Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Lepszy dzień nie przyszedł już

Lepszy dzień nie przyszedł już

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0243-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lepszy dzień nie przyszedł już

Na książkę składają się trzy opowieści o losach rodzin zamieszkujących przed wojną Kresy Wschodnie. Niektóre wątki, znane miłośnikom twórczości Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, powracają tu uzupełnione i rozwinięte po latach, na przykład historia Hubalczyka Romana Rodziewicza czy dzieje rodu Jaxa Bąkowskich i ich krewnych Wartanowiczów – polskich Ormian, przed laty właścicieli rozległych winnic na Podolu.
Wśród drugoplanowych bohaterów tych opowieści nie brak osób znanych i zasłużonych dla polskiej kultury i historii, takich jak: Melchior Wańkowicz, Maria Rodziewiczówna, generał Władysław Anders, major Henryk Dobrzański „Hubal”, marszałek Józef Piłsudski, generał Stefan Rowecki „Grot”. Tłem wydarzeń są zaś miejsca tragicznie wpisane w historię Polski i Polaków: Syberia, Kazachstan, Katyń, Auschwitz, Monte Cassino, ale również wojenne i powojenne skupiska polskości w Iranie, Afryce Południowej, Meksyku, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych, jak i przedwojenne w Mandżurii.

Polecane książki

  Publikacja zawiera opis zmian, jakie weszły w życie od 25 maja 2018 r. w zakresie ochrony danych osobowych dla działów kadr i HR. Można się z niej dowiedzieć m.in.: · na jakich zasadach można prowadzić monitoring wizyjny i monitoring poczty elektronicznej w zakładzie pracy, · jak powołać inspektor...
Ale najlepiej pamiętam w oknie trzeciego piętra jasną główkę dziewczynki, która ukazała się tam jakoś w dzień, spostrzegła mnie i od tego czasu często wdrapywała się na okno, ażeby patrzeć na mnie, przycisnąwszy do szyby wesoły nosek. (Fragment)...
„Ponadwymiarowy zasięg umysłu” to „list otwarty do społeczeństwa”. Zadaniem książki jest nie tylko objawienie światu odkryć, jakich w sferze duchowej dokonał Maksymilian Wójtowicz, ale pokazanie również drogi, jaką pokonał, by mogli na nią wkroczyć czytelnicy. ...
Björnstjerne Björnson, Nowożeńcy. Komedia w dwóch aktach Bjornstjerne Martinius Bjornson (1832–1910) to jeden z najwybitniejszych norweskich pisarzy, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 1903 roku. Początkowo jego twórczość była silnie związana ze światem skandynawskich sag i średniowiecz...
Nietoperze to zbiór dwunastu historii o kondycji psychicznej współczesnego  człowieka. Te małe narracje kryją w sobie intymną opowieść o walce z głęboko  ukrytymi lękami i pragnieniami. Bohaterowie znajdują się w sytuacjach rodem z  greckich tragedii, skazani na to, co konieczne i nieuniknione. Brud...
Historia rozgrywki, w jaką podejrzany o zabójstwo mordercy swojego syna Edward Chojar wciąga prokuratora Tomasza Brackiego i adwokata Adama Getza. Tych trzech mężczyzn łączą tajemnice sprzed lat, które wyjdą na jaw w toku prowadzonego śledztwa i pełnych emocji przesłuchań. Życie zawodowe przenika si...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksandra Ziółkowska-Boehm

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: ‌Ja­nusz Ba­rec­ki

Re­dak­cja: Agniesz­ka ‌Dzie­wul­ska ‌

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa ‌Pań­kow­ska

Opra­co­wa­nie in­dek­su: ‌Alek­san­dra Ziół­kow­ska-Bo­ehm

Fo­to­gra­fie z ar­chi­wów ‌pry­wat­nych: ‌Anny Bą­kow­skiej, ‌Ro­ma­na Ro­dzie­wi­cza, ‌Anny Ster­ko­wicz, Jo­an­ny Sy­no­wiec, ‌Ka­ta­rzy­ny ‌Tur­ner, To­ma­sza War­ta­no­wi­cza, ‌ks. Jana ‌Woj­czyń­skie­go, ‌Alek­san­dry­Ziół­kow­skiej-Bo­ehm. Zdję­cie ‌do­ku­men­tu obo­zo­we­go Au­schwitz ‌– dzię­ki uprzej­mo­ści ‌Na­ro­do­we­go Ar­chi­wum Cy­fro­we­go.

Au­tor­ka ‌dzię­ku­je dr. Cze­sła­wo­wi An­drze­jo­wi ‌Ża­ko­wi z Cen­tral­ne­go ‌Ar­chi­wum Woj­sko­we­go im. ‌mjr. Bo­le­sła­wa Wa­li­gó­ry w War­sza­wie ‌za prze­sła­nie ‌ma­te­ria­łów na ‌te­mat bra­ci War­ta­no­wi­czów.

Co­py­ri­ght ‌© by Alek­san­dra ‌Ziół­kow­ska-Bo­ehm, 2012

Co­py­ri­ght ‌© by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, War­sza­wa ‌2012

ISBN ‌978-83-244-0243-4

Wy­daw­nic­two ‌Iskry

ul. ‌Smol­na ‌11, 00-375 War­sza­wa

Tel./faks ‌(22) 827-94-15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

Lepszy dzieńnie przyszedł ‌już1

Jo­an­na Sy­no­wiec jest ko­bie­tą ‌od­por­ną i dziel­ną, cięż­ko do­świad­czo­ną ‌przez los i hi­sto­rię. ‌Jest ‌tak­że oso­bą ‌po­zy­tyw­ną i wraż­li­wą, nie ma ‌w niej go­ry­czy czy ‌jadu. Jest żal, ‌ale jest ‌tak­że ‌do­strze­ga­nie do­bra.

Z na­szych roz­mów ‌wie­lo­go­dzin­nych za­czę­ła się ‌wy­ła­niać opo­wieść, ‌któ­rą po­da­ję w for­mie mo­no­lo­gu ‌mo­jej bo­ha­ter­ki. Sta­ra­łam się ‌po­ka­zać jej spo­sób pa­trze­nia ‌na dzie­je i przy­pad­ki, ‌na ‌lu­dzi jej ‌bli­skich, ‌któ­rzy tkwią głę­bo­ko ‌w jej świa­do­mo­ści i ser­cu, ‌i tych, któ­rym pa­mię­ta do­bro, cho­ciaż za­po­mnia­ła już ich imion.

– Syn, gdy dzwo­ni, to mówi do mnie po pol­sku. Z żoną i dzieć­mi roz­ma­wia po an­giel­sku i z ro­dzeń­stwem też, ale z ro­dzi­ca­mi za­wsze tyl­ko po pol­sku. Jest pi­lo­tem, miesz­ka w Lo­uisvil­le w Ken­tuc­ky, dzwo­ni do mnie do Chi­ca­go o ósmej rano w każ­dą nie­dzie­lę.

Zna moje opo­wie­ści z dzie­ciń­stwa, ale nie roz­ma­wia­my na ich te­mat od lat. Kie­dyś opo­wie­dzia­łam mu o Sze­mio­tów­ce koło Ko­bry­nia na Bia­ło­ru­si, o mo­ich Ro­dzi­cach, jego Dziad­kach, któ­rych nig­dy nie po­znał.

Moja Mama – Wła­dy­sła­wa z ro­dzi­ny Ka­miń­skich z Po­znań­skie­go – w po­ło­wie lat 20. dwu­dzie­ste­go wie­ku wy­szła za mąż za ofi­ce­ra Jó­ze­fa Mi­cha­la­ka ro­dem spod Łę­czy­cy. Byli woj­sko­wi do­sta­wa­li zie­mię, tak zwa­ne osa­dy. Osie­dla­no ich w róż­nych miej­scach, Jó­zef do­stał Sze­mio­tów­kę na Po­le­siu. Na­oko­ło były wio­ski bia­ło­ru­skie. Nie­da­le­ko były dwa pol­skie dwo­ry, je­den z nich na­le­żał do ro­dzi­ny Sze­mio­tów. Mąż pani Sze­miot zo­stał za­mor­do­wa­ny, gdy je­chał do Ko­bry­nia, tyl­ko tyle pa­mię­tam. Miesz­ka­ła sama, zmar­ła już po na­szej wy­wóz­ce do Ro­sji.

Pa­mię­tam, że Ro­dzi­ce mó­wi­li wie­le o dzia­ła­niach Ma­rii Ro­dzie­wi­czów­ny, pi­sar­ki, cie­szą­cej się uzna­niem i po­dzi­wem. Miesz­ka­ła we dwo­rze w Hru­szo­wej, któ­ry był ośrod­kiem kul­tu­ry pol­skiej, a tak­że udzie­lał po­mo­cy oko­licz­nej lud­no­ści bia­ło­ru­skiej. Pi­sar­ka wspie­ra­ła wie­le pięk­nych ak­cji, w An­to­po­lu, na przy­kład, zbu­do­wa­ła Dom Pol­ski, od­bu­do­wa­ła che­der, za­kła­da­ła kół­ka rol­ni­cze. Włą­czy­ła się w roz­bu­do­wę Gim­na­zjum Pań­stwo­we­go w Ko­bry­niu, któ­re przy­ję­ło jej imię. W 1938 roku sta­ra­niem Ma­rii Ro­dzie­wi­czów­ny w An­to­po­lu po­wsta­ła pa­ra­fia ka­to­lic­ka i zbu­do­wa­no ufun­do­wa­ny przez nią ko­ściół pod we­zwa­niem Świę­te­go An­drze­ja Bo­bo­li, któ­ry też otrzy­mał re­li­kwie pa­tro­na. By­łam na wy­świę­ce­niu ko­ścio­ła, wszy­scy osad­ni­cy po­je­cha­li wte­dy do An­to­po­la. Mó­wio­no mi nie­daw­no, że bu­dy­nek ko­ścio­ła stoi do dziś, że mie­ści się w nim straż po­żar­na.

Jó­zef Mi­cha­lak, mąż mo­jej Mamy, zmarł nie­ba­wem po ope­ra­cji śle­pej kisz­ki. Mama roz­pa­cza­ła, była w cią­ży. Dziec­ko uro­dzi­ło się nie­ży­we, po­cho­wa­no je w gro­bie ojca na cmen­ta­rzu w Ko­bry­niu. Wte­dy przy­je­cha­li do Mamy Woj­ciech i Agniesz­ka Mi­cha­la­ko­wie, ro­dzi­ce zmar­łe­go, ze swo­im dru­gim sy­nem, by jej po­ma­gać. Zo­sta­li z Mamą i nie­ba­wem brat zmar­łe­go męża się z nią oże­nił. I to był mój Ta­tuś, An­to­ni.

Uro­dzi­łam się 19 stycz­nia 1929 roku, nada­no mi imię pa­tron­ki fran­cu­skiej de Chan­tal, współ­za­ło­ży­ciel­ki zgro­ma­dze­nia sióstr wi­zy­tek, Jo­an­na. Dwa lata póź­niej uro­dził się mój brat Jó­zio, a sie­dem lat póź­niej naj­młod­szy z nas – He­nio.

Dzia­dek zmarł, gdy mia­łam dwa lat­ka. Bab­cię Agniesz­kę za­pa­mię­ta­łam jako drob­ną, szczu­płą, spo­koj­ną i do­brą oso­bę. Była po­moc­na w domu, zaj­mo­wa­ła się nami, Ro­dzi­ce byli za­ję­ci głów­nie na osa­dzie.

Wo­kół na­sze­go go­spo­dar­stwa roz­cią­ga­ły się bory, lasy i łąki… Jak­że tam było pięk­nie…

Prze­wa­ża­ły so­sny, szło się la­sem jak po dy­wa­nie. Lasy ob­fi­to­wa­ły w grzy­by, bo­rów­ki i ja­go­dy, peł­ne były zwie­rzy­ny i ptac­twa roz­ma­ite­go. Bo­cia­ny cho­dzi­ły po łą­kach, co roku wra­ca­ły do swo­ich gniazd. Było dużo wron, ucie­ka­ły, gdy je go­ni­łam. Pa­mię­tam też ku­ro­pa­twy, a w po­bli­skich la­sach dzi­ki. Pies wil­czur pil­no­wał na­sze­go do­mo­stwa, kot przy­cho­dził do domu zimą, la­tem gdzieś prze­pa­dał, spę­dzał dnie całe poza do­mem. Były kury, nie­raz po­ry­wa­ły je ja­strzę­bie.

