Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nietoperze. Aqua velva

Nietoperze. Aqua velva

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65595-10-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nietoperze. Aqua velva

Nietoperze to zbiór dwunastu historii o kondycji psychicznej współczesnego  człowieka. Te małe narracje kryją w sobie intymną opowieść o walce z głęboko  ukrytymi lękami i pragnieniami. Bohaterowie znajdują się w sytuacjach rodem z  greckich tragedii, skazani na to, co konieczne i nieuniknione. Brudny realizm tej  prozy wciąga jak narkotyk. Wdzierając się w myśli swoich bohaterów, Kitsopoulou poszukuje ukrytej prawdy o człowieku. Monolog matki oddającej dziecko  Cyganom. Leżący na podłodze mężczyzna z guzikiem w ustach. Czy siedząca przy wspólnym stole kochająca się rodzina je pieczone koźlę czy też pożera już swoich bliskich?
Surowy język autorki to prawdziwy manifest prostoty, chwilami niedbały i wulgarny, przywodzący na myśl prozę takich autorów jak Thomas Bernhard czy Elfride  Jelinek.

Aqua velva to najnowsze opowiadanie Leny Kitsopoulou napisane specjalnie z okazji przygotowania polskiego wydania Nietoperzy. Polska premiera opowiadania jest jednocześnie premierą światową.

Polecane książki

„Porywająca i przejmująca powieść o tym, jak znaleźć odwagę, by żyć pełnią życia. Jane Green w swym najlepszym wydaniu”. Emily Giffin Czerwiec 1998. Catherine Coombs, lat 27, znana też jako Cat, nie ma lekkiego życia. Mieszka w Londynie, pracuje jako dziennikarka i ostro imprezuje. Na lunch spoży...
POWIEŚĆ WIBRUJĄCA SKRZYDEŁKAMI PSZCZÓŁ I PACHNĄCA MIODEM KAPIĄCYM Z ULI. PEŁNA EMOCJI. BO LAWENDOWY MIÓD USPOKOI TWOJĄ DUSZĘ, A AKACJOWY SPRAWI, ŻE ZNÓW SIĘ UŚMIECHNIESZ. Angelica nigdzie nie zdołała zapuścić korzeni. Nie chciała się z nikim wiązać. Po tym, co spotkało ją w przeszłości, jest n...
Tomasz z Akwinu i liczni teolodzy uważają, ze bunt aniołów dotyczył prawdy o Wcieleniu Syna Bożego. Część z nich odmówiła służby i uwielbienia Syna Bożego, który stał się człowiekiem. Zniżenie się i upokorzenie w celu uszanowania ludzkiej natury Syna Bożego było dla nich obelga. Lucyfer nie móg...
Konkurencja, krótki cykl życia produktów, postęp technologiczny spowodowały, że proces innowacyjny stał się bardziej kosztowny i ryzykowny. Wymusiło to na przedsiębiorstwach dzielenie się ryzykiem w pracach B + R oraz współpracę z innymi przedsiębiorstwami i organizacjami. W poszukiwaniu nowych źród...
Ilustrowany opis przejścia gry przygodowej Journey to the Center of the Earth, zawierający również umiejscowienie potrzebnych do ukończenia gry przedmiotów oraz rozwiązania wszystkich zagadek logicznych z wyjaśnieniami jak się do nich zabrać. Podróż Do Wnętrza Ziemi - poradnik do gry zawiera poszuki...
Masz możliwość uzyskania indywidualnej porady eksperta, będziesz pewien, że podejmowane decyzje będą prawidłowe i zgodne z ustawą Pzp, poznasz problemy innych specjalistów oraz sposoby radzenia sobie z nimi, zyskasz pomoc przy rozstrzyganiu wątpliwości pojawiających się w trakcie interpretacji przep...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lena Kitsopoulou

