Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Ubuntu. Motocyklowa odyseja samotnej kobiety przez Afrykę

Ubuntu. Motocyklowa odyseja samotnej kobiety przez Afrykę

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-08-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ubuntu. Motocyklowa odyseja samotnej kobiety przez Afrykę

A gdyby tak porzucić wszystko i przejechać samotnie motocyklem przez Afrykę?

15 miesięcy. 19 krajów. 42 000 kilometrów. Jedna kobieta, która ciągle chce więcej.

Heather Ellis ma 28 lat, kiedy w jej głowie pojawia się szalona myśl, aby udać się na motocyklową wyprawę po Afryce. Nieważne, że nigdy wcześniej nie wybrała się na tak długodystansową eskapadę, ani że nigdy tam nie była.

Zaledwie rok później znajduje się w porcie w Durbanie, skąd rusza ukochaną Yamahą TT600 w przygodę życia. Przemierza góry Ruwenzori i Kilimandżaro. Pozostawiając za sobą tumany piachu, gna przez pustynie północnej Kenii, gdzie wpada wprost na uzbrojonych bandytów. Zostaje ocalona przez spracowanych rybaków łowiących w jeziorze Rudolfa. Nieprzerwanie pędzi dalej i zwiedza egzotyczne zakamarki. Na każdym etapie podróży pomaga jej lokalna ludność, której przedstawiciele uczą Heather na czym polega duch ubuntu - uniwersalna więź przyjaźni i współistnienia.

__

Heather Ellis trudziła się niejedną profesją. Pracowała m.in. jako technik bezpieczeństwa, kurier motocyklowy oraz dziennikarka. Obecnie mieszka nieopodal Melbourne z trójką ukochanych dzieci. Dzieli swoje zajęcia pomiędzy tworzenie drugiej części Ubuntu oraz pracę dziennikarską jako freelancer. Jest też zawodową mówczynią. Ubóstwia przejażdżki motocyklem.

__

Ellis tonęła w tumanach piachu, brodziła w błocie, pokonała uciążliwe pasożyty, natrętnych przekupniów i wojny domowe. Przepis? Odrobina przebiegłości, szczęścia i nieodzowny towarzysz motocykl. To jej wystarczyło, żeby odnaleźć w sobie na nowo wiarę w ludzkość. Kiedy wracała do Europy, podsumowała swoją podróż: „Afryka się mną zaopiekowała”. ­

– „Australian Financial Review”

Polecane książki

  Dziecko, rozpoczynając naukę w klasie I, wkracza w magiczny świat nabywania nowych wiadomości i umiejętności, kształtuje swój stosunek do wykonywanej pracy, podejmowanych zadań oraz otaczającego świata. Interesuje się tekstem pisanym, co budzi w nim potrzebę rozszyfrowywania informacji występujący...
Protagoras (Πρωταγόρας) – dzieło filozoficzne Platona, należące do tak zwanych dialogów wczesnych. Zasadniczą problematyką dzieła jest cnota i kwestia jej ewentualnej nauki. W dialogu biorą udział Sokrates oraz sofista Protagoras, urodzony około 486 roku p.n.e. Protagoras przebywał w Atenach dwukrot...
Anna Karenina (1873-77) jest najważniejszą powieścią psychologiczną w dorobku pisarza. Już z pierwszego zdania dowiadujemy się, że autor porusza w niej problem rodziny oraz prawa jednostki do szczęścia osobistego. Małżeństwo Kareninów zostaje zniszczone przez wielką, ale występną miłość, kiedy Anna,...
Najnowsza książka mistrza romantycznej powieści, Nicholasa Sparksa, autora takich przeniesionych na ekran bestsellerów, jak "Noce w Rodanthe", czy "Pamiętnik". "Ostatnia Piosenka" to ponadczasowa opowieść o miłości w jej najróżniejszych aspektach, nadziei, gniewie i wybaczeniu. Książka powstała pocz...
Okazuje się, że wcale nie trzeba zaburzać pierwotnego układu danych w Excelu, aby je wydrukować. Odpowiednio zdefiniowane ustawienia drukowania umożliwią uzyskanie na papierze czytelnych i estetycznych raportów....
Akcja powieści rozgrywa się w Rzymie na początku IV wieku naszej ery, w czasach prześladowań chrześcijan za panowania cesarza rzymskiego Dioklecjana. Bohaterką książki jest Fabiola, młoda piękność z arystokratycznej rodziny rzymskiej. Jest ona zepsuta przez ojca Fabiusa, który nie może odmówić jej n...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Heather Ellis

RECENZJE UBUNTU

„Ubuntu to inspirujące wspomnienia dotyczące niesamowitej podróży podjętej przez wyjątkową kobietę. Heather Ellis pisze o swoich najgłębszych zmaganiach i ryzykownych przygodach z humorem, sercem, jajem i wdziękiem. Byłam zauroczona każdą stroną”.

– Cheryl Strayed

autorka książki Dzika droga. Jak odnalazłam siebie

„Większość z nas nie wyruszyłaby w samotną wyprawę motocyklem przez Afrykę. Nie pamiętałaby też zbyt wiele z tego, co mówiła, czuła, w co wierzyła, na co miała nadzieję dwadzieścia lat wcześniej. Heather Ellis tego wszystkiego dokonała i w dodatku napisała o tym niesamowitą książkę. Autorka opowiada swoją historię barwnie i szczerze, prowadzi nas przez pola, parki narodowe, miasteczka i czerwone od gliny wertepy, spotykając na swojej drodze innych wędrowców, pracując z lokalną ludnością, jedząc ryż i ryby, z każdym dniem umacniając wiarę w siebie i pogłębiając nasz podziw. Ubuntu to naprawdę fascynująca, wciągająca i dobrze opowiedziana historia. Niesie ze sobą przesłanie dla każdego, kto kiedykolwiek wątpił w siebie: wystarczy obrać drogę, którą się jeszcze nie podążało”.

– Kate Holden

autorka książki In My Skin

„Zastanawialiście się kiedykolwiek, jak wyglądałoby wasze życie, gdybyście zdecydowali się zaufać zamiast żyć w strachu? Heather Ellis wiedzie takie właśnie życie, pokonując motocyklem bezdroża Afryki. Odkrywa ziemię rozdartą wojnami i biedą, której jedyne bogactwo stanowią jej piękno i serdeczność zamieszkujących ją ludzi. Lektura tej książki stanowi swoiste wyzwanie, a zarazem inspiruje. Podróż Heather zostaje w sercu jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej strony Ubuntu”.

– Maggie Mackellar

autorka książek When It Rains i How to Get There

„Ubuntu to historia motocyklowej przygody, która przekracza ramy fizycznej podróży i zabiera nas w inne miejsca. Ta niezwykle atrakcyjna opowieść może stanowić inspirację zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet – zwłaszcza motocyklistek”.

– Damien Codognotto OAM1

„Na kolejnym etapie naszej ewolucji musimy zrozumieć, w jaki sposób żyć razem. Dzięki motocyklowej wyprawie Heather i gotowym ją przyjąć do swojej społeczności mieszkańcom Afryki dowiadujemy się, w jaki sposób to osiągnąć – poprzez ubuntu”.

– ojciec Bob Maguire AM2, RFD3

„W latach dziewięćdziesiątych Heather postanowiła przemierzyć Afrykę motocyklem i dzięki wytrwałości marzenie to zrealizowała. Książka stanowi bardzo szczegółowy i wyczerpujący opis krajów, przez które autorka przejechała, a także problemów, którym musiała stawić czoła. Ukazuje również jej umiejętność porozumiewania się z ludźmi różnych narodowości i środowisk oraz uczenia się od nich, udowadnia też, że jeśli masz wiarę w świat, on odpowie ci tym samym i udzieli wsparcia. Świetnie napisany reportaż”.

– Linda Bootherstone-Bick

autorka książki Into Africa with a Smile

„Żadne dwie podróże nie są do siebie podobne, a wyprawa Heather Ellis nie mogłaby się bardziej różnić od mojej, ale pewne zasadnicze podobieństwa wydają się łączyć nasze doświadczenia: od prozaicznego stwierdzenia „Mój motocykl był niebezpiecznie przeładowany” po wzniosłe przebudzenia stanowiące nieodłączny element tego typu przedsięwzięć. Autorka, której udziałem stała się wspaniała przygoda w sercu Afryki, opowiada swoją ekscytującą historię o wytrwałości i samopoznaniu z dbałością o szczegóły, błyskotliwie i z głębokim człowieczeństwem. Ubuntu to pięknie napisana książka, którą czyta się z prawdziwą przyjemnością, więc sięgnij po nią”.

– Ted Simon

autor książki Jupiter’s Travels

1 OAM (Medal of the Order of Australia) – jedna z klas najwyższego odznaczenia państwowego Australii przyznawanego za wkład w rozwój kraju.
2 AM (Member of the Order of Australia) – jedna z klas najwyższego odznaczenia państwowego Australii przyznawanego za wkład w rozwój kraju [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].
3 RFD (Reserve Force Decoration) – jedno z odznaczeń sił zbrojnych Australii.

Dla moich rodziców,
Kitty i Johna Ellisów,
dla moich dzieci,
Ethana, Morgana i Ashtona,
i dla mieszkańców Afryki

Gdy przemierzałam Afrykę na motocyklu, pisanie stało się moim przyjacielem – swoistym towarzyszem podróży, z którym dzieliłam się doświadczeniami tysiąca żyć, które przeżywałam każdego dnia. Dzienniki zapełnione moimi myślami i rozmowami pomogły mi napisać tę książkę. Resztę stanowią wspomnienia, wyszukane fakty i moje interpretacje wydarzeń. Aby zachować anonimowość, zmieniłam nazwiska i detale mogące ułatwić identyfikację niektórych bohaterów tej książki. Nie opisałam wszystkich osób, które spotkałam podczas mojej wyprawy, nie uwzględniłam też wszystkich moich przygód – pominęłam je tylko ze względu na ograniczone miejsce i przebieg historii.

Pierwszy szkic mojej książki powstał w 1996 roku, kiedy wydarzenia były wciąż świeże, ostateczną wersję manuskryptu ukończyłam dopiero w 2015 roku. Podczas gdy wydarzenia, postaci i rozmowy pozostają niezmienione, czas pozwolił mi zrozumieć ich znaczenie – wszystkie zbiegi okoliczności, przypadkowe spotkania, zaskakującą trafność moich przeczuć. Ale czas pozwolił też książce opowiedzieć jej własną historię. A jest nią ubuntu.

Heather Ellis, 2016

www.heather-ellis.com

W naszym kraju funkcjonuje pojęcie ubuntu – esencji człowieczeństwa. Koncepcja ta skupia się zwłaszcza na tym, że nie możesz egzystować jako człowiek, izolując się od innych, i na łączących nas relacjach. Nie możesz być człowiekiem w pojedynkę, a kiedy dysponujesz tą cechą – ubuntu – słyniesz ze swojej hojności. Zbyt często postrzegamy siebie jako odrębne indywidualności, podczas gdy w rzeczywistości funkcjonujemy wewnątrz sieci powiązań i to, co robimy, ma wpływ na cały świat. Ilekroć czynisz dobro, ono się rozprzestrzenia; służy całej ludzkości.