Ro­dzi­ce pro­wa­dzi­li duże go­spo­dar­stwo, naj­mo­wa­li róż­nych lu­dzi do po­mo­cy na przy­kład przy żni­wach, do pa­sie­nia krów. Mie­li­śmy ra­so­we­go bycz­ka i kro­wy nam przy­pro­wa­dza­no do nie­go. W staj­ni były ko­nie, da­lej owce, a w dru­giej czę­ści kro­wy i świ­nie. Mia­łam swo­ją owiecz­kę Ba­się, po­tem cie­lacz­ka. Ba­sia wie­dzia­ła, kie­dy się zbli­ża­łam, przy­cho­dzi­ła, ba­wi­ła się z nami, przy­tu­la­ła.

Oj­ciec miał wszel­kie ma­szy­ny – no­wo­cze­sne jak na owe cza­sy – po­trzeb­ne, na przy­kład, do zbie­ra­nia zbo­ża. Mie­li­śmy pięk­ne ko­nie, były to uko­cha­ne zwie­rzę­ta Ta­tu­sia. Jed­ne­go z nich, ara­ba, do­stał w pre­zen­cie. Ta­tuś chciał mnie uczyć jeź­dzić kon­no, ja się ba­łam, ale mój bra­ci­szek Jó­zio prze­pa­dał za koń­mi.

Ta­tuś miał swój udział w wy­ra­bia­niu se­rów tak zwa­nych ho­len­der­skich; pa­mię­tam, że ser mu­siał le­żeć sześć mie­się­cy w piw­ni­cy, po­tem go za­bie­ra­no.

Ży­li­śmy tym, co mie­li­śmy na go­spo­dar­stwie; było to do­stat­nie, do­bre ży­cie. Dom był nie­daw­no po­bu­do­wa­ny – w 1936 roku. Miał trzy ogrom­ne po­ko­je, piec ka­flo­wy. W środ­ku no­wo­cze­sna kuch­nia, sza­fy i szaf­ki.

W nie­dzie­lę całą ro­dzi­ną szli­śmy do od­da­lo­ne­go o oko­ło pięt­na­ście mi­nut dro­gi ko­ścio­ła pod we­zwa­niem Świę­te­go Ka­zi­mie­rza, pa­tro­na pol­sko-li­tew­skie­go. Był tuż przy dwo­rze Sze­mio­tów. Ksiądz każ­dej nie­dzie­li przy­jeż­dżał z mia­stecz­ka Ho­ro­dec od­pra­wiać msze. Ko­ściół był oto­czo­ny kasz­ta­na­mi, ogro­dzo­ny, z bra­mą wjaz­do­wą.

Gdy Bab­cia cho­ro­wa­ła, to się je­cha­ło wo­zem w dwa ko­nie. Na świę­ta i la­tem na duże uro­czy­sto­ści ko­ściel­ne jeź­dzi­li­śmy do Ho­rod­ca. Wo­zem cza­sa­mi je­cha­li­śmy do Ko­bry­nia, skąd szła dro­ga do Ba­ra­no­wicz.

Szko­ła była nie­da­le­ko. Było w niej wie­le dzie­ci pol­skich, bo na osa­dzie, jak pa­mię­tam, było oko­ło dzie­się­ciu ro­dzin, i każ­da mia­ła dwo­je, tro­je dzie­ci. W szko­le były też dzie­ci bia­ło­ru­skie i ży­dow­skie.

Bar­dzo lu­bi­łam swo­je na­uczy­ciel­ki i sama też chcia­łam być na­uczy­ciel­ką, my­śla­łam o tym dłu­go i tak so­bie po­sta­no­wi­łam.

Tym­cza­sem tu, w Sta­nach, dwa­dzie­ścia lat pra­co­wa­łam jako me­na­dżer w fir­mie, któ­ra pro­du­ko­wa­ła po­mni­ki i na­grob­ki.

W szko­le były dwie za­kon­ni­ce – jed­na uczy­ła re­li­gii, dru­ga pro­wa­dzi­ła przed­szko­le. Cho­dzi­ły w sza­rych ha­bi­tach, mia­ły swój za­kon w Ho­rod­cu. Bar­dzo lu­bi­łam szcze­gól­nie sio­strę Kla­rę. Uczy­ła mnie re­li­gii, pro­wa­dzi­ła bi­blio­te­kę, zaj­mo­wa­ła się na­szym zdro­wiem, mia­ła swo­ją ap­tecz­kę. Dzia­ła­ła w so­da­li­cji dla dzie­ci. Dru­ga uczy­ła w przed­szko­lu, czy­li uczy­ła naj­pierw mnie, a po­tem mo­ich bra­cisz­ków, Jó­zia i He­nia. Obie za­kon­ni­ce bar­dzo lu­bi­li­śmy.

ZMIA­NY NA­STĘ­PO­WA­ŁY SZYB­KO

Mia­łam dzie­sięć lat, gdy 17 wrze­śnia 1939 roku So­wie­ci za­ję­li wschod­nie te­re­ny Pol­ski. Wi­dzie­li­śmy ja­dą­ce czoł­gi, dużo czoł­gów, je­cha­ły i je­cha­ły. Nie za­trzy­my­wa­ły się. Bar­dzo przy­kro było pa­trzeć na je­den za dru­gim po­su­wa­ją­ce się czoł­gi. Re­jo­ny Ho­rod­ca i An­to­po­la oraz oko­licz­nych ma­łych mia­ste­czek wio­dły po­cząt­ko­wo ży­cie jak daw­niej, ale zmia­ny na­stę­po­wa­ły szyb­ko.

Ro­sja­nie cho­dzi­li od domu do domu, za­bie­ra­li ro­we­ry, ko­nie, spi­sy­wa­li i re­je­stro­wa­li lud­ność. Sie­dzie­li dłu­gie go­dzi­ny, za­da­wa­li róż­ne py­ta­nia, wszyst­ko, co mie­li­śmy w domu, spi­sy­wa­li.

W szko­le już mu­sie­li­śmy się uczyć po ro­syj­sku. Ro­sja­nie usu­nę­li za­kon­ni­ce, ode­sła­li je do klasz­to­ru. Tak ich nam bra­ko­wa­ło, że po­pła­ki­wa­li­śmy za nimi. Ale do szko­ły cho­dzi­li­śmy tyl­ko oko­ło pię­ciu mie­się­cy.

10 lu­te­go 1940 roku, we wcze­sny śnież­ny ra­nek, jesz­cze było ciem­no, przy­szedł żoł­nierz ro­syj­ski i ka­zał się spa­ko­wać, by po­je­chać na sta­cję do Ho­rod­ca.

Było to dla nas za­sko­cze­nie, bo cho­ciaż za­bie­ra­li inne ro­dzi­ny, ale nikt jesz­cze o tym nie wie­dział. My by­li­śmy w pierw­szym trans­por­cie. Do­pie­ro na sta­cji do­wie­dzie­li­śmy się wię­cej, zo­ba­czy­li­śmy, kogo jesz­cze za­bra­li.

Ten żoł­nierz cze­kał, na­wet po­ma­gał nam się pa­ko­wać. Ro­dzi­ce za­bie­ra­li ubra­nia, je­dze­nie, mąkę, garn­ki, do­mo­wy sprzęt, wia­dro. Mama za­bra­ła, co mo­gła, mie­li­śmy dwa ku­fry na ubra­nia, ale dużo do nich nie we­szło, wie­le rze­czy wkła­da­ło się do wor­ków i to­boł­ków.

Zo­sta­wia­li­śmy wszyst­ko – dom, zwie­rzę­ta, sprzęt, zie­mię. Pa­mię­tam, jak ry­cza­ły kro­wy, trze­ba je było doić. I pies zo­stał.

Po­je­cha­li­śmy wszy­scy – osiem­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nia Bab­cia, Ro­dzi­ce i nas tro­je dzie­ci: ja mia­łam dzie­sięć lat, Jó­zio osiem, He­nio czte­ry.

Ten Ro­sja­nin sa­nia­mi – na­sze były ko­nie i sa­nie – za­wiózł nas na sta­cję do Ho­rod­ca. Wsa­dzo­no nas do wa­go­nu by­dlę­ce­go, rze­czy za­nie­sio­no do in­ne­go. Mie­li­śmy ze sobą tyl­ko to, co na so­bie, czy­li cie­płe ubra­nie, i co mo­gli­śmy udźwi­gnąć, kil­ka to­boł­ków.

W wa­go­nie pa­no­wa­ła nie­mal ciem­ność – za­su­nię­to de­ska­mi drzwi, małe okna były po­za­su­wa­ne i też za­bi­te de­ska­mi. Przy ścia­nach przy­go­to­wa­no po­dwój­ne pry­cze z de­sek – wyż­sze i niż­sze, wy­ło­żo­ne sło­mą. W pod­ło­dze była dziu­ra, któ­ra słu­ży­ła jako ubi­ka­cja. Za­sło­ni­li­śmy to miej­sce tro­chę ko­ca­mi, aby była ja­kaś pry­wat­ność.

Wszy­scy by­li­śmy zmar­z­nię­ci, w szo­ku, nic się nie mó­wi­ło. Sły­sze­li­śmy o tym, że Ro­sja­nie wy­wo­zi­li na Sy­bir, ale wte­dy nie wie­dzie­li­śmy, co się dzia­ło i gdzie po­je­dzie­my. Na­stęp­ne­go dnia po­ciąg ru­szył, wie­dzie­li­śmy, że je­dzie­my do Ro­sji.

W na­szym wa­go­nie każ­de miej­sce było za­ję­te, każ­da ro­dzi­na mia­ła dzie­ci. Były z nami ro­dzi­ny z osa­dy Sze­mio­tów­ka, ale i inni. Z Sze­mio­tów­ki obok nas były ro­dzi­ny Wil­czew­skich, Obu­cho­wi­czów, Det­ków, Ho­len­drów, No­wac­kich.

Po­wiem krót­ko o lo­sach tych ro­dzin; to, co wiem.

Wil­czew­scy – oj­ciec zo­stał za­mor­do­wa­ny przez Bia­ło­ru­si­nów na po­cząt­ku woj­ny, mat­ka i dzie­ci prze­ży­li, po woj­nie osie­dli­li się w Ka­na­dzie.

Obu­cho­wi­czo­wie – oj­ciec zmarł w Ar­chan­giel­sku; nie wiem, co się sta­ło z mat­ką i dziec­kiem.

Det­ko­wie – oby­dwo­je zmar­li w Ro­sji, cór­ka prze­ży­ła, nie wiem, gdzie osia­dła. Ho­len­dro­wie – oj­ciec zgi­nął w Ka­ty­niu, z nami za­bra­no mat­kę z dzieć­mi. Dzie­ci od­da­ne były do sie­ro­ciń­ca pol­skie­go, mat­ka wró­ci­ła do Pol­ski po kil­ku la­tach. Młod­sze dzie­ci osia­dły w No­wej Ze­lan­dii, nie wiem, gdzie resz­ta ro­dzi­ny.

No­wac­cy – ona zmar­ła w Uz­be­ki­sta­nie, nie wiem, co się sta­ło z nim, tro­je dzie­ci oca­la­ło. Nie wiem, gdzie są.

