku są śmieci, proszę uprzątnąć.

Skinieniem głowy podziękowała oficjaliście.

* * *

Po chwili była w gabinecie Otto Glauera. Niewielkie oszczędnie umeblowane pomieszczenie. Duże, mahoniowe biurko, inkrustowane w geometryczny wzorek, wygodny fotel, etażerka zapełniona gazetami, masywna biblioteczka, zabezpieczająca przed kurzem starannie ułożone książki ze złoconymi grzbietami.

Wuj nie dał na siebie czekać. Na biurku stała filiżanka z kawą, która pachniała apetycznie. Wstał grzecznie na powitanie, wskazał wygodną sofę. Usiadła, starannie układając spódniczkę, by zakryć kolana elegancko skrzyżowanych nóg. 

– Witaj Irmo – miękkim gestem podał jej czubki palców.

– Mam wszystko – przeszła do konkretów. Mogę wiedzieć?

– Nie wszystko – odpowiedział. Nawet ja niewiele wiem. To sprawy objęte najgłębszą tajemnicą. Wiem tylko, że mają coś wspólnego z reaktywacją naszych ideałów.

– Wspólnych? – upewniła się.

– Tak, najbardziej wspólnych. Najistotniejszych.

– Lecz co do tego ma jakiś Polak? – zdziwiła się. 

– Tego nie wiem, córeczko – pokręcił głową, podkreślając swoją niewiedzę. 

Jednak, ile razy zwracał się do niej tak pieszczotliwie, zawsze miała wrażenie, że coś chce przed nią ukryć. I tym razem jego oczy zwrócone gdzieś w bok, ręce zaciśnięte mocniej na filiżance, udowadniały doświadczonej obserwatorce, że nie chce ją wprowadzić w istotę zagadnienia. Że wie znacznie więcej. Ale nie miała sposobu, żeby coś więcej z niego wydobyć. Dała więc spokój.

– Tyle ci mogę powiedzieć, że prawdopodobnie twoje poszukiwania dają nadzieję na bardzo wiele.

– Ale na co? – spróbowała.

– No cóż. Chyba nie zdradzę tajemnicy, jeśli powiem ci, że ten, jak to byłaś łaskawa powiedzieć, Polak, Polakiem jest nie do końca.

– Niemiec? – zdziwiła się. Nie znosiła, gdy ktoś wiedział więcej od niej, szczególnie wówczas, gdy zajmowała się jakąś sprawą. Poczuła się jakby oszukana, niedowartościowana.

Błysk w oku nie uszedł uwagi wuja. I on potrafił odczytywać mowę ciała.

– Nie bądź taka dociekliwa, ciekawość to szybka droga do piekła. Więcej, niestety nie mogę ujawnić. Co najwyżej, że nie jakiś tam Niemiec, lecz niezwykle ważny. Kiedyś opowiem ci wszystko – Otto Glauer wstał, dając znać, że musi zając się dokumentami, które przyniosła.

– Zapraszam na kolację – dodał z uśmiechem – będzie okazja powspominać.

Zanim zamknął za nią drzwi, zadzwonił telefon.

– Słucham – przyłożył słuchawkę do ucha. Głos w drugiej stronie musiał należeć do kogoś znacznego, bo odruchowo poprawił ciemnobrązowy, aksamitny spencer i wyprostował się służbiście.

– Tak, jestem przekonany, że zacznie szukać na własną rękę – potwierdził.

– Na pewno? – upewniał się lekko zaskoczonym głosem.

– Nie ma innej możliwości?

– Tak jest! – odruchowo wyprężył się, jakby stał przed przełożonym.

– Według rozkazu – odłożył słuchawkę i ciężko opadł na fotel. Rozkaz najwyraźniej nie sprawił mu satysfakcji.

Nacisnął guzik interkomu – Gustaw, proszę do mnie.

Po chwili usłyszał delikatne stuknięcie w futrynę drzwi.

– Herein, wejść – mruknął, pewny, że Gustaw nie potrzebuje specjalnego zaproszenia – pani hrabina Reinbuch źle się czuje.

– Jak bardzo? – zrozumiał w locie najbardziej zaufany sługa. Właściwie bardziej przyjaciel niż służący.

– Bardzo źle. Ekstremalnie źle. Śmiertelnie chora

– Schade – nie mógł powstrzymać oznak sympatii – nie ma lekarstwa?

– Niestety. Nikt jeszcze nie wynalazł lekarstwa na nadmierną ciekawość.

