Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Lekcja martwej mowy

Lekcja martwej mowy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65684-57-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lekcja martwej mowy

Jakub Stern powraca!
Wojna z bolszewikami w 1920, okupacja sowiecka Lwowa w 1939, wydarzenia marcowe oraz interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji w 1968 roku, stanowią tło historyczne Lekcji martwej mowy, w którą wplątana została dziennikarska para: Jakub Stern i Wilga de Brie z przedwojennego „Kuriera”.
Jakub Stern wraca do Lwowa z misją. Po co? Kto mu pomaga, a kto przeszkadza? Czego boi się Gomułka? Czym jeszcze nas zaskoczy nietuzinkowy dziennikarz?
Nowa powieść Pawła Jaszczuka to intrygująca mieszanka sensacji, emocji i tajemnic trzymająca w napięciu do ostatniej strony.

Polecane książki

Ella MacKay jest nowa. Nowa w mieście, szkole, klasie. Z mamą i bratem przeprowadziła się do nowego miasta z powodu rodzinnych problemów, o których nie chce nikomu mówić. Czy w nowym miejscu uda jej się odnaleźć bratnią duszę? Czy Ella podzieli się z kimś swoją tajemnicą? Jedno jest pewne – od E...
" „Historia mroczna i fascynująca”. Le Dauphiné Libéré Trzymający w napięciu thriller psychologiczny zgłębiający studium obsesji i obłędu. Cloé Beauchamp, wiceprezeska dużej paryskiej agencji reklamowej, jest przekonana, że ktoś ją obserwuje. Obecność obcej osoby wyczuwa na ulicy, w pracy… a nawet...
Polskie Leopardy w akcji, a nad nimi natowskie Raptory i szalona historia, której trudno się oprzeć. Po lekturze takiej powieści nie pozostaje nic innego, jak odpalić Call of Duty. Johny, beta tester gier komputerowych Zakrojone na wielką skalę manewry wojskowe na Białorusi „Zachód 2009” stały się p...
  Słynne dzieło Daniela Defoe opowiada losy Robinsona, siedemnastolatka marzącego o życiu pełnym przygód. Jego awanturniczy charakter sprowadza na niego szereg niebezpieczeństw; napady piratów, niewola, a w końcu bezludna wyspa. Przypadki Robinsona Crusoe to wciągająca powieść podróżnicza, która mim...
W 1833 czwórka znanych dziennikarzy paryskich: Finot, Blondet, Couture i Bixiou dyskutują w jednej z modnych kawiarni o szybkiej karierze Eugeniusza de Rastignaka, który jeszcze kilka lat wcześniej zamieszkiwał w nędznym pensjonacie w Dzielnicy Łacińskiej i nie liczył się w życiu wyższych sfer. Okaz...
Pocałuj tę żabę! to książka dla wszystkich. Nawiązując tytułem do swojego międzynarodowego bestsellera Zjedz tę żabę!, w którym Żaba personifikowała wszelkiego rodzaju skłonności do zwlekania, Brian Tracy wraz z córką Christiną Tracy Stein, wziętą psychoterapeutką z Kalifornii, piszą o „Żabach nasze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paweł Jaszczuk

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Za­rów­no cała książ­ka, jak i jej czę­ści nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy Wy­daw­nic­twa Sza­ra Go­dzi­na s.c.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Agen­cja In­te­rak­tyw­na Stu­dio Kre­acji

www.stu­dio-kre­acji.pl

Zdję­cia na okładce

© ale­shin, Nic­ko­lay Kho­ro­sh­kov, ro­dju­lian, Djor­dje Ra­do­se­vic|fo­to­lia.com

Re­dak­cja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób i zda­rzeń jest zu­peł­nie przy­pad­ko­we.

Au­tor we­ry­fi­ko­wał na­zew­nic­two lwow­skich ulic, ko­rzy­sta­jąc zNi ma jak Lwów. Krót­ki prze­wod­nik po Lwo­wieau­tor­stwa Je­rze­go Ja­nic­kie­go, War­sza­wa: Ofi­cy­na Li­te­ra­tów RÓJ 1990.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2017

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c., 2017

tekst © Co­py­ri­ght by Pa­weł Jasz­czuk

ISBN 978-83-65684-57-8

Po­wieść de­dy­ku­ję tym, któ­rzy ni­g­dy nie za­po­mnie­li o Lwo­wie oraz wszyst­kim, któ­rzy na­wet o tym nie wie­dząc, czer­pią z kró­lew­skie­go mia­sta in­spi­ra­cję

Co się dzie­je, bra­cia? Czyż­bym miał nie wi­dzieć

ani dzion­ków ja­snych, ani ciem­nych nocy?

Za­gu­bi­li du­szę mą, ode­bra­li wolę,

a te­raz po­rwa­li moje srebr­ne stru­ny.

Wło­dzi­mierz Wy­soc­ki, Srebr­ne stru­ny, 1963

Prolog

W po­ło­wie sierp­nia ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­ste­go roku prze­trze­bio­ny szwa­dron z I Kon­nej Ar­mii Se­me­na Bu­dion­ne­go po­su­wał się le­śnym duk­tem w stro­nę Lwo­wa, chcąc oskrzy­dlić od pół­no­cy dum­ne pol­skie mia­sto. Z tyłu zo­sta­ły zrów­na­ne z zie­mią Bro­dy i To­po­rów, ale prze­pra­wę przez Bug blo­ko­wa­ła Ka­mion­ka Stru­mi­ło­wa z sil­nie umoc­nio­nym mo­stem.

Je­den z jeźdź­ców w środ­ku szy­ku na próż­no sta­rał się zna­leźć wy­god­ną po­zy­cję w twar­dym sio­dle. Go­rą­ce sierp­nio­we słoń­ce na bez­chmur­nym nie­bie pa­li­ło nie­mi­ło­sier­nie. Chło­pak ma­rzył o łyku wody i ką­pie­li, lecz nie było mu to dane. Brud­ny i po­strzę­pio­ny mun­dur le­pił się do cia­ła, a po ple­cach spły­wa­ły struż­ki potu. Za woj­skiem cią­gnął się nie­wy­obra­żal­ny smród i tyl­ko wart­kie wody Bugu mo­gły to zmie­nić.

Jeź­dziec mimo mło­de­go wie­ku był nie­czu­ły na tru­dy wo­jen­ne. Przy­wykł do wie­lo­go­dzin­nej jaz­dy, do po­chra­py­wa­nia koni i ko­ciej mu­zy­ki, jaką wy­da­wał woj­sko­wy ekwi­pu­nek. Cza­sem skrzy­wił się, gdy ktoś za­fał­szo­wał na har­mo­nij­ce, cza­sem za­nu­cił pio­sen­kę o wred­nym ko­man­di­rze, któ­ry nie chciał pu­ścić żoł­nie­rzy­ka na prze­pust­kę do czar­no­bre­wej dziew­czy­ny.

Na­gle pię­cio­let­nia klacz Zwioz­da z mło­dym jeźdź­cem na grzbie­cie za­strzy­gła nie­spo­koj­nie usza­mi i przy­sta­nę­ła. Ce­ka­emi­sta na ta­czan­ce cią­gnio­nej przez czte­ry ko­nie aku­rat śli­nił skrę­ta z ma­chor­ki, gdy na pół­noc­nym nie­bie po­ka­za­ły się nad ho­ry­zon­tem trzy sza­re plam­ki przy­po­mi­na­ją­ce bu­czą­ce trzmie­le. Za­mie­ni­ły się one wkrót­ce w pi­ku­ją­ce sa­mo­lo­ty z bia­ło-czer­wo­ny­mi sza­chow­ni­ca­mi na skrzy­dłach.

W cią­gu kil­ku­na­stu se­kund wo­kół od­dzia­łu roz­go­rza­ło pie­kło. Cel­ny ogień ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych z al­ba­tro­sów przy­gwoź­dził szwa­dron do zie­mi. Śpiew za­mie­nił się w jęki i obrzy­dli­we prze­kleń­stwa. Sa­mo­lo­ty za­wró­ci­ły i po­no­wi­ły atak. Ta­czan­kę z ob­słu­gą szlag tra­fił, nie mó­wiąc o po­ra­nio­nych ko­niach. Na do­da­tek nie wia­do­mo skąd nad­je­chał wą­sa­ty Gru­zin na ko­niu jabł­ko­wi­tym i idio­tycz­ny­mi roz­ka­za­mi wpro­wa­dził do­ku­ment­ny baj­zel.

Mło­kos na­zna­czo­ny uko­śną bli­zną na po­licz­ku nie miał za­mia­ru tra­fić pod kule. Zwioz­da jak­by zna­ła jego my­śli, bo po­nio­sła go w stro­nę so­sno­we­go za­gaj­ni­ka. Nie po­ma­ga­ło ścią­gnię­cie wo­dzów ani wy­chy­le­nie się do tyłu w sio­dle, bi­cie po za­dzie i szar­pa­nie grzy­wy. Zna­ro­wio­na klacz rwa­ła przed sie­bie, głu­cha na ko­men­dy.

Sza­leń­czy rajd ko­nia i jeźdź­ca ukró­cił pień so­sny le­żą­cej w po­przek dro­gi. Za­nim mło­dzik zdą­żył po­de­rwać klacz do sko­ku, wy­le­ciał z sio­dła, po­to­czył się po zie­mi i wy­rżnął gło­wą o wy­sta­ją­cy ko­nar. Nie pa­mię­tał, ile go­dzin le­żał za­mro­czo­ny, a gdy się wresz­cie ock­nął, zo­ba­czył nad sobą gwiaź­dzi­ste nie­bo. Z po­łu­dnia na pół­noc wy­zna­cza­ła szlak Dro­ga Mlecz­na, a w jej pa­sie po­ły­ski­wa­ły trzy gwiaz­dy, two­rząc gi­gan­tycz­ny trój­kąt. Tak czy­ste­go nie­ba chło­pak ni­g­dy przed­tem nie wi­dział. Miał nie­od­par­te pra­gnie­nie opi­sać tę wy­jąt­ko­wą chwi­lę, by ją za­trzy­mać. Pierw­szy raz w ży­ciu na­szła go ocho­ta po­dzie­lić się z kimś swo­imi wra­że­nia­mi, na­zwać prze­stwór, któ­ry go ota­cza, i do­skwie­ra­ją­cą sa­mot­ność.

Gdy przy­po­mniał so­bie, co się sta­ło, po­sta­no­wił po­szu­kać kla­czy i wra­cać do swo­ich. Ro­zej­rzał się. Jego ka­ra­bin gdzieś się za­po­dział. Nie miał też przy so­bie wy­ostrzo­nej jak brzy­twa szasz­ki, zo­stał je­dy­nie ba­gnet przy­twier­dzo­ny do pasa. Z gło­du kisz­ki gra­ły mu mar­sza i mę­czy­ło go pra­gnie­nie. Był zzięb­nię­ty, po­gry­zio­ny przez mrów­ki i ko­ma­ry.