Desmond Tutu

PROLOG

Pierwszy raz wsiadłam na motocykl w wieku ośmiu lat na terenie Ingomar Station – farmy owiec o powierzchni tysiąca ośmiuset kilometrów kwadratowych w pobliżu Coober Pedy w południowej Australii. Mieszkałam wraz z dziesięcioletnim bratem u ciotki i wuja, podczas gdy nasi rodzice wydobywali opal na pustyni w odległości jednego dnia jazdy samochodem. Z naszymi trzema kuzynkami – dzieliło nas zaledwie kilka lat – jeździliśmy na ścigaczach Honda Z50cc. Niemal nie rozstawaliśmy się z tymi crossiakami: szaleliśmy na nich w weekendy, po lekcjach, nawet podczas przerw, kiedy wyrywaliśmy spod szkoły w chmurze kurzu. W trakcie sezonu strzyżenia robiliśmy na nich przegląd owiec, przedzierając się przez mulgę1, spinifex2 i drobny czerwony piasek – takie same warunki napotkałam w Afryce dwadzieścia lat później.

Byłam silnym dzieckiem. Wyglądałam jak chłopiec. Miałam cienkie blond włosy w piaskowym odcieniu, które mama ścinała mi na krótko – twierdziła, że w ten sposób zgęstnieją. Moi kuzyni ze spłowiałymi od słońca, opadającymi na plecy lokami droczyli się ze mną nieustannie. Sepleniłam, za to też mi się dostawało. Osamotniona i wyobcowana, zaprzyjaźniłam się z trzema aborygeńskimi dziewczynkami, córkami zatrudnionych na farmie robotników. Ubierały się w postrzępione na dole, wyblakłe sukienki w kwiaty i nosiły ze sobą patyki do kopania. Ja chodziłam zwykle w szortach i T-shirtach po kuzynach. Razem włóczyłyśmy się na bosaka po muldze w pobliżu farmy, szukając pochrzynów. Potem siadałyśmy na ziemi pomiędzy wykopkami przypominającymi system króliczych nor i żułyśmy wodniste bulwy, co raz wypluwając czerwony piasek. Czasem wygrzebywałyśmy spomiędzy korzeni drzew tłuste, białe larwy ciem; krzywiłam się, ilekroć czerw lądował w ustach którejś z dziewczynek niczym świeżo zerwana z krzaczka dorodna truskawka, a one śmiały się z moich min. Nasze chichotanie łączyło się z radosnym świergotem ptaków figlujących w zaroślach. Podczas wakacji dołączaliśmy z bratem do rodziców na opalowych polach – mieszkaliśmy w ich przyczepie kempingowej. Oni kopali, a my zapuszczaliśmy się na pustynię, szukając połamanych kawałków białych skał, które wskazywały, gdzie złoże wyziera z głębi ziemi. Czułam dziwny komfort, egzystując w tej rozległej martwocie, jakbym ja też stanowiła jej część.

Po dwóch latach w Coober Pedy, kiedy moi rodzice wydobyli wystarczająco dużo opalu, żeby kupić dom z basenem, nowy samochód i kolorowy telewizor (w 1974 roku – pierwszy na naszej ulicy), przeprowadziliśmy się do portowego Townsville w stanie Queensland. Motocykle oraz poczucie więzi z aborygeńskimi dziewczynkami i z pustynią zniknęły z mojego życia i powróciły dopiero po latach. Uciekłam w książki i odkryłam Afrykę. Czytałam, jeżdżąc autobusem do szkoły, w bibliotece podczas przerw, na lekcjach, ukrywając książkę pod ławką, w nocy, kiedy rodzice sądzili, że śpię. Zaczęłam od Something of Value3 Roberta Ruarka i choć krwawy obraz kenijskiego powstania Mau Mau przeciwko kolonialnej administracji Brytyjczyków jednocześnie fascynował mnie i przerażał, opisy Afryki i jej mieszkańców zaszczepiły we mnie tęsknotę za tym miejscem. Po Ruarku przeczytałam większość książek Wilbura Smitha, poczynając od Ptaka słońca.

Z czasem zaczęłam jednak zapominać o moim afrykańskim marzeniu. Po szkole średniej zamieszkałam na Terytorium Północnym, gdzie tata dostał pracę w kopalni uranu Ranger na granicy Parku Narodowego Kakadu. Przez dziewięć lat pracowałam w tej samej kopalni – zaczynałam jako recepcjonistka, ale szybko dostałam lepiej płatne stanowisko sprzedawczyni w dziale zaopatrzenia; mieszkałam w pobliskim Jabiru z ponad trzema setkami innych pracowników kopalni. W 1983 roku rzuciłam pracę, by powłóczyć się z plecakiem po Europie, jednak już dwa lata później wróciłam do kopalni – najpierw jako przewodnik, a później jako technik do spraw bezpieczeństwa radiologicznego.

W miasteczku utrzymującym się z przemysłu wydobywczego, gdzie wszędzie można dotrzeć na piechotę, a do kopalni dowozi bezpłatny autobus, nie potrzebowałam samochodu – oczywisty środek transportu stanowił motocykl. Gdy przenieśliśmy się do Jabiru, tata zapewnił miejscowego sierżanta policji, z którym się zakumplował, że umiem jeździć na motocyklu – prawo jazdy dostałam od ręki. Moim pierwszym jednośladem była mała Honda XL185, idealna do odkrywania dzikich ostępów Kakadu.

W wieku dwudziestu ośmiu lat – i po niemal sześciu spędzonych w kopalni – zatęskniłam za zmianą. Czułam niepokój. Jakby moje życie mogło się zacząć naprawdę tylko wtedy, gdy opuszczę odizolowane od świata górnicze miasteczko. Wędrówka z plecakiem sprawiła, że poznałam smak przygody. Chciałam więcej. Ale nie miałam żadnych pomysłów, żadnych planów, żadnych marzeń o szczególnym znaczeniu – oświeciło mnie dopiero w pewne niedzielne popołudnie.

Piłam piwo podczas grilla z przyjaciółmi, kiedy – zupełnie bez powodu – wypaliłam: „Objadę Afrykę na motocyklu”. Jak pamiętam, podróże motocyklem nie stanowiły tematu naszej konwersacji. Siedzieliśmy na podwórku na turystycznych lodówkach i plastikowych fotelikach. Nie mogłam uwierzyć, że to powiedziałam. Ale czułam, że ten pomysł cały czas we mnie tkwił, latami trwał uśpiony, czekał na ten moment. Zamarłam zaszokowana, absolutnie mnie zamurowało – jakby jakaś nieziemska siła chwyciła mnie za ramiona i zakomunikowała: „M u s i s z to zrobić”. Czas się zatrzymał. O ile wszyscy szybko uznali to za chwilowe pomieszanie zmysłów, o tyle ja nie byłam w stanie myśleć o niczym innym. Czułam przerażenie i ożywienie, a jednocześnie miałam wrażenie kompletnej równowagi – jakbym zawsze wiedziała, że to jest celem mojego życia.

Bliscy i koledzy z pracy odnieśli się do mojej deklaracji sceptycznie, ale dni mijały, a pomysł coraz bardziej się we mnie ugruntowywał. Pielęgnowałam go i czuwałam nad nim, jakby był małą, żywą istotą.

W pierwszych dniach i tygodniach po olśnieniu śniłam ten sam sen. Z rozpostartymi ramionami, muskając fale, leciałam nad Oceanem Indyjskim, mój motocykl płynął na pokładzie statku. Gdy znalazłam się nad dokami Durbanu, a mój pojazd został wyładowany, pomknęłam na nim przez pustynne równiny Afryki. Sen umocnił we mnie wiarę w moje marzenie i upewnił, że obrałam właściwą drogę.

Zaczęłam opracowywać plan. Powiedziałam o nim rodzicom, gdy odwiedzałam ich na farmie bananów na północy Queenslandu, dokąd kilka lat wcześniej przeprowadzili się z Jabiru. Spokojnie wyjaśniłam, że ich jedyna córka wkrótce samotnie przemierzy motocyklem Afrykę. Od razu zrozumieli, że to zrobię i że żadne obiekcje z ich strony mnie od tego nie odwiodą. Tata skrył swoje obawy za żartami i mamrotał coś o tym, że niechybnie skończę w jakimś kociołku. Prosiłam, żeby się nie martwili, bo na pewno wszystko potoczy się dobrze. Nie umiałam wyjaśnić dlaczego, ale wiedziałam, że takie było moje przeznaczenie.

1 Mulga – charakterystyczne dla Australii, mocno splątane zarośla, zajmujące około trzydziestu procent powierzchni kraju.
2 Spinifex – charakterystyczna dla północnej Australii trawa o ostrych liściach.
3 Dosłownie: coś wartościowego (ang.). Na podstawie książki powstał film w reżyserii Richarda Brooksa z Rockiem Hudsonem i Sindeyem Poitierem.
CZĘŚĆ IZ KAKADU
DO KENII1OD PIERWSZEGO KOPNIAKAZ AUSTRALII DO RPA

Jechałam drogą gruntową, wzdłuż której ciągnęły się kępy ostnicy. Dwumetrowa trawa przypominała gotowe do zżęcia złociste zboże, ale wkrótce miała zostać przygięta do ziemi przez ulewy zwiastujące początek pory deszczowej na Terytorium Północnym. Yamahę TT600, przeznaczoną do ekstremalnej jazdy off-road, kupiłam tydzień wcześniej w Darwinie – tak poradzili mi kumple motocykliści, gdy zapytałam ich, jaka maszyna sprawdzi się w Afryce. Wszyscy powiedzieli: „Nie ma nic mocniejszego niż TT600”.

Tego dnia nie miałam dyżuru, więc zaraz wyprowadziłam mój nowy jednoślad w teren. Pomknęłam przez spłachetek błotnistego bagna i dalej wąwozem ponad kamieniami, które zaścielały szlak – podobne warunki czekały mnie w Afryce. Godzinę później dotarłam do lasu deszczowego u podnóża klifu Ziemi Arnhema. To było majestatyczne miejsce, w którym rozciągający się na pięćset kilometrów klif wznosił się na dwieście metrów z dawnego dna morskiego, które dziś zajmowały mokradła Kakadu. Zostawiłam motocykl i powędrowałam do rozlewającego się tam źródła. Unosiłam się w ciszy na wodzie równie zimnej i ciemnej, jak głębokiej, po czym położyłam się na półce skalnej, żeby się ogrzać. Czułam, że jestem w domu. Jakbym tu przynależała. Jakby to tajemnicze miejsce przygarnęło mnie – chroniło i mówiło do mnie. Spojrzałam w górę i zobaczyłam, że zebrały się ciemne chmury. Szybko zeszłam z występu, przepłynęłam na drugą stronę i pospieszyłam wąwozem do motocykla. Zanim ruszyłam do domu, zatrzymałam się i patrzyłam oczarowana na odcinek szlaku, który przebiegał równolegle do urwiska. Odcinające się na tle stalowoszarych chmur późnopopołudniowe słońce oświetliło znaczące skały rudobrązowe plamy; przypominały zewłok gigantycznej żmii, dawno temu wyciągniętej z morza przez pterozaura.

Nade mną górowała pionowa ściana piaskowca. Pobiegłam w jej kierunku, zostawiając motocykl u podnóża klifu, i po głazach wgramoliłam się na występ. Spocona, stałam bez tchu w wilgotnym letnim skwarze i chłonęłam Kakadu – bezkresny patchwork brązu i czerni. Mokradła skurczyły się, a kontrolowane wypalanie pozostawiło ziemię nagą, ale wiedziałam, że już wkrótce deszcze na powrót ożywią i zazielenią tę krainę. Oparłam się o gładką skałę. Przez cienką, bawełnianą koszulkę wydawała się chłodna. Przywarłam do niej i miałam wrażenie, że emanuje tajemniczą starożytną energią pamiętającą jeszcze czas snu1. Poprosiłam ją o błogosławieństwo: aby wzmocniła mnie i chroniła podczas podróży. Zrobiłam to odruchowo; moje zachowanie stanowiło instynktowną odpowiedź na dotyk kamienia.