Lu­dzie mo­dli­li się, pa­no­wał spo­kój, a ra­czej spo­koj­na gro­za, nikt nic nie wie­dział. Po­dróż trwa­ła oko­ło mie­sią­ca. Na po­sto­jach otwie­ra­no drzwi i da­wa­no nam zupę. Wo­kół straż trzy­ma­li żoł­nie­rze so­wiec­cy. Do­je­cha­li­śmy tak do te­re­nu ar­chan­giel­skie­go, do sta­cji Jem­ca. Była to mała osa­da, tam nas wy­sa­dzi­li. Roz­glą­da­li­śmy się, do­oko­ła był las. Mie­li­śmy „szczę­ście”, że po­ciąg do­cho­dził do na­sze­go obo­zu. Przy­je­cha­li Ro­sja­nie z sa­nia­mi i koń­mi i za­wieź­li nas na miej­sce, oko­ło dwu­dzie­stu mi­nut dro­gi od sta­cji. Był to pierw­szy obóz, Ostrow­ski le­so­punkt. Ad­res pocz­to­wy pa­mię­tam do dziś: Ar­chan­giel­ska­ja ob­łast, Ple­siec­ki re­jon, sta­cja Jem­ca, Ostrow­ski le­so­punkt.

OBO­ZY

Były trzy obo­zy koło sie­bie: Ostrow­ski le­so­punkt, 10. le­so­punkt i Nuch­ta-Ozie­ro. My naj­pierw – od lu­te­go do czerw­ca 1940 roku – by­li­śmy w ostrow­skim, póź­niej trans­por­tem wraz z in­ny­mi Po­la­ka­mi prze­nie­sio­no nas do 10. le­so­punk­tu. Po amne­stii w 1941 roku po­je­cha­li­śmy w ko­lej­ną dro­gę – do Uz­be­ki­sta­nu. Opo­wiem o tym.

Było nam wszyst­kim bez­u­stan­nie bar­dzo zim­no. Zaj­mo­wa­li­śmy jed­no z po­miesz­czeń w ba­ra­ku, miesz­ka­li­śmy w nim wszy­scy ra­zem, sze­ścio­ro. Na środ­ku stał mały pie­cyk, na któ­rym go­to­wa­li­śmy po­sił­ki, pod­grze­wa­li­śmy wodę. La­tem przy­no­si­li­śmy ją ze stud­ni, zimą stud­nia za­ma­rza­ła, przy­no­si­li­śmy śnieg i się go to­pi­ło.

By­li­śmy wciąż głod­ni. Nie było żad­ne­go do­dat­ko­we­go je­dze­nia, tyl­ko czar­ny chleb, krom­ka na oso­bę. Raz je­den je­dy­ny przy­wieź­li ryby, szprot­ki w soli. Ro­dzi­ce sta­ra­li się dać wię­cej dzie­ciom, a so­bie mniej, było jed­nak co­raz go­rzej z je­dze­niem. Lu­dzie z bra­ku wi­ta­min do­sta­wa­li ku­rzej śle­po­ty, nic nie wi­dzie­li przy sła­bym oświe­tle­niu. Wszy­scy do­ro­śli pra­co­wa­li sześć dni w ty­go­dniu, dłu­gie go­dzi­ny, od siód­mej do siód­mej, nie mie­li sił. Do­sta­li­śmy raz pacz­kę od pań­stwa Pa­na­se­wi­czów, są­sia­dów z Sze­mio­tów­ki. Przy­sła­li sa­dło. Tłuszcz był ko­niecz­ny, by żyć w tym mro­zie, ale nie było zwie­rząt, nie było mię­sa.

W dru­gim obo­zie, pa­mię­tam, że ko­men­dant miał psa, czar­ne­go wil­czu­ra – Ta­tuś go za­bił i przy­niósł. Skó­rę zdjął, za­ko­pał w śnie­gu. Na de­sce po­kro­ił mię­so na ka­wał­ki, trzy­ma­li­śmy je pod pod­ło­gą.

Na mo­cza­rach były żu­ra­wi­ny, kie­dy śnieg top­niał, to szli­śmy je zbie­rać. La­tem w zie­mi ro­sły ziem­nia­ki, dzie­li­li­śmy się nimi, zwy­kle przy­pa­dał je­den ziem­niak na oso­bę dzien­nie. Ale tyl­ko w jed­nym se­zo­nie mie­li­śmy te ziem­nia­ki. La­tem też w le­sie by­wa­ły grzy­by, praw­dziw­ki i inne. Trze­ba je było zbie­rać, sprze­da­wać, ale za­cho­wy­wa­li­śmy też część dla sie­bie.

Dzie­ci po­sła­no do szko­ły, bu­dy­nek mie­ścił się na te­re­nie obo­zu. Był je­den na­uczy­ciel dla wszyst­kich, uczy­li­śmy się ro­syj­skie­go.

W le­cie dzie­ci mu­sia­ły pra­co­wać, zbie­rać ga­łę­zie. Nikt nie „mar­no­wał cza­su” Cho­dzi­li­śmy gru­pa­mi, star­sze, młod­sze dzie­ci. Ja nig­dy nie za­błą­dzi­łam w le­sie, ale Ta­tuś z Jó­ziem kie­dyś za­błą­dzi­li, rano ich Ro­sja­nie zna­leź­li. Zbie­ra­li­śmy grzy­by, ale i le­śne ja­go­dy, bo­rów­ki. Pła­ci­li nam za to, dzię­ki cze­mu mo­gli­śmy prze­żyć, bo na­sze por­cje je­dze­nia – czar­ne krom­ki chle­ba i mi­ska wod­ni­stej zupy – trze­ba było ku­pić, za­pła­cić za nie. Każ­dy w wie­ku po­wy­żej szes­na­stu lat mu­siał pra­co­wać. Czę­sto zda­rza­ło się, że jed­na do­ro­sła oso­ba pra­co­wa­ła, ale to nie wy­star­cza­ło, bo mia­ła na utrzy­ma­niu kil­ko­ro dzie­ci i nie była w sta­nie wy­ku­pić na­wet tych nie­wiel­kich przy­dzia­łów żyw­no­ścio­wych.

Las był ci­chy, nie taki, jaki pa­mię­ta­łam z oko­lic Sze­mio­tów­ki, któ­ry roz­brzmie­wał śpie­wa­mi pta­ków i od­gło­sa­mi róż­nych stwo­rzeń. Pach­ną­cy i za­pra­sza­ją­cy.

W le­sie na Sy­be­rii nie było sły­chać ani wi­dać pta­ków, żad­nych zwie­rząt. Ci­sza ab­so­lut­na. I ja­kaś ob­cość i wro­gość.

Wo­kół były ba­gna i lasy. Lu­dzie pra­co­wa­li przy wy­rą­by­wa­niu drzew. Były róż­ne wy­pad­ki i nie­któ­rzy gi­nę­li. Drze­wo upa­dło na bra­ta mo­jej ko­le­żan­ki, zgi­nął na miej­scu.

Wie­dzie­li­śmy, że za­bie­ra­no gdzieś lu­dzi i wię­cej ich się nie wi­dzia­ło. Ten, kto mó­wił coś prze­ciw­ko Ro­sji czy na­rze­kał – zni­kał, wię­cej nikt go nie zo­ba­czył. Usły­sza­łam, jak Ro­sjan­ki roz­ma­wia­ły ze sobą, że za­bra­li wszyst­kich star­szych lu­dzi i że ich za­mor­do­wa­no. Na­wet w ro­dzi­nie ze sobą się nie roz­ma­wia­ło, ro­dzi­ce mó­wi­li ci­chut­ko, nie sły­sza­ło się nic.

– Jak coś usły­szysz, ci­cho bądź, nie mów ni­ko­mu. Nig­dy nie daj po­znać, że coś sły­sza­łaś, że coś wiesz – mó­wił mi Ta­tuś.

Je­że­li lu­dzie roz­ma­wia­li, to za­wsze bar­dzo ostroż­nie. Mie­li­śmy są­sia­dów, wszy­scy Po­la­cy. Je­den na­zy­wał się Te­resz­ko, był roz­mow­ny, coś mó­wił prze­ciw­ko Ro­sji. Przy­szli, za­bra­li go i nikt go wię­cej nie zo­ba­czył. (Póź­niej, w In­diach, wi­dzia­łam jego żonę i dziec­ko, któ­re uro­dzi­ła w obo­zie).

Zima była ostra, mi­nus 30-40 stop­ni Cel­sju­sza. Mimo tych mro­zów wszę­dzie były plu­skwy. Go­to­wa­li­śmy śnieg i ta­kim wrząt­kiem po­le­wa­li­śmy te plu­skwy. Peł­no ro­bac­twa, ka­ra­lu­chy; zima, a ja­koś mróz ich nie za­bi­jał.

Tylu lu­dzi cho­ro­wa­ło, szpi­ta­li nie było. Nie było le­karstw, choć był le­karz, któ­ry peł­nił też funk­cję den­ty­sty, zęby wy­ry­wał. Ja i Bab­cia cho­ro­wa­ły­śmy. Pa­mię­tam, przy­szedł le­karz, Ro­sja­nin, i po­wie­dział:

– Ona sta­ru­cha, niech umie­ra, ale tej mło­dej trze­ba po­móc, bo do pra­cy po­trzeb­na.

I Bab­cię zo­sta­wio­no. Umar­ła trzy ty­go­dnie po przy­jeź­dzie, do­kład­nie 23 mar­ca 1940 roku. Była pierw­szą oso­bą, któ­ra zmar­ła w obo­zie.

Ja by­łam cho­ra, wciąż pła­ka­łam, aż inni z ba­ra­ku przy­cho­dzi­li i sie­dzie­li ze mną. Bab­cię po­cho­wa­no w trum­nie na cmen­ta­rzu, któ­ry był za­raz za obo­zem, oto­czo­ny ba­gna­mi. Krzyż z drew­na zro­bił Ta­tuś.

Pa­mię­tam, gdy w koń­cu maja po­szłam z ko­le­żan­ką na ten cmen­tarz, za­czy­nał top­nieć śnieg. Zo­ba­czy­ły­śmy trum­ny, wy­pły­wa­ły na wierzch i tkwi­ły w tym ba­gnie. Strasz­ny wi­dok. Ba­łam się. Mam ten ob­raz wciąż przed oczy­ma.

W maju 1940 roku przy­wie­zio­no trans­port pol­skich Ży­dów z Kre­sów. Pew­ną gru­pę Po­la­ków prze­nie­śli do obo­zu 10. Ży­dów roz­dzie­li­li – część dali do jed­ne­go, dru­gą część do dru­gie­go. Nas prze­nie­śli do 10. le­so­punk­tu, któ­ry nie był da­le­ko od po­przed­nie­go obo­zu.

Ma­mu­sia pra­co­wa­ła wte­dy na ko­lei, wy­pa­try­wa­ła na wie­ży, czy nie ma po­ża­rów. Gdy się wi­dzia­ło po­żar, wszy­scy mu­sie­li pójść i go tłu­mić. Mama była albo na wie­ży, albo na ko­lei. Zimą pra­co­wa­ła w łaź­ni. Była jed­na łaź­nia dla ca­łe­go obo­zu.

Póź­niej po­szła do pra­cy przy wy­rę­bie lasu, jak Ta­tuś, któ­ry tam od po­cząt­ku pra­co­wał. Ści­na­no drze­wa i po­tem ła­do­wa­no je na po­cią­gi. Wciąż przy­jeż­dża­ły nowe po­cią­gi i ła­do­wa­no je drew­nem.

DRO­GA DO UZ­BE­KI­STA­NU

Mó­wio­no, że była amne­stia, ale nie wie­dzie­li­śmy, ja­kie to bę­dzie mia­ło dla nas skut­ki. W li­sto­pa­dzie 1941 roku za­bra­li nas wszyst­kich do koł­cho­zów w Uz­be­ki­sta­nie. W cza­sie trans­por­tu zda­rzy­ły się dwie tra­ge­die.