W świe­tle księ­ży­ca zna­lazł tran­sze­ję. Wsko­czył do niej i wdy­cha­jąc za­pach zie­mi po­kry­tej rosą, ru­szył sku­lo­ny przed sie­bie. Co chwi­la przy­sta­wał. Wie­dział, że zbyt­ni po­śpiech może go zgu­bić. Na­słu­chi­wał. Noc­ną ci­szę prze­ry­wa­ły do­la­tu­ją­ce z od­da­li od­gło­sy ar­mat­nich wy­strza­łów i mo­no­ton­na, usy­pia­ją­ca gra cy­kad. W ten spo­sób po­ko­nał kil­ka ki­lo­me­trów, ale Zwioz­dy nie zna­lazł.

Nad ra­nem pa­gór­ko­wa­ty te­ren po­kry­ła gę­sta mgła i cia­ło chło­pa­ka ogar­nął przej­mu­ją­cy chłód. W mlecz­nej za­wie­si­nie ła­two było stra­cić orien­ta­cję. Zwia­dow­ca wdra­pał się więc na nie­wiel­kie wznie­sie­nie i wte­dy do­tarł do nie­go nie­po­ko­ją­cy od­głos. Wstrzy­mał od­dech i wy­tę­żył słuch. Nie my­lił się, sły­szał czy­jeś za­wo­dze­nie. Za­wa­hał się. Bez­piecz­niej by­ło­by się od­da­lić, lecz cie­ka­wość zwy­cię­ży­ła. Wy­jął z po­chwy ba­gnet i pod­czoł­gał się kil­ka­na­ście me­trów.

To, co się po­tem zda­rzy­ło, za­de­cy­do­wa­ło o jego ca­łym ży­ciu. Za za­ło­mem oko­pu mło­dy ra­dziec­ki ka­wa­le­rzy­sta zna­lazł ran­ne­go pol­skie­go żoł­nie­rza, któ­ry miał na oczach opa­tru­nek i pra­wą rękę na tem­bla­ku. Kon­tu­zjo­wa­ny wo­jak, choć nie mógł go wi­dzieć, od­wró­cił się czuj­nie.

– Kto tam? – Za­nie­po­ko­jo­ny wy­cią­gnął zdro­wą rękę, pró­bu­jąc coś na­ma­cać przed sobą.

– Swój!

– Jaki swój?

– No, swój. Nie mu­sisz, kur­wa, trząść ga­cia­mi. Jak mó­wię swój, to zna­czy, że swój! – za­koń­czył krót­ko ka­wa­le­rzy­sta.

Ro­sja­nin do­cie­kli­we­go pol­skie­go żoł­nie­rzy­ka od po­cząt­ku spi­sał na stra­ty. Po­sta­no­wił na swój spo­sób się nim za­opie­ko­wać. Wpierw jed­nak na­pił się wody z jego ma­nier­ki, zjadł su­cha­ra zna­le­zio­ne­go w ple­ca­ku, a po­tem uciął so­bie krót­ką po­ga­węd­kę, gdyż do­sko­na­le znał ję­zyk pol­ski.

Ran­ny po­pro­sił o pa­pie­ro­sa. Zwia­dow­ca wy­jął ocho­czo z blu­zy La­cha cy­ga­ret­ki i za­pał­ki. Gdy za­cią­gnę­li się dy­mem, wy­słu­chał opo­wie­ści o czer­wo­nej ho­ło­cie, któ­ra chce znie­wo­lić Eu­ro­pę.

To wte­dy strze­lec o imio­nach Pa­weł Wik­tor, szczę­ka­jąc z bólu zę­ba­mi, opo­wie­dział czer­wo­no­ar­mi­ście o swo­ich ro­dzi­cach. Opi­sał mu dwo­rek we wsi Do­łha, w któ­rej po­dob­no miesz­kał. Po­chwa­lił się, że jego ro­dzin­na po­sia­dłość leży za­le­d­wie trzy go­dzi­ny mar­szu na po­łu­dnio­wy za­chód. Po­pro­sił, by go tam za­pro­wa­dził. Obie­cy­wał za to so­wi­tą na­gro­dę. Do­kład­nie wy­ja­śnił, jak tra­fić. Mó­wił, że wzdłuż dro­gi ob­sa­dzo­nej li­pa­mi pły­nie rzecz­ka.

– Woda w niej to krysz­tał. Moż­na pić bez obaw, a przy mły­nie chło­pa­ki ze wsi ła­pią ryby i raki. – Roz­ma­rzył się w szcze­niac­kim unie­sie­niu. Do­dał, że za sta­rym klo­nem na skrzy­żo­wa­niu bę­dzie ce­gla­na ka­plicz­ka, a na wzgó­rzu ro­do­wy cmen­ta­rzyk z ka­mien­ną bra­mą.

Ro­sja­nin z uwa­gą wy­słu­chał ran­ne­go Po­la­ka. Do­wie­dział się, że jest on je­dy­na­kiem, że tuż przed woj­ną z ma­jąt­ku ucie­kła ru­siń­ska służ­ba i zo­stał tyl­ko je­den nie­do­łęż­ny for­nal. Pa­weł po­chwa­lił się, że mają sta­re­go wy­żła, któ­ry wabi się Kasz­tan, i że pies jest nie­zwy­kle ła­god­ny.

Zwia­dow­ca za­da­wał swo­je py­ta­nia od nie­chce­nia, by nie wzbu­dzić po­dej­rzeń, jak­by to była miła po­ga­węd­ka, a nie prze­słu­cha­nie. Prze­pla­tał je zmy­ślo­ny­mi opo­wie­ścia­mi o swo­im szczę­śli­wym dzie­ciń­stwie. Wspo­mniał o wspa­nia­łych, ko­cha­ją­cych ro­dzi­cach, któ­rzy za­pew­ni­li mu god­ną po­dzi­wu mło­dość i wy­kształ­ce­nie w Ki­jo­wie. Fak­ty były inne. Po­cho­dził wpraw­dzie z pol­skiej ro­dzi­ny wy­wie­zio­nej spod Grod­na na Sy­bir, ale ra­do­sne­go dzie­ciń­stwa nie miał, bo wy­cho­wał się w Mo­hy­le­wie, w sie­ro­ciń­cu pro­wa­dzo­nym przez sio­stry za­kon­ne.

Dał spo­kój ża­ło­snym wspo­mnie­niom o ro­dzi­cach, któ­rych ni­g­dy nie spo­tkał, bo się go wy­rze­kli. Już za to za­słu­gi­wa­li na śmierć, jak wszy­scy bun­tu­ją­cy się prze­ciw ma­tecz­ce Ro­sji. Wie­dział, co zro­bić z Po­lacz­kiem. W jego od­dzia­le z za­sa­dy nie bra­ło się jeń­ców.

Kie­dy Pa­weł za­koń­czył ckli­wą opo­wieść o ro­dzin­nym domu, zwia­dow­ca uznał, że nad­szedł czas, by skró­cić jego męki. Strze­lił nie­do­pał­kiem na dno oko­pu i nie­spiesz­nie się­gnął po ba­gnet. Już miał wbić sta­lo­we ostrze pod że­bra ran­ne­go, lecz w ostat­niej chwi­li się opa­mię­tał. Zro­bi­ło mu się żal no­wiut­kie­go mun­du­ru, któ­ry za­chla­pał­by krwią. Schwy­cił więc ran­ne­go za gło­wę i, tak jak to ro­bił nie­raz z pol­ski­mi żoł­nie­rza­mi, z ca­łej siły prze­krę­cił ją w bok. Usły­szał ci­che chrup­nię­cie, po któ­rym chło­pak osu­nął mu się w ra­mio­na i zwiot­czał.

Zwia­dow­ca zła­pał gów­nia­rza za nogi i od­cią­gnął na dno leja po po­ci­sku ar­mat­nim. To wte­dy, gdy się po­chy­lał nad cia­łem, do­strzegł mię­dzy klap­ka­mi roz­pię­te­go koł­nie­rza zło­ty me­da­lik. Po­boż­ny żoł­nie­rzyk miał pe­cha – Mat­ka Bo­ska Nie­po­ka­la­na, w któ­rą wie­rzył, nie oca­li­ła go. Wi­docz­nie była czymś za­ję­ta.

Ro­sja­nin, uwa­ża­jąc, by nie ro­ze­rwać łań­cusz­ka, zdjął zdo­bycz i na­ło­żył so­bie na szy­ję. Spraw­dził jesz­cze kie­sze­nie mar­twe­go. Szczę­ście mu do­pi­sy­wa­ło. W spodniach zna­lazł bel­gij­skie­go brow­nin­ga i srebr­ny ze­ga­rek z de­wiz­ką. Z blu­zy wy­jął ksią­żecz­kę woj­sko­wą i ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że mar­twy strze­lec był jego ró­wie­śni­kiem. Obaj przy­szli na świat we wrze­śniu ty­siąc dzie­więć­set dru­gie­go roku. Zwia­dow­ca roz­piął dru­gą kie­szeń blu­zy nie­bosz­czy­ka i wy­jął z niej list. Li­te­ry na ko­per­cie były roz­ma­za­ne, po­my­ślał więc, że ktoś skro­pił je łza­mi. Prócz rzew­nej ko­re­spon­den­cji z bła­ga­niem o po­wrót do domu ro­dzin­ne­go w środ­ku było zdję­cie ko­bie­ty w śred­nim wie­ku ucze­sa­nej w kok, za­pew­ne mat­ki Paw­ła. Nie­wia­sta uśmie­cha­ła się uf­nie, wy­cią­ga­jąc szy­ję z bia­łej ża­kar­do­wej bluz­ki, jak­by chcia­ła coś waż­ne­go po­wie­dzieć.

Ro­sja­nin nie wia­do­mo dla­cze­go uśmiech­nął się do jej po­do­bi­zny, a po­tem zdjął z nie­bosz­czy­ka mun­dur i prze­brał się, jak­by miał to od daw­na za­pla­no­wa­ne.

Uni­form pro­sto ze szwal­ni le­żał na nim jak ulał. Mimo że koł­nierz blu­zy był wy­bru­dzo­ny zie­mią i że na pra­wym man­kie­cie wid­nia­ły pla­my z za­krze­płej krwi, to i tak był o nie­bo lep­szy niż wy­tar­ta gim­na­stior­ka i wy­szmel­co­wa­ne ko­le­jar­skie spodnie. Chło­pak na­ło­żył też na gło­wę ro­ga­tyw­kę z orzeł­kiem, bo jego bu­dio­nów­ka z czer­wo­ną gwiaz­dą prze­pa­dła gdzieś w cza­sie lot­ni­cze­go ata­ku. Z ca­łe­go odzie­nia naj­bar­dziej spodo­ba­ły mu się buty z cho­lew­ka­mi ze skó­ry cie­lę­cej. Buty ma­rze­nie: so­lid­ne, pod­ze­lo­wa­ne, pach­ną­ce pa­stą. Od­kąd je zo­ba­czył, na­brał na nie ocho­ty. Ścią­gnął je ze stóp mar­twe­go. Przez mo­ment się wa­hał, czy wy­rzu­cić onu­ce, ale tyl­ko je wy­trze­pał i bez ce­re­gie­li ob­wią­zał nimi swo­je brud­ne sto­py. Wsu­nął je do bu­tów, któ­re pa­so­wa­ły na nie­go ide­al­nie.