Do niedawna byłoby to nie do pomyślenia. Nie zastanawiałam się nad znaczeniem rzeczy, nie zwracałam uwagi na tę starożytną ziemię i drzemiącą w niej energię, chyba że chodziło o poziom promieniowania wykrywany przez instrumenty kontrolne w kopalni. Więź z pustynią i jej mieszkańcami, którą poczułam jako dziecko, gasła. Zwrot nastąpił dopiero podczas tamtego grilla przed dziewięcioma miesiącami. Teraz, patrząc na potężny klif, intuicyjnie czułam ledwo wyczuwalną tajemniczą siłę, przenikającą wszystko pierwotną energię.

Burzowe chmury, czarne i ciężkie, niemal całkowicie zasnuły niebo. Zeszłam z występu i z powrotem pokonałam głazy. Nawałnica zbliżała się coraz szybciej. Gdy dotarłam do motocykla, na moje plecy i ramiona spadły pierwsze krople, zaraz potem lunęła ściana deszczu, gdzieniegdzie szlak zamienił się w rwący potok. Nie miałam wyboru, musiałam jechać; gdybym się zawahała, znalazłabym się w pułapce i musiałabym czekać kilka godzin, aż woda opadnie. Już teraz sięgała tłumika. Przedarłam się na drugą stronę i wcisnęłam gaz do dechy.

Podczas tej samotnej wyprawy do jednego z magicznych zakątków Kakadu doznałam swoistego przebudzenia. Odczuwałam to jako wzmożoną świadomość przepełniającej mnie siły życiowej. To odczucie miało charakter fizyczny, ale mój umysł nie mógł pojąć jego znaczenia.

Podczas tej ryzykownej przejażdżki wydarzyło się coś jeszcze – coś równie niesamowitego. Przestałam postrzegać mój motocykl jako kupę śrub i nakrętek, plastiku i stali. Wspólna przygoda, wspólna bezbronność wobec wzbierającej powodzi sprawiły, że nagle zobaczyłam go w nowym świetle, jakby zaczął emanować własną aurą. Od tego dnia pieszczotliwie nazywałam go po prostu TT.

Yamaha TT600 to motocykl enduro, jednocylindrowy kolos wydający z siebie głęboki, niemal pierwotny dźwięk, który świadczy o mocy i osiągach. Niestraszny mu żaden teren, nawet jeśli obładowany jest prawie stu kilogramami klamotów, narzędzi i części zamiennych. Wszystko to łatwo zdjąć, a wtedy studwudziestoparokilogramowa maszyna staje się na tyle lekka, że łatwo przewieźć ją przez rzekę na wydrążonej w pniu łódce albo wstawić na pakę ciężarówki.

Gdy odebrałam TT w Darwinie, zapalił od pierwszego kopnięcia. Nic nadzwyczajnego w przypadku nowego sprzętu, ale dla mnie było to nie lada osiągnięcie, ponieważ mam niecałe sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Kiedy siedziałam na siodle, moje stopy dyndały w powietrzu. Dźwignię rozrusznika mogłam nacisnąć tylko stając na podnóżkach, kiedy motocykl opierał się na podpórce. Tak naprawdę powinnam była wybrać model TT350. Jest niemal tak samo potężny jak TT600, ale niższy i lżejszy, więc łatwiej by mi się na nim jeździło. Mimo to nie żałowałam swojego wyboru. Ten model TT wydawał się trafiony tak jak pomysł wyprawy do Afryki.

Problem wysokości rozwiązałam, usuwając ponad połowę pianki z siodła. Aby ustrzec się przed odrętwieniem czterech liter podczas długiej jazdy po asfalcie, pod kawałkiem grubej, wełnistej baraniej skóry umieściłam nadmuchiwany, polietylenowy bukłak na wino. Jeśli musiałam się zatrzymać, wystarczyło, że spuściłam z niego powietrze i już dotykałam palcami ziemi.

Kolejną zagwozdkę stanowiły góry niezbędnego ekwipunku. Na szczęście w serwisie Yamahy znalazłam potężne skórzane kufry przypominające kształtem walizki z ciężkim, stalowym stelażem. Wystarczyło kilka niewielkich modyfikacji, by dopasować całość do TT. Zestaw kosztował pięćset dolarów i należał do szwajcarskiego motocyklisty, który dosłownie kilka dni wcześniej zakończył rajd po Australii.

To był jeden z wielu zbiegów okoliczności, które zaczęły mnie spotykać wkrótce po tym, jak wpadłam na pomysł mojej afrykańskiej wyprawy. Początkowo lekceważyłam pozytywne sploty zdarzeń i traktowałam je jako zwykły uśmiech losu, ale dni mijały, a mnie na każdym kroku przytrafiały się drobne, niemal niezauważalne, szczęśliwe przypadki. Znajdowałam się na początku nowej drogi i czułam ciarki na całym ciele z podekscytowania. Ten stan podwyższonej świadomości sprawił, że zaczęłam dostrzegać występowanie subtelnych synchroniczności.

Kilka tygodni po zakupie TT do moich drzwi zapukał motopodróżnik. To było gorące, wilgotne popołudnie. Zakurzony, spocony i zarumieniony wracał ze szlaków Kakadu. Był niski – niższy ode mnie. Miał może trzydzieści lat. Kiedy w Darwinie spotkali go moi sąsiedzi, nalegali, żeby koniecznie się ze mną zobaczył.

– Cześć, jestem Rolf. Przyjechałem z Niemiec. Twoi znajomi powiedzieli mi, że chcesz zjechać Afrykę na motocyklu. To bardzo trudne – oznajmił jednym tchem, zadzierając głowę i obrzucając mnie surowym spojrzeniem zza małych, okrągłych okularków.

„A więc rozmiar nie ma znaczenia w przypadku wypraw motocyklowych”, pomyślałam z uśmiechem.

Rolf powiedział mi, że przemierzył Afrykę z północy na południe, a teraz na swojej Yamasze XT600 Tenere poznawał australijski outback.

Gdy pokazałam mu TT ze skórzanymi kuframi, oświadczył:

– To nie wystarczy. Nie, nie. Złodzieje ukradną ci wszystko. Nie, musisz mieć metalowe kufry. Są znacznie mocniejsze – nalegał. Tłumaczył, że przy takiej wyprawie muszę opracować dokładny plan i zgromadzić specjalny ekwipunek. – A ten Motorrad2 – zakończył swoją tyradę – z całym bagażem jest za ciężki. Co zrobisz, jeśli się przewrócisz? Nie dasz rady go podnieść.

Poczułam się jak matka, której zaproponowano sprzedaż ukochanego dziecka. Nie miałam zamiaru zastępować TT żadną inną maszyną.

– Tak, podczas jazdy próbnej przekonasz się, że ten motocykl się nie sprawdzi – dodał Rolf, z dezaprobatą kręcąc głową nad dokonanym przeze mnie wyborem.

– Jazdy próbnej? – wyjąkałam.

Nigdy tego nie rozważałam, ale pomysł miał sens i zanotowałam sobie w pamięci, żeby włączyć taką wprawkę w harmonogram. Tygodniowy wypad na Uluru, starożytny monolit wyrastający w czerwonym sercu Australii, wydawał się idealny.

Nigdy tam nie pojechałam. Przy całym planowaniu jazda próbna po prostu wypadła mi z pamięci.

– Drogi w Afryce są bardzo wyboiste. Musisz nosić pas nerkowy, aby wibracje nie uszkodziły tętnic, żył i moczowodów. Pas trzyma wszystko w kupie i w razie upadku chroni plecy i narządy wewnętrzne – powiedział Rolf, pokazując mi szeroki czarny pas zapinany na rzepy. – To bardzo ważne. Będziesz codziennie spędzać na motocyklu wiele godzin.

– Oczywiście, dzięki za podpowiedź – odparłam i posłusznie dodałam pas do listy w moim „afrykańskim” notatniku.

Przyjazd Rolfa mógł wydawać się bardziej przeszkodą niż pomocą, przez co sprawiał wrażenie mniej nieprawdopodobnego. Jak by nie było, mieszkałam na skraju Kakadu – miejsca, które po prostu trzeba zobaczyć podczas podróży po Australii. Ja jednak postrzegałam jego wizytę jako kolejny znak. Działo się to w 1992 roku – na długo przed natychmiastowym dostępem do informacji, który dziś zapewnia nam internet. Do chwili, gdy Rolf stanął na moim progu, na temat wypraw motocyklowych wiedziałam tyle, ile przeczytałam w Jupiter’s Travels3 Teda Simona – klasycznej już książce o podróżowaniu motocyklem. (Jeden z pracowników kopalni podarował mi zaczytany egzemplarz z pozaginanymi rogami, kiedy rozeszła się pogłoska o mojej wyprawie). Porady Rolfa chłonęłam niczym gąbka, potem jedne wzięłam pod uwagę, a inne po prostu odrzuciłam.

– Nie ufaj Afrykańczykom. Dla nich jesteś tylko „biznesem” – powiedział kilka dni później, gdy opuszczał Jabiru.

Czułam, że jego ostatnie słowa nie zawierają prawdy.

Niemniej jednak większość wskazówek Rolfa wydawała się bezcenna i zaczęłam tworzyć długą listę niezbędnych części zamiennych, akcesoriów kempingowych, środków pierwszej pomocy, dokumentów, szczepionek i wiz. Wyposażyłam TT w dwudziestojednolitrowy plastikowy bak Acerbis, tak żebym mogła przejechać czterysta kilometrów i kolejnych pięćdziesiąt na rezerwie. Zamocowałam wzmocnione metalem osłony Barkbusters, aby chronić ręce oraz dźwignie sprzęgła i hamulca. Zaprojektowałam też inne modyfikacje – przedni stelaż, skrzynkę na narzędzia i solidną stalową osłonę silnika. Potem poszłam z moim projektem do kopalnianego warsztatu, gdzie dobiłam targu ze spawaczem na nocnej zmianie.

Chociaż planowanie na początkowym etapie było napędzane moją obsesją na tle wyprawy, nie byłam w pełni odporna na dręczące mnie wątpliwości. „A co, jeśli motocykl się zepsuje? A co, jeśli ktoś cię napadnie? Może nie powinnaś jechać sama? Może lepiej poszukałabyś towarzysza podróży?” – takie pytania zaczęto mi zadawać, gdy tylko wieść o planowanej przeze mnie eskapadzie rozeszła się wśród moich przyjaciół i współpracowników. A im głośniej chór wątpiących śpiewał, tym większe czułam obawy. Samotna podróż motocyklem przez Afrykę oznaczała stawienie czoła morzu potencjalnych niebezpieczeństw; poza tym należało rozważyć kilka kwestii praktycznych. Wnętrze silnika motocyklowego wciąż pozostawało dla mnie zagadką, dlatego możliwość wystąpienia awarii martwiła mnie bardziej niż mało prawdopodobny gwałt, rabunek czy morderstwo. Przestraszyłam się. Poczułam, że potrzebuję nie tylko towarzysza podróży – potrzebuję towarzysza podróży, który umie naprawiać motocykle.