Ta­tuś chciał coś ku­pić do je­dze­nia, wy­siadł na jed­nym z przy­stan­ków. Po­ciąg ru­szył, on zo­stał. Zda­rza­ło się to, bo nikt nie wie­dział, jak dłu­go po­ciąg bę­dzie stał na sta­cjach. Ko­lej­nym po­cią­giem, któ­ry je­chał w tym sa­mym kie­run­ku, in­ny­mi to­ra­mi, do­je­chał i cze­kał na nasz po­ciąg w Wo­łog­dzie. Nie wia­do­mo, co się sta­ło. Z na­sze­go wa­go­nu wy­sie­dli męż­czyź­ni w po­szu­ki­wa­niu żyw­no­ści i zo­ba­czy­li na to­rach le­żą­ce­go męż­czy­nę. Gdy po­de­szli bli­żej, oka­za­ło się, że to był Ta­tuś. Żył, ale był mało przy­tom­ny, miał od­mro­żo­ne ręce i nogi. Na­cie­ra­no mu je śnie­giem. Był z nami w wa­go­nie; pa­mię­tam, że gni­ją­ce od prze­mar­z­nię­cia cia­ło cuch­nę­ło.

Był 17 grud­nia 1941 roku. Po­ciąg sta­nął na sta­cji Cze­la­bińsk i te­raz Mama wy­szła z po­cią­gu. Po­szła za­miast Ta­tu­sia, któ­ry zwy­kle wy­cho­dził w po­szu­ki­wa­niu je­dze­nia. Wzię­ła ze sobą płaszcz z Pol­ski z fu­trza­nym koł­nie­rzem, chcia­ła go za­mie­nić na wo­rek ziem­nia­ków. Mia­ła na szyi wo­re­czek ze wszyst­ki­mi pie­niędz­mi. Po­że­gna­ła się z nami, przy­tu­li­ła nas po ko­lei – mnie, Jó­zia i He­nia, jak za­wsze, gdy od­cho­dzi­ła.

Po­ciąg ru­szył, Mama nie wró­ci­ła. Ta­tuś cho­ry le­żał na pry­czy i się mar­twił. Dłu­go my­ślał, że Mama jest gdzieś w po­cią­gu, w in­nym wa­go­nie, że zdą­ży­ła. Mó­wił: – Może Ma­mu­sia się znaj­dzie, może do­go­ni po­ciąg… Bo inni za­gi­nie­ni, tak jak on, do­jeż­dża­li ko­lej­nym po­cią­giem.

Nie po­wtó­rzy­łam ni­ko­mu, że wcze­śniej coś sły­sza­łam. Dziec­ko sły­szy wie­le. Dzie­ci sły­szą, co mó­wią do­ro­śli. Sły­sza­łam wte­dy w po­cią­gu, nie mó­wio­no o tym gło­śno, tyl­ko spe­cjal­nie pół­gło­sem, ale ja usły­sza­łam. Że zna­le­zio­no cia­ło Mamy na to­rach ko­le­jo­wych pod po­cią­giem. Coś się sta­ło i Mama zgi­nę­ła. Nie mó­wi­li nam, nie mó­wi­li Ojcu, i ja też nie po­wta­rza­łam, co sły­sza­łam. Ro­sja­nie za­pew­ne wrzu­ci­li jej cia­ło gdzieś do rowu. Mama mia­ła 38 lat.

Ta­tuś nie wie­dział, że zgi­nę­ła pod ko­ła­mi po­cią­gu. Ta­tuś sie­dział i cze­kał na Mamę, i bar­dzo cier­piał.

Mama nie wra­ca­ła. To była tra­ge­dia, a tyl­ko ja wie­dzia­łam, co się sta­ło. Ani jed­nej łzy nie uro­ni­łam. Nie mo­głam pła­kać.

Śmierć Mamy to była naj­więk­sza na­sza tra­ge­dia. Ona się nami wszyst­ki­mi opie­ko­wa­ła i była taka za­po­bie­gli­wa, czu­li­śmy się lżej, mie­li­śmy Mamę… Czu­łam taki ból we­wnętrz­ny, bo prze­cież wie­dzia­łam, że Ma­mu­sia nie żyje. Wszy­scy tkwi­li­śmy w ja­kiejś za­pa­ści psy­chicz­nej.

W tym wa­go­nie przy­łą­czył się do nas zna­jo­my z Ar­chan­giel­ska. Je­cha­li­śmy ty­dzień i on zmarł. Za­bra­li jego cia­ło. Co­dzien­nie cho­dzi­li po wa­go­nach Ro­sja­nie i zbie­ra­li cia­ła.

Po­tem, w In­diach, w obo­zie spo­tka­łam jego żonę i cór­kę Kry­sty­nę. Nie wie­dzia­ły, co się z nim sta­ło. Pa­mię­ta­łam jego na­zwi­sko, te­raz już nie pa­mię­tam. W cza­sie roz­mo­wy po­wie­dzia­łam im, że je­chał z nami w wa­go­nie. Były wzru­szo­ne, wdzięcz­ne, że się do­wie­dzia­ły. Kry­sty­na była pie­lę­gniar­ką, ban­da­żo­wa­ła mi nogę, bo mia­łam wrzód. Za­bra­ła mnie do skle­pi­ku i ku­pi­ła de­li­cji.

FER­GA­NA, UZ­BE­KI­STAN

Do­je­cha­li­śmy do sta­cji Fer­ga­na, nie­du­że­go mia­stecz­ka na wscho­dzie Uz­be­ki­sta­nu. Ty­dzień miesz­ka­li­śmy w ba­ra­ku, któ­ry był jak sza­łas, była jed­na pry­cza i wszyst­kich nas tam umiesz­czo­no. Do­pie­ro po 1 stycz­nia po­roz­dzie­la­li lu­dzi po róż­nych koł­cho­zach.

Nas przy­dzie­lo­no do koł­cho­zu Dzier­żyń­ski. Ta­tuś był sam z nami, troj­giem dzie­ci. Miesz­ka­li­śmy w ma­leń­kiej le­pian­ce z jed­nym ma­łym oknem, spa­ło się na jed­nym łóż­ku. Wciąż cho­dzi­li­śmy głod­ni. He­nio mó­wił: – Ja chcę jeść, pro­sił o wię­cej…

Kie­dyś Ta­tuś przy­niósł gło­wę ko­nia, go­to­wa­li­śmy ją i mie­li­śmy ja­kiś czas co jeść.

Pa­mię­ta­łam dni, że kie­dyś – w Pol­sce – Ta­tuś czy­tał nam książ­ki wie­czo­ra­mi… A te­raz pra­co­wał dłu­gie go­dzi­ny, do wie­czo­ra. Za­bie­rał nas, dzie­ci, do pra­cy „przy wa­cie”. Mu­sie­li­śmy wy­do­by­wać watę z ło­dyg, ko­lej­no na­sion­ka trze­ba było wy­bie­rać, oczysz­czać i pa­ko­wać. Ta­tuś pra­co­wał mie­siąc, dłu­żej nie mógł, był co­raz bar­dziej cho­ry, le­żał na pry­czy.

Ży­li­śmy tym, co się zna­la­zło na polu, pod­gni­ła mar­chew, ja­kiś kar­to­fel, ziel­sko, go­to­wa­ło się zupę. Pa­mię­tam, był je­den Po­lak w Fer­ga­nie, ja mu da­łam ubra­nie, a on w za­mian dał nam ja­rzy­ny, bru­kiew, mąkę, nie­wy­łu­ska­ny ryż. Star­czy­ło to jed­nak na nie­dłu­go. By­li­śmy wciąż głod­ni.

Ta­tu­sia otwar­te rany od od­mro­żeń wy­go­iły się, naj­pierw nogi, po­tem ręce. Wszyst­ko się wy­go­iło, ale czuł się co­raz go­rzej. Całe dnie cier­piał, cza­sa­mi był mało przy­tom­ny. O Ma­mie nikt nic nie mó­wił, on nic nie mó­wił, jak­by nig­dy nie do­wie­dział się, co się z nią sta­ło.

Zro­bił za­suw­kę na drzwi na­szej le­pian­ki, mó­wił, aby­śmy się za­my­ka­li.

Mniej wię­cej dwa mie­sią­ce po odej­ściu Mamy zmarł Ta­tuś. Od­szedł od nas jako trze­ci – po Bab­ci i Ma­mie.

Rano był przy­tom­ny, mó­wił, jak go ubrać, gdy umrze. My sie­dzie­li­śmy obok nie­go i pła­ka­li­śmy. Zmarł wie­czo­rem, oko­ło siód­mej. Był 21, 22 lub 23 lu­te­go 1942 roku.

Gdy Ta­tuś zmarł, było dość ciem­no, ale wi­dzia­łam, że nie żyje. Le­ża­łam koło nie­ży­ją­ce­go Ta­tu­sia całą noc, Jó­zio i He­nio le­że­li w no­gach. Rano po­szłam do za­rząd­cy koł­cho­zu i po­wie­dzia­łam, że mój Ta­tuś nie żyje. He­nio, gdy po­szłam, przy­krył Ta­tu­sia ko­cem, mó­wił, „żeby mu nie było zim­no”

Obo­je z Jó­ziem go umy­li­śmy i ubra­li­śmy. Pod­nie­śli­śmy go, by wło­żyć bia­łą ko­szu­lę, kra­wat i spodnie. Owi­nę­li­śmy go w pięk­ną ak­sa­mit­ną kapę na łóż­ko, któ­ra przy­je­cha­ła z nami z Pol­ski. Tak otu­lo­ny zo­stał wło­żo­ny w drew­nia­ną skrzy­nię ze sta­rych de­sek.

W po­łu­dnie przy­szli Uz­be­cy i je­den Po­lak i za­nie­śli tę skrzy­nię z Ta­tu­siem na cmen­tarz. To nie był cmen­tarz, to było pole. Po­cho­wa­no go pod drze­wem, pod mor­wą. Płyt­ki był grób, tro­chę zie­mi po­sy­pa­no na wierz­chu. Mie­li­śmy krzy­żyk srebr­ny z Pol­ski, nie­du­ży, wsa­dzi­li­śmy go w zie­mię.

Do­pó­ki są ro­dzi­ce, dziec­ko czu­je się bez­piecz­ne. Ro­dzi­ce się nim zaj­mu­ją i ono o tym wie. Zo­sta­li­śmy sami. Ja naj­star­sza, dwu­na­sto­let­nia, i moi bra­cisz­ko­wie, dzie­się­cio­let­ni Jó­zio i pię­cio­let­ni He­nio.

…Nie, pani Alek­san­dro, nikt nam nie po­mógł, nikt się nami nie za­opie­ko­wał.

Naj­gor­sza tra­ge­dia się sta­ła, gdy Ma­mu­sia zgi­nę­ła, bo te dwa mie­sią­ce, kie­dy żył Ta­tuś po jej śmier­ci, już były szcze­gól­nie cięż­kie. Wte­dy, ani po­tem, nie pła­ka­łam. Jak spa­łam, to pła­ka­łam. Moi bra­cisz­ko­wie po­le­ga­li na mnie, by­łam dla nich jak mama. He­nio do mnie lgnął i się wciąż tu­lił. Mi­ja­ły ty­go­dnie. Cho­dzi­li­śmy i szu­ka­li­śmy cze­goś do zje­dze­nia. Była le­bio­da, na polu coś się zna­la­zło, nie było ta­kich mro­zów jak w Ar­chan­giel­sku. Cho­dzi­li­śmy z wia­drem do rze­ki i przy­no­si­li­śmy wodę do pi­cia.

Po mie­sią­cu mło­da Ro­sjan­ka zo­sta­ła wy­zna­czo­na, by być z nami do opie­ki. Była tak samo głod­na i bez­rad­na jak my, ale mia­ła do­bre chę­ci. Ra­zem cho­dzi­li­śmy po wodę. W kwiet­niu żoł­nierz ro­syj­ski przy­je­chał z ko­niem, ka­zał nam iść z nim. Za­bra­łam kil­ka su­kie­nek i tro­chę ubrań Jó­zia i He­nia, wzię­łam je w to­bo­łek i za­rzu­ci­łam na ple­cy. Ro­sja­nin je­chał wol­no na ko­niu z ma­łym He­niem, a ja z Jó­ziem szli­śmy obok. Była piasz­czy­sta dro­ga, bo­la­ły mnie nogi, Jó­zio pła­kał.