Nietoperze MÓJ SYN CYGAN

Pięć lat go nie widziałam. Teraz musi mieć ze trzynaście lat. Moje dziecko oddałam Cyganom, kiedy miało trzy latka, Cygance Marigo spod świateł na Omonii, ponieważ kiedy było małe, straszyłam je, że jak nie będzie jadło swojego jedzenia, to oddam je Cyganom, i pewnego dnia rzeczywiście nie zjadło swojego jedzenia. Oczywiście to nie był jedyny powód. Marigo paliła te same fajki co ja, czasem mnie częstowała, pieprzona twoja mać, to jej oddałam dziecko, nie miałam wyboru. Rzecz jasna, utrzymywałam kontakt z tymi Cyganami, żeby móc widywać mojego syna, przynajmniej z daleka, bez jego wiedzy.

Obserwowałam jego dorastanie zza drzew, zza słupów latarni, zza zaparkowanych datsunów*. Skończyłam to robić przed pięcioma laty, ponieważ wydarzyło się coś przerażającego. Mój ośmioletni wtedy syn zaczął palić. Było to dla mnie tak szokujące, że postanowiłam nigdy więcej go nie oglądać. To jest straszne, że ośmioletnie dziecko pali. Że niszczy sobie płuca. Nie do zniesienia, jeśli jesteś matką. Ja również, kiedy byłam bardzo młoda, zaczęłam palić, ale wtedy nie wyobrażałam sobie, jakie to mogło być wstrząsające dla moich rodziców. Po raz pierwszy zobaczyłam go, jak zapala papierosa, pewnego popołudnia, kiedy zasadziłam się w jednym barze kawowym naprzeciwko jego namiotu po to, żeby go obserwować. Był ze swoją paczką, musieli dopiero co skończyć robotę, bo trzymali w rękach gąbki i wycieraczki do szyb, mój syn trzymał stare plastikowe wiadro. Nagle patrzę, a on wkłada rękę do wiadra i wyciąga czerwoną paczkę. Z przerażającą wprawą otwiera ją ustami i zębami chwyta papierosa. Najstarszy z bandy, który przechodził obok niego, wyciągnął w tym momencie ze swojej kieszeni porządną benzynową zapalniczkę – z całą pewnością kradzioną – i przypalił mu. Ten pierwszy mach, który mój syn wziął na moich oczach, trwał wieki, przynajmniej tak mi się wydawało. Co za gnojek. Zaciągał się jak zawodowy palacz, wtedy zrozumiałam, że to nie był jego pierwszy raz. I chociaż w rzeczywistości chciałam wówczas podbiec do niego i strzelić mu z liścia, zaczęłam biec w całkiem odwrotną stronę, jak najdalej się dało. Od tego czasu już tam nie wróciłam. Zadzwoniłam do jego przybranej matki Marigo i wyjaśniłam jej, że nie chcę więcej widzieć mojego dziecka. Tego, co usłyszała ta kobieta, nie da się powtórzyć.

– Pierdolę was, ciawary, i pierdolę wasze plastikowe krzesła, pierdolę wasz syf, pierdolę moją Grecję!

Na próżno próbowała mnie uspokoić. – Nie rób tego, Jula. Są przecież gorsze rzeczy. To z ciebie wyszedł taki gnojek.

Na koniec nie wytrzymała, biedna, i rzuciła do mnie:

– Jak go chciałaś na salony, to trzeba było go sobie trzymać, ty pierdolona ćpunko. Wypierdalaj! – i rzuciła mi słuchawką w ryj.

Dwa lata zajęło mi nawiązanie ponownego kontaktu z Marigo. Kiedy znowu się spiknęłyśmy, to ona zadzwoniła, żeby mi powiedzieć, że Panagiotis ma problemy z oczami i biegają z nim po szpitalach.

– Za jakiś czas nie będę mogła posłać do roboty tego twojego ślepaka. Dalej, zabieraj go stąd, żebym nie siadła i nie powiedziała mu paru słów o jego mamusi.

Błagałam ją po stokroć, zaczęłam płakać. – Wyślę ci pieniądze, Marigo. Tylko nic mu nie mów.