Gdy dyskutowaliśmy z Rolfem na temat mojego braku uzdolnień mechanicznych oraz zalet i wad podróżowania w towarzystwie, zapewnił mnie, że lepiej będzie mi się jeździć w pojedynkę:

– Nie martw się o swój motocykl – powiedział. – Jest nowy. Nie zepsuje się, jeśli będziesz wymieniać olej i odpowiednio o niego dbać. Poza tym – dodał – wiele osób porusza się po Afryce motocyklem, na pewno ci pomogą. Z niektórymi możesz przez jakiś czas jeździć razem, ale przekonasz się, że samotna jazda to coś kapitalnego.

Mimo zapewnień Rolfa poczułam wielką ulgę, gdy dwa miesiące przed rozpoczęciem wyprawy znalazłam towarzysza podróży.

Dan też był przed trzydziestką. Pracował jako operator w kopalni i dorastał, jeżdżąc na crossiakach i naprawiając je. Wysoki, nieco patykowaty, miał jasnobrązowe włosy do ramion, które wciąż spadały mu na twarz. Kiedy odrzucał je do tyłu, potrząsając głową, odsłaniał przyjacielski uśmiech zdający się mówić: „Hej, stary, jest spoko”. Przypominał typowego surfingowca. Dan był na tym pamiętnym niedzielnym grillu i powiedział: „Ej, to byczy pomysł”. Chociaż przestawaliśmy z tą samą grupą przyjaciół, z rzadka ze sobą rozmawialiśmy, ale ja próbowałam przekonać siebie, że wspólne pragnienie odkrycia i doświadczenia Afryki wystarczy, by razem podróżować.

Dan jeździł Hondą XR600 – głównym terenowym konkurentem Yamahy TT600. Oznaczało to, że nie mogliśmy dzielić części zapasowych. Okazało się to złym znakiem symbolizującym nasze niedopasowanie, które wkrótce dało się zauważyć. W ciągu tygodni przed wyjazdem mało rozmawialiśmy, ale Dan zgodził się – w charakterystyczny dla niego, swobodny, wyluzowany sposób – na mój szkicowy plan, którego zarys wyłonił się podczas kolejnych miesięcy pracy na nocną zmianę. Założyłam, że wyprawa zajmie nam od roku do dwóch lat – nie gonił nas czas. Najpierw mieliśmy pojechać do Perth, stamtąd statkiem towarowym do Durbanu. Mogliśmy pojeździć po RPA, a potem skierować się na północ do Zimbabwe i przez Mozambik, w którym niedawno zakończyła się wojna domowa, szybko przedostać się do Malawi. W Tanzanii i Kenii mieliśmy obejrzeć rezerwaty dla dzikich zwierząt i trochę się powspinać, potem skoczyć do Ugandy i Zairu (przemianowanego na Demokratyczną Republikę Konga w 1997 roku) i przez Afrykę Zachodnią dotrzeć do Afryki Północnej i Maroka. Oboje nie mieliśmy pomysłu, jak wrócić do domu. Przewidywałam, że do tego czasu z pieniędzmi będzie krucho, więc zamierzałam zatrzymać się w Londynie i poszukać tam pracy, która pozwoli mi sfinansować drugi etap mojej motocyklowej odysei.

W niedzielę, 7 lutego 1993 roku, dzień po naszym pożegnalnym przyjęciu w miejscowym pubie, porzuciliśmy z Danem naszych przyjaciół, dotychczasowe życie i dobrze płatną pracę i udaliśmy się w kierunku Perth. Zbiegiem okoliczności działo się to niemal co do dnia rok po tym, jak wypaliłam o wyprawie. Gdy na Kakadu spadł deszcz, ścisnęłam mocniej kierownicę TT i spięłam ciało, tak aby złagodzić siekące strugi ulewy pory deszczowej.

Mój motocykl był niebezpiecznie przeładowany. Większość ekwipunku upchniętego w dwóch skórzanych kufrach i torbie Gearsack umieszczonej na tylnym siedzeniu stanowiły części zamienne albo sprzęt kempingowy. Ale spakowałam też mnóstwo niepotrzebnych gratów, które podpadały pod kategorię „może się przydać”. Wśród tych niepraktycznych rzeczy znajdował się ciężki, bawełniany hamak sznurkowy oraz płetwy, maska i fajka do nurkowania w rafie koralowej, okalającej pokryte złotym piaskiem cudowne plaże ciągnące się wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki. Zabrałam też ze sobą przewodnik po kontynencie wydany przez Lonely Planet – ciężkie tomiszcze pieszczotliwie zwane przez podróżujących po Czarnym Lądzie turystów „Biblią” – i kilka powieści. Zen i sztuka oporządzania motocykla Roberta Pirsiga wydawała się odpowiednią lekturą na początek tej wyprawy.

Na początku planowania mojej eskapady wysłałam prośby o sponsoring do Yamahy, Tsubaki i Mobil. List do Mobil wysłałam na końcu, po rozmowie z kierowcą ciężarówki, który dostarczał ich paliwo do kopalni. Naprawdę zainteresował się mapą Afryki rozłożoną na stole w stróżówce, w której spędzałam nocną zmianę (kilka miesięcy wcześniej kopalnia zwolniła niemal połowę załogi i moje stanowisko technika do spraw bezpieczeństwa radiologicznego zostało połączone ze stanowiskiem pracownika ochrony).

– Powinnaś poprosić o sponsoring Mobil. Jest na całym świecie – powiedział.

Odezwałam się do oddziału Mobil w Darwinie i zaraz otrzymałam bezcenny list polecający, w którym napisano: „Heather Ellis to globtroterka będąca entuzjastką motocykli. Podczas swojej ekspedycji testuje oleje silnikowe Mobil, zwłaszcza Mobil 1. Heather będzie wdzięczna za każdą formę wsparcia, którą można jej zaoferować”.

Japoński producent łańcuchów Tsubaka podarował mi cztery łańcuchy motocyklowe. Dwa dałam Danowi, dwa zalegały w moich kufrach. Yamaha również pozytywnie odpowiedziała na moją prośbę o części zamienne. Ładunek był ciężki, ale wtedy święcie wierzyłam, że większość tych rzeczy będzie mi potrzebna. W podziękowaniu dla moich sponsorów sumiennie okleiłam TT naklejkami z nazwami firm i obiecałam pisać artykuły do magazynów i kontaktować się z lokalnymi mediami.

Spakowałam minimum ubrań, z których większość w którymś momencie faktycznie miałam na sobie. Mój strój do jazdy obejmował sznurowane trzewiki za kostkę ze stalowymi podnoskami, czarne dżinsy, kurtkę motocyklową z goreteksu i dżinsową koszulę z krótkim rękawem. Reszta mojej garderoby, wraz z bielizną i skarpetkami, składała się z polaru, koszuli z długim rękawem, czarnych legginsów (które pełniły również funkcję spodni termalnych), kostiumu kąpielowego, sarongu, japonek, tenisówek i kapelusza przeciwsłonecznego. Spakowałam też spodnie na deszcz, śpiwór, materac Thermarest, filtr do wody, nieduży rondel oraz mnóstwo plastikowych pojemników z cukrem, herbatą, kawą, mlekiem w proszku, przyprawami i solą. W apteczce zgromadziłam leki na najczęstsze infekcje, plastry i bandaże, gdybym się skaleczyła, oraz maści na jątrzące się rany.

Nie zabrałam ze sobą kondomów. Naiwnie sądziłam, że uniknę HIV, prowadząc w Afryce życie w celibacie. Jednocześnie w ciągu miesięcy poprzedzających wyprawę zachowywałam się tak, jakbym chciała uwolnić moje ciało od ociupiny pożądania. Miałam szereg przygodnych kochanków. Czułam fizyczną, niemal prymitywną, potrzebę seksu. Nie kierując się mrzonkami o romantycznej miłości, uprawiałam wyzwalający seks, którego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Seks pełen pasji, namiętności i fal orgazmicznej rozkoszy; to był seks uprawiany dla samego seksu. Ta rozwiązłość była dla mnie czymś nietypowym – przez ostatnie sześć lat miałam zaledwie kilku chłopaków. Choć wszyscy baliśmy się ponurego żniwiarza z kampanii społecznej na temat HIV/AIDS, która zagościła na ekranach australijskiej telewizji w 1987 roku, nikt nie mówił o bezpiecznym seksie. Wydawało nam się, że pozostając w izolacji, byliśmy chronieni przed zagrożeniami z zewnątrz. Poza tym, w naszej małomiasteczkowej ignorancji wierzyliśmy, że HIV nie dotyczy spragnionych łóżkowych swawoli heteroseksualistów, tylko gejów i narkomanów.

Ale górnicze ośrodki pełne singli spędzających urlopy w południowo-wschodniej Azji i sezonowych robotników z wszystkich stron świata nie są odporne na choroby przenoszone drogą płciową. Gdy rozeszło się, że ktoś z nas ma HIV, wybuchła panika. Osoba, u której wykryto wirusa, po paru dniach wyjechała, a my ustawiliśmy się w kolejce do badania krwi. Kiedy zobaczyłam ujemny wynik, przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie będę współżyć bez zabezpieczenia. Ale moje dobre chęci były krótkotrwałe, ponury żniwiarz szybko stał się tylko odległym wspomnieniem.

Mając za plecami ulewę pory deszczowej, rozpoczęłam „dzień pierwszy” wyprawy i nagle zaczęłam dostrzegać rzeczy oczywiste podczas jazdy motocyklem. Nabrałam w płuca powietrza pachnącego wilgotną od deszczu ziemią zmieszaną z aromatem liści eukaliptusa. Nawet przez rytmiczne dudnienie silnika słyszałam nieustanny jazgot miliardów cykad. Jechałam w opalizującym zielenią tunelu ostnicy, potem droga wiodła przez porośnięte bujnymi kępami trawy tereny zalewowe, a ostatecznie gładki asfalt zanurzył się w gąszcz krzaków. TT mruczał, jakby nie miał zamiaru przestać, a ja poddałam się magii jazdy drogą, która zdawała się nie mieć końca. Oto wolność podróżowania motocyklem. Oto wolność życia bez ograniczeń czasowych i zobowiązań, kiedy odpowiadasz tylko przed rozciągającą się przed tobą drogą i jej sekretami.

Minęły dwa tygodnie naszej pseudowprawki przed Afryką. Znajdowaliśmy się tysiąc kilometrów od Perth, kiedy późnym popołudniem zatrzymaliśmy się przy malowniczym punkcie widokowym. Wzgórze było niskie, ale z jego szczytu roztaczał się rozległy widok na kamienistą pustynię poznaczoną szarymi kępkami łobody. Przez dłuższą chwilę nawet meszki namolnie lepiące się do spoconej skóry nie mogły odwrócić mojej uwagi od krajobrazu.

– Imponujący, nie? – powiedziałam do Dana, wpatrując się w pustynię, która rozciągała się poza horyzont przez tysiące kilometrów.