Po wie­lu go­dzi­nach, wie­czo­rem, do­szli­śmy do Fer­ga­ny i ten żoł­nierz od­dał nas do sie­ro­ciń­ca. Pa­mię­tam, dłu­go mia­łam krwa­wią­ce sto­py.

Sie­ro­ci­niec był na obrze­żu Fer­ga­ny, bu­dy­nek miał dwa pię­tra. Były tam sie­ro­ty ro­syj­skie, uz­bec­kie i pol­skie. Pol­skich dzie­ci ra­zem z nami było sied­mio­ro. Za­raz na po­cząt­ku wszyst­kim nam ogo­li­li gło­wy.

Naj­waż­niej­sze, że mie­li­śmy re­gu­lar­ne je­dze­nie. Nie było dużo, ale nie cho­dzi­li­śmy wciąż głod­ni, jak wcze­śniej. Na śnia­da­nie do­sta­wa­li­śmy ka­wa­łek chle­ba i wrzą­tek, na obiad zupę z kar­to­flem, za­pra­wio­ną mąką, tro­chę oli­wy. Wie­czo­rem była woda i kro­mecz­ka chle­ba.

Kie­dy były wa­ka­cje w szko­le, wzię­to nas do koł­cho­zu, do pra­cy. Za­wieź­li nas do sadu owo­co­we­go i tam miesz­ka­li­śmy, spa­li­śmy na łóż­kach me­ta­lo­wych oto­czo­nych siat­ka­mi. Stam­tąd za­bie­ra­li nas do pra­cy w koł­cho­zie. Na przy­kład pra­co­wa­li­śmy przy ple­wie­niu mor­wy. Wy­bie­ra­li­śmy ko­ko­ny z ga­łę­zi mor­wy, ta­kie ko­lo­ro­we je­dwab­ni­ki. Ro­bacz­ki wy­sy­cha­ły, nit­ki zo­sta­wa­ły – czer­wo­ne i żół­te, zie­lon­ka­we. Był to je­dwab. Ple­wi­li­śmy też małe drzew­ka mo­rew, bo za­ra­sta­ły ziel­skiem.

Któ­re­goś dnia przy­szła do mnie kie­row­nicz­ka sie­ro­ciń­ca, Ro­sjan­ka, i po­wie­dzia­ła, że chce za­adop­to­wać He­nia.

– Ta­kie do­bre dziec­ko, mą­dry chłop­czyk – mó­wi­ła. – Taki po­słusz­ny.

– Nie – po­wie­dzia­łam. – Nie.

Ona chcia­ła mo­je­go He­nia… Po­wie­dzia­łam, że nie, że ja je­stem dla nie­go. By­łam zroz­pa­czo­na. Ja­koś mnie po­słu­cha­ła.

Ta Ro­sjan­ka, gdy wi­dzia­ła, że się mo­dli­my, to mó­wi­ła lek­ce­wa­żą­co:

– Boga nie ma…

– Ja je­stem in­a­czej wy­cho­wa­na – od­po­wia­da­łam. Nie była to jed­nak zła ko­bie­ta.

He­nio był ślicz­nym chłop­cem, miał blond wło­sy. Skar­żył się, że go bo­lał brzu­szek. Miał, jak my wszy­scy, nie­ustan­ną dy­zen­te­rię. Przy­cho­dził do mnie i mó­wił, że jest głod­ny. Kra­dłam dla nie­go mo­re­le, gdy by­łam w sa­dzie. Uwa­ża­łam, bo Uz­becz­ki by nas po­bi­ły, gdy­by wie­dzia­ły.

Dużo dzie­ci mó­wi­ło po uz­bec­ku, na­uczy­łam się róż­nych słów. Pa­mię­tam nie­któ­re do dziś: po uz­bec­ku urug – mo­re­la, arik – rów z wodą, za­rba – wóz na dwóch ko­łach z ko­niem.

By­li­śmy co­raz słab­si.

My­ślę, że umar­li­by­śmy wszy­scy, gdy­by nie spo­tka­nie.

SPO­TKA­NIE

Któ­re­goś dnia spo­tka­li­śmy mło­dą Po­lkę, mia­ła szes­na­ście, sie­dem­na­ście lat. Pa­mię­ta­łam ją z wi­dze­nia z obo­zu w Ar­chan­giel­sku. Te­raz pra­co­wa­ła przy ka­wo­nach. Wra­ca­li­śmy z dzieć­mi po pra­cy w koł­cho­zie do sadu, roz­ma­wia­li­śmy po pol­sku. Po­de­szła, po­wie­dzia­ła, że chce nam po­móc. Po­wie­dzia­ła, że nie­da­le­ko, koło Fer­ga­ny, jest woj­sko pol­skie. Że są tam pol­scy żoł­nie­rze i że opie­ku­ją się dzieć­mi, któ­re do nich tra­fia­ją. Od razu jej za­wie­rzy­łam. Wie­dzia­łam, że to bar­dzo waż­na wia­do­mość. Wię­cej, uwa­ża­łam, że „mia­łam szczę­ście”, że to Ro­dzi­ce czu­wa­li nad nami. Ta mło­da Po­lka, pani Alek­san­dro, ura­to­wa­ła nas, a ja nie pa­mię­tam na­wet jej imie­nia…

Umó­wi­li­śmy się, gdzie się spo­tka­my na­stęp­ne­go dnia. Jó­zio­wi po­wie­dzia­łam, żeby wziął He­nia i przy­szedł do mnie do sadu. Nie wie­dzie­li o ni­czym. Mo­gli­śmy wy­cho­dzić, nikt nas nie pil­no­wał, tyl­ko oko­ło go­dzi­ny siód­mej wie­czo­rem wszy­scy mu­sie­li­śmy być już na miej­scu. Po­wie­dzia­łam o wszyst­kim dwóm pol­skim ko­le­żan­kom – były to sio­stry Ade­la i Ja­dwi­ga Asi­kow­skie, zna­łam je z Ar­chan­giel­ska. Za­wie­rzy­ły mi i mie­li­śmy pójść ra­zem.

Wie­czo­rem po ko­la­cji, była wciąż wcze­sna go­dzi­na, tak, jak się umó­wi­li­śmy, ze­bra­li­śmy się wszy­scy w kon­kret­nym miej­scu w koł­cho­zie, by spo­tkać tę mło­dą Po­lkę. Mia­łam na so­bie dwie su­kien­ki, na­ło­żo­ne jed­na na dru­gą, Jó­zio i He­nio przy­szli w tym, co mie­li. Nie zgu­bi­li­śmy się i spo­tka­li­śmy się wszy­scy, nas tro­je i te dwie ko­le­żan­ki z obo­zu. Na­sza mło­da Po­lka cze­ka­ła i po­szła z nami.

Szli­śmy wol­no, ostroż­nie, kry­li­śmy się po krza­kach. Oczy­wi­ście ni­ko­mu nic nie po­wie­dzie­li­śmy, ale wie­dzie­li­śmy, że będą nas szu­kać. Po­tem się do­wie­dzie­li­śmy, że po­li­cja wy­pa­try­wa­ła pię­cior­ga dzie­ci, że za­gi­nę­ły trzy dziew­czyn­ki i dwóch chłop­ców. He­nio cza­sa­mi pła­kał, ale też tu­lił się do mnie z uf­no­ścią. Cza­sa­mi nio­sła go na ple­cach na­sza prze­wod­nicz­ka – nasz Anioł. Po dro­dze ro­sło wy­so­kie ziel­sko, krza­ki, gdy sły­sze­li­śmy ha­łas po­jaz­du, to się cho­wa­li­śmy. Spę­dzi­li­śmy w tych krza­kach noc. Wcze­snym świ­tem zno­wu za­czę­li­śmy na­szą wę­drów­kę.

By­li­śmy co­raz bli­żej pol­skiej pla­ców­ki, za­trzy­ma­li­śmy się na ryn­ku uz­bec­kim. Wte­dy sprze­da­łam swo­ją wierzch­nią su­kien­kę, jed­na z dziew­cząt zro­bi­ła po­dob­nie i wszy­scy mie­li­śmy tro­chę je­dze­nia.

Oko­ło po­łu­dnia zo­ba­czy­li­śmy pol­ską pla­ców­kę. To był bu­dy­nek, po­wie­wa­ła pol­ska fla­ga, wi­dać było kil­ku żoł­nie­rzy. Dużo lu­dzi wko­ło, wciąż przy­cho­dzi­li nowi, od­sy­ła­no ich w dal­sze miej­sca. Taką mia­łam ulgę, że do­szli­śmy, że je­ste­śmy wśród Po­la­ków.

WĘ­DRÓW­KA

Za­ję­to się nami, za­an­ga­żo­wa­ło się kil­ka ko­biet i żoł­nie­rze. Wszy­scy nas przy­ję­li ser­decz­nie. Był ryż do je­dze­nia. Szcze­gól­nie He­nio źle wy­glą­dał, miał cały czas dy­zen­te­rię. Od razu za­bra­li go, le­karz po­wie­dział, że „ma ja­kiś kło­pot z ser­cem”.

Mie­li­śmy we tro­je po­je­chać da­lej, aby opu­ścić Uz­be­ki­stan, zie­mię ro­syj­ską. Od­jeż­dża­ły po­cią­gi, je­den po dro­dze się roz­bił i wie­lu Po­la­ków zgi­nę­ło. Mie­li­śmy nim je­chać, ale nie było dla nas miej­sca w tym po­cią­gu, nie prze­ży­li­by­śmy. Pod­sta­wio­no cię­ża­rów­kę. Je­cha­li­śmy dłu­go, było nas ośmio­ro, ze mną byli He­nio i Jó­zio i jesz­cze ro­dzeń­stwo o na­zwi­sku Igra­szek – dwóch bra­ci i ich sio­stra, i dwie dziew­czyn­ki – Ja­dzia i Ade­la Asi­kow­skie, z któ­ry­mi ucie­kłam z sie­ro­ciń­ca.

Do­je­cha­li­śmy do Kara Su. Dali mi ja­kąś su­kien­kę dla do­ro­słej ko­bie­ty, była do zie­mi, sznur­kiem za­wią­za­li, bo nic in­ne­go nie było.

W Kara Su roz­dzie­li­li mnie z bra­cisz­ka­mi, chłop­cy i dziew­czyn­ki byli osob­no. Zo­ba­czy­łam ich do­pie­ro w Pah­le­vi. Po śmier­ci Ro­dzi­ców naj­go­rzej było wte­dy, gdy by­li­śmy osob­no. Nie wie­dzie­li­śmy o so­bie nic.

W Kara Su po trzech, czte­rech dniach za­ła­do­wa­li mnie z in­ny­mi dzieć­mi na po­ciąg. Było go­rą­co, dali nam po bu­tel­ce wody. Tak do­je­cha­li­śmy do obo­zu przej­ścio­we­go w Kra­sno­wod­sku. Tu mie­ści­ła się pol­ska baza ewa­ku­acyj­na i stąd, z so­wiec­kie­go Kra­sno­wod­ska, od­pły­wa­ły stat­ki do por­tu Pah­le­vi w Per­sji. To była bra­ma do wol­no­ści.

W Kra­sno­wod­sku po­mógł mi je­den Po­lak. Gdy­by nie po­mógł, zo­sta­ła­bym tam i umar­ła. Bo nie wszyst­kich kwa­li­fi­ko­wa­no do wy­jaz­du i pa­no­wa­ła wiel­ka roz­pacz. Ja by­łam tak cho­ra, że mnie nie za­kwa­li­fi­ko­wa­no. By­łam tak sła­ba, że trze­ba mnie było nieść na sta­cję. Ten Po­lak – nie pa­mię­tam na­wet jego imie­nia – niósł mnie na ple­cach i tak za­niósł do wa­go­nu. Jemu za­wdzię­czam, że wy­je­cha­łam, bo in­a­czej może bym nig­dy nie wy­je­cha­ła i zo­sta­ła tam, cho­ru­jąc.

