Strona główna » Styl życia » Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998

Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-930853-6-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998

Bardzo osobisty, przepojony refleksją dziennik człowieka zmagającego się samotnie z przyrodą i przede wszystkim, z własną słabością. To świadectwo, że pomimo wysiłku i zmęczenia aż do granic ludzkiej wytrzymałości, można osiągnąć zamierzony cel.

Polecane książki

Trzy pokolenia kobiet żyjących w różnych czasach. Mają swoje rodziny, domy, codzienność. Każda z nich ma też swoje emocje, pragnienia, radości… Kiedy ich marzenia zderzają się z rzeczywistością, myślą, że tak musi być, że takie jest życie, że jest to, co jest. Jednak z biegiem lat z...
Nie było kobiety zdolnej oprzeć się włoskiemu milionerowi Cesariowi di Silvestri. Oprócz jednej – nieśmiałej lekarki weterynarii Jessiki Martin, która nie zgodziła się zostać jego rozrywką na weekend. I to właśnie o niej Cesario nie może przestać myśleć. Nieoczekiwanie życie samo podsuwa mu sposobno...
Są wśród nas. Na pozór niczym nie różnią się od innych ludzi. Ale tak naprawdę to im ludzkość zawdzięcza rozwój technologii, podbój kosmosu, długowieczność i bezpieczną egzystencję na Ziemi. To Res-mirowie - wybrańcy obdarzeni mocą kontrolowania żywiołów. Nim jednak podejmą się naprawdę poważnych za...
Chodzili do liceum w Paryżu. Uczyli się na trawniku pod wieżą Eiffla, włóczyli  po mieście, snując marzenia o przyszłości. Raphael osiągnął swoje cele: został chirurgiem, podróżował po świecie. Maggie musiała pożegnać się z ambicjami i wrócić do rodzinnej Australii. Po lata...
Poradnik „Diety oczami naukowców” prezentuje proste sposoby pozwalające przestawić się na zdrowy styl życia i odchudzanie uczynić skuteczniejszym, co jest szczególnie trudne w epoce spełniania zachcianek.   Książka bazuje na najnowszych badaniach przeprowadzonych prz...
Są kobiety, dla których mężczyzna jest tylko dodatkiem. Do sukienki i do życia. Kwiryna mieszka w barwnej, przedwojennej Warszawie, a splot nieoczekiwanych okoliczności wprowadza ją do świata ekskluzywnych prostytutek. Nie śni o księciu z bajki, szczęśliwej rodzinie ani miłości na zawsze. K...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Kamiński

Pro­jekt gra­ficz­ny:

Sła­wo­mir Wit­kow­ski

Idea Me­dia

Fo­to­gra­fia na okład­ce:

Ma­rek Ka­miń­ski

Re­dak­cja:

Ja­ro­sław Za­le­siń­ski

In­deks:

Ewa Pa­cek

Skład (TEX):

Jo­an­na Mar­szał­kow­ska

Współ­pra­ca:

Ane­ta Mróz, Do­ro­ta Bi­re­ta, Ali­cja Unter­schu­etz, Ta­tia­na Chy­liń­ska,

Be­ata Sza­dziul, Pa­weł Pe­płow­ski, Fun­da­cja Mar­ka Ka­miń­skie­go

ISBN 978-83-930853-6-1

© Co­py­ri­ght by Ma­rek Ka­miń­ski 1998

Wy­daw­ca:

Fun­da­cja Mar­ka Ka­miń­skie­go

80-266 Gdańsk, ul. Grun­waldz­ka 212

tel. 058 554 45 22

www.ka­min­ski.pl

Gdańsk 2008. Wy­da­nie II

Kon­sul­ta­cja wy­daw­ni­cza:

Ar­tur Ma­tys

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

„Sza­lo­ny, kto są­dzi, że ludz­kie­go szczę­ścia trze­ba szu­kać w za­spo­ka­ja­niu pra­gnień, prze­ko­na­ny, że dla idą­cych li­czy się przede wszyst­kim dojść do kre­su. A kre­su prze­cież nig­dy nie ma.”