Dan stał w milczeniu kilka metrów dalej, lekko odwrócony plecami, jakby chciał pokazać światu, że wcale się nie znamy. Odkąd wyjechaliśmy z Kakadu, zaczęło się między nami psuć. Doszło do tego, że porozumiewaliśmy się teraz oszczędnymi zdaniami i mamrotanymi pod nosem burknięciami. Gdy czasami rozbijaliśmy obozowisko, Dan spędzał długie niezręczne godziny przed snem na gromadzeniu drewna na opał i słuchaniu muzyki z walkmana, ja zaś siedziałam z TT, jakby był moim jedynym przyjacielem na całym świecie, i szukałam obluzowanych nakrętek i śrub oraz ewentualnych usterek. Aby ograniczyć bagaż, postanowiliśmy zabrać ze sobą tylko jeden namiot. Choć był wystarczająco duży, aby w nim spać we dwoje – Dan przyciśnięty do jednej ścianki, ja do drugiej – był zdecydowanie za mały, by nie czuło się narastającego między nami napięcia. Tak więc głównie zatrzymywaliśmy się w wieloosobowych salach w schroniskach. Długonogie Skandynawki i cycate brytolki ciągnęły do Dana jak muchy do miodu, więc żeby nie wchodzić mu w paradę, trzymałam się na dystans. Ale miałam wrażenie, że inni goście obserwowali te nasze uniki ze zdziwieniem i czułam się jeszcze bardziej samotna.

– Jesteśmy inni. Nie nadajemy na tych samych falach. Zdarza się – powiedział Dan, gdy podczas któregoś śniadania zagadnęłam go, na próżno próbując rozładować napięcie.

– Ale przecież podróżujemy razem – zaoponowałam, kiedy odsunął krzesło, głośno szurając nim po drewnianej podłodze, aby zostawić mnie samą z herbatą i tostem.

Gdzie podziała się ekscytacja? Gdzie podziała się wewnętrzna siła, która przez ostatni rok dodawała mi otuchy?

Wiedziałam, że moje obawy są żałosne, że moje zwątpienie ma źródło w nieustannym ignorowaniu mnie przez Dana. Nigdy nikt nie traktował mnie w ten sposób, w dodatku nie umiałam znaleźć ku temu uzasadnienia. Czy była to moja wina? Nie miałam powodu, żeby coś sobie zarzucać, ale to robiłam. A im bardziej starałam się naprawić sytuację – sprawić, by nasz „układ partnerski” sprawnie funkcjonował – tym bardziej Dan się ode mnie oddalał.

Patrząc na pustynię, powtórzyłam jego słowa: „Nie nadajemy na tych samych falach. Zdarza się”. Nagle zrozumiałam, że ma absolutną rację. Uświadomiłam sobie, jak bardzo byłam ślepa. Przypomniałam sobie ulgę, którą poczułam, kiedy zgodził się towarzyszyć mi w wyprawie. Dotarło do mnie, że od początku ignorowałam znaki ostrzegawcze – z powodu gnębiących mnie obaw. Bo tak naprawdę po prostu bałam się podróżować w pojedynkę. Dan nigdy nie patrzył mi w oczy, kiedy rozmawialiśmy, a ja zawsze wyczuwałam między nami jakieś skrępowanie. Byliśmy jak dwa magnesy zwrócone do siebie tymi samymi biegunami, które naturalnie się odpychają. Nie należeliśmy do jednego plemienia. Nie łączył nas duch pokrewieństwa, który pozwoliłby nam rozwijać się i czerpać nauki z naszych afrykańskich doświadczeń i odkryć. Ta rewelacja zaszokowała mnie i wyzwoliła jednocześnie: w końcu uzmysłowiłam sobie, że ja wcale nie stanowię problemu. Zdałam sobie sprawę, że nie mam wyboru – muszę przestać dążyć do zakończenia „konfliktu”, muszę pozwolić rzeczom toczyć się własnym rytmem, krok za krokiem, jak przez ostatni rok, aż wszystko samo się ułoży. Może, pomyślałam, w końcu odnajdziemy z Danem minimalny poziom zgodności (ale w głębi duszy wiedziałam, że to tylko pobożne życzenie wywodzące się z moich lęków).

– Musimy jechać – powiedział, odganiając gniewnie meszki.

Spojrzałam ostatni raz na pustynię, wsiadłam na TT i ruszyłam na autostradę i zjazd do Monkey Mia za pozostawioną przez mojego towarzysza smugą kurzu.

Dan wciąż był na mnie wściekły po kłótni, która wybuchła, gdy zatrzymaliśmy się, żeby zatankować. On chciał szybko dotrzeć do Perth, jadąc autostradą, i oszczędzać motocykl oraz pieniądze na Afrykę. Ja za to czułam nieprzepartą potrzebę eksploracji i zaparłam się, że musimy pojechać okrężną drogą, by zajrzeć do Monkey Mia i zobaczyć delfiny. Dan ostatecznie ustąpił. Robiąc trzystukilometrową pętlę, spotkaliśmy parę zaprawionych w bojach motocyklistów – Duńczyków mniej więcej w naszym wieku. On jeździł Hondą XR600, tak jak Dan. Był szatynem z wiecznie potarganą czupryną, miał trzydniowy zarost na twarzy i uśmiech, który wynika z wiedzy, że życie trzeba traktować jak wielką przygodę. Ona jeździła Yamahą XT400. Szczupła, platynowa blondynka nosiła włosy zaplecione w gruby warkocz, a poruszała się z siłą i pewnością siebie kobiety, która przezwyciężyła swoje lęki. Uścisnęliśmy sobie dłonie niczym dawno niewidziani przyjaciele – to porozumienie, poczucie koleżeństwa typowe dla motocyklistów, a zwłaszcza dla motocyklistów-podróżników.

Gladis i Anders znajdowali się u kresu swojej wyprawy, mieli wracać do Danii z Perth. Ich wskazówki pomogły nam nieco zmniejszyć górę ciągniętych ze sobą klamotów. Choć nie dałam się namówić na rozstanie ze sprzętem do nurkowania i hamakiem, pozbyłam się lampy świecowej, dwóch z trzech powieści (nie Zen) i saperki. Dan pożegnał się z większością kaset magnetofonowych. Poza tym, za przykładem naszych nowych znajomych, ograniczyliśmy koszty – zrezygnowaliśmy ze stołowania się w pubach, które zawsze kończyło się kilkoma kolejkami piwa i partyjką bilarda, i zaczęliśmy sami przyrządzać sobie posiłki; lunch złożony z chleba, salami, żółtego sera, ogórka i pomidorów jedliśmy w cieniu drzewa, zaś warzywne curry na obiad gotowaliśmy na ognisku albo we wspólnej kuchni w schronisku.

Ostatni odcinek drogi do Perth pokonaliśmy razem, wybierając nadbrzeżne szlaki. Z radością powitałam ich naturalny luz i pozytywny nastrój, które skutecznie rozładowywały towarzyszące nam napięcie.

W Perth nie mieliśmy czasu na rozwodzenie się nad nieporozumieniami, ponieważ od dziesięciodniowej przeprawy przez Ocean Indyjski do Durbanu dzieliły nas tylko dwa tygodnie. Dni wypełniały nam ostatnie przygotowania: musieliśmy się zaszczepić (żółta febra, cholera, żółtaczka, dur brzuszny), odwiedzić dentystę, zrobić dodatkowe zakupy (kupiłam nikona SLR i jeszcze więcej środków pierwszej pomocy) i załatwić Carnet de Passage (to bardzo ważny, ale trudny do uzyskania i dość kosztowny dokument celny, który umożliwia wwożenie do określonych państw i wywożenie z nich pojazdów bez ponoszenia dodatkowych opłat na granicy; bez niego podróżowanie motocyklem po Afryce byłoby znacznie bardziej skomplikowane).

Wpłaciłam na konto RAC WA4 kaucję w wysokości siedmiu i pół tysiąca dolarów. Depozyt miałam odzyskać w Europie, gdzie karnet nie był już potrzebny. W ten sposób moje oszczędności gwałtownie stopniały do dwóch i pół tysiąca dolarów, które miały mi starczyć na następne cztery miesiące, niemal do końca, kiedy na moje konto wpłynie zwrot podatku w wysokości ponad czterech tysięcy dolarów. Miałam przy sobie tysiąc amerykańskich dolców – połowę w gotówce, połowę w czekach podróżnych. Pozostałe pieniądze mogłam pobrać z karty American Express; oddziały AE znajdowały się w większości afrykańskich stolic. Dałam mamie upoważnienie do rachunku bankowego, żeby spłacała zadłużenie karty.

Z początku lista rzeczy koniecznych do zrobienia wydawała się nie do przebrnięcia, ale każdy kroczek przybliżał nas do celu. Gdy przyszedł czas rozstania z Gladis i Andersem, ściskałam oboje pełna wdzięczności za ich rady i przyjaźń okazaną mi w chwili, kiedy czułam się tak samotna. Nasze motocykle zostały załadowane na statek, miały być przechowywane w maszynowni. Aby nie rdzewiały od nasyconego solą powietrza, spryskaliśmy je obficie sprayem WD-40, który skutecznie wypiera wodę, i owinęliśmy ściśle przezroczystą folią.

Frachtowiec miał dwieście metrów długości. Oprócz dwudziestu pięciu członków załogi płynęło nim pięciu pasażerów, wśród nich nasza dwójka. Diana, emerytka z RPA, wracała do Durbanu po długiej wizycie u swojej córki w Perth. Towarzyszył jej owczarek niemiecki za stary na to, by podróżować samolotem. Nathan z Tasmanii, wysoki, piegowaty rudzielec tuż po studiach, wiózł w chłodni do Anglii trzydzieści kontenerów cebuli. Jim, emerytowany marynarz floty handlowej z Perth, zgarbiony z powodu wieku i zapalenia stawów, chciał po prostu znowu znaleźć się na pełnym morzu.

Dan i ja dzieliliśmy kabinę armatora. Z niewymowną ulgą stwierdziliśmy, że składa się z dwóch osobnych pokoi – oboje pragnęliśmy prywatności, chcieliśmy odizolować się od wiecznie otaczającej nas negatywnej energii. Nie szukaliśmy swojego towarzystwa, gdy spotykaliśmy się podczas posiłków, na pokładzie albo w kabinie, pozdrawialiśmy się bez entuzjazmu. Ja spędzałam czas na czytaniu Zen i trenowaniu w niewielkiej siłowni tuż pod pokładem. Kiedy zaczęłam planować wyprawę, szybko zrozumiałam, że będę potrzebowała krzepy, żeby kierować maksymalnie obciążonym motocyklem o masie zbliżającej się do dwustu kilogramów. W miasteczku nie było publicznej siłowni, ale policjanci pozwolili mi korzystać z tej, którą zorganizowali sobie na posterunku. Przez ostatni rok moje ciało stało się perfekcyjną maszyną, miałam mięśnie jak ze stali.

Pasażerowie byli traktowani niczym honorowi goście. Jadaliśmy z kapitanem i jego oficerami przy długim stole nakrytym zastawą. Lunche i obiady składały się z pięciu dań; do każdego posiłku podawano niezliczone karafki czerwonego wina i dopiero co wyjęte z pieca chrupiące bułeczki. Na deser serwowano świeże owoce i mocną czarną kawę oraz likier cytrynowy – specjalność szefa kuchni.

Po kilku dniach zaprzyjaźniliśmy się z załogą i nieraz byliśmy zapraszani na „wieczorne oliwienie”, podczas którego bezcłowy alkohol lał się strumieniami. Wielokrotnie wracałam do pokoju wężykiem albo wręcz na czworaka. Którejś nocy Dan i Nathan poszli już do kabin, a ja zostałam, żeby dokończyć butelkę burbona z jednym z marynarzy. Dziewięć lat na terenie Północnego Terytorium sprawiło, że w przypadku alkoholu z górnej półki hołdowałam zwyczajowi picia do ostatniej kropli.

– Pójdę już – wybełkotałam, wstając.