Nie pa­mię­tam, jak wy­sie­dli­śmy z po­cią­gu i jak do­sta­li­śmy się na pla­żę, pa­mię­tam, że cze­ka­li­śmy na sta­tek. By­łam sła­ba, mia­łam go­rącz­kę, było strasz­nie go­rą­co. Póź­no po po­łu­dniu wsa­dzi­li nas na duże ło­dzie. Do je­dze­nia dali nam kon­ser­wy z pusz­ki.

W PAH­LE­VI(te­raz: Ban­dar-e An­za­li, Iran)

Z Kra­sno­wod­ska po­pły­nę­li­śmy do por­tu nad Mo­rzem Ka­spij­skim, do Pah­le­vi. Nie była to dłu­ga po­dróż.

Na ląd scho­dzi­li­śmy my wszy­scy, ob­szar­pa­ni nę­dza­rze. Nad brze­giem mo­rza wy­ro­sło całe mia­stecz­ko na­mio­tów i sza­ła­sów, gdzie zna­leź­li­śmy tym­cza­so­we schro­nie­nie.

W Pah­le­vi by­łam może czte­ry, pięć dni, może ty­dzień. Pa­mię­tam ogrom­ne na­mio­ty. Spa­li­śmy na pia­sku, bez po­du­szek. Rano do­sta­wa­li­śmy ka­wa­łe­czek chle­ba, taki na je­den kęs, i zą­bek czosn­ku, bo nie było le­karstw. Wciąż le­ża­łam, by­łam taka sła­ba.

W Pah­le­vi wi­dzia­łam He­nia. Jak on mnie zna­lazł? Może ktoś mu po­wie­dział? Od­szu­kał mnie. Sam przy­szedł w nocy do na­mio­tu, po­ło­żył się koło mnie. Le­że­li­śmy obok sie­bie, przy­tu­lił się, pła­kał i nie chciał odejść. Nie wie­dzia­łam, że wi­dzę go po raz ostat­ni w ży­ciu.

Ostat­ni raz.

TE­HE­RAN

Z Pah­le­vi au­to­bu­sa­mi prze­wie­zio­no mnie z in­ny­mi uchodź­ca­mi do Te­he­ra­nu. Pa­mię­tam do­brze dro­gę. Je­cha­li­śmy nad prze­pa­ścią, kie­row­ca – Pers – je­chał tak szyb­ko krę­ty­mi gór­ski­mi dro­ga­mi El­bru­su, że żoł­nie­rze krzy­cze­li na nie­go. Po­noć je­den au­to­bus spadł w prze­paść.

Umiesz­czo­no do­ro­słych w na­mio­tach, a nas, dzie­ci, w bu­dyn­ku. Spa­li­śmy na pod­ło­dze, ale mie­li­śmy ko­cyk. Ja by­łam w pierw­szym obo­zie, Jó­zio w dru­gim, He­nio był w szpi­ta­lu.

Dzie­ciom ob­cię­to wło­sy, dali nam czy­ste ubra­nie. Za­bra­li na­sze sta­re i wrzu­ci­li do pie­ca. Wszy przy­wie­zio­ne z Ro­sji były wszę­dzie. W wa­go­nach, na­praw­dę wszę­dzie.

Ogól­nie było do­brze. Do­sta­li­śmy me­naż­ki, jak woj­sko, cho­dzi­li­śmy po je­dze­nie. Więk­szość dzie­ci cho­ro­wa­ła, trze­ba było stop­nio­wo przy­zwy­cza­jać się do nor­mal­ne­go je­dze­nia.

Była szko­ła, mie­li­śmy pol­skie kla­sy i uczo­no tych, co mo­gli się uczyć.

W Te­he­ra­nie by­li­śmy już poza so­wiec­ką zie­mią, ale lu­dzie byli wy­cień­cze­ni, cho­rzy i wie­lu umar­ło. Te­raz wiem, że w Per­sji – Pah­le­vi i Te­he­ra­nie – zmar­ło oko­ło 4500 uchodź­ców.

W Te­he­ra­nie by­łam kil­ka mie­się­cy, wy­da­wa­ło mi się, że bar­dzo dłu­go. Całe ro­dzi­ny i tak­że sa­mot­ne dzie­ci wy­sy­ła­no do Afry­ki. Po­cząt­ko­wo mia­łam być w jed­nym z trans­por­tów, ale le­karz mnie od­su­nął.

Już by­łam w po­cią­gu, gdy do wa­go­nu przy­szedł an­giel­ski le­karz, spraw­dzał nas – i mnie cof­nął. Mó­wił, że nie prze­ży­ję. Wie­le dzie­ci od­rzu­co­no. Pła­ka­łam, chcia­łam być z całą gru­pą. Zno­wu by­łam w sie­ro­ciń­cu. Le­ża­łam, nie mo­głam jeść. Do­sta­łam ma­la­rii, dali mi chi­ni­nę. Po­tem do­sta­łam żół­tacz­ki. Więk­szość dzie­ci cho­ro­wa­ła na ty­fus, do­ro­śli też się za­ra­ża­li.

By­łam wciąż za sła­ba na dro­gę. Mi­ja­ły ty­go­dnie i po­wo­li za­czę­łam do­cho­dzić do zdro­wia. Po­je­cha­li­śmy do Is­fa­ha­nu, dzień czy dwa póź­niej się roz­cho­ro­wa­łam, wzię­li mnie do szpi­ta­la. Dwa mie­sią­ce by­łam w szpi­ta­lu, mia­łam wrzód w gar­dle. W Is­fa­ha­nie by­li­śmy chy­ba trzy, czte­ry mie­sią­ce, cho­dzi­łam do pol­skiej szko­ły.

Ko­lej­ne miej­sce – to Ahvaz, gdzie wi­dzie­li­śmy się z Jó­ziem, ale tyl­ko chwi­lecz­kę, nie roz­ma­wia­li­śmy.

W lu­tym 1943 roku po­że­gna­li­śmy Per­sję, a Jó­zia spo­tka­łam w dro­dze z Ahva­zu do In­dii. Wte­dy po­wie­dział mi, co się sta­ło. Że He­nio nie żyje. Miał ze sobą me­try­kę zgo­nu na­sze­go młod­sze­go bra­cisz­ka.

He­nio zmarł 1 paź­dzier­ni­ka 1942 roku. Zmarł nad ra­nem, pła­kał całą noc: – Chcę Asię…

Uro­dzo­ny w 1936 roku – miał sześć lat. Był jak moje wła­sne dziec­ko, do­bry i ko­cha­ny. Tak ża­łu­ję, że nas roz­dzie­li­li, opie­ko­wa­ła­bym się moim He­niem. By­ła­bym z nim.

Ani jed­nej łzy nie uro­ni­łam. Nie mo­głam pła­kać, nie umia­łam. Da­lej nie mogę.

Po­cho­wa­no go na pol­skim cmen­ta­rzu Du­lab w Te­he­ra­nie. He­nio jest po­cho­wa­ny wspól­nie z in­nym chłop­czy­kiem w sek­cji cmen­ta­rza Dziat­ki Pol­skie.

Świa­dec­two zgo­nu He­nia

Kie­dyś wcze­śniej od­wie­dzi­łam z ko­le­żan­ka­mi ten cmen­tarz, był nie­da­le­ko obo­zu. Z przo­du znaj­do­wał się pięk­ny cmen­tarz or­miań­ski. Wo­kół były pia­ski. Nie wie­dzia­łam, że bę­dzie tam po­cho­wa­ny mój bra­ci­szek.

Cmen­tarz obec­nie jest po­noć w środ­ku roz­ro­słe­go mia­sta. Pro­wa­dzi do nie­go bra­ma z na­pi­sem „Pol­ski Cmen­tarz Wo­jen­ny”. Po­mię­dzy drze­wa­mi znaj­du­je się po­mnik uwień­czo­ny krzy­żem i or­łem w ko­ro­nie. Jest na nim na­pis „Pa­mię­ci wy­gnań­ców pol­skich, któ­rzy w dro­dze do Oj­czy­zny w Bogu spo­czę­li na wie­ki. 1942–1944”. Po dru­giej stro­nie jest ten sam na­pis po fran­cu­sku i w ję­zy­ku far­si. Wi­dać dłu­gie rzę­dy jed­na­ko­wych mo­gił, każ­da ma krzyż, imię, na­zwi­sko, datę uro­dzin i śmier­ci.

Gdy się spo­tka­li­śmy z Jó­ziem w Ahva­zie, to od­tąd by­li­śmy ra­zem. Był tam obóz, gdzie sta­ra­no się łą­czyć ro­dzi­ny. Po­szłam z moim bra­cisz­kiem do biu­ra i wpi­sa­li nas ra­zem, aby­śmy byli w jed­nej gru­pie, mimo że chłop­cy byli osob­no. Po­je­cha­li­śmy do Ka­ra­czi (wte­dy In­die, te­raz Pa­ki­stan). W In­diach by­li­śmy oko­ło sze­ściu mie­się­cy. Pa­mię­tam pu­sty­nię, dłu­gie na­mio­ty i na­sze me­ta­lo­we łóż­ka. W na­mio­cie był tak­że ko­ściół. Póź­niej po­je­cha­li­śmy naj­pierw po­cią­giem, po­tem stat­kiem od­pły­nę­li­śmy do Bom­ba­ju.

W lip­cu 1943 roku du­żym stat­kiem „Her­mi­ta­ge” wy­wie­zio­no nas do Mek­sy­ku.

SAN­TA ROSA

W środ­ko­wym Mek­sy­ku, w sta­nie Gu­ana­ju­ato w po­bli­żu mia­sta Leon po­wsta­ło duże pol­skie osie­dle dla uchodź­ców – San­ta Rosa. Za­rzą­dza­ne było przez pol­ską ad­mi­ni­stra­cję, pod­le­ga­ją­cą rzą­do­wi pol­skie­mu w Lon­dy­nie, utrzy­my­wa­ne zaś z fun­du­szy ame­ry­kań­skich – Kon­gre­su Po­lo­nii oraz ka­to­lic­kich or­ga­ni­za­cji do­bro­czyn­nych. Na pod­sta­wie umo­wy pod­pi­sa­nej 31 grud­nia 1942 roku przez ge­ne­ra­ła Wła­dy­sła­wa Si­kor­skie­go rząd mek­sy­kań­ski udzie­lił schro­nie­nia na okres woj­ny pol­skim uchodź­com. W dwóch trans­por­tach przy­wie­zio­ne zo­sta­ły 1464 oso­by, w tym 264 sie­ro­ty w wie­ku od pię­ciu do sie­dem­na­stu lat. Na po­trze­by przy­by­łych wy­re­mon­to­wa­no i roz­bu­do­wa­no sta­rą ha­cjen­dę na du­żej po­sia­dło­ści. W od­re­mon­to­wa­nym mły­nie umiesz­czo­no sze­ścio­kla­so­wą szko­łę pol­ską, któ­rą pro­wa­dził Zyg­munt Ej­chorszt. Szko­łą śred­nią kie­ro­wał ksiądz Jó­zef Ja­rzę­bow­ski. Uwa­żam, pani Alek­san­dro, że po­wi­nien zo­stać świę­tym, bo był to nad­zwy­czaj­nej do­bro­ci, cał­ko­wi­cie od­da­ny spra­wom dzie­ci pol­skich ksiądz. Rok póź­niej sześć sióstr fe­li­cja­nek przy­by­ło z Chi­ca­go, pra­co­wa­ły jako na­uczy­ciel­ki. W San­ta Rosa było har­cer­stwo, urzą­dza­no przed­sta­wie­nia te­atral­ne, kon­cer­ty, a tak­że wy­ciecz­ki, dzię­ki któ­rym zo­ba­czy­li­śmy nie­ma­łe po­ła­cie tego fa­scy­nu­ją­ce­go kra­ju, ja­kim był Mek­syk.

W San­ta Rosa z Jó­ziem spę­dzi­li­śmy oko­ło trzech lat. Było to w mia­rę nor­mal­ne ży­cie. Tam za­przy­jaź­ni­łam się ze Sta­sią Sy­no­wiec i jej młod­szą sio­strą Irką, mo­imi przy­szły­mi szwa­gier­ka­mi.