An­to­ine de Sa­int-Exu­pe­ry „Twier­dza”

Pamię­tam, że kie­dy by­łem ma­łym dziec­kiem, pły­wa­łem zimą na krach po rze­kach i je­zio­rach. Cza­sa­mi zda­rza­ło się, że kry pę­ka­ły i za­nu­rza­łem się w zim­nej wo­dzie. Kie­dyś na du­żym je­zio­rze prze­sze­dłem po roz­ta­pia­ją­cym się lo­dzie na małą wy­spę. To było bar­dzo da­le­ko jak na ma­łe­go chłop­ca, lód był cien­ki, a wio­sna w peł­ni. Naj­wię­cej wy­praw i po­dró­ży uda­ło mi się prze­żyć w dzie­ciń­stwie. Ma­rze­nia, pla­ny, książ­ki były żyw­sze i bar­dziej re­al­ne niż ota­cza­ją­ca rze­czy­wi­stość. Na­miot, las, góry to były pierw­sze drzwi do in­ne­go świa­ta. Kie­dy skoń­czy­łem pięt­na­ście lat, po­pły­ną­łem stat­kiem do Afry­ki. Póź­niej prze­je­cha­łem au­to­sto­pem nie­mal całą Eu­ro­pę, Mek­syk i wie­le in­nych kra­jów. Było to cie­ka­we, ale z cza­sem miej­sca za­czę­ły być po­dob­ne do sie­bie i ni­cze­go no­we­go nie moż­na było po­znać.

Zo­ba­czy­łem, że nie war­to w ży­ciu szu­kać ła­twych dróg, bo nig­dzie nas one nie za­pro­wa­dzą. A ży­cie jest zbyt krót­kie, żeby uczyć się na błę­dach.

W 1990 roku zna­la­złem się na Spits­ber­ge­nie. Stam­tąd nie­omal wi­dzia­ło się Bie­gun.

W 1993 roku prze­sze­dłem Gren­lan­dię, a po­tem do­tar­łem na nar­tach w jed­nym roku na bie­gun pół­noc­ny i po­łu­dnio­wy. Dwa Bie­gu­ny w jed­nym roku, do koń­ca nie wiem, jak to się sta­ło. Wiem, że by­łem szczę­śli­wy, idąc. I może mniej szczę­śli­wy, osią­ga­jąc cel i ży­jąc póź­niej? Kie­dy sze­dłem, było zim­no i praw­dzi­wie, póź­niej cie­pło i śmiesz­nie. Nig­dy nie po­tra­fi­łem so­bie tego do koń­ca wy­tłu­ma­czyć.

północ

Odkąd się­gam pa­mię­cią, ma­rzy­łem o Bie­gu­nach. Moja dro­ga do nich wio­dła przez wie­le kra­jów Eu­ro­py, Ame­ry­ki, Azji, w koń­cu za­pro­wa­dzi­ła mnie na Spits­ber­gen, gdzie po­zna­łem Wojt­ka Mo­ska­la. Ra­zem po­sta­no­wi­li­śmy przejść w po­przek Gren­lan­dię. Miał to być tre­ning przed Bie­gu­nem. Po­sta­no­wi­li­śmy przejść Gren­lan­dię bez po­mo­cy z ze­wnątrz. Wy­ru­szy­li­śmy 5 kwiet­nia 1993 roku z ma­łej wio­ski eski­mo­skiej Isor­toq. Cały sprzęt i je­dze­nie cią­gnę­li­śmy na san­kach.

Wy­ru­szy­li­śmy na ko­niec ark­tycz­nej zimy, bo mia­ła to być pró­ba przed bie­gu­nem pół­noc­nym. Po­wo­li za­nu­rzy­li­śmy się w bia­ły, lo­do­wy świat. Świat wy­zna­czo­ny przez wrzą­tek, nie­skoń­czo­ność i cze­ko­la­dę.