– Ja wohl – smutno skinął głową Gustaw, który tym razem nie poparł zgody służbistym trzaśnięciem obcasami, co chętnie czynił, gdy chciał podkreślić swój wojskowy stopień leutnanta zur See.

– Befehl ist Befehl – Otto Glauer wzniósł oczy ku górze, w geście niemego poddania się woli wyższej instancji.

ROZDZIAŁ III

Jaworzno, wtorek 2 listopada 20…

Robert próbował podnieść się z łóżka. Określenie „budzić się” co najmniej nie przystawało, a z całą pewnością nie oddawało w pełni tego, co próbował uczynić około południa dnia dzisiejszego. Nie wynurzył się z czarnej czeluści pijackiej drzemki rześkim skokiem w jawę, ani nie zakończył romantycznego snu radosnym przeciąganiem się w łóżku, pełnym ochoczego oczekiwania na cud następnego dnia. Raczej można by stwierdzić, że się nie obudził. Dręcząca go od wczoraj choroba po prostu przewlekła się w kolejną fazę, różniącą się od poprzedniej tym, że miał otwarte oczy i nawet utrzymywał z grubsza pionową pozycję. Wczorajsze otępienie nie pozwoliło mu się rozebrać. Nie był więc specjalnie zdziwiony, że spał w opakowaniu. Zawczasu wziął urlop na dzisiejszy dzień, bowiem inteligentnie przewidział, zresztą nie trzeba było do tego wybitnej inteligencji, żeby się domyśleć, jak skończy się wieczór z kolegami, więc. Włączył telewizor.

Smutny pan w granatowym garniturze właśnie beznamiętnie informował:

Z ostatniej chwili. Jak podaje Agencja Reutera w dniu wczorajszym Irma Reinbuch, Prezydent Związku Przepędzonych, zmarła w swoim domu na przedmieściach Berlina. Berlińska policja ustaliła, że prawdopodobną przyczyną zgonu był atak serca. Nie stwierdzono udziału osób trzecich. Zmarłą znaleziono we własnej sypialni. Biegły nie stwierdził włamania ani innych czynników zewnętrznych. Śledztwo jest w toku. Irma Reinbuch forsowała usilnie tezę o wspólnej winie wszystkich uczestników wojny, z czy nie zgadzały się…

– I dobrze – pomyślał Robert – nie będzie nam szkopka pluła w twarz, ni odbierała pięknych polskich jezior. Jest sprawiedliwość na tym świecie.

Nie miał zielonego pojęcia, kim była Irma jakaś tam. Coś tam kojarzył z telewizji, że domagała się czegoś, o coś tam walczyła. O co, po co? Nie wiedział. W każdym razie w Polsce nie była lubiana, bo chyba próbowała odebrać mienie poniemieckie powojennym ofiarom hitlerowców. Albo coś w tym stylu. Wzruszył ramionami i aż podskoczył.

Okrutny dźwięk telefonu rozdarł błogą ciszę. Mózg niebezpiecznie zafalował, powodując nowy atak cierpienia. Huk wibrował w głowie, powodując ból nie do zniesienia. Dudnił, ciął rozum na drobne plasterki, przypominając, że własne urodziny spędził zacnie, bo z przyjaciółmi na biesiadzie. Biesiadzie radosnej, upojnej, połączonej z degustacją trunków w całkiem sporej ilości. Szczerze mówiąc, nadmiernej ilości. Teraz pragnął zatem wszystkiego najspokojniejszego. Już szept był krzykiem, nie mówiąc o tupocie białych mew po drewnianym molo. Co dopiero upiorny dźwięk terkoczącego nachalnie dzwonka.

Jednak telefon nie chciał ucichnąć, uniósł więc aparat i przytknął z bojaźnią do ucha.

– Hallooo… – odezwał się niepewnie.

– Cześć, brzmisz jakbyś umarł – odezwał się Tomasz.

– Tak też jest, tylko zabrakło mi odwagi i chęci, żeby się ubrać w garnitur i ze– sztywnieć, poza tym żaden klecha nie posmarował mnie olejami i nie odprawił guseł.

Śmiech w słuchawce telefonu nie poprawił mu samopoczucia.

– To co jubilat? Przegiąłeś wczoraj?

– Troszeczkę… Powiedziałbym nawet – odrobinkę.

– No, za to bracia Zawady całkiem przegięli pałę! Wstyd i hańba! Więcej z wami nigdzie nie pójdę. Powinniście mocno wyhamować!

– Gadasz jakbyś był moją matką – warknął Robert.