W sie­ro­ciń­cu w San­ta Rosa mię­dzy sobą mó­wi­li­śmy o bie­żą­cych spra­wach, nie roz­ma­wia­li­śmy o tym, co się sta­ło każ­de­mu z nas. Zgod­nie z umo­wą, po za­koń­cze­niu woj­ny, ko­lo­nia w San­ta Rosa mia­ła być za­mknię­ta do koń­ca grud­nia 1946 roku. Wte­dy za­jął się nami Kon­gres Po­lo­nii Ame­ry­kań­skiej.

USA

Głów­ne sta­ra­nia w na­szej spra­wie prze­pro­wa­dzał ów­cze­sny pre­zes Ka­rol Roz­ma­rek. Ame­ry­kań­ski De­par­ta­ment Sta­nu wy­ra­ził zgo­dę na emi­gra­cję dzie­ci z sie­ro­ciń­ca w maju 1946 roku do De­tro­it, Buf­fa­lo, Mil­wau­kee. Ja z Jó­ziem i sio­stry Sy­no­wiec tra­fi­li­śmy do naj­więk­szej gru­py, któ­ra po­je­cha­ła do Chi­ca­go. Tu nas umiesz­czo­no w sie­ro­ciń­cu św. Ja­dwi­gi. Po prze­szło sze­ściu la­tach tu­łacz­ki, ży­cia w ba­ra­kach, le­pian­kach, przy­je­cha­li­śmy do Ame­ry­ki i mie­li­śmy po­wo­li za­cząć sa­mo­dziel­ne ży­cie.

Dłu­go nie mó­wi­li­śmy o mi­nio­nych la­tach. Do­pie­ro gdy by­li­śmy star­si. Po la­tach spo­tka­łam ko­le­żan­kę, sio­strę fe­li­cjan­kę. Po­wie­dzia­ła – w Te­he­ra­nie brat i mama zmar­li.

Ja wte­dy po­wie­dzia­łam, że mój bra­ci­szek też zmarł w Te­he­ra­nie…

Pyta Pani o Pol­skę…

W Pol­sce było nam do­brze, to pierw­sze dzie­sięć lat mo­je­go ży­cia. Waż­ne lata, do któ­rych się mogę od­wo­łać.

Raz tyl­ko by­łam w Pol­sce po woj­nie. Od­wie­dzi­łam syna Je­rze­go [Geo­r­ge Sy­no­wiec], któ­ry jako pi­lot – ofi­cer woj­ska ame­ry­kań­skie­go – sta­cjo­no­wał w Stut­t­gar­cie, i wte­dy po­je­cha­li­śmy obo­je do Pol­ski. Po­je­cha­łam w miej­sca ro­dzin­ne, zo­ba­czy­łam sio­strę Mamy, inne cio­cie, wuj­ków, ku­zyn­kę.

– Cio­ciu, pa­trzę na cie­bie, bo tak by moja Mama wy­glą­da­ła, gdy­by żyła… – po­wie­dzia­łam jej.

Wy­szłam za mąż szczę­śli­wie. W 1951 roku do Chi­ca­go przy­je­chał brat Sta­si i Ire­ny, Sta­ni­sław Sy­no­wiec, osiem mie­się­cy póź­niej wzię­li­śmy ślub. Po­cho­dził z Woł­ko­wy­ska. Prze­szedł z sio­stra­mi tę samą dro­gę do Ar­chan­giel­ska, co ja. Stra­ci­li młod­sze­go bra­cisz­ka Ju­recz­ka, za­gu­bi­ła się mama, jak na­sza. Ma­jąc szes­na­ście lat, po­szedł do woj­ska pol­skie­go, był w 2. Kor­pu­sie ge­ne­ra­ła An­der­sa, wal­czył pod Mon­te Cas­si­no, gdzie zo­stał ran­ny. Swo­je­go ojca spo­tkał w Egip­cie po po­nad­trzy­let­niej roz­łą­ce.W Chi­ca­go, już po ślu­bie, skoń­czył stu­dia in­ży­nie­ryj­ne w IIT (Il­li­no­is In­sti­tu­te of Tech­no­lo­gy). Na­sze mał­żeń­stwo było bar­dzo uda­ne. Mąż zmarł w grud­niu 1991 roku, miał 67 lat.

Tro­je na­szych dzie­ci – Geo­r­ge/Ju­rek, Kon­rad i Dia­na – wie­dzą, co ich ro­dzi­ce prze­ży­li, wnucz­ki też wie­dzą. Gdy były małe i szły spać, pro­si­ły: – Opo­wiedz to, co się to­bie przy­tra­fia­ło…

Mó­wi­łam: – Wy nie chce­cie jeść, a ja w wa­szym wie­ku…

W na­szej ro­dzi­nie nie wy­rzu­ca się je­dze­nia, nie mar­nu­je.

Mam do­bre dzie­ci i wnu­czę­ta, wszyst­kie po­koń­czy­ły stu­dia, mają do­bre za­wo­dy. Mam w su­mie sied­mio­ro wnu­cząt: Chri­sti­ne, Ca­the­ri­ne, Da­niel, Ja­son, Ju­stin, Chri­sto­pher i Mi­chel­le. Każ­de­mu z wnu­ków, gdy koń­czy­li szko­łę śred­nią, da­łam wspo­mnie­nio­wą książ­kę Sta­si [Stel­la H. Sy­no­wiec-To­bis], The Ful­fil­l­ment of Vi­sio­na­ry Re­turn. Nie da­łam im wcze­śniej, boby nie zro­zu­mie­li.

Pol­ski cmen­tarz wo­jen­ny Du­lab w Te­he­ra­nie

Wraz z sio­stra­mi męża na­le­ży­my do Związ­ku Sy­bi­ra­ków w Chi­ca­go, or­ga­ni­za­cja li­czy po­nad 200 ro­dzin. Osob­no mamy Sto­wa­rzy­sze­nie Uchodź­ców z ko­lo­nii w San­ta Rosa, spo­ty­ka­my się raz w roku.

Co­raz nas mniej.

My­ślę o na­szych roz­mo­wach, pani Alek­san­dro… Że Pan Bóg mnie za­cho­wał… Wra­ca­ją do mnie róż­ne ob­ra­zy z tam­te­go okre­su… Naj­bar­dziej tę­sk­nię do He­nia. Kie­dy dzie­ci i po­tem wnu­czę­ta mia­ły sześć lat, za­wsze my­śla­łam o tym, że He­nio wte­dy zmarł. Że nie do­cze­kał swo­ich siód­mych uro­dzin i ja­kie miał cięż­kie trzy lata swo­je­go wcze­sne­go dzie­ciń­stwa… My­ślę o tym, że mnie po­trze­bo­wał i że nie by­łam z nim w cza­sie ostat­nich mie­się­cy jego ży­cia. Ból jest taki, że mało mi ser­ce nie pęk­nie.

Daw­no z ni­kim o tym wszyst­kim nie roz­ma­wia­łam tak, jak te­raz z Pa­nią… Pyta Pani o mo­je­go dru­gie­go bra­cisz­ka…

Z Jó­ziem była też tra­ge­dia. Ją­kał się, ła­two de­ner­wo­wał. Do­stał ta­kiej de­pre­sji, że wzię­li go do szpi­ta­la. Le­czo­no go wstrzą­sa­mi elek­trycz­ny­mi, uszko­dzi­li mu mózg, pra­wa stro­na zo­sta­ła spa­ra­li­żo­wa­na. Dwa lata nic nie mó­wił. Był już od­tąd wciąż w szpi­ta­lach. Te­raz jest w domu sta­łej opie­ki. Spra­wia wra­że­nie, że się wciąż boi. Gdy go od­wie­dzam, nie mówi po pol­sku, w ogó­le nie mówi, jak­by za­po­mniał. Ale opie­kun­ka mi po­wta­rza, że Jó­zio w nocy mówi po pol­sku i że pła­cze. Gdy je­stem, mil­czy, nie re­agu­je na­wet na zdję­cie na­szej Mamy.

Mam ze sobą zdję­cie, je­dy­ne, któ­re oca­la­ło. Ro­bio­ne było przed woj­ną, bę­dąc w Ko­bry­niu, wstą­pi­li­śmy do fo­to­gra­fa, tak Ta­tuś chciał. Pa­mię­tam, że Mama nie chcia­ła, by ro­bić zdję­cia, chcia­ła odło­żyć fo­to­gra­fo­wa­nie na lep­szy dzień… Lep­szy dzień nie przy­szedł już2…

Tuż przed woj­ną – Ko­bryń. An­to­ni i Wła­dy­sła­wa Mi­cha­la­ko­wie z dzieć­mi – Jo­asią, He­niem i Jó­ziem

Eugeniusz Wartanowicz,Ormianin z Dźwiniacza

Ewa Bą­kow­ska, bo­ha­ter­ka książ­ki Dwór w Kra­śni­cy i hu­ba­lo­wy De­mon, któ­re­goś dnia po­wie­dzia­ła mi, że od­wie­dzi ją w Gdań­sku ku­zyn­ka z Jo­han­nes­bur­ga, Anna zwa­na Anul­ką. Że pierw­szy raz po woj­nie od­wie­dzi Pol­skę, pierw­szy raz w ży­ciu zo­ba­czy War­sza­wę, Kra­ków i Gdańsk. Dzie­ci jej za­fun­do­wa­ły tę po­dróż do Pol­ski na osiem­dzie­sią­te uro­dzi­ny. Bę­dzie jej to­wa­rzy­szył syn Adam.

– Jak to, pierw­szy raz zo­ba­czy War­sza­wę?… – spy­ta­łam, nie ro­zu­mie­jąc.

– Dla niej, któ­ra przed 1939 ro­kiem miesz­ka­ła na Kre­sach Po­łu­dnio­wo-Wschod­nich, Pol­ska – to mię­dzy in­ny­mi Sta­ni­sła­wów, Lwów, Za­lesz­czy­ki – po­wie­dzia­ła Ewa.

– No tak, a dla mnie, uro­dzo­nej po woj­nie, Pol­ska to War­sza­wa, Kra­ków, Gdańsk – od­po­wie­dzia­łam.

– Anul­ka jest dziec­kiem sy­be­ryj­skim, po woj­nie z ro­dzi­ca­mi za­miesz­ka­ła w Afry­ce – do­da­ła Ewa. – Chcia­ła­bym ci opo­wie­dzieć o ro­dzi­nie Mamy, Anny z War­ta­no­wi­czów Bą­kow­skiej, o lo­sach za­miesz­ka­łych na Po­do­lu jej bra­ci i ro­dzi­ców, mo­ich dziad­ków. Je­stem w jed­nej czwar­tej Or­mian­ką, mój dzia­dek po ką­dzie­li, Eu­ge­niusz War­ta­no­wicz, był Or­mia­ni­nem, któ­re­go ro­dzi­na wraz z in­ny­mi ucie­kła do Pol­ski w XII i XIII wie­ku w oba­wie przed rze­zia­mi tu­rec­ki­mi. Duża część ów­cze­snej emi­gra­cji or­miań­skiej osie­dli­ła się na Po­do­lu, a że byli to lu­dzie bo­ga­ci, więc prze­waż­nie ku­po­wa­li po­sia­dło­ści ziem­skie. Nowa oj­czy­zna przy­ję­ła ich bar­dzo ser­decz­nie, a oni re­wan­żo­wa­li się, pła­cąc duże da­ni­ny na woj­sko i sami wal­cząc w jego sze­re­gach. Z bie­giem cza­su sta­li się z wy­bo­ru wiel­ki­mi pol­ski­mi pa­trio­ta­mi, nie za­tra­ca­jąc jed­nak swo­ich ko­rze­ni i tra­dy­cji. Więk­szość przy­ję­ła też pol­ską for­mę na­zwisk, do­da­jąc do swo­ich koń­ców­kę -icz, i tak moi przod­ko­wie, no­szą­cy na­zwi­sko War­ta­nian, zmie­ni­li je na War­ta­no­wicz.