Nie­raz by­wa­ło cięż­ko, ale da­wa­li­śmy so­bie radę. Im było trud­niej, tym bar­dziej my­śla­ło się o na­stęp­nych wy­pra­wach. To dziw­ne, ale prze­trwa­nie w ta­kich wa­run­kach po­wo­do­wa­ło, że chcie­li­śmy wię­cej i da­lej.

Wiem, że tam za­czę­ła się na­sza dro­ga na bie­gun pół­noc­ny. Po dwu­dzie­stu dniach osią­gnę­li­śmy po­ło­wę tra­sy, a trzy­dzie­ste­go trze­cie­go dnia zo­ba­czy­li­śmy góry za­chod­nie­go wy­brze­ża. Po doj­ściu na dru­gi brzeg w nocy na lot­ni­sku zna­la­złem wan­nę. Le­ża­łem w niej pięć go­dzin i tyl­ko do­le­wa­łem go­rą­cej wody.

pierwsze krokiSPITSBERGEN – 1990 • GRENLANDIA – 1993pierwsze kroki

22.01.88

Pocze­kal­nia, zim­no, jest czas, więc pa­trzę i my­ślę ci­chut­ko. Co ro­bić? Zmie­nia się wszyst­ko i ja też. Dla­te­go pró­bu­ję wró­cić do tej chwi­li, do tego, co się te­raz dzie­je ze mną, do „Wła­di­mi­ra”. Wiem, że to jest po pro­stu pięk­ne, tyl­ko je­stem tak pie­kiel­nie wy­czer­pa­ny, że nie po­tra­fię się cie­szyć. Może kie­dyś. Jest w bu­do­wie jach­tu taka chwi­la, kie­dy już nie ma żad­nych ra­cji dla na­stęp­ne­go kro­ku, a zmę­cze­nie zmy­ło z cie­bie wszel­kie ma­rze­nia. I nie wiesz, czy spa­dasz, czy wła­śnie ze­rwa­łeś się do lotu. Tak, tak to przy­kre, że nie mogę od­róż­nić: lecę czy spa­dam. Na tym eta­pie są tyl­ko dwa zna­ki: Tak i Nie. I nie mają dla mnie zna­cze­nia żad­ne po­dró­że, cała przy­szłość. Mó­wię „tak”, ro­bię jacht, ale przy­się­gam, że nie wiem dla­cze­go. Ra­cje, któ­re mógł­bym po­dać, to za mało. Nie wy­trzy­mu­ją pró­by. My­ślę, że tak jest ze wszyst­kim.

W koń­cu w ży­ciu nad­cho­dzi taki mo­ment, kie­dy je­dy­ną ra­cją, ca­łym uspra­wie­dli­wie­niem i wy­tłu­ma­cze­niem dla tego, żeby żyć da­lej, jest sło­wo tak. Nic wię­cej, nic mniej. I to mnie prze­ra­ża. A in­nych?

My­ślę o dwóch rze­czach: sa­mot­nie do­oko­ła świa­ta, Przej­ście Pół­noc­ne i Bie­gun.

My­ślę, że się uda.

Bu­do­wa pew­nych struk­tur, ot tak. Więk­szość słów ma­sku­je tyl­ko na­szą nie­wie­dzę. Ro­zum ma tyl­ko dwa sło­wa: tak i nie, resz­ta to spra­wa es­te­ty­ki.

Chcąc być kon­se­kwent­nym i uczci­wym, każ­dą ar­gu­men­ta­cję po­win­ni­śmy koń­czyć: bo to jest ład­ne, bo tak jest pięk­nie. I tak ze wszyst­kim.

Aha, wła­śnie Kół­ko i Bie­gun to dwie struk­tu­ry, ład­ne nie­praw­daż? Więc dla­te­go.