– Skąd wiesz, skoro własnej nie miałeś?

– Ty masz, ale chyba jej to nie cieszy szczególnie – warknął zły jak cholera. Słowo „szczególnie” nie chciało przejść przez wyschłe wargi, zaszeleściło, zaklinowało się, aż się popluł.

– Poćwicz wymowę, bo nic nie mogę zrozumieć.

– Nie obraź się, ale nie czuję się najlepiej, oddzwonię jak oprzytomnieję.

– Dobra, wracaj do żywych, cześć.

– To cześć…

* * *

No tak, Tomasz Zawilski nie przestawał się troszczyć. Niegdyś ich nauczyciel i wychowawca, a teraz kumpel. Nie dziwił się, że jest zdenerwowany. Wplątali porządnego i statecznego nauczyciela historii, zasłużonego pedagoga, nauczyciela dyplomowanego w pijacką burdę podczas Wszystkich Świętych, które jego koledzy pieszczotliwie nazywają dniem truposzów. Zresztą całkiem słusznie, bo całymi dniami człowiek włóczy się po cmentarzach, odwiedzając groby bliskich. Ich trójka nie ma bliskich. Jurek, Sławek i Robert. Tu byli sami. Tam byli rodzice. Nie jego rodzice. Ich. To on przynosił pecha. Od małego. Przede wszystkim sobie. Nawet urodziny miał w koszmarnym czasie.

Poznał Zawadów jeszcze jako dziecko. Dla niego było to od zawsze. Stary klawisz z jaworznickiego obozu pracy dla młodocianych, nieprzystosowanych, jakim komuniści zastąpili obóz hitlerowski, wziął go do siebie w niewyjaśnionych nigdy okolicznościach. Ale nazwiska mu nie zmienił. Inaczej Robert byłby przekonany, że jest jego synem. Żadnego innego ojca przecież nie pamiętał. Potem obóz zlikwidowano, bo źle się kojarzył i po tak zwanej odwilży nie pasował już do aktualnie realizowanej polityki. Zawada i o tym nie chciał wiele mówić. Nikt zresztą specjalnie nie wypytywał, sąsiedzi z bloku również mieli różne kombinacje na sumieniu. Ale starego coś jednak gryzło, więc zapijał, jak często się dało. Wreszcie po pijaku wpadł pod autobus. Podobno w wieczornej szarówce wtoczył się, jakby szukał śmierci. Matki Zawadowej nie pamiętał. Może wcale jej nie było? Dość, że całą trójką trafili do domu dziecka. Tam się nauczyli składać kwiatki i znicze na grobach radzieckich żołnierzy, lecz nie 1 listopada a 9 maja, w dniu zwycięstwa. Potem się porobiło. Okazało się, że dzień zwycięstwa przeniesiono z dziewiątego na ósmy, potem, że w ogóle nie go było, a honorowanie żołnierzy radzieckich, nawet zabitych, nie jest poprawne politycznie, więc zaprzestali tego procederu.

– Czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają, wszystko się zmienia – żałośnie westchnął Robert, spoglądając na swoją zmacerowaną pijaństwem buźkę – a wódka obnaża samą, paskudną prawdę. Najpierw do człowieka wpływa, a potem wypływa pod jej wpływem prawdziwe ja. Zazwyczaj jeszcze paskudniejsze niż to na trzeźwo.

Z lustra spoglądało coś, czego nie powinni widzieć inni ludzie, bo mogliby się porzygać ze wstrętu – pobiegł do ubikacji, gdzie przez dłuższą chwile obejmować kurczowo muszle klozetową. Z dobrym skutkiem – usta przepłukał wodą z kranu, umył twarz i poczuł się znacznie lepiej.

Bracia Zawadowie: Jurek i Sławek, co zawsze zwadą stali. Dość prymitywne egzemplarze, szczególne, oryginalne okazy gatunku Homo sapiens. A raczej, o ile dobrze pamięta wczorajsze uniesienia podczas obchodów jego urodzin, typowe okazy gatunku Homo neanderthalensis.

Jurek – wielki, gruby, obleśny i ohydny, a Sławek wielki, gruby, chamski i agresywny. Robert, zalewając wczorajsze fusy na dzisiejszą kawę, próbował odtworzyć przebieg imieninowego przyjęcia, jakie mu urządzili koledzy.