Nagi nie­bosz­czyk z wy­sta­ją­cy­mi że­bra­mi draż­nił go, jak­by to on sam le­żał wy­cią­gnię­ty na pia­chu i wy­sta­wiał na czyjś wi­dok swo­je przy­ro­dze­nie. Dla po­rząd­ku ubrał go w swój mun­dur. Wło­żył mu do kie­sze­ni wła­sną ksią­żecz­kę woj­sko­wą, za­sa­lu­to­wał, zro­bił prze­pi­so­wy zwrot i od­ma­sze­ro­wał.

*

Ru­szył w stro­nę Do­łhy, ukła­da­jąc w gło­wie plan, któ­ry pod­su­nął mu ła­two­wier­ny żoł­nierz. Po dro­dze pa­ro­dio­wał jego głos i ru­chy. Przy­szło mu to za­dzi­wia­ją­co ła­two i spra­wi­ło nie­skry­wa­ną przy­jem­ność. Po­su­wał się skra­ja­mi la­sów i pól, by trud­niej było go do­strzec. Po mniej wię­cej dwóch go­dzi­nach uj­rzał na dnie nie­wiel­kiej ko­tlin­ki krę­tą po­lną dro­gę. Gdzie pro­wa­dzi­ła? Do nie­ba, a może do pie­kła?

Prze­sko­czył mie­dzę usia­ną ka­mie­nia­mi i zna­lazł się na łące po­ro­śnię­tej tra­wą oraz mchem. Bał się otwar­tej prze­strze­ni. Po­ko­na­nie jej bie­giem za­ję­ło mu kil­ka­na­ście se­kund. Wi­dział po­bie­la­łą od słoń­ca czasz­kę za­ją­ca, a może kró­li­ka, któ­ry kie­dyś ki­cał we­so­ło, za­nim roz­szar­pa­ły go szczę­ki dra­pież­ni­ka. Do­strzegł też świe­że od­ci­ski łap lisa po­zo­sta­wio­ne na wy­schnię­tym bło­cie. Po chwi­li za za­krę­tem po­ka­za­ło się sa­mot­ne go­spo­dar­stwo.

Przy­sta­nął. Iść czy nie iść? Po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać: zna­leźć wodę, zdo­być coś do je­dze­nia, a je­śli się da, to na­wet od­po­cząć.

Zbli­żał się do za­bu­do­wań od stro­ny wie­ko­we­go sadu, w któ­rym drze­wa ugi­na­ły się od doj­rza­łych owo­ców. Ze zło­ci­sty­mi jabł­ka­mi, któ­ry­mi wkrót­ce na­peł­nił kie­sze­nie, sta­nął pod ścia­ną sto­do­ły. Na­słu­chi­wał, wbi­ja­jąc zęby w so­czy­sty miąższ. Było mu do­brze, o ile tak może być mło­de­mu chło­pa­ko­wi na woj­nie, na ob­cej zie­mi. Kie­dy zjadł jabł­ko i wy­rzu­cił ogry­zek, zo­ba­czył roz­ło­ży­stą gru­szę. Za­pra­gnął skosz­to­wać jej słod­kich owo­ców. Ob­szedł drze­wo, od­go­nił osę i wy­cią­gnął rękę po szpi­cza­stą gru­chę, ale za­marł rap­tow­nie, jak­by zdzie­lo­ny obu­chem mię­dzy oczy.

Po­śród ga­łę­zi ukry­ta była gru­ba tyka słu­żą­ca do strą­ca­nia owo­ców z przy­mo­co­wa­nym do niej stra­chem na wró­ble. Ale to nie był zwy­czaj­ny strach, tyl­ko drob­na sta­rusz­ka w lnia­nej ko­szu­li na­dzia­na na drew­nia­ną żerdź. Ostrze wy­sta­wa­ło bie­dacz­ce z gar­dła, krew za­sty­gła jej na no­gach, a chu­dziut­kie ręce zwi­sa­ły wzdłuż tu­ło­wia jak po­ła­ma­ne ko­na­ry.

W jed­nej se­kun­dzie chło­pak stra­cił ocho­tę na owo­ce. Prze­cie­rał oczy ze zdu­mie­nia, nie wie­rząc w to, co wi­dzi, ale nie było cza­su na roz­my­śla­nia. In­stynk­tow­nie przy­lgnął do de­sek sto­do­ły na­grza­nych od słoń­ca i za­czął się wy­co­fy­wać.

Ude­rzy­ła go nie­na­tu­ral­na ci­sza. Nie sły­szał gda­ka­nia kur ani od­gło­sów by­dła. Na szczę­ście nie było psa, któ­ry mógł­by rzu­cić się do no­ga­wek albo do gar­dła. Schy­lo­ny przedarł się przez ło­pia­ny i przy­cup­nął za po­chy­lo­nym wy­chod­kiem. I wte­dy do jego uszu do­tarł za­sta­na­wia­ją­cy mo­no­ton­ny dźwięk. Ma­szy­na, a może czło­wiek? Nie po­tra­fił od­gad­nąć, co go wy­da­je. Po­sta­no­wił to spraw­dzić. Od­bez­pie­czył pi­sto­let i wszedł pew­nie na po­dwór­ko.

To, co tam zo­ba­czył, ode­bra­ło mu na mo­ment ro­zum. Ga­pił się na nie­wiel­ki tra­wia­sty plac. Kil­ka kro­ków od nie­go ob­ra­cał się drew­nia­ny kie­rat, do któ­re­go przy­wią­za­ni byli łań­cu­cha­mi bro­da­ty Cy­gan i bru­nat­ny niedź­wiedź. Kie­dyś jako dziec­ko chło­pak wi­dział po­dob­ną parę na jar­mar­ku pod Miń­skiem. Sta­ry Cy­gan de­mon­stro­wał ta­niec niedź­wie­dzia, wy­gry­wa­jąc mu na skrzyp­cach skocz­ną me­lo­dię.

Bro­dacz w kwie­ci­stej ko­szu­li i bu­fia­stych haj­da­we­rach nie żył. Tyl­ko niedź­wiedź groź­nie po­sa­py­wał, nie po­tra­fiąc się uwol­nić od łań­cu­cha, któ­ry przy­ku­wał go do gru­bej bel­ki. Naj­dziw­niej­sze było, że zwie­rzę za­miast przed­nich łap mia­ło dwa krwa­wią­ce ki­ku­ty. Po co ko­muś łapy mi­sia?

Chło­pak przy­po­mniał so­bie sło­wa sko­śno­okie­go Kir­gi­za, któ­ry był ku­cha­rzem w jego od­dzia­le. Tam­ten mó­wił, że kto skosz­tu­je zupy ugo­to­wa­nej na ła­pach niedź­wie­dzia, uzy­ska nad­ludz­ką siłę i spryt. Nie ro­zu­miał, dla­cze­go ów ktoś, kto wy­my­ślił ma­ka­brycz­ne przed­sta­wie­nie, nie za­bił zwie­rzę­cia od razu. Oka­le­czo­ny niedź­wiedź wpa­try­wał się w przy­by­sza męt­nym wzro­kiem, bez­myśl­nie prąc do przo­du i cią­gnąc za sobą tru­pa. Nad parą za­przę­gnię­tą do ja­ło­wej pra­cy uno­si­ła się chma­ra ką­śli­wych much.

Mło­dzik ob­szedł skrzy­pią­cy kie­rat i sta­nął przy stud­ni. Cały czas ob­ser­wu­jąc te­ren, wy­cią­gnął że­la­zne wia­dro z drew­nia­nej cem­bro­wi­ny. Kie­dy od­cze­pił je z haka i prze­chy­lił, by za­spo­ko­ić pra­gnie­nie, prze­klął woj­nę, bo za­miast zim­nej wody uj­rzał na dnie od­rą­ba­ną gło­wę dziew­czy­ny ze ślicz­nym czar­nym war­ko­czem.

Po chwi­li, gdy opa­dły emo­cje, jesz­cze raz zaj­rzał do wia­dra. Pa­trząc na za­dar­ty no­sek i na za­mar­łe usta czar­no­bre­wej, za­sta­na­wiał się, dla­cze­go sam nie był zdol­ny do ta­kich od­ra­ża­ją­cych czy­nów. Czy był za sła­by, by de­lek­to­wać się zbrod­nią? I dla­cze­go od­cho­dził na bok, gdy jego ko­le­dzy z od­dzia­łu prze­ci­na­li pol­skich pa­nów piłą cie­siel­ską i za­ba­wia­li się ze szla­chec­ki­mi dziew­ka­mi przy za­wo­dze­niu har­mosz­ki?

Prze­mógł się. Wsu­nął rękę do że­la­zne­go wia­dra i de­li­kat­nym, nie­mal piesz­czo­tli­wym ru­chem od­su­nął z czo­ła dziew­ki ko­smyk zle­pio­nych krwią wło­sów. Jego uwa­gę przy­ku­wa­ły ob­na­żo­ne zęby i wy­su­nię­ty ję­zyk. Po­my­ślał o czymś i prze­szły go ciar­ki.

13 maja 1968 r., Warszawa, Dom Partii

Ostre świa­tło biu­ro­wej lamp­ki oświe­tla­ło owal­ny stół w ga­bi­ne­cie na trze­cim pię­trze biu­row­ca przy No­wym Świe­cie sześć przez dwa­na­ście. W nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu obi­tym aku­stycz­ną matą ci­sza zda­wa­ła się roz­sa­dzać bę­ben­ki.

Po­staw­ny, lek­ko szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna od­giął dło­nią na­grza­ny klosz, by dać od­po­czy­nek zmę­czo­nym oczom. Po­tem prze­tarł jed­no­dnio­wy za­rost na po­licz­kach i spoj­rzał na sie­dzą­ce­go na krze­śle go­ścia w sta­lo­wym gar­ni­tu­rze.

– Czy wszyst­kie moje po­le­ce­nia zo­sta­ły wy­ko­na­ne?

– Tak, wszyst­kie. Ra­dziec­cy przy­ja­cie­le są nam życz­li­wi. Wy­sta­wi­li już od­po­wied­nie do­ku­men­ty, mimo że chy­ba nie w peł­ni zda­ją so­bie spra­wę z na­szych za­mia­rów.