24.01.88 Gdańsk

Spo­kój, jaki przy­cho­dzi z wia­rą, że to, co się robi, to coś naj­nor­mal­niej­sze­go. Opra­co­wać przed wy­pra­wą spe­cjal­ny tre­ning fi­zycz­ny i psy­chicz­ny. Me­to­da: każ­dy pro­blem, jaki moż­na so­bie wy­obra­zić, że się Tam przy­tra­fi, roz­wią­zać przy­najm­niej na trzy spo­so­by. Do­tych­cza­so­we eks­pe­dy­cje po­wi­nie­nem znać na pa­mięć. Każ­de do­świad­cze­nie, każ­da sy­tu­acja, do­kład­na ana­li­za.

Dys­cy­pli­na, dys­cy­pli­na i jesz­cze raz dys­cy­pli­na. Po­wo­li trze­ba się cał­ko­wi­cie prze­bu­do­wać, szcze­gół po szcze­gó­le.

Do­trzeć na bie­gun pół­noc­ny jak Nan­sen. Wmro­zić się w pak lo­do­wy jach­tem i dry­fo­wać, jak da­le­ko się da. Po­tem za­brać na san­ki żyw­ność, pa­li­wo i dojść.

To może trwać trzy lata. Co­raz wy­raź­niej wi­dzę, że mu­szę zre­zy­gno­wać z wie­lu rze­czy. Jest cel i szcze­gó­ły, któ­re do nie­go pro­wa­dzą. Na nic wię­cej nie mam cza­su ani ocho­ty. Wy­pa­dłem już z to­rów. Już nie będę żył tam­tym ży­ciem. Już nig­dy. Nie mam na to cza­su. To do­brze czy źle? Żeby tyl­ko ten Bie­gun. Krok po kro­ku. Wszę­dzie tam, gdzie są lu­dzie, miesz­ka też za­wiść i roz­ma­ite głu­pie gry. Więc z da­le­ka od tego.

Mi­jam co­dzien­nie wie­le osób. I żad­nej z nich nie ro­zu­miem. Rze­czy do zro­bie­nia: An­tark­ty­da, Mo­rze Ros­sa, Zie­mia Fran­cisz­ka Jó­ze­fa.

Żyw­ność, sprzęt, dro­ga.

26.01.88 Gdańsk

Wło­dzi­mierz Wy­soc­ki „Na ten chłód”

Na ten chłód, na ten ziąb

Co tak goni nas gdzieś?

Co tak cią­gnie wciąż da­lej i w głąb?

Trze­ba ru­szać, pal sześć!

Na ten chłód, na ten ziąb…

Dziw­na rzecz, dziw­na rzecz…

Od to­po­li i brzóz

Od­cho­dzi­my na Pół­noc, hen precz.

Czy tam cie­plej, gdzie mróz?

Dziw­na rzecz, dziw­na rzecz…

Cie­pły mie­li­śmy kąt,

Lecz ru­szy­li­śmy w świat.

Pew­no ja­kiś w nas sa­mych tkwi błąd?

Bo tak za­wsze – pod wiatr,

Bo tak za­wsze – pod prąd.

Do po­wro­tu wtem głos

Nas na­ma­wia ten sam,

Co na oślep gnać w dal ka­zał nam.

Gdzie ów szczę­sny jest los?

Może tu? Może tam?

Ja to pa­mię­tam. I wy­peł­nię co do naj­mniej­sze­go sło­wa. Do­kład­nie. A wczo­raj był 25 stycz­nia.

27.01.88 Gdańsk

Cią­gle tyl­ko buda, nora i bar mlecz­ny. Całe szczę­ście, że jest ta­kie zda­nie: są ży­ją­cy i są zmar­li, a tak­że ci, któ­rzy wy­pły­wa­ją na mo­rze.

11.02.88 Gdańsk

Ko­bie­ta po­trze­bu­je cie­pła, po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa, domu – a skąd ty to wszyst­ko wy­trza­śniesz? Od­po­wiedź na to pro­ste py­ta­nie ja­sno i bez wąt­pli­wo­ści po­ka­zu­je mi, że za­wsze będę sam. Mogę się tyl­ko ro­ze­śmiać, ja­kie to pro­ste. Choć­bym nie wiem jak szu­kał i pró­bo­wał ze wszyst­kich sił. Za­wsze będę sam. Prze­stać o tym my­śleć.