Kłamałam. Jakie pieniądze miałabym jej wysłać? Gdzie je znaleźć?

Cygance zrobiło się mnie szkoda. 

– Zobaczę, co mogę zrobić. Mamy jednego znajomego okulistę. Ty to zostaw. Martw się o siebie, żebyśmy pewnego dnia nie musieli zbierać cię z chodnika. I zostaw Panagiotisa, znajdę dla niego okulary, myśl o sobie.

Tak odwiesiłyśmy słuchawki. Minął jeszcze jeden rok i znowu miałam telefon od Marigo.

– Gdzie się podziewałaś, ty szmato! Panagiotis oślepł już do reszty.

Słuchawka wypadła mi z rąk. Zalałam się łzami. Tyle czasu mówiłam sobie, że będę dobra, że będę ładna, kiedy znowu zobaczy mnie moje dziecko. Obliczyłam to, za dwa, trzy lata założę coś ładnego, będę czysta, co ty mi teraz mówisz, Marigo, coście zrobili mojemu synowi, pierdolona wasza cygańska mać. Marigo się wkurzyła.

– I co zobaczy? Twoją czarną rozpacz? Jak nawet nie możesz ustać na własnych nogach? Cyganie ci winni, ty chamko?!

Walec Marigo. Jak już zaczynała, to nic nie było w stanie jej zatrzymać. – Na kolanach, ty śmieciu na głodzie, powinnaś być na kolanach, klękać przed Cyganami. Przepadnij, do diabła!

Byłam na kolanach, droga Marigo, na kolanach, na czworakach, słuchawka jak obciążnik w moich rękach, okręciłam kabel dookoła mojej szyi, nie zdążyłam, moje dziecko nie zdążyło mnie zobaczyć. Co to za przeklęta choroba? Rozłączyłaś się, Marigo. Od tego dnia ani widu, ani słychu. Zniżyłam się i próbowałam dwa, trzy razy. Wyjechali, powiedziano mi, ci ze ślepym, pociągnęli na prowincję, w stronę Larissy. Jaka Marigo? Gruba żona Chavouzasa? Oni poszli, szukaj wiatru w polu.

Próbowałam wybrać się raz do Larissy, żeby ich poszukać, zdołałam nawet zebrać trochę pieniędzy, w końcu jednak nie mogłam, nie spałam tego dnia, później zapadłam w śpiączkę, nie pamiętam, co się stało, potem pieniądze przepadły, przepadło wszystko. W tym roku prawie dwa razy się przekręciłam, całe trzy lata od tamtego dnia, ach, ty, Marigo, czekałam na ciebie, trzy lata na ciebie czekałam, nie odezwałaś się do mnie, mijały dni i noce, nawet nie wiem, jak wracałam do mojego domu, jedną nogą w grobie, a ty nic, zero, obyś sczezła marnie, pieprzona twoja cygańska mać.

Dzisiaj, kiedy nie miałam co wziąć, na głodzie, w szale, dzisiaj zadzwoniło to cholerstwo, cierpiałam, kochanie, nie wiesz, czym jest ta choroba, tylko śmierć przyniosłaby ukojenie.

– Hej! Jesteś Jula?

Jestem nią, ale wolałabym nie być.

– Nie znasz mnie, nazywam się Panagiotis Chavouzas. Zmarła Marigo. Powiedziała mi: „Jak kiedyś mnie zabraknie, idź do Juli, żeby cię przygarnęła. W Atenach. Nie żebrz nigdy – powiedziała Marigo. – Okradną cię, bo jesteś ślepy. Masz iść do Juli, słyszysz? Pieprzona twoja mać!”.