– Do­sko­na­le, to­wa­rzy­szu Le­chic­ki. Tym bar­dziej trze­ba bę­dzie do­ce­nić ich po­świę­ce­nie, gdy przy­ja­dą do nas z re­wi­zy­tą. Zor­ga­ni­zu­je­cie wy­pad do Łań­ska. Wam to aku­rat­nie wy­cho­dzi. Oni uwiel­bia­ją pol­ską na­tu­rę i inne atrak­cje pod­la­ne spi­ry­tu­sem. Wie­cie, co mam na my­śli? – Mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Cy­ca­te ak­ty­wist­ki de­fi­lu­ją­ce przed try­bu­ną ho­no­ro­wą na Pierw­sze­go Maja? – Ni­ski męż­czy­zna z pod­puch­nię­ty­mi ocza­mi za­śmiał się ru­basz­nie, lecz skar­co­ny spoj­rze­niem An­drze­ja Gór­skie­go szyb­ko za­milkł.

– Mu­si­my zdwo­ić wy­sił­ki. Sami wi­dzi­cie, że na­stro­je w na­szym obo­zie nie są naj­lep­sze. My­śmy się już upo­ra­li z mar­co­wym pasz­te­tem, ale Pe­pi­ki wciąż po­gry­wa­ją w pi­czy polo. Do­sta­li mał­pie­go ro­zu­mu. Za­chcie­wa się im so­cja­li­zmu z ludz­ką twa­rzą! Tak bar­dzo, że wkrót­ce chy­ba go zo­ba­czą.

Tu­bal­ny śmiech Gór­skie­go urwał się nie­spo­dzie­wa­nie.

Ni­ski, ły­sie­ją­cy męż­czy­zna chciał odejść, ale jego szef po­de­rwał się z krze­sła i za­gro­dził mu dro­gę.

– Przy­po­mi­nam, dla for­mal­no­ści, za­sa­dy współ­pra­cy. Żad­nych za­pi­sków, nie dzwo­ni­my do sie­bie, no chy­ba że zda­rzy się coś wy­jąt­ko­we­go. Przy­cho­dzi­cie tyl­ko wte­dy, gdy was o to po­pro­szę. Z ni­kim się nie kon­tak­tu­je­cie, tyl­ko ze mną.

Le­chic­ki pa­trzył na Gór­skie­go nie­chęt­nym wzro­kiem. Nie­bie­skie oczy prze­ło­żo­ne­go, gę­ste ja­sne wło­sy i gład­ka twarz z moc­no za­ry­so­wa­ny­mi szczę­ka­mi bu­dzi­ły w nim mę­ską za­zdrość.

– Jak naj­mniej wie­dzieć to pierw­sza za­sa­da, to­wa­rzy­szu. Wy­bra­łem was, bo do­głęb­nie ją ro­zu­mie­cie – ob­ja­śnił Gór­ski.

– Wszy­scy zna­ją chlub­ną prze­szłość to­wa­rzy­sza i dla­te­go chcie­li­by z nim współ­pra­co­wać.

Ta fał­szy­wa wa­ze­li­niar­ska for­muł­ka po­brzmie­wa­ła jesz­cze dłu­go po wyj­ściu za­ro­zu­mia­łe­go ka­ra­cza­na w wy­tłu­mio­nym po­miesz­cze­niu przy­po­mi­na­ją­cym egip­ski gro­bo­wiec.

An­drzej Gór­ski czuł do Zyg­mun­ta Le­chic­kie­go au­ten­tycz­ne obrzy­dze­nie. Mały, trzę­są­cy ga­cia­mi fa­cet pra­co­wał z nim od paź­dzier­ni­ko­we­go prze­ło­mu w pięć­dzie­sią­tym szó­stym. Wie­dział za dużo, by moż­na było się go po­zbyć. Może na­wet miał na nie­go ja­kie­goś haka, któ­re­go trze­ba stę­pić, póki nie wbi­je się bo­le­śnie w cia­ło. Żeby się uwol­nić od przy­krych my­śli, Gór­ski schy­lił się pod dę­bo­we biur­ko. Otwo­rzył drzwicz­ki i się­gnął po flasz­kę czy­stej. Opu­kał lak scy­zo­ry­kiem i wy­bił ko­rek, ude­rza­jąc z wy­czu­ciem dło­nią w den­ko pół­li­trów­ki. Nie po­trze­bo­wał szklan­ki. Kla­so­wy, ro­bot­ni­czy ry­tu­ał przy­swo­ił so­bie tak samo, jak każ­dy zdro­wy oby­wa­tel kra­ju le­żą­ce­go nad Wi­słą.

W jego gar­dle za­bul­go­ta­ło i obez­wład­nia­ją­ce cie­pło spły­nę­ło do żo­łąd­ka. Gór­ski od­cze­kał chwi­lę. Przy­mknął oczy i wlał do ust ko­lej­ną por­cję si­wu­chy. Tym ra­zem le­kar­stwo przy­nio­sło od­wrot­ny sku­tek. Po­licz­ki po­kry­te ostrym za­ro­stem po­de­szły krwią, bo kpi­na w gło­sie Zyg­mun­ta Le­chic­kie­go za­bo­la­ła go jak wbi­ty pod że­bra nóż. Przy­po­mniał so­bie za­ska­ku­ją­cy sy­gnał, któ­ry wy­sy­ła­ło cia­ło ka­ra­cza­na. W cza­sie krót­kiej roz­mo­wy jego pod­wład­ny był nie­na­tu­ral­nie spię­ty, jak­by ko­goś – a może cze­goś – się lę­kał.

Od pew­ne­go cza­su ba­wi­ło go od­ga­dy­wa­nie gry cia­ła u lu­dzi. W tram­wa­ju, na uli­cy albo na­wet na ze­bra­niach ak­ty­wu par­tyj­ne­go ana­li­zo­wał po­sta­wy, ru­chy, spoj­rze­nia, ge­sty i sło­wa. Ostat­nio eks­pe­ry­men­to­wał na Le­chic­kim, sta­ra­jąc się wpro­wa­dzić go w za­kło­po­ta­nie. Kur­du­pel przyj­mo­wał otwar­tą lub za­mknię­tą po­sta­wę cia­ła, nie­świa­do­mie do­pa­so­wu­jąc się do jego po­le­ceń jak mu­zyk w or­kie­strze do dy­ry­gen­ta. Na twa­rzy pod­wład­ne­go pod ma­ską za­do­wo­le­nia cza­ił się obrzy­dli­wy strach.

Gór­ski od­sta­wił flasz­kę i się­gnął do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki po kar­to­no­we pu­de­łecz­ko z ry­sun­kiem ro­syj­skie­go lu­do­we­go in­stru­men­tu. Uniósł po­kryw­kę. Schwy­cił śli­ski sta­lo­wy drut. Roz­wi­nął go na bla­cie i prze­cią­gnął z czu­ło­ścią mię­dzy opusz­ka­mi pal­ców, na­stęp­nie bły­ska­wicz­nie zwi­nął i pie­czo­ło­wi­cie uło­żył w pu­de­łecz­ku, jak­by od­gry­wał ta­jem­ni­czy ry­tu­ał.

Po tym ćwi­cze­niu uśmiech­nął się do sie­bie za­gad­ko­wo. Był ogrom­nie cie­kaw, jaki prze­kaz ode­brał­by Le­chic­ki, wi­dząc jego nie­win­ną za­ba­wę. Cia­ło w od­róż­nie­niu od ję­zy­ka ni­g­dy nie kła­mie.

25 maja 1968 r., Warszawa

W ten wy­jąt­ko­wo chłod­ny dzień do­kucz­li­wa mżaw­ka wi­sia­ła nad sto­li­cą Pol­ski, fun­du­jąc war­sza­wia­kom przy­gnę­bia­ją­cą sza­rość.

Star­szy męż­czy­zna, któ­ry wy­siadł z tram­wa­ju nu­mer je­den na przy­stan­ku przy uli­cy Ma­ria­na Bucz­ka, zda­wał się nie przej­mo­wać ka­pry­śną aurą. Po­sta­wił koł­nierz or­ta­lio­no­we­go płasz­cza, na­cią­gnął na czo­ło ron­do fil­co­we­go ka­pe­lu­sza i ru­szył w stro­nę bu­dyn­ku dwor­ca ko­le­jo­we­go War­sza­wa Gdań­ska, sta­ra­jąc się za­cho­wać dy­stans do gęst­nie­ją­ce­go tłu­mu. Ostat­nio miał uraz do ludz­kiej masy. Ósme­go mar­ca wraz ze stu­den­ta­mi ma­sze­ro­wał Kra­kow­skim Przed­mie­ściem w stro­nę Kró­lew­skiej. Wiał wte­dy prze­ni­kli­wy wiatr i top­nie­ją­ce płat­ki śnie­gu wi­ro­wa­ły nad gło­wa­mi ni­czym zrzu­ca­ne z nie­ba ho­stie. Pro­te­stu­ją­cy wy­la­li się jak wez­bra­na rze­ka całą sze­ro­ko­ścią uli­cy, wzno­sząc an­ty­pań­stwo­we okrzy­ki, lecz nie­spo­dzie­wa­nie za pa­ła­cem Tysz­kie­wi­czów na­tknę­li się na szczel­ną blo­ka­dę sfor­mo­wa­ną przez mi­li­cję i par­tyj­nych ak­ty­wi­stów.

Kil­ka­na­ście ny­sek i sa­mo­cho­dów GAZ ta­ra­so­wa­ło im dro­gę. Z me­ga­fo­nów na­wo­ły­wał do ro­zej­ścia się głos po­dob­ny do szcze­ka­nia psa, a nad do­ma­mi zło­wiesz­czo war­czał he­li­kop­ter. Wła­dza per­fek­cyj­nie przy­go­to­wa­ła się do star­cia z pro­te­stu­ją­cy­mi. Heł­my, pał­ki, ma­ski prze­ciw­ga­zo­we, ar­mat­ki wod­ne, a na­wet ka­me­ry fil­mo­we do re­je­stro­wa­nia uczest­ni­ków nie­le­gal­nej de­mon­stra­cji. Ta­kie­go po­ka­zu siły nikt się nie spo­dzie­wał.

Roz­go­rącz­ko­wa­ny tłum, wi­dząc sztur­mo­we od­dzia­ły mi­li­cji, ak­ty­wu ro­bot­ni­cze­go i ORMO – bi­ją­ce­go ser­ca par­tii – za­trzy­mał się, a po­tem spa­ni­ko­wa­ny za­wró­cił.