Miało ono miejsce w małym barze, dumnie zwanym pubem K2. Nikt nie wiedział dlaczego K2, nawet właściciel. Prawdopodobnie nie wiedział też, co to pub. W każdym razie nic na to nie wskazywało. Za komunizmu była to zwykła knajpa, czasem przez klientów zwana pieszczotliwie mordownią. Ale komuna padła i z knajp porobiono puby. Więc zamiast nazwy restauracja K2, zawisł szyld Pub K2. Znawcy języków z przekąsem twierdzili, że to Puff pod 2 Kurwami. Ale dlaczego dwiema, jeśli przesiadywało ich w środku od groma? Też nikt nie potrafił odpowiedzieć. Zakorzeniony zapach jednak pozostał: specyficzna mieszanka spalin tytoniowych, oparów alkoholowych, niedomytych ciał, tanich perfum i wszechobecnego, duszącego zapachu środków dezynfekcyjnych. W pierwszej chwili odór dusił i dławił, lecz po chwili przestawał być odczuwalny, robił się swojski, wręcz uświęcony tradycją, właściwy, na swoim miejscu.

Taka właśnie woń runęła wczoraj na spóźnionego Roberta, gdy otworzył drzwi pubu. Przenikliwy zapach alkoholu, dymu papierosowego i potu walnął go bez litości między nozdrza. Oczy zaczęły łzawić, bynajmniej nie z wzruszenia, że koledzy pamiętali o nim i od dwóch godzin dobrze się bawili przy piwie. Pub był pełny, wszędzie pełno młokosów. Dla studiujących poza miastem, czyli niemal wszystkich studentów, bo prowincjonalne miasteczko nie było siedzibą żadnej wyższej uczelni (aczkolwiek miały tu swoje filie), każde święto stanowiło okazję spotkanie ze znajomymi. Nawet Święto Zmarłych. Zanim doszedł do stolika, usłyszał gromkie sto lat. Życzenia dziwnie zabrzmiały podczas Wszystkich Świętych i nadchodzącego dnia zadusznych, ale Jurkowi i Sławkowi to nie przeszkadzało. Przyzwyczaili się, bowiem nie były to pierwsze urodziny, lecz trzydzieste drugie. Nie przeszkadzało im także to, że zwrócili na siebie uwagę całej społeczności pubu.

– Dzięki serdeczne – skwitował Robert, tym samym ucinając kakofonię dźwięków, jaką zafundowali bracia Zawada wszystkim obecnym.

– Oto twój prezent – rzekł dumnie Sławek podając Robertowi kartkę papieru, nieco wymiętoloną.

– Co to jest? – spytał Robert.

– Nie widzisz? Faktura VAT – krzyknął Jurek.

– A po co?

– Jak to po co?

– Więc za co?

Konsternację Roberta litościwie rozproszył Tomasz, o ponad dwadzieścia lat starszy kolega, dawniej ich wychowawca z Domu Dziecka.

– Zawsze mówiłeś, że chcesz poznać swoich rodziców, więc zrzuciliśmy się i opłaciliśmy prywatnego detektywa. Teraz my tu biesiadujemy, a on próbuje wygrzebać twoje korzenienie – uśmiechnął się zadowolony z kalamburu.

– Mówiłeś przecież – włączył się Jurek – że przecież mamusię musiałeś mieć, bo bociany w listopadzie już dawno odleciały do ciepłych krajów.

– Chciałeś, to masz, siadaj, zapraszamy do świętowania i jeszcze raz wszystkiego najlepszego. I karniaka, na dobry początek. Lej Jurek do pełna! – zakomenderował Sławek.

Potem lali i lali. Jeszcze dziś trzęsą mu się ręce. I pić się chce. Jedna z nie– wyjaśnionych tajemnic wszechświata: im więcej piłeś wczoraj, tym bardziej cię suszy dzisiaj.

– Faktura. O co chodzi z tą fakturą?

Robert, rozlewając trzęsącymi się rękoma pół kawy, dowlókł się do kurtki. Wyciągnął kartkę papieru, faktycznie była to faktura wystawiona na nazwisko Borowski Robert.

– Na mnie – stwierdził apatycznie – zapłacone gotówką – przeczytał, mrużąc oczy, bo światło poranne raniło boleśnie zaropiałe oczy.

– Zadecydowali za mnie – wcale nie był pewny, czy chce poznać prawdę o swoich biologicznych rodzicach. A nuż to jakieś menele. Ale dziś latało mu to zwiędłym kalafiorem. Niby chciał się dowiedzieć, ale hamował go strach przed prawdą. Jeszcze nie był gotów odkryć, kim jest. Jeszcze nie teraz. Zbyt mało miał pewności siebie i swojej wartości. Nie chciał zmierzyć się z tajemnicą, która mogłaby go znokautować i zabrać wszystko, co osiągnął. Porwać go, skonfrontować z rzeczywistością i mozolnie kształtowaną przez trzydzieści dwa lata osobowość zmieszać z brutalnymi faktami.