* W Grecji typowa marka samochodu używana przez Cyganów. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

NIETOPERZE

Weszliśmy z moim kuzynem w wysokie i gęste trzciny – dużo wyższe od nas – które były kukurydzą. To było wielkie pole z tyłu domu cioci Tasii. Mieliśmy wtedy zaledwie po trzynaście lat. Chowaliśmy się tam, w głębi, i nie było nas widać. Było jak w dżungli. Torowaliśmy sobie drogę przez kukurydzę, odpychaliśmy rękami listowie, a ono wracało i uderzało nas po twarzach. Śmialiśmy się ze szczęścia. Było popołudnie i wszyscy spali. Smaku tej chwili nie zna nikt inny. Docieraliśmy do kurnika. Tyle to trwało.

Potem wracaliśmy z powrotem na podwórko przy domu. Popołudnie zawsze wydawało nam się niekończące. A cykady swoim męczącym cykaniem towarzyszyły temu, co w nas wzbierało i nie miało się gdzie podziać. Temu, co w końcu prowadzi cię do tego, że grzebiesz znudzony w ziemi, rzucasz kamieniami w kurę, która uciekła, biegniesz do furtki zobaczyć, czy przypadkiem ktoś nie nadchodzi. Oczekiwanie na coś wielkiego i wspaniałego sprawia, że wydaje ci się, że winne jest popołudnie, że winna jest ta gówniana godzina, w której nic się nie dzieje.

Na ceratowym obrusie pozostawione płaskie pudełko. Pokusa, żeby zapalić pierwszego papierosa. Zostaw to lepiej, za chwilę się obudzą. Budzą się i krążą bosi po podwórku, wdeptują w rozpuszczone morwy, opłukują i myją swoje stopy wodą z zielonego węża ogrodowego.

Potem bezgłowa kura biegnie po świeżo położonym wapnie i potyka się, i uderza raz po raz o ścianę domu. Głowa umarła pod drzewem. Roześmiana twarz ze złotymi zębami trzyma zakrwawiony nóż. Dzieci się śmieją. My jesteśmy dziećmi.

Nadchodzi wieczór. Czujesz to, bo narasta szum motorów na drodze.

Jedna dziewczyna nigdy nie wyszła sama poza podwórko swojego domu. Córka popa nie wychodzi nawet, żeby się kąpać.

Bardzo wyblakłe są te obrazy twarzy, których nigdy nie poznałeś. Ten dziadek miał konia i wrzucał monety tym, którzy byli w potrzebie. Babcia miała wino w piwnicy i pewnego razu pokłóciła się z jednym niemieckim oficerem. Żadne z nich nie było mądre. Wszyscy jednak potrafili robić placki. Mieli mądre ręce.

Bezgłowa kura biegnie dalej i zostawia za sobą plamy krwi. Twarz ze złotymi zębami śpiewa. Chcę się pieprzyć z tym z zepsutą rurą wydechową. Nadal jednak głaszcze mnie ręka mojego ojca, którego za kilka lat już nie będzie. Słońce zachodzi i zaczyna pachnieć spacerem. Spacerem nad morze.

Zrobimy dokładnie taką samą trasę. Przekroczymy wielką drogę, potem skręcimy w prawo i idąc cały czas prosto, dojdziemy nad morze. Docieramy i zaczynamy kroczyć w tę i z powrotem, leniwie, wszystkie zegary pokazują ósmą trzydzieści, morze gwiżdże w mojej głowie, wszyscy się znają, nasz spacer co jakiś czas jest przerywany przez znajome twarze, przez ręce znajomych, i one też chcą mnie głaskać. Ich usta otwierają się i zamykają nad moją głową, porozumiewają się zwrotami, które ja jeszcze wstydzę się stworzyć. „Co u ciebie, Tasula?”, „Nie mów mi, to jest twoja siostrzenica?”. I wskazują na mnie. Moja ciocia Tasia ze złotymi zębami śmieje się z dumy, morderca z nożem śmieje się z taką niewinnością. Wszyscy patrzą na mnie z niewinnością, a ja jem kukurydzę i dowiaduję się tysięcy rzeczy. Że dziecko chrzestnej Ritsy ma zakażenie oka, że kulawy podłożył ogień w swoim domu, że syn Retzosa skończył wreszcie swoje studia we Włoszech i że Retzos szykuje wielkie przyjęcie, że Tzortzis – czterdziestoletni człowiek, w dalszym ciągu mieszka ze swoją mamą, że Giannis Blackman miał stłuczkę na skrzyżowaniu.