Ewa przy­wo­ła­ła moje daw­ne za­in­te­re­so­wa­nie Or­mia­na­mi. Był okres, gdy za­czy­ty­wa­łam się w książ­kach ame­ry­kań­skie­go pi­sa­rza po­cho­dze­nia or­miań­skie­go Wil­lia­ma Sa­roy­ana. Bli­ski mi był jego opty­mizm i ide­alizm. Za­pa­mię­ta­łam tak­że, że na ży­cze­nie pi­sa­rza po śmier­ci jego pro­chy zo­sta­ły roz­sy­pa­ne w Ka­li­for­nii, gdzie się uro­dził i gdzie zmarł, i w kra­ju jego po­cho­dze­nia, w Ar­me­nii. Or­mia­nie są sta­ro­żyt­nym chrze­ści­jań­skim na­ro­dem, Ar­me­nia była pierw­szym kra­jem na świe­cie, któ­ry w 301 roku przy­jął chrze­ści­jań­stwo jako ofi­cjal­ną re­li­gię. Mówi się, że Arka No­ego osia­dła na sto­ku po­tęż­nej góry Ara­rat i tam­że wy­ro­sło pań­stwo Or­mian. Le­gen­dar­nym za­ło­ży­cie­lem ich na­ro­du był wnuk No­ego, Hajk, i od jego imie­nia swój kraj na­zwa­li Ha­ja­sta­nem. Ich dia­spo­ry znaj­du­ją się w wie­lu miej­scach w świe­cie; są to lu­dzie świa­do­mi wła­sne­go ro­do­wo­du, am­bit­ni i uta­len­to­wa­ni ję­zy­ko­wo.

Hi­sto­ria Or­mian jest nie­zwy­kle tra­gicz­na. W wy­ni­ku tu­rec­kich prze­śla­do­wań już w XII wie­ku ro­dzi­ny or­miań­skie wę­dro­wa­ły na za­chód Eu­ro­py i osie­dla­ły się mię­dzy in­ny­mi na pol­skiej zie­mi, głów­nie na jej te­re­nach po­łu­dnio­wo-wschod­nich. Przy­by­wa­ją­cy Or­mia­nie skła­da­li przy­się­gę na wier­ność kró­lo­wi pol­skie­mu i – jak słusz­nie pod­kre­śla Ewa – asy­mi­lo­wa­li się z nową oj­czy­zną i byli jej od­da­ny­mi oby­wa­te­la­mi. Zaj­mo­wa­li się han­dlem i rol­nic­twem. Król Ka­zi­mierz Wiel­ki, w du­żym stop­niu opie­ra­jąc się na Or­mia­nach, uczy­nił ze Lwo­wa waż­ny ośro­dek han­dlu z Da­le­kim Wscho­dem. Or­mia­nie im­por­to­wa­li z pań­stwa per­skie­go i osmań­skie­go ko­rze­nie, zio­ła, broń i róż­ne wy­ro­by tek­styl­ne. Nie­któ­re to­wa­ry or­miań­skie, np. pasy kon­tu­szo­we, mia­ły taki po­pyt, że w XVIII wie­ku za­kła­da­no warsz­ta­ty je pro­du­ku­ją­ce.

Or­mia­nie nie tyl­ko do­star­cza­li na pol­ski ry­nek prze­róż­ne do­bra ma­te­rial­ne, ale tak­że sta­wa­li zbroj­nie w obro­nie no­wej oj­czy­zny. Wy­sta­wi­li dwie cho­rą­gwie w bi­twie pod Grun­wal­dem w 1410 roku, wal­czy­li w bi­twie pod War­ną, pod Cho­ci­miem, wy­sta­wi­li pię­cio­ty­sięcz­ny od­dział w od­sie­czy wie­deń­skiej kró­la Jana III So­bie­skie­go w 1683 roku.

Pol­scy Or­mia­nie moc­no wro­śli w kul­tu­rę na­sze­go kra­ju. Po­cho­dze­nia or­miań­skie­go (zwy­kle po pięk­nej uro­dy mat­kach) są zna­ni i uzna­ni lu­dzie, jak: wy­na­laz­ca lam­py naf­to­wej Igna­cy Lu­ka­sie­wicz, po­eta Szy­mon Szy­mo­no­wic, przed­sta­wi­ciel Ko­mi­sji Edu­ka­cji Na­ro­do­wej ksiądz Grze­gorz Pi­ra­mo­wicz, ar­ty­sta ma­larz Teo­dor Axen­to­wicz, kom­po­zy­to­rzy Jó­zef Ni­ko­ro­wicz, Sta­ni­sław Mo­niusz­ko i Krzysz­tof Pen­de­rec­ki, wiel­cy po­eci Ju­liusz Sło­wac­ki, Jan Le­choń i Zbi­gniew Her­bert, pi­sarz i sce­na­rzy­sta fil­mo­wy Je­rzy Ja­nic­ki. Au­to­rem słów jed­nej z mo­ich ulu­bio­nych pie­śni re­li­gij­nych, śpie­wa­nej w cza­sie ma­jo­wych na­bo­żeństw Chwal­cie łąki uma­jo­ne, jest Or­mia­nin Ka­rol An­to­nie­wicz.

Pra­pra­dziad Ewy Bą­kow­skiej, Jó­zef War­ta­no­wicz, oże­nił się z Anną Ma­ra­ma­rosz, obo­je Or­mia­nie, mie­li dwóch sy­nów Jó­ze­fa i To­ma­sza.

Star­szy, Jó­zef, oże­nił się z Ju­lią Szy­mo­no­wicz i za­ku­pił ma­ją­tek w Za­zu­liń­cach w po­wie­cie za­lesz­czyc­kim wo­je­wódz­twa tar­no­pol­skie­go, i bar­dzo o nie­go dbał. Za­ku­pio­ne zie­mie były bo­ga­te w gle­bę zna­ną jako uro­dzaj­ny czar­no­ziem. W 1881 roku Jó­zef War­ta­no­wicz, przy po­mo­cy spe­cjal­nie spro­wa­dzo­ne­go z Włoch ogrod­ni­ka, po stro­nie ga­li­cyj­skiej, na po­łu­dnio­wych sto­kach skła­nia­ją­cych się do Dnie­stru za­ło­żył win­ni­ce. Li­czy­ły dzie­sięć hek­ta­rów i aż do pierw­szej woj­ny świa­to­wej były naj­więk­szy­mi win­ni­ca­mi na ca­łym Po­do­lu.

Jó­zef i Ju­lia mie­li tro­je dzie­ci: Eu­ge­niu­sza, Ste­fa­nię i Fran­cisz­kę.

Młod­szy syn Jó­ze­fa se­nio­ra, To­masz, nie oże­nił się, za­ku­pił ma­ją­tek Dźwi­niacz, któ­ry po la­tach za­pi­sał bra­tan­ko­wi, Eu­ge­niu­szo­wi, przy­szłe­mu dziad­ko­wi Ewy i Anul­ki. Za­zu­liń­ce zaś w po­sa­gu do­sta­ła Fran­cisz­ka, młod­sza cór­ka, któ­ra wy­szła za mąż za An­to­nie­go Win­nic­kie­go. Ste­fa­nia z mę­żem An­drze­jem Ko­siń­skim osia­dła we dwo­rze Ro­ma­nów­ka.

Dzia­dek Ewy, uro­dzo­ny w 1870 roku Eu­ge­niusz War­ta­no­wicz, oże­nił się z Teo­fi­lą An­to­ni­ną Do­schot, któ­rej fran­cu­scy przod­ko­wie po re­wo­lu­cji emi­gro­wa­li do Au­strii, osie­dli­li się w Ga­li­cji1.

Teo­fi­la An­to­ni­na i Eu­ge­niusz War­ta­no­wi­czo­wie

Teo­fi­la An­to­ni­na z Do­scho­tów War­ta­no­wi­czo­wa, żona Eu­ge­niu­sza

Teo­fi­la An­to­ni­na zwa­na To­sią, jak za­pa­mię­ta­ła jej wnucz­ka Anul­ka z Jo­han­nes­bur­ga, cho­dzi­ła z du­żym pę­kiem dzwo­nią­cych klu­czy. Mimo że po­sia­da­ła służ­bę, sama do­pil­no­wy­wa­ła wszyst­kie­go. Koło niej krę­ci­ło się zwy­kle czte­ry lub pięć jam­ni­ków. Była mi­ło­śnicz­ką pił­ki noż­nej i przez ra­dio słu­cha­ła spra­woz­dań me­czów spor­to­wych. Była wiel­ką en­tu­zjast­ką zna­ne­go pił­ka­rza, gra­ją­ce­go we lwow­skiej dru­ży­nie „Po­goń”, Wa­cła­wa Ku­cha­ra.

Anul­ka pa­mię­ta, że w Dźwi­nia­czu był pta­śnik i że z oj­cem od­wie­dza­ła „pa­pu­się” jak na­zy­wa­ła pa­pu­gę. Ewa zaś przy­po­mi­na so­bie, że bab­cia An­to­ni­na sta­ła przed klat­ką i gwiz­da­ła na pta­ka, któ­ry wy­raź­nie był szczę­śli­wy z po­świę­ca­nej mu uwa­gi.

Mał­żeń­stwo było bar­dzo uda­ne, oka­zy­wa­ło so­bie wie­le czu­ło­ści. Jak wspo­mi­na Anul­ka, dzia­dek Eu­ge­niusz za­wsze po ko­la­cji ca­ło­wał An­to­ni­nę w po­li­czek.

– Moi dziad­ko­wie War­ta­no­wi­czo­wie – kon­ty­nu­uje Ewa – po­sia­da­li ma­ją­tek ziem­ski w Dźwi­nia­czu na Po­do­lu, do­sko­na­le go­spo­da­ro­wa­ny, z du­ży­mi sa­da­mi. Prze­ta­cza­ją­ca się woj­na znisz­czy­ła rol­nic­two na tych te­re­nach i nim po­wsta­ły wła­ści­we wła­dze ad­mi­ni­stra­cyj­ne, skie­ro­wa­no okre­so­wo mego dziad­ka, jako wzo­ro­we­go rol­ni­ka, do Za­lesz­czyk, aby za­jął się od­bu­do­wą rol­nic­twa w tym re­jo­nie. Eu­ge­niusz War­ta­no­wicz dłu­gie lata peł­nił spo­łecz­nie funk­cję mar­szał­ka po­wia­tu za­lesz­czyc­kie­go, był ce­nio­ny i po­wa­ża­ny.

Eu­ge­niusz War­ta­no­wicz

Eu­ge­niusz i An­to­ni­na mie­li pię­cio­ro dzie­ci: Jó­ze­fa, Ma­ria­na, Annę, To­ma­sza i Mie­czy­sła­wa2. Wo­kół nich i ich ro­dzin snu­ję swo­ją opo­wieść.

Anna ukoń­czy­ła eli­tar­ne gim­na­zjum pro­wa­dzo­ne przez za­kon­ni­ce Sa­cré-Co­eur we Lwo­wie, po­tem szko­łę ogrod­ni­czą, tak­że we Lwo­wie. Bra­cia Jó­zef, Ma­rian, To­masz i Mie­czy­sław uczęsz­cza­li do szko­ły je­zu­itów w Chy­ro­wie koło Prze­my­śla, za­słu­żo­nej pla­ców­ki na­uko­wej o sta­tu­sie gim­na­zjum, za­ło­żo­nej w 1883 roku. Chy­row­ski Za­kład Na­uko­wo Wy­cho­waw­czy ucho­dził wte­dy za naj­le­piej wy­po­sa­żo­ne gim­na­zjum w Pol­sce.

W 1918 roku To­masz, sie­dem­na­sto­let­ni wów­czas uczeń tej­że szko­ły, po­niósł tra­gicz­ną śmierć. Wra­cał ro­we­rem do domu wraz z ko­le­gą, gdy zo­sta­li na­pad­nię­ci i za­mor­do­wa­ni przez Ukra­iń­ców. W domu dłu­gie lata pa­no­wa­ła ża­ło­ba; jak pa­mię­ta­ła Anna, oj­ciec opła­ki­wał syna do koń­ca swo­je­go ży­cia.