Ale dziś te zastrzeżenia nie miały żadnej mocy zagłuszane upiornym dudnieniem w czaszce i pewnością, że jeśli nie wypije natychmiast czegoś mokrego, kwaśnego, najlepiej z bąbelkami, to nieodwołalnie wyzionie ducha.

Zawsze wyobrażał sobie, chciał sobie wyobrazić, pragnął, żeby tak było, że jego rodzice byli wspaniali, kochali go i nieszczęśliwie zakończyli nagle swój żywot, pozostawiając go samego nie z własnej winy. Umarli, płacząc, że muszą zostawić go samego na tym łez padole. Ale jeżeli był bękartem, niechciany dzieckiem prostytutki, albo co gorszego? Właściwie co może być gorszego? Porzucenie? Został przecież porzucony i dał sobie jakoś z tym radę. Może nie najlepiej, ale ideałów na tym mało idealnym świecie nie ma. Nieco zdenerwowany i zaniepokojony szamotał się w niepewności, jednak nie mógł odpuścić takiej okazji. Nie chciał, ale chciał. Sam nie miałby odwagi podjąć decyzji, ale podjęli za niego. Świnie. Koledzy. Najlepsi przyjaciele. Chcą mu pomóc. Odnaleźć przeszłość. Przeszłość na wyciągnięcie ręki. Wyciągnął więc rękę w kierunku lodówki z trwogą, że jest pusta jak jego przyszłość, w którą przestał wierzyć.

Była – cudowna, przepiękna, ożywcza woda mineralna. Marzenie jednak może się ziścić. Uchowało się nawet kilka bąbelków radośnie łaskoczących przełyk. Życie jest piękne. Wlepił wzrok w wymiętą kartkę: Agencja Detektywistyczna, Szymon Rutkiewicz, Kraków, ulica – i tu zamazane.

Żółta plama z grudkami i przyczepiony fragment brązowego, zeschłego czegoś, co pewnie było wczorajszą kiełbasą. Zdecydowanie nie chciał definiować, co to jest, jak i skąd się wzięło na jego urodzinowym prezencie. Przynajmniej nie organoleptycznie. Zważywszy na przebieg wczorajszego święta, miał pewne, niezbyt apetyczne przypuszczenia, więc nawet nie dotykał znaleziska. Był jeszcze numer telefonu, na szczęście dość czytelny.

Robert wyrwał kartkę z notesu, drżącymi rękoma, pewnie z emocji, przecież nie z powodu z choroby, bo ostatnie badania okresowe potwierdziły, że zdrowy jest jak koń, kulfoniasto przepisał numer i nazwisko detektywa. Fakturę odsunął jak najdalej, w obawie, że arogancki zapach może pobudzić ślinianki do działania, wywołując kolejne przedwymiotne smużenie. Szybko dopił kawę, poprawił mineralną, wziął szybki prysznic i z powrotem do łóżka.

Przydałby się zimny tusz – pomyślał, ale na samą myśl, otrzepało go jak wściekłego psa na widok wody. Leżał z utkwionym tępo wzrokiem w deseń sponiewieranej narzuty i próbował zrekonstruować wczorajszy wieczór.

Pamiętał, że Jurek i Sławek byli już mocno rozbawieni, natomiast Tomasz trzymał fason: jedno piwo i dość. Sławek, uznany w pewnych kręgach mechanik i współwłaściciel z braciszkiem warsztatu samochodowego, pewnie topił smutki z powodu kolejnego nieudanego eksperymentu samochodowego. Miał zostać mistrzem Polski w rajdach terenowych już cztery, pięć lat temu, ale jakoś nie wychodziło. Godzinami przesiaduje w warsztacie, topi ciężko zarobione pieniądze w kolejnych mechanizmach różnicowych, blokadach mostów i tym podobnych częściach samochodowych, o których Robert miał blade pojęcie. Wiedział tyle i w zupełności wystarczało mu to, że Sławek wydaje ciężką kasę na samochód, na rajdówkę – potwora, jak twierdzi. Pieści, chucha, remontuje. Potem jedzie na trening. Samochód się psuje. Bankowo. Nawet pewniej, bo na banki liczyć przecież nikt rozsądny nie może. Jak można zatem zostać mistrzem, skoro się nie startuje w rajdach? Tego nie wie nikt, oprócz Sławka, który sądzi i przekonuje wszystkich, nawet siłą, że jest najszybszym offroaderem w tym zasranym kraju, tylko szczęście mu nie sprzyja. Zawiązane przez konkurentów spiski blokują jego starty, a przede wszystkim inni mają za dużo forsy. Kupują miejsca, przekupują sędziów. Wiadomo – wszechobecna korupcja. Jak więc ma się przebić młody, zdolny, ambitny? Udupiają na stracie i kropka. Jurek, jako najbliższa rodzina, starszy brat, popiera go bezapelacyjnie i umacnia w spiskowych teoriach, czerpiąc korzyści z topienia smutku we wzmacnianym piwie. Niezłe towarzystwo.