Ściemniło się na dobre, ludzie w swoich dobrych ubraniach zaczynają się tłoczyć, mój ojciec będzie na nas czekał w tawernie, dochodzi dziesiąta, najadłam się kukurydzą, mój wujek chce nas posłać po souvlaki, jestem tam z dwoma wujkami, dwiema ciotkami i moim kuzynem, tym, z którym każdego popołudnia chowamy się w kukurydzy, jestem tam ciałem, wszystkie zegary wskazują za piętnaście dziesiątą, moje ciało stoi pomiędzy nimi, ale moje oczy patrzą w głąb, na koniec plaży, na ostatnią ławkę, tam, gdzie jest całkowicie ciemno i świecą się jakieś żary z papierosów, tam, gdzie zatrzymały się wszystkie motocykle, tam chcę pójść.

Moje ciotki pachną jak gulasz z kurczaka i noszą kwieciste stroje. Rula pachnie mocnymi perfumami i maluje paznokcie na czerwono. Przechodzi obok nas, stuka swoimi białymi obcasami, trzyma pod rękę swoją mamę. „Cześć, Rula”. Kiedy Rula oddala się, zaczynają szeptać.

– Zbliża się do trzydziestkidwójki i wciąż do zamążpójścia.

– I przecież chce tego, bidulka.

– A, dlatego tak się ubiera i stroi.

Mój kuzyn wyrzuca obgryzioną kolbę kukurydzy do kubła na śmieci. Robię to samo.

– Dalej, chodźmy do środka. Dochodzi dziesiąta.

Gulasz z kurczaka nas woła. Ruszamy i idziemy spacerem do wsi. Mija nas Retzos swoim pikapem i trąbi. – Czekam na was w poniedziałek. Przygotuję jagnięcinę.

Mój wujek macha do niego.

Zostawiamy za sobą plażę i wybieramy ciemną drogę, która prowadzi do centrum wsi. Opowiadają historie o Retzosie. Retzos, kiedy służył w wojsku, przyłożył jednemu dowódcy, o mało go nie zabił. Poszedł pod sąd wojskowy, ale wygrzebał się z tego, ponieważ miał świadków na to, że to nie z jego winy. Przejeżdża motor, który robi ósemki, ciotki ciągną mnie na chodnik i chwytają się za swoje serca.

– Co za łajza!

– Czyj on jest?

Giannis Laki Luk. Śmiejemy się z moim kuzynem. My go znamy. Jest w paczce, która zbiera się na ławce wieczorami. Potem wsiadają na motory i odjeżdżają wszyscy razem. Odwracam się do tyłu i patrzę. Chcę zawrócić.

– W ogóle wstydu nie mają! Tylko ludzi straszą! – Ciotki w kwiecistych strojach robią znak krzyża. – Ojojojojojoj!

Laki Luk jest kumplem Levterisa, tego z popsutą rurą wydechową. A Levteris jest tym żarem w ciemności. Levteris Dark. Tak na niego wołają. Albo zwyczajnie Lu.

Z moim kuzynem kopiemy jakąś puszkę po piwie i robimy transmisję z zawodów piłkarskich. Oddaliliśmy się od reszty i ja jednym mocnym strzałem wrzucam puszkę do kanału. I gooool! Świętujemy na środku ciemnej drogi z wysoko uniesionymi rękami. Śmiejemy się. Jutro pójdziemy się kąpać. A wieczorem będzie na nas czekał Paul, na niewykończonej budowie blisko jego domu, żebyśmy mogli rzucać kamieniami w nietoperze. Paul jest w naszym wieku i mieszka w Ameryce. Przyjeżdża tylko w wakacje.