Wy­co­fy­wa­li się bez­ład­nie, a za nimi na­cie­ra­ła w zor­ga­ni­zo­wa­nym szy­ku mi­li­cja z Go­lę­dzi­no­wa. Sły­chać było zło­wiesz­cze ude­rze­nia pa­łek o tar­cze. Prze­bie­gli oko­ło dwu­stu me­trów. Byli na wy­so­ko­ści ko­ścio­ła Świę­te­go Krzy­ża i wte­dy męż­czy­zna po­pchnię­ty przez ko­goś upadł na ka­mien­ne stop­nie. Nie mógł się pod­nieść, po­szczu­ty owczar­kiem nie­miec­kim na pol­skim wik­cie i do­stał fest przez ple­cy mi­li­cyj­ną lolą. Z opre­sji wy­ra­to­wa­ła go mło­da za­kon­ni­ca, któ­ra schwy­ci­ła nie­zna­jo­me­go za rękę i po­cią­gnę­ła do świą­ty­ni, nie dba­jąc o gro­żą­ce jej kon­se­kwen­cje.

Te­raz nikt już męż­czy­zny nie go­nił. Zwich­nię­ta kost­ka wy­zdro­wia­ła. Szedł w środ­ku spo­koj­nej ludz­kiej masy na dru­gi pe­ron dwor­ca, z któ­re­go od­jeż­dżał po­ciąg pa­sa­żer­ski do Wied­nia. Z okien wa­go­nów z na­pi­sem PKP wy­chy­la­li się pod­eks­cy­to­wa­ni pa­sa­że­ro­wie. Za­pew­nia­li, że tam, gdzie jadą, będą na sie­bie uwa­żać, co­kol­wiek by to zna­czy­ło. Mó­wi­li, że będą pa­mię­tać o czymś waż­nym, lecz aku­rat te sło­wa nie mu­sia­ły być praw­dą, gdy z do­ku­men­tem po­dró­ży w jed­ną stro­nę że­gna­li się na za­wsze z lu­do­wą, so­cja­li­stycz­ną oj­czy­zną.

Na od­jeż­dża­ją­cych i że­gna­ją­cych spo­glą­da­ła z pla­ka­tu roz­pro­mie­nio­na twarz Wła­dy­sła­wa Go­muł­ki. Przez szkła ro­go­wych oku­la­rów pierw­szy se­kre­tarz wi­dział świe­tla­ną przy­szłość na­ro­du nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­ne­go z par­tią ro­bot­ni­czą, po­pie­ra­ją­ce­go po­li­ty­kę po­ko­ju świa­to­we­go i po­stę­pu.

„Ro­bot­ni­cy nie wy­ba­czą pro­wo­ka­to­rom i roz­ra­bia­kom”, „Sy­jo­ni­ści do Izra­ela” gło­si­ły na­pi­sy na afi­szach przy­le­pio­nych do ogło­sze­nio­we­go słu­pa. Nad wiel­gach­ny­mi li­te­ra­mi ży­la­sta ro­bot­ni­cza pięść wy­su­nię­ta z pod­wi­nię­te­go rę­ka­wa ko­szu­li zda­wa­ła się tę groź­bę urze­czy­wist­niać.

Star­szy męż­czy­zna, któ­ry przy­szedł na dwo­rzec sam, był przy­gnę­bio­ny. Wczo­raj do­stał wy­po­wie­dze­nie pra­cy na uni­wer­sy­te­cie, na któ­rym pra­co­wał bli­sko dwa­dzie­ścia lat. Jego ga­bi­net za­plom­bo­wa­no, a z drzwi znik­nę­ła mo­sięż­na ta­blicz­ka z na­zwi­skiem i ty­tu­łem na­uko­wym. For­mu­ła zwol­nie­nia pod­pi­sa­ne­go przez rek­to­ra za­czy­na­ła się ele­ganc­ko:Uprzej­mie za­wia­da­miam Oby­wa­te­la Do­cen­ta…Po­tem było już go­rzej:zgod­nie z proś­bą Mi­ni­ster Oświa­ty i Szkol­nic­twa Wyż­sze­go udzie­lił Mu z dniem dzi­siej­szym urlo­pu bez­ter­mi­no­we­go. W związ­ku z po­wyż­szym po­le­ci­łem z tą datą wstrzy­mać Oby­wa­te­lo­wi Do­cen­to­wi wy­pła­ca­nie upo­sa­że­nia na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim.

Męż­czy­zna roz­glą­dał się nie­pew­nie. Pró­bo­wał prze­chwy­cić czy­jeś spoj­rze­nie albo uśmiech. Nie miał po­ję­cia jed­nak, jak ten ktoś, kto wczo­raj wie­czo­rem za­dzwo­nił do nie­go na do­mo­wy nu­mer, wy­glą­da. Wie­dział za to, że wła­śnie dzi­siaj po­wi­nien zna­leźć się na dru­gim pe­ro­nie War­sza­wy Gdań­skiej i ode­brać waż­ną wia­do­mość. Może in­for­ma­cję od ży­dow­skie­go stu­den­ta, któ­ry opusz­czał kraj na za­wsze i chciał mu po­dzię­ko­wać za lata na­uki?

Do­cho­dzi­ła dzie­więt­na­sta pięć. Po­wie­trze prze­ciął ostry gwiz­dek i ręka za­wia­dow­cy z li­za­kiem na drew­nia­nej rącz­ce po­wę­dro­wa­ła do góry nad las pa­ra­so­li. W od­po­wie­dzi drzwi w wa­go­nach nie­mal jed­no­cze­śnie się za­trza­snę­ły, a z dwor­co­we­go me­ga­fo­nu po­pły­nął ko­bie­cy głos upo­mi­na­ją­cy, by ze­bra­ni od­su­nę­li się od toru.

Zgni­ło­zie­lo­na lo­ko­mo­ty­wa elek­trycz­na z Pa­fa­wa­gu o nu­me­rze bocz­nym EUO7-006, do któ­rej do­cze­pio­no skład, drgnę­ła. Chwi­lę póź­niej sta­lo­we koła się ob­ró­ci­ły i po­ciąg po­to­czył się po szy­nach do in­ne­go, po­noć lep­sze­go świa­ta. Męż­czy­zna wi­dział łzy tych, któ­rzy wo­le­li zo­stać na nie­go­ścin­nej zie­mi, po­wie­wa­ją­ce ko­bie­ce chu­s­tecz­ki i nie­do­pał­ki rzu­co­ne na mię­dzy­to­rze. Nie­ba­wem ostat­ni wa­gon po­cią­gu da­le­ko­bież­ne­go znik­nął za fi­la­rem wia­duk­tu po­mię­dzy słu­pa­mi trak­cyj­ny­mi usta­wio­ny­mi re­gu­lar­nie po obu stro­nach toru ni­czym szu­bie­ni­ce.

Z od­jaz­dem po­cią­gu emo­cje opa­dły. Ze­bra­ni nie­po­strze­że­nie się ro­ze­szli. Na dwor­cu za­pa­no­wa­ły nuda i ci­sza. Jed­nak męż­czy­zna w ka­pe­lu­szu i pro­chow­cu wciąż nie od­cho­dził. Stał z rę­ka­mi w kie­sze­niach na mo­krym pe­ro­nie, ku­ląc się przed mżaw­ką. Na­gle za jego ple­ca­mi wy­ro­sła po­stać w blu­zie woj­sko­wej i spodniach ko­lo­ru kha­ki.

– Pan Ja­kub Stern? – Wy­spor­to­wa­ny mło­dzie­niec z grzyw­ką opa­da­ją­cą na czo­ło spo­glą­dał py­ta­ją­co.

– A o co cho­dzi?

– Czy pan re­dak­tor Stern? – rzu­cił nie­zna­jo­my znie­cier­pli­wio­ny py­ta­niem, a kie­dy usły­szał ci­che po­twier­dze­nie, do­dał nie­mal z ulgą: – Mam dla pana wia­do­mość.

By­czek wy­jął z kie­sze­ni blu­zy sza­rą za­kle­jo­ną ko­per­tę bez znacz­ka i wrę­czył ją roz­mów­cy.

– Od kogo? – do­py­ty­wał ob­da­ro­wa­ny.

Mło­dzie­niec wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie czy­tam cu­dzej ko­re­spon­den­cji! – rzu­cił za­ro­zu­mia­le i, nie oglą­da­jąc się, od­ma­sze­ro­wał sprę­ży­stym kro­kiem w stro­nę bu­dyn­ku dwor­ca.

*

Ja­kub Stern za­in­try­go­wa­ny ta­jem­ni­czym prze­ka­zem mi­nął kiosk Ru­chu i wszedł do ko­le­jo­we­go baru, by się ogrzać i zjeść ko­la­cję. Za­jął miej­sce przy la­dzie na koń­cu za­krę­co­ne­go ogon­ka.

Wy­star­czył rzut oka na menu wy­pi­sa­ne kre­dą na ta­bli­cy, by się prze­ko­nać, że za­opa­trze­nie jest zna­ko­mi­te. Wy­ja­śnie­nie owe­go cudu było try­wial­ne. Jak co roku tuż przed pierw­szo­ma­jo­wym świę­tem par­tia na­ka­za­ła rzu­cić do wszyst­kich skle­pów spo­żyw­czych w kra­ju za­pa­sy wę­dlin, kawy, a na­wet rzad­ko wi­dy­wa­nych ba­na­nów i cy­tru­sów, któ­re przy­pły­nę­ły z Kuby rzą­dzo­nej przez ca­ma­ra­da Fi­de­la Ca­stro.

Stern po za­sta­no­wie­niu wy­brał z bo­ga­te­go menu wą­trób­kę wie­przo­wą z ce­bul­ką i chle­bem ra­zo­wym oraz her­ba­tę gru­ziń­ską z pla­ster­kiem cy­try­ny. Ko­lej­ka po­su­wa­ła się za­dzi­wia­ją­co szyb­ko. Trzy mło­de sprze­daw­czy­nie w śnież­no­bia­łych far­tusz­kach uwi­ja­ły się ocho­czo, pod­czas gdy ze sto­ją­ce­go na kon­tu­arze ra­dia pły­nę­ła słod­ka me­lo­dia o księ­ciu, któ­ry „w ma­leń­kiej Róży ko­chał się”, w wy­ko­na­niu Kasi Sob­czyk.

Nie mi­nę­ło pięć mi­nut, a Ja­kub Stern po­sta­wił na­czy­nia z pach­ną­cym ape­tycz­nie da­niem na sto­li­ku pod oknem. Zdjął zmo­czo­ny or­ta­lion i po­wie­sił go na wie­sza­ku, ka­pe­lusz zo­sta­wił zaś przy zwię­dłej pa­prot­ce na pa­ra­pe­cie.

Su­ro­we so­cre­ali­stycz­ne wnę­trze baru wy­peł­niał gę­sty pa­pie­ro­so­wy dym. Sły­chać było przy­tłu­mio­ne roz­mo­wy, czyjś ner­wo­wy śmiech, szczęk na­czyń i szu­ra­nie krze­seł. Od­gło­sy te przy­po­mi­na­ły at­mos­fe­rę in­ne­go dwor­ca w mie­ście, któ­re opu­ścił przed bli­sko ćwierć wie­kiem.