Usiłując wyjść z kajuty, uderzyłam w drzwi głową, ale w końcu udało mi się je otworzyć i chwiejnym krokiem ruszyłam w stronę wąskich schodów. Aby dostać się do usytuowanego przy mostku pokoju, musiałam pokonać trzy piętra.

Była pełnia, na morzu panował spokój. W moją stronę wyciągnęły się ręce.

– Pomogę ci – szepnął głos, a silne ramię objęło mnie w pasie i skierowało w stronę dziobu.

Nagle wpadłam na twardy, zimny metal, zostałam pchnięta, a może sama się zatoczyłam. Ręce zaczęły szarpać się z moimi legginsami. Nawet pijana w sztok zrozumiałam dwie rzeczy: po pierwsze, przez swoją beztroskę – mieszankę naiwności i ufności – wpadłam po same uszy, po drugie, połowa załogi stoi pewnie teraz na mostku i obserwuje mnie przez lornetki noktowizyjne.

Zebrałam w sobie ponadludzką siłę i odepchnęłam napastnika. Zerwałam się na nogi tak gwałtownie, że niemal się wywróciłam, ale udało mi się chwycić za reling i odzyskać równowagę. Trzymając się kurczowo barierki biegnącej wokół pokładu, wolno ruszyłam wąskim przejściem w stronę kabiny, gdzie uświadomiłam sobie jeszcze jedno: nie znajdowałam się już w małym, odizolowanym od świata górniczym miasteczku, gdzie zawsze ktoś nade mną czuwał.

Ogólnie rzecz biorąc, przeprawa przez Ocean Indyjski przebiegała spokojnie. Statek to unosił się, to opadał, przetaczając po falach. Siedziałam na samym krańcu dziobu, gdzie załoga zespawała relingi, i machałam nogami. Przeczesałam palcami włosy. Na głowie miałam teraz kilkucentymetrowego jeżyka, ponieważ rano razem z resztą załogi ustawiłam się w kolejce do fryzjera, który na co dzień pełnił funkcję radiooperatora. Teraz siedziałam, obserwując ślizgające się na fali dziobowej delfiny. Czułam się niezwyciężona i nieistotna zarazem. Właśnie skończyłam czytać Zen i sztukę oporządzania motocykla. Książka nie ma nic wspólnego z naprawianiem jednośladów, stanowi pretekst do rozważań nad ideą jakości (która zresztą jest czymś niezbędnym, jeśli naprawa ma być trwała). Z trudem przychodziło mi zrozumienie teorii Pirsiga. Gdy już byłam pewna, że wiem, o co chodzi, moje myśli plątały się i musiałam zaczynać od początku: „Jeśli to znaczy to, to w takim razie to znaczy to…”. Ale dziesiątego dnia, kiedy na widnokręgu zamajaczył Durban, a ja jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w baraszkujące w wodzie zwinne delfiny, intuicyjnie poczułam, że jakość stanowi istotę wszystkiego. Czy delfiny zmobilizowały się i przez miliony lat walczyły o jakość, a teraz doświadczały ewolucyjnej nagrody? Może ja też już więcej nie mogłam z siebie dać i w ten sposób urzeczywistniłam mój pomysł, może moje poświęcenie sprawiło, że kolejne elementy układanki zaczęły tworzyć logiczną całość. Byłam tutaj. Siedziałam na dziobie frachtowca, pod moimi stopami skakały delfiny, na horyzoncie widziałam zarys afrykańskiego wybrzeża. Mój pomysł przestał być ciągiem słów chlapniętych bez zastanowienia do przyjaciół. Zrobiłam pierwszy krok i teraz poruszałam się naprzód, napędzana tajemniczą siłą, której nic nie może powstrzymać.

1 Czas snu (ang. Dreamtime) – w mitologii plemion aborygeńskich okres przed stworzeniem materialnego świata, który został wykreowany przez metafizycznych duchowych przodków.
2 Motocykl (niem.).
3 Dosłownie: podróże Jupitera (ang.).
4 RAC WA (Royal Automobile Club of Western Australia) – automobilklub i towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych oferujące swoim członkom między innymi ubezpieczenia komunikacyjne i usługi finansowe.
2ŚWIT JEDNOŚCIRPA

Gdy nasz statek zawinął do portu w Durbanie, udaliśmy się do hostelu w centrum. Każdego popołudnia szliśmy spacerem do galerii handlowej, żeby wypić piwo i poobserwować kręcących się tam turystów. Frachtowiec miał stać przez tydzień, czekając na rozładunek i załadunek towaru. Wieczorami, gdy słońce rzucało na Ocean Indyjski długie, złociste cienie, dołączała do nas część załogi po służbie. Kilka piw zamieniało się wówczas w popijawę do rana.

Minęło siedem dni, a ja czułam coraz większe zniecierpliwienie: to nie była Afryka, o której marzyłam. Pocieszałam się, że aby uniknąć jatki na drodze, mogliśmy wyjechać z Durbanu dopiero po wielkanocnym długim weekendzie. Personel hostelu wielokrotnie ostrzegał nas przed miejscowymi szalonymi kierowcami.

Każdego ranka, kiedy Dan jeszcze spał, ja pokonywałam kilometry pokrytego złocistym piaskiem nabrzeża Durbanu. Władze miasta utrzymywały większość tego terenu w czystości; czarny szlam pozostawiany przez statki towarowe paskudził tylko najbardziej odległe zakątki.

Szłam tamtędy w moje dwudzieste dziewiąte urodziny, czując, że nie mam czego i z kim świętować. Dotarłam do wiekowego pomostu, którego podpory pokrywała gruba warstwa pąkli. Siedział na nim samotny, czarny mężczyzna. Łowił z ręki na żyłkę. Staruszek miał skórę wysuszoną i zwiotczałą przez wiek i słońce, mądrą twarz; przypominał mi Yodę.

– Złapał pan coś? – zapytałam i nachyliłam się, żeby zajrzeć do plastikowego wiaderka.

– Morze nie jest dziś łaskawe – odparł i zamachał pomarszczoną ręką, żebym usiadła obok niego. – Skąd jesteś? Nie z Południowej Afryki – powiedział, marszcząc brwi.

Domyśliłam się, że normalnie białe kobiety nie zaczepiały tu czarnych mężczyzn, by sobie z nimi swobodnie pogawędzić.

– Z Australii – wyjaśniłam, siadając na skraju pomostu i zwieszając nogi. – Dziś mam urodziny. Mam dwadzieścia dziewięć lat – pochwaliłam się niczym małe dziecko, które chce się podzielić „specjalnymi nowinami”.

– No, no. Wszystkiego najlepszego – rzekł, rozciągając usta w bezzębnym uśmiechu, po czym zachmurzył się: – Jesteś daleko od swojej rodziny. Nie mów mi, że przyjechałaś tu sama…

– Nie, jestem z przyjacielem. Będziemy podróżować na motocyklach – odparłam i aż się zdziwiłam, bo zamiast beztroski i nadziei w swoim głosie usłyszałam smutek. – Pojedziemy aż na północny kraniec kontynentu. Serio! – dodałam z niespodziewanym, sztucznym ożywieniem, myląc jego zaskoczenie z niedowierzaniem.

– Wierzę ci. Wiem, że tego dokonasz, ale masz problem z mężem – powiedział staruszek. Jego czarne oczy świdrowały moją duszę, szukając prawdy.

– Dan… moim m ę ż e m? Nie. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Ale nie sądzę, żeby tak samo mocno jak ja pragnął podróżować po Afryce. – Słowa wylewały się ze mnie, jakbym się zwierzała dobremu przyjacielowi.

– Może się boi. Jesteś kobietą, więc nie dostrzegasz niebezpieczeństw. Ale Dan jest mężczyzną. Widzi zło. Czuje, że musi cię chronić. Kobieta nie patrzy na świat tak samo jak mężczyzna. Jeśli przydarzy ci się coś złego, on będzie o to obwiniony. Opiekowanie się kobietą to ciężkie brzemię dla mężczyzny.

– N i e jestem jego kobietą – zaoponowałam. – Tylko razem podróżujemy. Po prostu. – Byłam trochę zirytowana, że nie mógł tego zrozumieć.

– Nieważne. Ty jesteś kobietą, a on jest mężczyzną – odparł staruszek i szybko poderwał żyłkę, gdy ryba chwyciła przynętę. – Może ta wyprawa nie jest dla niego. Bądź cierpliwa. Jesteś tu nowa.

Gdy wyciągał żyłkę, spojrzałam w dal. Morze pod bezchmurnym błękitnym niebem było lekko wzburzone, pokryte białą pianą. Jeśli staruszek mówił prawdę, nie potrzebowałam, żeby hamowały mnie czyjeś lęki, skoro miałam wystarczająco swoich. Siedzieliśmy w milczeniu. Podczas gdy mój towarzysz nawlekał na haczyk przynętę, ja starałam się spojrzeć na źródło napięcia między mną a Danem z innego punktu widzenia. Choć zaakceptowałam to, że się nie dotarliśmy, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem kompan nie żywił do mnie urazy, czy nie obwiniał mnie o to, że porzucił pracę, przyjaciół, całe swoje dotychczasowe życie. Czy staruszek miał rację, że ta wyprawa nie jest dla niego? Czy Dan wmówił to sobie, tak samo jak ja przekonałam siebie, że będzie nam się świetnie razem podróżować?

– Nie pływaj w tym morzu, jest pełne rekinów – przestrzegł mnie mężczyzna, wyrywając jednocześnie z zamyślenia, a potem zarzucił żyłkę.

Westchnęłam. Pływałam w tym morzu zaraz po przybyciu do Durbanu, kiedy razem z załogą ze statku do rana żłopaliśmy piwo i whisky w wypełnionych papierosowym dymem barach. W jedną z takich nocy poczułam, że potrzebuję świeżego powietrza. Uciekłam od naporu spoconych ciał i gęstych oparów w ramionach jednego z marynarzy floty handlowej, który zaprowadził mnie na plażę. Rozebrałam się do stanika i fig i pływałam w sięgającej mi do pasa delikatnej morskiej pianie, nieświadoma czyhającego tuż przy brzegu niebezpieczeństwa. Nie zważałam też na ryzyko grożące mi na plaży, gdzie muskularne, włochate ramiona próbowały objąć moje ciało, które tak swobodnie, tak naiwnie obnażyłam. Ponownie alkohol sprawił, że straciłam czujność. Pijana nic sobie nie robiłam ze swojej bezbronności, dopóki zimne morze mnie nie otrzeźwiło. Kolejna lekcja. Tym razem przysięgłam wziąć ją sobie do serca.

– Pójdę już – powiedziałam i wyciągnęłam rękę do staruszka. Miał szorstką skórę, ale jego uścisk emanował ciepłem.

Tego wieczora siedzieliśmy z Danem sami w sali jadalnej hotelu, piliśmy piwo i jedliśmy pizzę. Dan złożył mi życzenia urodzinowe. Przepełniała mnie radość, tak szczęśliwa nie czułam się od dłuższego czasu. Jakby słowa staruszka odegnały czarne chmury, które zebrały się nade mną, i słońce znów skąpało mnie w promieniach śmiałości.

– Chcę ruszyć jutro – oznajmiłam stanowczo, analizując trasy do Kapsztadu wytyczone na rozpostartej między nami na stole mapie Michelina.

– Nie ma problemu – wychrypiał Dan.