Ci, któ­rzy sto­ją w miej­scu. Inni drep­czą­cy w kół­ko. Ależ oczy­wi­ście, to tyl­ko dro­go­wska­zy. A może aż.

Nie wiem co, ale z nie­któ­ry­mi ludź­mi jest coś nie tak. Dom, gdzie się uro­dzi­li, szko­ła, do któ­rej cho­dzi­li, pra­ca cze­ka­ją­ca tuż za ro­giem. I to ma być ży­cie. Cho­dzi o mo­ment, w któ­rym czło­wiek na wszyst­ko się zga­dza i usta­la cenę. Na przy­kład: spo­kój. I pro­szę bar­dzo: jest za­do­wo­lo­ny. Tyl­ko spo­kój. Ci­cho, ci­cho, ci­cho sza.

A po­tem mó­wią ci­cho i na­wet du­żych li­ter się boją. A co do­pie­ro wiel­kich słów.

19.02.88 Kra­ków

Zno­wu chwi­la i nic się nie dzie­je. Ale to tyl­ko chwi­lecz­ka, bo już cze­ka­ją całe góry spraw. Prze­sze­dłem przez wie­le ta­kich gór. Waż­na jest or­ga­ni­za­cja. Spraw­ność i wy­tre­no­wa­nie umy­słu i cia­ła. Cią­gle w po­go­to­wiu. Nie­raz za­sta­na­wiam się nad czło­wie­kiem, któ­ry nie umie ma­rzyć. Albo o tym za­po­mniał. Za­miast my­śleć, włó­czy się po śmiet­ni­kach. Wie­rzy sło­wom, któ­rych nie ro­zu­mie, sche­ma­tom, któ­rych kon­se­kwen­cji do koń­ca nie wi­dzi, prze­są­dom bra­nym za pa­ra­dyg­ma­ty. Strasz­ne to ży­cie, ale prze­cież nor­mal­ne. Ot, naj­zwy­klej­sze w świe­cie.

Pa­trzę na in­nych i nie­raz wy­da­ją mi się tacy wiot­cy. Pod­da­ją swo­je ży­cie, bez żad­nej pró­by. Nie wia­do­mo, dla­cze­go tak się dzie­je, i nie wia­do­mo, co może im po­móc. Dla­cze­go w taki spo­sób mar­nu­ją swo­je ży­cie? Może dla­te­go, że się boją. Strach prze­ni­ka każ­dą myśl, któ­ra jest inna, i nie po­zwa­la za­cząć iść nową dro­gą. Bo może być trud­no i nie­wy­god­nie.

07.03.88 War­sza­wa

Rano o 6:00 po­bud­ka, Gdańsk, pięk­nie. Nie­bo, świe­żość po­ran­ka, opa­ry mgły i tram­wa­je, bu­dzą­ce świat do pra­cy. Pie­szo przez Sta­re Mia­sto, Dłu­ga, ka­mie­nicz­ki, ulicz­ki, stuk kro­ków i od­bi­ja­ją­ce się w za­uł­kach echo. Pięk­ne to wszyst­ko, pięk­ne. Co­raz le­piej wiem, co ro­bię, ile to waży. Co­raz bar­dziej je­stem świa­do­my, że ży­cie war­to prze­żyć na­praw­dę. Ale to tyl­ko etap. Po pro­stu czas zbie­rać się w dro­gę i iść da­lej.

Ham­burg 29.07.88

Od dwóch mie­się­cy je­stem w tym mie­ście. Cza­sa­mi jest cięż­ko, cza­sa­mi mniej. Wszyst­ko tu obce i cięż­kie. Po­wie­trze też. Nie­raz pra­cu­ję nad Elbą i pły­wa­ją tam stat­ki, je­den za dru­gim jak tram­wa­je. Raz uda­ło mi się zo­ba­czyć pol­ski, z Gdań­ska. Tyl­ko pra­ca mi już po­tem nie szła. I mar­twi­łem się, ale nie pa­mię­tam czym.