Wujkowie i ciotki znowu nabierają kształtów w głębi drogi, kiedy zbliżają się w naszą stronę. Jak jasne cukiernie. Która rozwałkuje jutro ciasto filo, która przyrządzi faszerowane pomidory.

– Dzisiaj zarżnęłam koguta.

– Pojawiły się już figi.

– Mnie złapał jakiś świąd z rana.

Czekamy na nich, usadowieni na chodniku. Zziajani.

– Ubrudzicie się, siedząc tam.

– Zostaw ich, kochanie, są dziećmi.

Jakąś znalezioną słomką piszę na ziemi LU. Morskie powietrze uderza we mnie. Mój kuzyn wyciąga ze swojej kieszeni zniszczonego papierosa.

– Znajdziemy ognia?

– Uważaj, zobaczą nas.

Z tawerny słychać jakąś ludową piosenkę. Zatrzymały się zegarka wskazówki**. Babis jest dzisiaj w dobrym nastroju. Mój ojciec zamoczy teraz kawałek jabłka w swoim winie. Będzie się śmiał, a jabłuszko będzie rozpuszczać się w szklance. Gdy przyjdę, napiję się z jego szklanki. Dam mu też buziaka.

Złote zęby błyszczą w ciemności.

– No, dalej, wstawajcie, jesteśmy spóźnieni.

– Nie przyjdziemy teraz – odezwał się mój głos. – Pójdziemy aż do kiosku. Znajdziemy was później.

To było takie proste. Zerkamy na nich, widzimy, jak się oddalają, ciotki ze sweterkami zarzuconymi na ramiona, ich mężowie z papierosami i dwie chmurki dymu nad ich głowami, spacerują w stronę świateł, w stronę, w którą, gdy się zbliżasz, to coraz wyraźniej słyszysz piosenkę Babisa, a my, trzynastoletni gówniarze, wybieramy ciemności, biegniemy w stronę kościoła, mam zapałki w kieszeni, za murkiem nikt nas nie widzi, dopiero przy piątej zapałce się odpala, wszystkie pozostałe zgasił wiatr, teraz i ja stałam się małym czerwonym świetlikiem, to było takie proste. Kaszlę. Ja pierdolę, co za rozkosz.

Ruszamy do tawerny. Przechodzimy obok domu popa. Słyszymy głosy zza zaciągniętych zasłon.

– Ty dziwko!

Cień po odległej bójce. Cień dziewczyny, która się kuli.

– Zabiję cię, dziwko!

Cienie dłoni uczepionych zasłony. Rozdzierają ją. Twarz dziewczyny ukazuje się za szybą, pełna śladów. I cierpienia. Odchodzimy, biegnąc. Żeby nie zobaczył nas pop.

Siadamy w tawernie. Przynoszą nam souvlaki i ziemniaki. Co się stało z córką popa?

– Nie mówmy o tym. Ktoś mówi, że widział ją na motorze w porcie. Z tamtym z tymi włosami, jak on się nazywa?

Przechodzi Rula pod rękę ze swoją mamą. Mój ojciec mnie głaszcze. Babis napełnia dzbanki winem. – Witaj, Rula!

A ty, ciociu, temu popowi codziennie całujesz ręce!

Słychać z daleka popsutą rurę wydechową. Moje serce wali. Motor przejeżdża z hałasem naprzeciwko tawerny. Przyszedł Lu. Spoglądam na mojego kuzyna.

– Ojojojojoj, co za łajzy!

Evangelia grubaska, z kawiarni naprzeciwko, uderza w swoje kolana rękami.

– Doprowadzają nas do szału. Wrum, wrum każdego wieczora tymi motorami!

– Kochana, chciał nas przejechać jeden, zanim przyszliśmy znad morza.

– Niech przepadną!

– Rodziców nie mają?

Szturcham mojego kuzyna pod stołem. Podpijam wino mojemu tacie. Mój tata się śmieje, że wdałam się w niego. Śmieje się z Ewangelii, która rwie swoje włosy i wygłasza monolog.