Brzmiał dziwnie, jakby odzwyczaił się od mówienia. Uświadomiłam sobie, że rozmawiamy – a przynajmniej próbujemy rozmawiać – po raz pierwszy od kilku dni. Gdy wracałam z moich spacerów, jego często nie było już w dzielonym przez nas pokoju, a wracał, kiedy już dawno spałam.

– Pomyślałam, że moglibyśmy dotrzeć do Kapsztadu przez Lesotho zamiast nudną autostradą – powiedziałam, przesuwając mapę w stronę Dana.

– Pasi – odparł.

Tak więc ustaliliśmy, że następnego ranka, w Wielki Piątek, mimo wszelkich ostrzeżeń o piratach drogowych grasujących podczas wielkanocnego weekendu, wyruszymy na podbój Afryki.

Wyjechaliśmy z Durbanu, biorąc kurs na wyżynno-górzyste Lesotho, enklawę otoczoną przez powoli upadający południowoafrykański reżim apartheidu. Kierowcy pędzili, nie zwracając uwagi na ograniczenia prędkości i inne przepisy drogowe. Naszym celem była ciesząca się złą sławą przełęcz Sani w północno-wschodniej części Lesotho – stroma, dziewięciokilometrowa, szutrowa serpentyna usiana mnóstwem odłamków skalnych. Mają tam miejsce potworne wypadki, ale wtedy o tym nie wiedziałam. Szukałam po prostu ciekawych tras z licznymi zakrętami, możliwie ostrymi i wąskimi, a nie oczywistych, bezpośrednich traktów.

Z dala od miasta pruliśmy po gładkim asfalcie wijącym się pośród falujących pól, aż dotarliśmy do schroniska u podnóża przełęczy. Tam spotkaliśmy trzech ciemnowłosych motocyklistów z Izraela – Romiego, Ariego i Ariela – jeżdżących Yamahami XT500. Poznaliśmy ich w hotelu w Durbanie. Poprzedni tydzień spędzili, przemierzając Transkei, bantustan na południe od Durbanu, i jak my planowali zawinąć do Lesotho po drodze do Kapsztadu.

Następnego ranka razem zaatakowaliśmy przełęcz Sani. Szlak piął się coraz wyżej, oferując rozległe widoki rozciągające się po Ocean Indyjski. Zerkałam co i raz, aż stało się to zbyt ryzykowne. Serpentynę pokrywały skalne odłamki, które osuwały się falami, kiedy TT przeskakiwał nad nimi z ostrożną determinacją. Byłam wdzięczna Danowi, że zasugerował, bym zmieniła przełożenie, aby uporać się z podjazdem, i pomógł mi zamocować zębatki łańcuchowe z przodu i z tyłu – odpowiednio piętnastkę i czterdziestkę ósemkę. Każdy zakręt wymagał ode mnie stuprocentowej koncentracji na podłożu pod oponami, a nie na odpryskach skalnych piętrzących się kilka metrów dalej. Szczyt to targana wiatrem pustka i poszarpane masywy górskie w oddali.

Do punktu granicznego dotarliśmy tuż przed zamknięciem. Z chatki zbudowanej z kamieni i nieobrobionych desek wynurzyło się dwóch niskich, ciemnoskórych mężczyzn. Byli to przedstawiciele urzędu imigracyjnego. Aby ochronić się przed przenikliwymi podmuchami, ciasno owinęli się kolorowymi kocami i zsunęli na uszy kanciaste, wełniane kapelusze. Gdy stemplowali nasze paszporty i karnety, poprosiliśmy ich, żeby zaczekali jeszcze chwilę na trzech Izraelczyków, którzy podążali tuż za nami.

W pobliżu posterunku, na stromym zboczu pasma Gór Smoczych, przysiadł Sani Pass Lodge1. Wielkanocny długi weekend i niespodziewany zimny front sprawiły, że schronisko było przepełnione turystami, ale Elizabeth, korpulentna czarnoskóra właścicielka pachnąca potrawką z baraniny, robiła co w jej mocy, by zakwaterować wszystkich przemoczonych i zziębniętych gości – amatorów wycieczek pieszych oraz podróżujących na czterech i dwóch kółkach, w tym naszą piątkę. Pokój – nie więcej niż cztery ściany i zimna podłoga z łupków – kosztował pięćdziesiąt randów, czyli cztery dolary amerykańskie za noc. Ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową. Na zewnątrz zawodził wicher, a lodowaty deszcz nieustannie pukał w rozdygotane szyby.

Przez następne dwa dni pogoda stopniowo coraz bardziej się pogarszała. Lesotho okrył śnieg, a my – chcąc się ogrzać – tłoczyliśmy się wokół kominka. W wielkanocny poniedziałek przejaśniło się, ale krótkotrwałe ochłodzenie wieczorem sprawiło, że drogi i szczyt przełęczy pokryły się warstewką lodu. Ślizgawica skutecznie uniemożliwiła jazdę motocyklem po górzystym kraju; do Kapsztadu mogliśmy teraz dotrzeć tylko przez ciepłe, słoneczne Transkei.

TT nie chciał zapalić na zimnym, rzadkim powietrzu. Kiedy silnik już ożył, zostawiłam go na jałowym biegu, żeby się rozgrzał. Zrozumiałam wtedy, jak bardzo oswoiłam się z moim motocyklem. Miałam wrażenie, że stanowi on nieodłączną część mnie, a ja stanowię nieodłączną część jego. Uświadomiłam sobie, że przetrwanie pojazdu jest dla mnie czymś najważniejszym. Bez TT nie byłoby wyprawy; bez TT wyprawa nie byłaby taka sama. Czułam wielkie przywiązanie do mojej maszyny i miałam nieodparte wrażenie, że ona nie pozostaje mi dłużna – jakby jedynym jej celem było chronić mnie i robić to, o co ją proszę. Ufałam TT bezgranicznie, zjazd z przełęczy pokonałam bez obaw, które towarzyszyły mi przy podjeździe; nawet gdy na zakręcie kilkakrotnie wpadałam w poślizg na odłamkach skalnych i centymetry dzieliły mnie od pokoziołkowania w rozciągającą się pod nami dolinę.

Gdy droga ponownie się wyrównała, pożegnaliśmy się z Izraelczykami. Musieli zrobić przerwę na niewielkie naprawy przed jazdą do Kapsztadu. Jako podobnie myślące motocyklowe dusze uściskaliśmy się serdecznie, wyrażając nadzieję na ponowne spotkanie, ponieważ Romi, Ari i Ariel też zamierzali udać się z Kapsztadu na północ do Zimbabwe.

Po deszczu, śniegu i lodzie, Transkei oddalone o zaledwie dwieście osiemdziesiąt kilometrów jawiło się niczym oaza słońca, piasku i zimnego piwa. Początkowo gładki asfalt wił się przez pola i lasy sosnowe, zaś późnym popołudniem, gdy wreszcie dotarliśmy do granicy, ustąpił piachowi i wybojom.

Bantustan Transkei – jeden z dziesięciu tego typu obszarów wydzielonych przez południowoafrykański biały rząd na początku lat sześćdziesiątych, aby odseparować poszczególne grupy czarnoskórej większości, a także rzekomo udaremnić wybuch powstania narodowego – cieszył się niezależnością, ale jego autonomii nie uznawano poza RPA.

Jadąc, mijałam kryte strzechą chatki i przyległe do nich poletka kukurydzy; z rzadka pojawiały się wychudłe kozy. Był to mizerny substytut ziemi, którą miejscowa ludność niegdyś posiadała po drugiej stronie granicy – ziemi kupionej, według wielu raportów, poniżej ceny rynkowej przez białych farmerów po tym, jak prawowici właściciele zostali siłą przesiedleni przez władze.

Zapadał zmierzch, ostatni wielkanocni kierowcy pędzili do domów po weekendzie na wybrzeżu. Nie pozwalali się wyprzedzać, skowycząc klaksonami, pasażerowie na pakach pikapów wygrażali nam gniewnie pięściami. Chmury pyłu niemal w całości przesłoniły wąską drogę gruntową, która wiła się aż po ocean i Port St. Johns. Prowadził mnie tylko marny, sześciowoltowy reflektor. Podążając przez ciemność i kłębiący się za czerwoną poświatą tylnej lampy hondy kurz, miałam nadzieję, że Dan widzi drogę. Gdy kupiłam TT, stwierdziłam, że nie będę przezwajać statorów i wymieniać elektryki na dwanaście woltów, żeby mieć jaśniejszy reflektor przedni. Stwierdziłam, że nie będę jeździć w nocy, gdy ryzyko wypadków wzrasta dziesięciokrotnie. To była głupia decyzja, która sprawiała, że takie sytuacje jak ta stawały się wyjątkowo trudne.

Wyczerpani dotarliśmy do obozu w Port St. Johns około dwudziestej drugiej. Właśnie zdejmowaliśmy kaski, kiedy z mroku wyłoniła się bezkształtna postać.

– Jasna cholera! – odezwała się. – Macie kurewskie szczęście, że nie zostaliście zaciukani. Nie wiecie, że czarni są na ścieżce wojennej po tym, jak jakiś nawiedzony biały sukinsyn zastrzelił jednego z ich przywódców?

Wysoki, chudy, biały mężczyzna o długiej twarzy miał trzydniowy zarost i wyraźny australijski akcent. Ubrany był w szorty kąpielowe, podkoszulek i japonki. W obu rękach trzymał piwo. Powiedział nam, że Chris Hani, przywódca Południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej i niekwestionowany lider ruchu przeciwko apartheidowi, został zastrzelony dwa dni wcześniej. Nie mieliśmy o tym pojęcia.

– Na drodze faktycznie było trochę wariacko – zauważyłam, wciąż oszołomiona naszą karkołomną przejażdżką.

– Macie, chlapnijcie sobie. Jestem Kirk – przedstawił się i podał nam butelki.

Wzięłam kilka łyków, czułam, jak zimne piwo zmywa kurz zalegający w moim gardle. Gdy rozstawialiśmy namiot, Kirk opowiedział nam swoją historię.

Był kierownikiem kempingu, musiał mieć koło czterdziestki. Przyjechał do RPA z plecakiem kilka lat wcześniej, ale swoją wędrówkę zakończył w Port St. Johns – sennej rybackiej wiosce ze słoneczną plażą i drzewami palmowymi pod błękitnym niebem. Obozowisko przy osadzie przynosiło skromny dochód, a przy okazji pozwalało poznać szereg ciekawych osób z całego świata.

– Nie zostawiajcie niczego w namiocie. Spuścicie go z oczu i sukinsyny oskubią was do zera. Śpiwory, materace, ręczniki – podpieprzą wszystko. A już zwłaszcza buty, te zakoszą na sto procent – dodał, wskazując na nasze stopy. – Ale nie można ich za to winić. Nie mają perspektyw. Kurewskie bezrobocie… Ponad siedemdziesiąt procent… W kuchni jest zamykana szafka, w której możecie przechowywać graty w dzień.

W drodze do Kapsztadu znaleźliśmy się w centrum gwałtownie zmieniającego się krajobrazu politycznego. Oparty na ucisku reżim apartheidu upadał. Czarnoskóra większość doświadczała segregacji rasowej od 1948 roku – od czasu przejęcia władzy w RPA przez afrykanerską Zjednoczoną Partię Narodową, która zaczęła wprowadzać kolejne restrykcje we wszystkich sferach życia – zakazano mieszanych małżeństw i międzyrasowych kontaktów seksualnych, ograniczono dostęp do edukacji, służby zdrowia, pracy i ziemi.