Ja­kub przy­gła­dził dło­nią szpa­ko­wa­te wło­sy i się­gał do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki po ta­jem­ni­czą ko­per­tę, któ­rą do­stał od nie­zna­jo­me­go po­słań­ca, gdy po­ja­wi­li się przy nim dwaj męż­czyź­ni w iden­tycz­nych si­wych pro­chow­cach.

– Mamy do sie­bie szczę­ście! – za­czął niż­szy gość za­miast przy­wi­ta­nia. – Góra z górą się nie zej­dzie, a my zno­wu się wi­dzi­my, pa­nie do­cen­cie!

– Czyż­by pan też szy­ko­wał się do wy­jaz­du? – do­py­ty­wał wyż­szy taj­niak z ospo­wa­tą twa­rzą.

– Przy­sze­dłem po­że­gnać swo­ich stu­den­tów, tyle chy­ba jesz­cze mi wol­no? – od­po­wie­dział Stern ze śpiew­nym lwow­skim ak­cen­tem. – A pa­no­wie stąd nie wy­jeż­dża­cie? – Tak­so­wał bez­czel­nie dwóch anio­łów, któ­rych gęby zdra­dza­ły nie­lu­bia­ną pro­fe­sję.

– Do­igra się pan kie­dyś, oj do­igra!

– Je­śli mi to są­dzo­ne… – stwier­dził spo­koj­nie Ja­kub i na­dział wą­trób­kę na ko­niec alu­mi­nio­we­go wi­del­ca.

Nie zwra­cał uwa­gi na opie­ku­nów. Wło­żył od­kro­jo­ny ka­wa­łek do ust i za­po­lo­wał na po­je­dyn­czą ce­bul­kę pły­wa­ją­cą w rdza­wo-tłu­stym so­sie na fa­jan­so­wym ta­le­rzy­ku z nie­bie­skim logo PKP. Kie­dy pod­niósł gło­wę, na­mol­na para dys­ku­to­wa­ła z ja­kąś za­pła­ka­ną ko­bie­tą w dru­gim ką­cie sali. Wkrót­ce wy­wia­dow­cy wy­szli do po­cze­kal­ni i wte­dy Ja­kub po­now­nie wsu­nął dłoń do kie­sze­ni. Za­in­try­go­wa­ny wy­jął ko­per­tę i ro­ze­rwał jej brzeg. Się­gnął po zło­żo­ną kart­kę i roz­pro­sto­wał ją. To, co zo­ba­czył, wy­da­ło mu się po­nu­rym żar­tem.

Trzy­mał w dło­niach for­mu­larz za­pro­sze­nia wy­dru­ko­wa­ne­go po ro­syj­sku:Swi­di­tel­stwo Nr 001510. Graż­da­nin Pol­skoj Na­rod­noj Re­spu­bli­ki. Pri­gła­sze­nie na wre­mien­nyj wjezd w CCCP na 7 dniej1.

Na blan­kie­cie ktoś wy­pi­sał dłu­go­pi­sem jego imię i na­zwi­sko oraz datę i miej­sce uro­dzin. Za­sko­czo­ny ob­ra­cał druk w dło­niach. Za­pro­szo­ny gość miał obo­wią­zek wje­chać do Związ­ku Ra­dziec­kie­go czie­rez po­gra­nicz­nyj punkt – Briest2 i opu­ścić Kraj Rad nie póź­niej niż dwu­dzie­ste­go dru­gie­go sierp­nia ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­te­go ósme­go roku. Au­ten­tycz­ność do­ku­men­tu po­twier­dzał kar­mi­no­wy od­cisk pie­czę­ci ozdo­bio­ny sier­pem i mło­tem oraz za­ma­szy­sty pod­pis urzęd­ni­ka.

Stern nie pla­no­wał po­dró­ży na wschód i już za­mie­rzał wy­rzu­cić for­mu­larz do ko­sza sto­ją­ce­go z boku, lecz gdy po­now­nie prze­czy­tał na­zwi­sko oso­by za­pra­sza­ją­cej, na­gle oży­ły ukry­te ob­ra­zy z prze­szło­ści. Wi­dział ocza­mi wy­obraź­ni swo­je ro­dzin­ne mia­sto i tra­ge­dię, któ­ra spo­tka­ła jego miesz­kań­ców. Przy­po­mniał so­bie dom na Po­hu­lan­ce i po­bli­skie wzgó­rze, na któ­rym roz­cią­gał się cmen­tarz Ły­cza­kow­ski z kwa­te­ra­mi obroń­ców Lwo­wa i na­grob­ka­mi sław­nych Po­la­ków.

Prze­łknął ostat­ni kęs wą­trób­ki, za­gryzł go chle­bem i po­pił her­ba­tą. Gdy się­gał po ka­pe­lusz, wie­dział, że nie­dłu­go wy­bie­rze się w po­dróż do Lwo­wa, by wy­rów­nać ra­chun­ki z przy­po­mi­na­ją­cą o so­bie prze­szło­ścią.

Za­raz po tym po­sta­no­wie­niu zro­dzi­ły się w jego gło­wie py­ta­nia o to, dla­cze­go wła­śnie on i dla­cze­go dziś otrzy­mał to za­pro­sze­nie. Zda­wał so­bie spra­wę, że nic nie dzie­je się bez przy­czy­ny, i nie miał złu­dzeń, że wy­pra­wa do utra­co­ne­go świa­ta dzie­ciń­stwa zbu­dzi drze­mią­ce de­mo­ny.

1 Do­ku­ment nr 001510. Oby­wa­tel Pol­skiej Rzecz­po­spo­li­tej Lu­do­wej. Za­pro­sze­nie na cza­so­wy po­byt w ZSRR na 7 dni.

2 Przez przej­ście gra­nicz­ne w Brze­ściu.

10 czerwca 1968 r., Warszawa, Dom Partii

An­drzej Gór­ski stał przy otwar­tym oknie i w ocze­ki­wa­niu na Le­chic­kie­go ob­ser­wo­wał po­po­łu­dnio­wy ruch na Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich. Sze­ro­ką as­fal­to­wą jezd­nią oświe­tlo­ną pro­mie­nia­mi po­po­łu­dnio­we­go słoń­ca po­my­ka­ły no­wiut­kie sy­re­ny 104, do­staw­cze żuki oraz czer­wo­ny au­to­bus, taki jak z pio­sen­ki An­drze­ja Bo­guc­kie­go, któ­ry „mija nowe, ja­sne domy i ogro­dów chłod­ny cień”. Do­pa­dła go ob­ra­zo­bur­cza myśl, że tacy jak on za­słu­że­ni lu­dzie, któ­rzy w pią­tek i świą­tek wy­pru­wa­ją so­bie fla­ki, mogą pew­ne­go dnia za­wi­snąć na szu­bie­ni­cy. Tłum bar­dzo ła­two zma­ni­pu­lo­wać. Wy­star­czy paru spryt­nych pro­wo­ka­to­rów, splot nie­szczę­śli­wych wy­pad­ków i ku­pio­na przez ogłu­pio­ne masy idej­ka za­mie­ni się w nie­moż­li­wą do stłu­mie­nia re­wol­tę.

Gór­ski się żach­nął. Uznał, że ta ohyd­na myśl zo­sta­ła mu pod­szep­nię­ta przez sa­me­go dia­bła, je­śli taki ist­niał, a z pew­no­ścią eg­zy­sto­wał na tym świe­cie, jak za­ło­żo­na przez Tru­ma­na CIA, wy­lę­gar­nia bur­żu­azyj­nych de­mo­nów.

Sko­ro ta­kie były re­gu­ły gry, on nie mógł się z nich wy­ła­mać. To był jego i tyl­ko jego po­mysł, by do­pro­wa­dzić do kon­fron­ta­cji – za­pro­sić parę re­dak­cyj­ną z przed­wo­jen­ne­go pol­skie­go dzien­ni­ka na sen­ty­men­tal­ną po­dróż do Lwo­wa. Pod­wład­ny wy­ko­nał skru­pu­lat­nie jego po­le­ce­nia. Za­ła­twił nie­zbęd­ne for­mal­no­ści, po­sta­rał się o za­pro­sze­nia i zgrał ter­mi­ny.

Zyg­munt Le­chic­ki wszedł do ga­bi­ne­tu punk­tu­al­nie o sie­dem­na­stej. Gór­ski uści­snął mu dłoń, wska­zał krze­sło i po­pro­sił o zre­fe­ro­wa­nie przy­go­to­wań.

Wia­do­mość o wy­jeź­dzie dwój­ki do Lwo­wa brzmia­ła w ustach współ­pra­cow­ni­ka jak frag­ment bra­wu­ro­we­go sce­na­riu­sza, ale w tym szki­cu po­ja­wi­ło się na­głe cię­cie. Gór­skie­mu pu­ści­ły ner­wy. Nie chciał uwie­rzyć, że jego ge­nial­ny plan na­da­je się na śmiet­nik.

– Co wy mi tu pier­do­li­cie, że Alek­san­der Trusz­czy­now się waha?! – Po­de­rwał się zza biur­ka.

Skar­co­ny Zyg­munt Le­chic­ki spu­ścił wzrok na wy­pa­sto­wa­ne klep­ki. Nie chciał przy­po­mi­nać, że ostrze­gał przed wy­so­kim ry­zy­kiem ak­cji poza gra­ni­ca­mi kra­ju.

– Skąd ta wia­do­mość? Zna­cie ja­kieś szcze­gó­ły?

Gór­ski otwo­rzył pu­deł­ko spor­tów i de­mon­stra­cyj­nie, nie czę­stu­jąc ko­le­gi, wło­żył pa­pie­ro­sa do ust.

– Nie znam de­ta­li, ale może…

– Żad­ne może, do kur­wy nę­dzy! – Gór­ski uciął dy­wa­ga­cje, stu­ka­jąc ner­wo­wo pu­deł­kiem za­pa­łek o blat biur­ka. – O tej spra­wie wie­dzia­łem tyl­ko ja, wy i… Da­niel Wol­ny, ale on jest za cien­ki, by kom­bi­no­wać coś za mo­imi ple­ca­mi. Obie­ca­li­ście, że to bę­dzie ko­ron­ko­wa ro­bo­ta!

Le­chic­ki nie wy­trzy­mał:

– Su­ge­ru­je­cie, że…

Gór­ski wy­jął za­pał­kę z pu­deł­ka. Od­pa­lił ją, ude­rza­jąc nie­spo­koj­nie o dra­skę, a na­stęp­nie wcią­gnął ognik do pa­pie­ro­sa.

– Czy po­wie­dzia­łem, że to wa­sza wina?! – Zga­sił pło­myk, ma­cha­jąc de­mon­stra­cyj­nie za­pał­ką w po­wie­trzu.