– Łajzy! Kudłacze! Kochany, wie co nieco pop Nikolas! – mój ojciec drwi z popów. Jego siostra robi znak krzyża. – Wstyd. Nie mów takich rzeczy przy dzieciach.

– Cioty ci popi.

Śmiejemy się.

Pójdziemy na jakiś spacer. Znowu odezwał się mój głos. I przyjdziemy do domu później.

– Gdzie będziecie szli o tej porze?

– Zostaw dzieci, kochanie. Co będą z nami robić?

Mój wujek wpycha nam do kieszeni po tysiaku dla każdego. – Idźcie sobie kupić lody. Ostrożnie, tak? Ostrożnie na ulicy. Wracają pijani o tej porze.

– Znowu nic nie zjadły. Dwa souvlaki zjadła mała. Od rana głodna chodzi.

Wchodzimy ponownie w ciemności. Przyspieszamy kroku. Znasz ich? Znam Laki Luka. I jego kuzyna. Ile lat ma Lu? Dziewiętnaście. Docieramy do plaży. Nie zostało już wielu ludzi. Rula trzyma pod rękę swoją mamę.

– Dobry wieczór, Rula.

– Cześć, dzieciaki, dobrej nocy.

Niektórzy siedzą na ławkach. Przechodzimy koło nich. Cześć, ciociu. Cześć, ciociu. Wszyscy na wsi nazywają siebie ciotkami. A potem słyszę szepty za moimi plecami.

– Kochana, czy to nie jest córka prezesa?

– Tak, kochana!

– I syn Aristosa!

– Pozwalają dziewczynce tak się kręcić?

Odpierdolcie się, głupie cipy. Tzortzis z podwiniętymi nogawkami moczy nogi w morzu.

– Przeziębisz się, Tzortzis! – krzyczy jego mama z rękami założonymi na biodrach. – Wyłaź, mój chłopcze, z wody.

Czterdziestoletni człowiek.

Zbliżamy się do ostatniej ławki. Zwalniamy kroku. Po to, żeby wydawać się bardziej wyluzowanymi. Żary tańczą w ciemności jak muchy z czerwonymi światełkami na plecach. Bardzo ciemne twarze, pochylone. Ładne długie włosy, które opadają na policzki. I ja też tu jestem.

– Hej, macie jakąś fajkę?

Ręka z pierścionkiem. Miękkie opakowanie wymięte w kieszeni dżinsów. Tyle godzin na motorze w tę i we w tę, i nawet nie chcesz zatrzymać się gdziekolwiek. Lu.

– Nie mam ognia, odpal od mojego.

Odpalam za pomocą oślinionego papierosa. Jeszcze nie odpalałam od papierosa. Zrobię tak, jak widziałam, jak robią to inni. Mam nadzieję, że nie złapie mnie kaszel. Moje serce wali. Ślina z jego ust na brzegu filtra. Czuję ją na moich palcach. Pewnego dnia cię pocałuję. Oddaję mu go z powrotem.

Mój kuzyn usiłuje prowadzić motor Laki Luka.

– Spadniesz, głupku.

Piję z jakiejś puszki łyk piwa. Powoli zjeżdżają się inne motory i zatrzymują się pod wielkim drzewem.

– Gdzie się podziewaliście, ciołki?

Giannis Blackman. Sakis, syn Babisa. 

– Twój ojciec i reszta poszli w tango – mówi do mnie. Blackman opowiada o stłuczce:

– Widziałem to wszystko, masakra. Przypieprzył mi w motor. Przywiozłem też maryśkę.

Maryśka to zwyczajny papieros, bez filtra, zawinięty z przodu, skręcony.

– Na zdrowie!

Dotychczas wiedziałam, że mówi się „na zdrowie”, kiedy stuka się szklankami. Przyszła moja kolej. Kaszlę. Lu się śmieje. Jakbym paliła miętę czy coś w tym rodzaju. Maryśka zatacza kółka i wszyscy smakujemy warg innych. Lu ściąga swoją bluzę.