Drugim sprzymierzeńcem jest najwspanialszy mechanik świata, prawdziwa złota rączka. Co tam złota – diamentowa, platynowa. Marek Drążkiewicz. Człowiek, który potrafi, niczym sam Pan Bóg, stworzyć coś z niczego. Ile razy Sławek wpakował się w jakąś wyrwę, połamał resory, zapiekł silnik w błocku, z którego trzeba było wyrywać go za pomocą wyciągu, Marek był gotów pospieszyć z pomocą. Przyjęcie go do warsztatu Sławek uważał za najprawdziwszy cud boski, prawdziwe zrządzenie opatrzności, bo nie było takiej naprawy, której Marek by się nie podjął, a przede wszystkim, której by nie podołał. Jurkowi nie podobało się, że kazał się sowicie opłacać, a do tego wszelkie napiwki brał bez zmrużenia oka i nawet piwa nie chciał postawić w zamian.

– Kutwa bucowata – zżymał się, kiedy na libacyjkach, których przecież nie brakowało, Marek pił na równi z wszystkimi, ale dokładać się do rachunku ani myślał. Jednak i tak nie tracili na nim. Warsztat zdobywał renomę wśród offroadowców. Na klientelę nie narzekali, bo pasjonaci nie skąpili grosza na dopieszczanie swoich bestii. A że sknera? Każdy ma jakieś wady. Zresztą, kiedy było potrzeba natychmiast wyłożyć grosz na jakąś szczególnie drogą część, a w kasa świeciła pustkami, Marek kupował za swoje. Co prawda potem odliczał skrupulatnie, z odpowiednio wysoką marżą, ale za marżę i tak płacił zadowolony z usługi klient. Więc wszyscy byli zadowoleni.

– Spóźniłeś się. Nie masz pojęcia, jaki wywrotowy projekt wymodził Jurek – szczena ci opadnie. Normalnie zajebisty pomysł.

– Jurek przedstaw wizję – nakazał.

– Jurek obtarł rękawem swoją tłustą gębę i zaaferowany zaczął. 

– Projekt nosi nazwę Feliks z popiołów2. Jak Fenix z popiołów powstał, rozumiesz?

– Nie do końca, Feliks czy feniks? – zdezorientowany, ale zaciekawiony wypytuje się dalej.

– No, Feliks. Nie wiesz, jaki? No, Feliks Stanisławowicz Dzierżyński! – krzyknął Sławek, zwracając uwagę wszystkich klientów pubu.

Kelnerka spojrzała w jego stronę z pogardą. Skorzystał, że wreszcie zwróciła na niego uwagę i ryknął jeszcze głośniej – napoje się skończyły, poproszę cztery piwka z wkładką.

– Co wy na to? Piwko z nurkiem. Trzeba wizje utrwalić.

– Jesteście zakręceni, jak gówno w betoniarce – prychnęła pogardliwie.

Sławek zaprotestował. Nie znosił opryskliwej obsługi. Klient płaci, klient żąda – dewiza na dzisiaj. Kiepska obsługa, totalna obsuwa. To on miał prawo być nieuprzejmy, arogancki, chamski. Płacił za to. A kelner czy barman ma się kłaniać, dygać, uśmiechać się i ewentualnie dopisać do rachunku gratyfikację za usługę ponad stan.

– Spadamy – zarządził więc.

– Słuchaj – ciągnął dalej Jurek ignorując Sławka – Dzierżyński to Polak, tak?

– No, a co? – odparł Robert.

– A narodowym sportem Polaków od zawsze było tłuczeniu Rusów.

– Tak jest – zarechotał Sławek, któremu przestało zależeć na opuszczeniu lokalu, gdy zauważył przed sobą pełny kufel.