Dwa dni później opuściliśmy Port St. Johns. Gdy tankowaliśmy, podszedł do nas starszy, czarnoskóry mężczyzna, który chwilę wcześniej obserwował nas, siedząc w cieniu drzewa.

– Wczoraj w nocy zabito tutaj dwóch białych. Nie zatrzymujcie się nigdzie, wyjeżdżając z Transkei. Nie oglądajcie się na nic – ostrzegł nas i zniknął tak samo cicho, jak się pojawił.

Bez ociągania i bez zbędnych pytań wsiedliśmy na motocykle i nie oglądając się za siebie, popędziliśmy naprzód. Nie zatrzymaliśmy się, aż opony dotknęły gładkiego asfaltu wiodącego do East London i dalej do Kapsztadu. Autostrada była spokojna. Ogarnęło mnie złudne poczucie bezpieczeństwa. Późnym popołudniem, gdy zjechaliśmy na stację paliw, sprzedawca (biały mężczyzna w średnim wieku w poplamionym smarem kombinezonie) ostrzegł nas, że droga do Grahamstown była zamknięta z powodu zamieszek. W stronę przejeżdżających pojazdów rzucano koktajle Mołotowa i kamienie.

– Trzymajcie się dziś z dala od głównej drogi. Czarni wariują. Odgrywają się na każdym białym, który się napatoczy – rzucił sprzedawca obojętnie, jakby to było dla niego coś normalnego.

– Nie można ich winić. Człowiek ma ograniczoną wytrzymałość – odparłam.

Siedząc przez dwa dni w Port St. Johns, nie byliśmy świadomi skali problemu. Gdy rozeszła się wieść o zabójstwie Haniego, rozpętała się prawdziwa burza. Przez cały kraj przetaczały się zamieszki, zwłaszcza tego dnia – w oficjalnym dniu żałoby. O dokonanie morderstwa został później oskarżony związany ze skrajną prawicą polski imigrant Janusz Waluś, zaś Clive’a Derby’ego-Lewisa, południowoafrykańskiego parlamentarzystę z Partii Konserwatywnej, aresztowano za dostarczenie sprawcy broni. Obu mężczyzn skazano na dożywotnie więzienie.

Rozruchy wywołane zabójstwem Haniego przyczyniły się do upadku apartheidu. Partie polityczne zdecydowały się na przystąpienie do rozmów, rok później odbyły się demokratyczne wybory. Ale nawet w ciągu tych kilku tygodni w 1993 roku usłyszałam od białych wiele pełnych goryczy rasistowskich komentarzy o „zagrożeniu dla ich suwerenności”. Nierówności społeczne w RPA były tak głęboko zakorzenione, że stanowiły nieodłączny element krajobrazu kulturowego. Zastanawiałam się, czy dyskryminacja rasowa ma szansę kiedykolwiek stać się melodią przeszłości.

Wzięliśmy sobie do serca radę sprzedawcy i znaleźliśmy w East London hostel z widokiem na morze. Był wygodny i czysty, mieliśmy gdzie zaparkować nasze motocykle, jednak nie czuliśmy się w nim mile widziani. Czarnoskóra recepcjonistka obrzuciła nas surowym spojrzeniem pełnym głębokiej niechęci. Chciałam w jakiś sposób okazać współczucie dla bólu, który musiała odczuwać wraz z milionami Południowoafrykańczyków, ale udało mi się tylko wyszeptać: „Przepraszam”. Chyba zrozumiała. Powiedziała nam, że następnego dnia godzina policyjna zostanie odwołana i będziemy mogli bezpiecznie kontynuować podróż.

Tego wieczora w hostelowym barze oglądaliśmy sprawozdania z zamieszek – na ulice większych miast i miasteczek całej Republiki wyszli wściekli ludzie, którzy stracili wiarę w to, że prześladowania, jakich doświadczali przez czterdzieści pięć lat, wkrótce się skończą. Zadzwoniliśmy do rodziców i zapewniliśmy ich, że nic nam nie grozi i mogą być spokojni, mimo że wiadomości międzynarodowe w ostatnich dniach apartheidu podkreślały, że RPA znajduje się na najlepszej drodze do samounicestwienia w krwawej jatce podsycanej napięciami rasowymi.

Droga do Kapsztadu – łagodna asfaltowa serpentyna z kilkoma ostrzejszymi zakrętami – wiodła wzdłuż wybrzeża. Choć jest to jedna z najlepszych na świecie tras motocyklowych z dzikimi spienionymi falami z jednej strony i stromymi masywami skalnymi z drugiej, nie mogłam w pełni docenić jej uroku, mając świadomość, że przemierzamy obszar zamieszkiwany przez osoby, które nienawidzą nas tylko ze względu na kolor naszej skóry.

Po zakończeniu zwiedzania, spałaszowaniu ryby z frytkami i wspinaczce na Górę Stołową majestatycznie górującą nad Kapsztadem nie mogliśmy się doczekać powrotu do Durbanu, zabrania zostawionych tam części klamotów i ruszenia na północ – do Zimbabwe. RPA było zbyt drogie jak na mój skromniutki budżet, a Kapsztad, choć magicznie usytuowany na samym krańcu Afryki, stanowił miasto kontrastów; w centrum ton nadawało nieumiarkowanie i bogactwo, w wegetujących na obrzeżach slumsach królował głód i skrajny niedostatek. Dowiedziałam się, że w sklepach funkcjonujących w dzielnicach biedoty najlepiej sprzedawała się karma dla psów, choć czworonogów wcale nie było tam dużo. W supermarketach popularnością cieszyła się mocno przyprawiona kiełbasa wiejska boerewors.

Z Kapsztadu pojechaliśmy na północ zygzakami przełęczy Swartberg. Utwardzona szutrowa droga pięła się przez Góry Czarne pełne ostrych szczytów i stromych urwisk mniej więcej na wysokość tysiąca sześciuset metrów, gwarantując spektakularne widoki. Gdy szlak przywiódł nas na rozległe pustkowie Wielkiego Karuu, podążyliśmy prostą, czarną nitką asfaltu w głąb kraju, w kierunku Kimberley.

W oddali promień słoneczny padł na metal i odbił się od niego. Gdy refleks zaczął rosnąć, zrozumieliśmy, że zbliża się do nas motocykl. Zatrzymaliśmy się, aby poczekać, aż nadjedzie. Po chwili wyhamowało przy nas BMW R100GS z metalowymi kuframi. Jechały na nim dwie osoby w jednakowych czerwono-szaro-czarnych skórzanych kurtkach. W Afryce wydawały się nie na miejscu – jakby pomyliły zjazd z Autobahn2. Jeźdźcy zdjęli srebrne integralne kaski. Mężczyzna, wysoki, barczysty i niesamowicie przystojny, sięgnął do bocznej kieszeni sakwy i wyciągnął puszkę castle’a.

– RPA to wspaniałe miejsce – oznajmił miękkim, melodyjnym głosem, odgarniając splątane kosmyki blond włosów z jasnoniebieskich oczu. Łyknął piwa, a potem opowiedział nam ich historię. On i jego dziewczyna zmierzali do Kapsztadu po dziesięciomiesięcznym rajdzie po Afryce. Jadąc przez Afrykę Zachodnią do Kamerunu, postanowili ominąć Zair i zamiast tego polecieć z motocyklami z Jaunde do Nairobi.

– Dlaczego? – zdziwiłam się.

– To nierealne. Zair jest cholernie drogi. Paliwo można kupić tylko na czarnym rynku, litr kosztuje ponad dolara – wyjaśnił. – Panuje bezprawie. W każdej chwili może wybuchnąć wojna domowa. Odpuszczamy.

– Powinniście zrobić to samo – wtrąciła dziewczyna. – W Afryce Zachodniej jedzenie jest straszne, urzędnicy skorumpowani, cały czas tylko donnez cadeau, donnez Bic3. Eh, cieszę się, że jesteśmy w RPA. Tutaj możemy liczyć na gorący prysznic i dobry hotel. – Była niezwykle piękna, jak prawdziwa amazonka – jej piersi napierały na suwak kurtki, na plecy opadał gruby warkocz złotych włosów. – Najlepiej wsiąść na statek do Europy w Mombasie. Jak skończymy z RPA, będziemy tak wracać do Niemiec – dodała.

– Ile wydaliście? – zapytałam, niezniechęcona do dalszej podróży.

– Prawie dwadzieścia tysięcy dolarów – odparł przystojniak, po czym zgniótł pustą puszkę, rzucił ją na ziemię i sięgnął po następną.

– Dwadzieścia tysięcy! – zawołałam piskliwym głosem.

Spojrzeliśmy z Danem po sobie. Żadne z nas nie miało takich pieniędzy. Powiedziano nam, że RPA to jedno z najdroższych państw, więc dalej na północ spodziewaliśmy się niższych cen.

– No dobra, musimy się zbierać – rzucił mężczyzna, po czym wypił duszkiem resztę piwa. – Powodzenia! – Nieogoloną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

Kiedy patrzyłam na motocykl pędzący po długiej, czarnej nitce asfaltu, przyszło mi na myśl słowo ubuntu. Usłyszałam je po raz pierwszy od młodej Afrykanki w kapsztadzkim hostelu. Któregoś dnia siedziałam wczesnym rankiem w jadalni, studiując przewodnik i pogryzając tost, gdy podeszła do mnie krzepka, atletycznie zbudowana kobieta z krótkimi, czarnymi dredami. Postawiła na stoliku kubek herbaty i talerz ze stertą kanapek z masłem orzechowym, opadła na krzesło, po czym zapytała:

– Biała kobieto, czego szukasz w Afryce?

Mówiła donośnym, domagającym się uwagi głosem, jakby nawykła do nawoływania tłumów do walki. Pomyślałam, że może ma coś wspólnego z ruchem przeciw apartheidowi.

– Coś mnie tu przyciągnęło – odparłam. – W Afryce można odnaleźć taki rodzaj człowieczeństwa, którego nie ma na Zachodzie.

Nawet mnie ta odpowiedź wydawała się cudaczna i niezrozumiała.

– Ubuntu. – Kobieta obdarzyła mnie wszystkowiedzącym uśmiechem. Twarde, gniewne spojrzenie wygładziło się, na jej twarzy pojawił się wyraz niezmąconego zrozumienia. – Podróżując po Afryce, odnajdziesz drogę ubuntu. Pomogą ci Afrykańczycy. To jest ubuntu. To właśnie to, co chcemy, żeby biali zrozumieli. Możemy pomagać sobie nawzajem, razem możemy sprawić, że RPA będzie wspaniałe. Ale to bardzo trudne. – Później przeczytałam, że ubuntu oznacza także uniwersalną więź, która łączy całą ludzkość.

Patrząc na oddalających się Niemców, zrozumiałam, że nie znaleźli ubuntu. Nie dlatego, że im go nie okazano, ale dlatego, że nie otworzyli na nie oczu, umysłów i serc.

Od przyjazdu do Afryki nie planowaliśmy, gdzie się zatrzymamy, bo zawsze zdarzało się coś nieprzewidzianego. Nie dzieliliśmy się z Danem swoimi refleksjami, ale w tym wypadku jednomyślnie postanowiliśmy zdać się na los, który chyba nam sprzyjał. Nasze nieprawdopodobne szczęście zawsze mnie zadziwiało – każdego ranka, zanim wyruszyliśmy po kolejną przygodę, odmawiałam w duszy modlitwę dziękczynną za to, co miało nas czekać.