– Idę się wykąpać.

Strząsa do tyłu swoje długie włosy. Ma węża na lewym ramieniu. Przeszły mnie ciarki po brzuchu. Laki Luk pyta mnie, ile mam lat. Trzynaście.

– Levteris, ty debilu, zamkną nas.

– O ile w ogóle nas złapią.

I jego ręka z pierścionkiem czochra mi włosy. – Wchodzisz ze mną?

Wchodzę.

– W ciuchach?

W ciuchach.

Biegnie do wody, wydzierając się. Blackman ciągnie mnie za ramię.

– Ej, weź nie świruj z Levterisem. Jesteś jeszcze mała.

– Weź nas zostaw. – Odpycham go i biegnę do morza.

Kąpię się w ciuchach. Ja też się wydzieram. Ciotka, która szeptała wcześniej, kiedy ją mijaliśmy, przybliżyła się nieco w naszą stronę i z jedną ręką na biodrze, a drugą niczym daszek nad oczami próbuje nas dostrzec. Po to, żeby jutro mieć nowiny dla sąsiadki. Zakręciło mi się w głowie, Lu jest obok mnie, czuję się dziwnie, ta maryśka jakoś mnie chwyciła za mózg, i tak jak pluskam się w wodzie, i tak jak stoi ta przeklęta kobieta na środku plaży, podnoszę moją mokrą bluzę, podnoszę mój stanik i pokazuję jej moje cycki, i ciotka nie daje już rady, robi obrót o sto osiemdziesiąt stopni i oddala się, krzycząc:

– Nie ma wstydu ta dziewucha, ojojoj, niech cię tylko z tymi łajzami ojciec zobaczy.

Odchodzi, kuśtykając po żwirze, nawet się nie obróci, żeby na nas spojrzeć. Lu się śmieje. Z ciemnej ławki słyszę aplauz.

Wychodzimy z wody.

– Nieźle ją odprawiłaś, Panią Kulę.

Marznę. Wycieram się jakąś bluzą, którą podaje mi Laki Luk. Nawet ją ubieram i ściągam moje spodnie, żeby wyschły. Lu zapala papierosa. Podaje mi go.

– Trzymaj, ja zapalę następnego.

Wkładam oślinionego papierosa do moich ust. Mój kuzyn prowadzi motor Laki Luka. Do końca drogi i znowu z powrotem. Plaża opustoszała. Tylko Tzortzis tam jest, w środku czarnego morza, z wodą po kolana spogląda na statki. Stoi jak posąg. Ani drgnie. Śmiejemy się z Kuli. Wymyśliliśmy, że całą noc będzie jej się śniło, że przyduszają ją ogromne cycki. Płaczemy ze śmiechu. Upadamy jeden na drugiego i stajemy się jedną masą z mokrych włosów. Zjadamy włosy jeden drugiemu. I nagle, nie pamiętam jak, zaczyna się ta historia z zakładami. Wszyscy patrzą na mnie.

– Pójdziesz razem z nim?

– Pójdę.

– Zakład, że nie pójdziesz, dygasz.

– Nie dygam, głupku. Pójdę.

– Gdzie?

– Gdzie mu się podoba.

Lu wyskoczył do góry i pokazuje mi swoją ręką jakąś ciemną drogę:

– Idziemy do niewykończonego domu, obok Amerykańca.

Pozostali zaczynają obstawiać zakłady. Laki Luk mówi, że jeśli to zrobię, to podaruje mi swoją bluzę. Mój kuzyn wyciąga pogniecionego tysiaka ze swojej kieszeni. Sakis, syn Babisa, dorzuca do zakładu swoją srebrną bransoletkę. Wszyscy są najebani. Nie cofnę się teraz. Też jestem najebana. Jeszcze nigdy się nie całowałam. Idziemy. Lu przodem, a ja za nim. Nawet nie wiem, która jest godzina.

Wchodzimy