– No, więc ten koleś natłukł ich najwięcej, pobił rekord Guinnessa! Medale mu za to! A nie z piedestałów zrzucać! – krzyknął rozentuzjazmowany Jurek.

– Ciszej! Nie wszyscy musimy słuchać tych bredni – warknął postawny, nieco gburowaty typek z sąsiedniego stolika.

– Nie do ciebie rozmawiam – agresywnie odparł Jurek. Nie lubił, gdy ktoś się wcinał.

– Przepraszamy, panowie spokojnie, postaramy się być ciszej – dyplomatycznie wybrnął z sytuacji Tomasz. – Mam dziś jubilata, mam nadzieję, że panowie wypiją za jego zdrowie. Stawiam.

– Jak stawiasz, to sto lat – zgodził dryblas z sąsiedniego stolika.

Szukając błędnego wzroku Jurka, Robert prawie szeptem próbował zrozumieć ideę projektu Feliks 2 – i co z tym projektem?

– Co za ćwok – syknął Jurek – o co mu chodzi, przywala się do nas, co matkę mu zabiłem?

– Drzesz gębę, więc mu przeszkadza i tyle. Uspokój się i wyjaśnij Robertowi swój arcyciekawy plan – moderował Tomasz.

– No więc akcja ma być prowokacyjno– edukacyjna… – zaczął Jurek.

– Coś, czego jeszcze nie było, a przy tym na miarę naszych możliwości – przerwał mu Sławek.

– Tak jest – wtórował Jurek.

– No i chodzi o to, żeby skontaktować się z pomarańczową alternatywą, tymi od krasnoludków, kapujesz?

– Nie za bardzo – odparł Robert.

– Nieważne, musimy napisać felieton o tym, jaki to Dzierżyński był wspaniały, pismo do Prezydenta, co by mu medale pośmiertnie nadał i jako bohaterowi pomnik pyknąć, a wszystko to w fleszach mediów. Ha! dobre co?

– Za co mielibyśmy tego złoczyńcę wychwalać?– zainteresował się Tomasz.

– Za mordowanie Ruskich, do cholery! W Gruzji piją zdrowie Gruzina – Stalina, bo wyciął w cholerę Niemców, Stefan Bandera jest bohaterem narodowym, bo mordował Polaków! Taka logika międzynarodowa. Dlaczego my nie możemy czcić swojego bohatera – mordercy? Proste?! – Jurek nieco się podenerwował.

– Ciszej proszę, panowie – odważnie i stanowczo nakazała kelnerka.

– Dobra, dobra… Jeszcze jedną kolejkę prosimy – rzucił Sławek, rozwiązując konflikt. Za cenę czterech piwek z wkładką uzyskał chwilę dyspensy od właściciela lokalu, który od dłuższego czasu złowrogo spoglądał w kierunku naszego stolika.

– Nieco prowokacyjne i wątpliwe etycznie – stwierdził Robert.

– A co nasi zbrodniarze gorsi od zagranicznych? – kąśliwie warknął Sławek.

– Wiesz co, Jurek, pomysł na wskroś wywrotowy, ale prowokujący do myślenia. Więc najpierw zrób coś z tym. Napisz tekst, wyjaśnij ideę i zobaczymy co dalej – Uciął dyskusję Tomasz.

Cała czwórka wiedziała, że to koniec projektu „Feliks z popiołów 2”. Jurek ledwo ukończył szkołę zawodową, zdobył zawód ślusarza, co w Polsce lat pięćdziesiątych wystarczało, żeby być pierwszym sekretarzem z nieograniczoną władzą. Później zresztą także. Ludzie się śmiali, że trzeba mieć studia wyższe, aby zostać kierownikiem w byle jakiej firmie, a prezydentowi wystarczy przyzakładówka elektryczna. Co prawda miał kilka doktoratów honoris causa. Jednak poza politykowaniem trzeba było coś wiedzieć, tymczasem Jurek z trudem potrafił podpisać się na rachunkach. Napisanie pełnego zdania przekraczało jego możliwości. Zatem… Kolejny wielki projekt nie wyjdzie poza barowy stolik.

– A Hitlerowi też pomniki będziesz stawiał? – indagował Robert.

– Hitler to zły człowiek był i nie nasz – skwitował Jurek

– Jak to: nie nasz? – prowokował Tomasz.

– Szkop przecież – stanowczo i z obrzydzeniem stwierdził Jurek.

– Faszystowska, wredna, niemiecka świnia – Sławek postawił kropkę nad i.