– Przed chwi­lą… – Le­chic­ki znów nie do­koń­czył.

– Kon­tak­to­wa­li­ście się z kimś? Może by­li­ście nie­ostroż­ni. – GłosGór­skie­go zła­god­niał, a oczy zro­bi­ły się li­sie. Ko­lej­ny eks­pe­ry­ment na Le­chic­kim mógł dać mu ocze­ki­wa­ną od­po­wiedź. – Po­dziel­cie się ze mną tą in­for­ma­cją, bo je­śli sam do cze­goś doj­dę, wte­dy…

– Gro­zi­cie mi? – Twarz ko­nu­sa przy­bra­ła sza­ry ko­lor. Ką­ci­ki jego ust drga­ły, jak­by miał za chwi­lę wy­buch­nąć. Od wie­lu lat był wier­ny Gór­skie­mu jak pies, ale nie za­mie­rzał przed nim skam­leć. Wstał, ob­ró­cił się na pię­cie i wy­szedł bez sło­wa, za­my­ka­jąc drzwi ga­bi­ne­tu.

Gór­ski nie za­trzy­my­wał go. Wie­dział, że każ­dy z nich musi spra­wę do­głęb­nie prze­my­śleć, a gdy emo­cje opad­ną, znaj­dzie się w koń­cu naj­wła­ściw­sze roz­wią­za­nie. De­ner­wo­wa­ła go tyl­ko, nie po raz pierw­szy, iro­nia w gło­sie współ­pra­cow­ni­ka. Czuł się nią do ży­we­go do­tknię­ty. Z chę­cią przy­tknął­by roz­ża­rzo­ne­go peta do łba cham­skie­go ka­ra­cza­na i trzy­mał, aż usły­szał­by syk przy­pa­la­nej skó­ry.

– Może to do­bry po­mysł – po­wie­dział prze­śmiew­czo do sie­bie. – Ta lek­cja po­ko­ry od daw­na ci się na­le­ży!

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Do dzie­więt­na­stej bra­ko­wa­ło kwa­dran­sa. Miał za­miar wy­brać się jesz­cze na po­nie­dział­ko­wy tre­ning do klu­bu Gwar­dii, żeby po­bok­so­wać go­dzin­kę, le­gal­nie przy­ło­żyć ko­muś w mor­dę, a po­tem, gdy mię­śnie do­sta­ną wy­cisk, za­dbać o kon­dy­cję umy­sło­wą.

O dwu­dzie­stej pierw­szej w Ka­me­ral­nej mia­ło się od­być spo­tka­nie z ja­kimś li­te­rac­kim ob­ja­wie­niem se­zo­nu. Gór­ski jak na złość nie mógł so­bie przy­po­mnieć na­zwi­ska li­te­ra­ta. W każ­dym ra­zie mó­wio­no, że zna­lazł wy­trych do za­ry­glo­wa­nej pol­skiej prze­szło­ści i że to tyl­ko kwe­stia cza­su, gdy bę­dzie do­ra­dzał sa­me­mu Wie­sła­wo­wi.

Kto by po­my­ślał, dy­wa­go­wał Gór­ski z nut­ką za­zdro­ści, że pod­sta­rza­ły miesz­ka­niec daw­nych kre­sów, dy­plo­ma­ta po pla­ców­kach dy­plo­ma­tycz­nych w Pa­ry­żu i w Bu­da­pesz­cie schwy­ci za pió­ro, by opi­sać pol­skie ją­dro ciem­no­ści?

Ra­port nr 23/68

Prze­stu­dio­wa­łam jego ży­cio­rys i póki co nie zna­la­złam nic, co mo­gło­by nas za­in­te­re­so­wać. Sta­ram się po­znać jego na­wy­ki, ale on, wy­da­je się, nie ma zgub­nych przy­zwy­cza­jeń. K. nie pije w nad­mia­rze i nie pali pa­pie­ro­sów, bo bym o tym wie­dzia­ła. Nie ma psa, któ­ry by mu ka­zał o sta­łych po­rach wy­cho­dzić na spa­cer. Nie cho­dzi do ko­ścio­ła. Spraw­dza­łam kil­ka­krot­nie, że w jego mie­sza­niu na Ma­riensz­ta­cie od stro­ny Wi­sły do póź­na pali się świa­tło. Czy­ta albo pra­cu­je. Może pi­sze i zno­wu na kil­ka mie­się­cy sta­nie się gwiaz­dą li­te­rac­ką, bu­dząc za­wiść ko­le­gów po pió­rze.

Każ­dy czło­wiek ma swo­je sła­bo­ści, on też je ma. To tyl­ko kwe­stia cza­su, bym je od­kry­ła. Jest sa­mot­ny, a czło­wiek sa­mot­ny ła­two ule­ga po­ku­som. Wy­sy­łam mu za­pro­sze­nia, cho­dzę na spo­tka­nia i na wer­ni­sa­że, ma­jąc na­dzie­ję, że wkrót­ce po­znam go oso­bi­ście. Cze­kam na wła­ści­wy mo­ment. Je­stem pew­na, że w koń­cu po­peł­ni błąd.

Wan­da

3 lipca 1968 r., Warszawa, Dom Partii, gabinet pierwszego sekretarza

Lip­co­wy upał od rana da­wał się Wie­sła­wo­wi we zna­ki, więc zdjął ma­ry­nar­kę i po­lu­zo­wał kra­wat. Mo­no­ton­ne sło­wa ofi­ce­ra bez­pie­ki do­cie­ra­ły do nie­go jak zza ścia­ny. Dziś miał wy­jąt­ko­wo zły dzień. Po za­kra­pia­nym spo­tka­niu z ra­dziec­ki­mi to­wa­rzy­sza­mi w dom­ku my­śliw­skim w Łę­guc­kim Mły­nie był nie­zdol­ny do nor­mal­ne­go ży­cia. Póź­ny po­wrót do domu, krę­ta dro­ga w desz­czu, kwę­ka­nie Liwy i nie­spo­koj­ny sen to cena za in­ten­syw­ny dia­log mark­si­stow­ski.

Nic dziw­ne­go, że bo­la­ła go gło­wa jak sto pio­ru­nów. Czuł że­la­zną ob­ręcz ści­ska­ją­cą mu skro­nie, jak­by to była kara za grze­chy mło­do­ści. Przy­po­mniał so­bie śmierć dru­gie­go syn­ka. Zmarł w miesz­ka­niu w Za­wier­ciu wkrót­ce po cięż­kim po­ro­dzie Liwy. Obo­je byli zdru­zgo­ta­ni. Chy­ba dla­te­go przez kil­ka dni trzy­ma­li zwło­ki ma­leń­stwa owi­nię­te w be­cik na sto­le ku­chen­nym, aż zna­leź­li miej­sce na po­chó­wek.

Wte­dy wszyst­ko sprzy­się­gło się prze­ciw nim. Ka­to­lic­ki ksiądz, zna­jąc ich ko­mu­ni­stycz­ne prze­ko­na­nia i wie­dząc, że nie są mał­żeń­stwem, nie ze­zwo­lił na grzesz­ny po­grzeb. Po­cho­wa­li więc syn­ka na kir­ku­cie.

Pa­mię­tał, że był wcze­sny ra­nek, śro­da. Prze­ni­kli­wy wiatr wy­mia­tał z uli­cy Ogro­do­wej ni­sko ście­lą­cą się mgłę, gdy mi­jał ro­bot­ni­ków po­dą­ża­ją­cych do huty szkła. Liwa szła dwa kro­ki za nim i łka­ła ci­cho. Za­ła­ma­ny nie umiał jej po­cie­szyć. Tar­gał szpa­del w le­wej ręce, a pod pa­chą pra­wej le­ciut­kie zwło­ki w zbi­tej przez sie­bie so­sno­wej tru­mien­ce. Sta­rał się nieść ją uważ­nie, a mimo to wy­da­wa­ło mu się, że ma­leń­kie cia­ło syna obi­ja się z ło­sko­tem o ścian­ki.

Otwo­rzył skrzy­pią­cą furt­kę, któ­ra bro­ni­ła do­stę­pu do kir­ku­tu. Pej­sa­ty do­zor­ca w wy­szmel­co­wa­nym cha­ła­cie wpu­ścił ich na kwa­drans, in­ka­su­jąc dzie­sięć zło­tych.

– To bę­dzie tam! – Po­ka­zał miej­sce pod ce­gla­nym mu­rem. – Bóg Izra­ela zna moje do­bre ser­ce!

Wie­sław czuł się wte­dy bez­sil­ny i upo­ko­rzo­ny. Szpa­dlem uto­ro­wał dro­gę przez wy­bu­ja­łe po­krzy­wy. Za­trzy­mał się obok po­zie­le­nia­łej ma­ce­wy ozdo­bio­nej pła­sko­rzeź­bą lwa pod­trzy­mu­ją­ce­go zwój Tory. Pod­ko­pał dar­ni­nę, w któ­rej wiły się ro­sów­ki. Kil­ko­ma ude­rze­nia­mi bla­chow­ni­cy prze­ciął twar­de ko­rze­nie tui. Do­ko­pał się do żwi­ru. Nie usta­wał. Czuł na so­bie wzrok Liwy. Me­tal ude­rzał o ka­my­ki. Kie­dy koń­czył, za­ha­czył nie­spo­dzie­wa­nie o ja­kiś za­rdze­wia­ły drut, zry­wa­jąc so­bie pa­zno­kieć nad­ła­ma­nym sty­li­skiem. Wło­żył kciuk le­wej dło­ni do ust i po­czuł na ję­zy­ku słod­ką krew. Ból przy­wró­cił mu spo­kój. Ukle­pał kop­czyk. Po­ło­żył z wierz­chu wy­ko­pa­ny czar­ny ka­mień. Oparł się o szpa­del. Za­my­ślił. Nie zma­wiał mo­dli­twy, nie miał chę­ci żad­nej so­bie przy­po­mnieć.

Na­gle, jak ostrze­gaw­czy dzwo­ne­czek, po­ja­wi­ła się w jego my­ślach kil­ku­let­nia dziew­czyn­ka, któ­rą spo­tkał w Ta­trach, w Do­li­nie Strą­ży­skiej la­tem bo­daj sześć­dzie­sią­te­go roku. Wra­ca­ła, jak on, z gór­skiej wy­ciecz­ki do Si­kla­wi­cy i pła­ka­ła ci­cho, bo ob­tar­ła so­bie pię­ty w cia­snych trze­wi­kach. Od­szedł wte­dy kil­ka kro­ków od to­wa­rzy­szą­cej mu ochro­ny, przy­wi­tał się z oj­cem ma­łej i przy­kuc­nął prze­ję­ty. Pa­trzy­ły na nie­go za­łza­wio­ne kasz­ta­no­we oczka. Uśmiech­nął się.

– Jak masz na imię? – za­py­tał.