– Ale Aryjczyk – skwitował Tomasz.

– Czyli szkop.

– Ależ panowie, taż i my Aryjczycy, więc on nasz – prowokował dalej Tomasz.

– Co ty pieprzysz? – zdziwił się Jurek.

– Słuchaj, Ariowie lub jak wolisz Indo– Irańczycy, a od nich pochodzi rasa aryjska, stanowili odłam ludów indoeuropejskich, który w trzecim i drugim tysiącleciu przed naszą erą zamieszkiwał Azję Środkową, by następnie rozprzestrzenić się na tereny Iranu i Indii. A z Iranu do Europy. Natomiast Alfred Rosenberg, główny nazistowski twórcą teorii rasistowskich do rasy aryjskiej, zaliczył do niej Słowian, nordyków, bałtów. Z nich wyodrębnił, jako najwspanialszych Niemców i Skandynawów. Więc my jako Słowianie to też rasa aryjska. No więc i ten Aryjczyk – Adolf H. teoretycznie jest nasz, nie? – dalej prowokował Tomasz.

– O jasna cholera, to niby ja jestem Aryjczykiem – zarechotał zadowolony Jurek.

– Raczej wyglądasz na neandertalczyka – ironicznie zarechotał Robert.

Jurek, już dość mocno rozbawiony, wstał i krzyknął na cały bar – Ich bin übermensch neandertalski!

– Dość tego! – wstał z sąsiedniego stolika dryblas.

– Zamilcz, gdy przemawia twój pan i władca, kmiocie! – krzyknął Jurek.

Robert wiedział, jak to się skończy. Chwycił za ramię Tomasza i syknął – spieprzamy! Wybiegli z baru i przez międzywojenną bramę pędem wpadli na rynek.

– Cholera, co mnie szarpiesz? – krzyknął Tomasz.

– Trza wiać, zaraz będzie burda, mówię ci, znam Jurka nie od dziś. Leć po taksówkę i do domu, ja wrócę i im pomogę, bo ich zabiją.

– Dobra, dzwoń jutro – odkrzyknął zadyszany Tomasz. Był zdecydowanie w wieku, kiedy nie uchodziło brać udział w knajpianych burdach.

Robert biegiem wracał do baru, w bramie zderzył się z Sławkiem. Upadli na bruk. Robert poczuł smak krwi w ustach.

– Kurwa! Wstawaj! Spieprzamy, bo nas zatłuką! – ryczał plując krwią Sławek. Kątem oka dojrzał, jak przeskakiwał nad nimi pędzący Jurek.

Podnieśli się i popędzili w kierunku rynku. Robert widział biegnących za nimi trzech osiłków, więc nie potrzebował dodatkowego dopingu. Wpadli na rynek. Pod oświetlony latarnią krąg. Policyjny monitoring na rynku dawał im poczucie bezpieczeństwa. Kamerka wychyliła się w ich kierunku i zamarła. Byli na wizji. Oni wiedzieli, gdzie i że jest, wiedzieli i tamci.

– Cholerne policyjne państwo – mruknął Jurek z zadowoleniem, że dotarli do oazy, gdzie mogą złapać oddech i uspokoić nerwy, a co najważniejsze wytrzeć krew z pijanych gęb. Udało się znowu. Przeżyli po raz kolejny. Doprowadzili zabłocone kurtki do jakiego takiego stanu. Tamci stanęli w cieniu łuku bramy, prowadzącej na podwórko między przedwojennymi kamienicami. Czekali.

– Mocni są, psia ich mać – warknął Sławek.

– Nie mogłeś odpuścić? – z pretensją w głosie krzyknął Robert do Jurka.

– Kolo się rzucał i dostał w gębę. A tak w ogóle, to gdzie byłeś, jak nas katowali? Kolegów w potrzebie się nie opuszcza!

– Nie opuściłem, właśnie wyprowadziłem Tomasza, idioto! Jakby prowadził jutro lekcje z siną gębą! Stary jest! I co myślisz, że wszyscy są tak porąbani, jak ty? On ma stanowisko o prestiżu społecznym i co, ma z wami pijackie burdy odstawiać?! Ja też mam tego dość!

– Uspokój się – złapał za ramię po przyjacielsku Sławek. – Nic się nie stało. Piękna bójka. A jak pięknie Jurek leciał. Pierwsza klasa, jak anioł…

– Trochę bolało, jak rypłem o glebę, ale fajnie było – uśmiechnął się nostalgicznie Jurek. Są twoje urodziny, chodźmy na dyskotekę.