– Ba­sia – wy­szep­ta­ła mała i przy­tu­li­ła się do nie­go uf­nie.

Po­czuł cie­płe rącz­ki i po­fa­lo­wa­ne kasz­ta­no­we ko­smy­ki za­ła­sko­ta­ły go w szy­ję. Ni­g­dy o tym spo­tka­niu ni­ko­mu nie mó­wił, bo i po co, ale za­wsze my­ślał o „swo­jej” Basi, gdy wspo­mnie­nia co­fa­ły go na ten cho­ler­ny kir­kut w Za­wier­ciu, gdy ko­pał grób dla mar­twe­go syn­ka, sto­jąc obok nie­obec­nej, ska­mie­nia­łej Liwy. Dzie­ci są roz­bra­ja­ją­ce.

– Ufa­cie Gór­skie­mu?

Gło­śne py­ta­nie wy­rwa­ło go z za­du­my, jak­by był na prze­słu­cha­niu. Spoj­rzał na po­staw­ne­go męż­czy­znę w sta­lo­wym gar­ni­tu­rze. Oczy ofi­ce­ra z de­par­ta­men­tu ope­ra­cyj­ne­go po­dob­ne były do oczu do­zor­cy kir­ku­tu. Prze­szy­wa­ją­ce i wy­ra­cho­wa­ne. Wie­dział, że czas An­drze­ja Gór­skie­go nie­dłu­go się skoń­czy, po­dob­nie jak wszyst­kie ry­zy­kow­ne par­tyj­ne ka­rie­ry. Nie­ba­wem zwi­nie pa­ra­sol ochron­ny, któ­ry nad nim trzy­mał. Ten czter­dzie­sto­let­ni Żyd po­cho­dzą­cy ze Lwo­wa był je­dy­nym sy­nem Le­wie­go i Es­te­ry. Liwa da­rzy­ła go nie­zro­zu­mia­łą sym­pa­tią. To dzię­ki niej Aaron Gold­berg na­zy­wał się te­raz zwy­czaj­nie – An­drzej Gór­ski – i pra­co­wał w dru­gim skrzy­dle bu­dyn­ku. Wie­sław po pięć­dzie­sią­tym szó­stym roku przy­dzie­lił mu spe­cjal­ne za­da­nie: miał być jego ocza­mi i usza­mi, czy­li wi­dzieć i sły­szeć to, o czym inni nie mie­li zie­lo­ne­go po­ję­cia. Po mar­co­wych wy­da­rze­niach, któ­re po­dzie­li­ły pol­skie spo­łe­czeń­stwo, ży­dow­skie po­cho­dze­nie zo­sta­wia­ło za Gór­skim vel Gold­ber­giem śmier­dzą­cy ślad, dla­te­go Wie­sław, chcąc nie chcąc, mu­siał się go po­zbyć. Tę de­cy­zję od­kła­dał z dnia na dzień, sta­ra­jąc się nie dzia­łać po­chop­nie.

Zno­wu się za­my­ślił. Ofi­cer mó­wił coś, pró­bu­jąc się sztucz­nie uśmie­chać, lecz jego sło­wa roz­sy­py­wa­ły się jak opusz­czo­ne na zie­mię ko­ra­li­ki.

– Ja ni­ko­mu nie ufam! – oświad­czył zde­cy­do­wa­nie, chcąc za­koń­czyć roz­mo­wę.

– Na­wet mi?

Wie­sław za­śmiał się chra­pli­wie, zdjął oku­la­ry i po­ło­żył je ostroż­nie na biur­ku.

– Wy to zu­peł­nie inna spra­wa, to­wa­rzy­szu. Py­ta­cie chy­ba o Gór­skie­go?

Ofi­cer przy­tak­nął.

– Czy mo­że­cie mi zdra­dzić, czym się wła­ści­wie zaj­mu­je?

Go­muł­ka spoj­rzał na nie­go.

– No cóż. Spe­cja­li­zu­je się w nie­wy­ja­śnio­nych za­gad­kach z prze­szło­ści. Za­przą­ta­ją mu gło­wę in­ter­na­cjo­na­li­ści i kra­jow­cy, a tak­że na­to­liń­czy­cy i pu­ła­wia­nie. In­te­re­su­ją go za­rów­no sta­rzy, jak i mło­dzi wy­wo­dzą­cy się z PPS i PPR. Po­wie­rzy­łem mu od­po­wie­dzial­ne za­da­nie. Ma wy­śle­dzić czło­wie­ka, któ­ry nisz­czy mój au­to­ry­tet. To wy­jąt­ko­wa mi­sja, bo pro­wo­ka­tor wnik­nął w par­tyj­ne struk­tu­ry daw­no temu i uda­je ko­goś in­ne­go niż jest w isto­cie. Cza­sem na­wet my­ślę, że to opo­wieść o że­la­znym wil­ku, któ­rym stra­szy się nie­grzecz­ne dzie­ci. – Wie­sław prze­spa­ce­ro­wał się po czer­wo­nym dy­wa­nie jak po wię­zien­nym spa­cer­nia­ku.

– Dla­te­go pod­ją­łem sto­sow­ne kro­ki i za­ło­ży­łem pod­słuch – po­chwa­lił się ofi­cer.

– Komu za­ło­ży­li­ście pod­słuch? – za­py­tał Wie­sław, ma­su­jąc opusz­ka­mi pal­ców skro­nie.

– Gór­skie­mu. Prze­cież przed chwi­lą sami stwier­dzi­li­ście, to­wa­rzy­szu pierw­szy se­kre­ta­rzu, że ni­ko­mu nie ufa­cie.

Go­muł­ka sta­ran­nie prze­tarł ły­si­nę chu­s­tecz­ką i uty­ka­jąc, pod­szedł do okna z wi­do­kiem na skrzy­żo­wa­nie Ksią­żę­cej i Alei Je­ro­zo­lim­skich. Od­chy­lił lek­ko ko­ta­rę, któ­rą zwy­kle za­su­wał, by świa­tło nie draż­ni­ło mu oczu. Ob­ser­wo­wał po­le­wacz­kę zra­sza­ją­cą as­falt i mi­li­cjan­ta wy­jeż­dża­ją­ce­go z ka­mien­nej za­tocz­ki na ener­dow­skiej MZ-cie.

– Po­wie­dzia­łem tyl­ko… – urwał myśl i zde­cy­do­wa­nym gło­sem do­dał: – Mów­cie, co wie­cie!

– Że to nie jest w peł­ni lo­jal­ny to­wa­rzysz.

– Skąd te przy­pusz­cze­nia?

– Dzia­ła na wła­sną rękę, nie kon­sul­tu­jąc z ni­kim swo­ich po­su­nięć.

Wie­sław nie za­re­ago­wał, choć bo­la­ły go sło­wa do­ty­czą­ce wy­cho­wan­ka, któ­re­go sam uczył kon­spi­ra­cji. Kon­tro­la była jed­ną z na­czel­nych za­sad. Trud­no i dar­mo, nie bę­dzie dla ni­ko­go ro­bił wy­jąt­ków. Wi­docz­nie na­stał czas we­ry­fi­ka­cji to­wa­rzy­sza Gór­skie­go. Mu­siał tyl­ko wy­brać wła­ści­wy mo­ment.

Po­dzię­ko­wał ofi­ce­ro­wi za roz­mo­wę. Za­cze­kał, aż za­mkną się drzwi, i cięż­ko siadł za biur­kiem. Nie miał złu­dzeń. Wie­dział, że w par­tyj­nym apa­ra­cie kry­ją się pod­łe ka­na­lie, któ­re tyl­ko cze­ka­ją, by po­wi­nę­ła mu się noga.

Przy­po­mniał so­bie upo­ko­rze­nie, ja­kie prze­żył je­de­na­ste­go mar­ca na wie­cu w Sali Kon­gre­so­wej. Prze­ma­wiał krót­ko, bo nie­ca­łe dwie go­dzi­ny. Wa­lił z mów­ni­cy praw­dę o od­po­wie­dzial­no­ści za so­cja­li­stycz­ną oj­czy­znę, o na­ro­do­wej afir­ma­cji, ale pod­bu­rze­ni przez Je­rze­go Łu­ka­sze­wi­cza to­wa­rzy­sze z Ko­mi­te­tu Dziel­ni­co­we­go PZPR na Woli za­czę­li po cham­sku skan­do­wać: „Gie­rek, Gie­rek!”. Nie­wy­obra­żal­na po­twarz. I to kto? Uli­za­ny Łu­ka­sze­wicz, któ­ry pił jesz­cze mle­ko mat­ki, kie­dy on od­sia­dy­wał wy­ro­ki za sa­na­cji. Roz­po­li­ty­ko­wa­ny gów­niarz nie zda­wał so­bie na­wet spra­wy, że wła­śnie te­raz sy­jo­ni­ści i neo­hi­tle­row­cy bra­ta­ją się, ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia w kra­ju. Idą rącz­ka w rącz­kę z re­wi­zjo­ni­stycz­ny­mi na­ukow­ca­mi, ko­smo­po­li­ta­mi i tymi ze Związ­ku Li­te­ra­tów Pol­skich, któ­rzy rzu­ca­ją na par­tyj­ne wła­dze wy­ra­fi­no­wa­ne ka­lum­nie.

Ten obłęd­ny marsz do­ni­kąd mu­siał prze­rwać na­tych­miast, żeby nie za­trzy­ma­li go ner­wo­wi ra­dziec­cy to­wa­rzy­sze gro­żą­cy Pe­pi­kom in­ter­wen­cją. So­cja­lizm z ludz­ką twa­rzą? Le­onid Breż­niew już kil­ka razy tłu­ma­czył Ale­xan­dro­wi Du­bče­ko­wi, jak wy­glą­da taka twarz. Je­śli tego do­tąd nie zro­zu­miał, będą mu­sie­li mu wy­ja­śnić ina­czej.

– Du­bček, cho­ler­ny głup­czek i dup­czek – rzu­cił pod no­sem.

Cze­ka­ło go jesz­cze tego dnia dłu­gie po­sie­dze­nie Biu­ra Po­li­tycz­ne­go. Żeby się do nie­go przy­go­to­wać, wy­jął z biur­ka szkic prze­mó­wie­nia i za­czął pod­kre­ślać ko­pio­wym ołów­kiem naj­waż­niej­sze tezy.

Ma­chi­nal­nie się­gnął do kie­sze­ni po pacz­kę gie­won­tów. Prze­ła­mał sta­ran­nie ostat­nie­go pa­pie­ro­sa i wsa­dził po­łów­kę do szkla­nej luf­ki, a po­tem zmiótł dło­nią ty­to­nio­we wiór­ki z bla­tu i wrzu­cił je do pu­deł­ka z rudą śnie­żyn­ką. Wy­ćwi­czo­nym ru­chem przy­pa­lił i za­cią­gnął się za­chłan­nie dy­mem.