Chwi­la, kie­dy me­tro zbli­ża się do Al­to­ny i po­wo­li, po­wo­li sta­je, od­bi­ła się we mnie już tyle razy. Coś już we mnie ją od­bi­ło tyle razy. Tak bę­dzie już do koń­ca? Ta chwi­la to zna­mię, to ta­tu­aż, na całe ży­cie będę pa­mię­tał Ham­burg-Al­to­nę. A prze­cież to tyl­ko sta­cja, gdzie zmie­niam po­ciąg. Jest cięż­ko. Nie ma czym od­dy­chać. Świat wy­da­je się cie­pły i brud­ny. Prze­ży­jesz, pod wa­run­kiem że za­po­mnisz o ma­rze­niach. Tak to wy­glą­da. Do­sze­dłem do miej­sca, gdzie trze­ba jeść ka­mie­nie, żeby móc spoj­rzeć w lu­stro. Żeby czuć się czło­wie­kiem. Ale to nie tak pro­sto, trze­ba jesz­cze ich szu­kać. A wo­kół pu­ste za­baw­ki. Mu­szę uwa­żać i szu­kać ka­mie­ni. Póki jesz­cze są. Póki jesz­cze mam zdro­we zęby i dwa­dzie­ścia czte­ry lata na kar­ku.

26.03.89 Ham­burg

Mimo wszyst­ko trze­ba wie­rzyć w baj­ki. Żar­ty się skoń­czy­ły, mój świat co­raz bar­dziej od­da­la się od rze­czy­wi­sto­ści, ale trze­ba iść da­lej. W na­stęp­ny dzień, mie­siąc i rok. Co­raz mniej na­dziei, że się uda, ale to prze­sta­je mieć zna­cze­nie. Rzecz w tym, żeby się nie cof­nąć na­wet na pół kro­ku. Pod­nieść się i iść da­lej. Na­wet to, czy się żyje czy też nie, tak na­praw­dę nie jest już ta­kie waż­ne. Trze­ba iść aż do miej­sca, gdzie się upa­da, po to aby już nig­dy nie wstać. Z ni­cze­go, w co się wie­rzy, nie wol­no zre­zy­gno­wać. Bo to jest inna śmierć.

Na­peł­nio­ny je­stem aż po samo gar­dło. Były uro­dzi­ny, są świę­ta. Jest kon­te­ner i ma­te­rac, na któ­rym śpię. Ale te­raz jest ciem­no. Boże jak ciem­no! A cze­go się nie do­tknę, ma sto ma­sek, ty­siąc pod­sze­wek, po­prze­bie­ra­ne jest i po­prze­sta­wia­ne. Do naj­mniej­sze­go sło­wa do­cze­pio­ne tyle sznur­ków, każ­de sło­wo ska­cze mi przed ocza­mi i raz po raz ude­rza w twarz.

Pi­szę to dla sie­bie, żeby było lżej. Wie­rzyć się nie chce w to ku­le­nie i czoł­ga­nie: jesz­cze raz wstać, obe­rwać, wstać, obe­rwać. Daw­niej kon­tu­ry były ostre, moż­na było do­tknąć ich ręką. Do Bie­gu­na było nie­da­le­ko. Te­raz do­ty­ka zło, bu­cior na krta­ni, przy­par­cie do muru.

Jest las, do któ­re­go nikt nie cho­dzi. Gdy za­wie­je moc­niej wiatr, wi­siel­cy spa­da­ją jak ze­schłe li­ście pod nogi. Mó­wię so­bie, spo­koj­nie, sze­dłem cały czas we­dle zna­ków, po­wta­rza­łem moje za­klę­cia, któ­rych mnie na­uczo­no. Więc nie roz­pa­czam, py­tam tyl­ko, jak to moż­li­we. Prze­cież tak chcia­łem zo­ba­czyć… Praw­dę? Tak bar­dzo chcia­łem.

Mar­ku, mu­sisz za­po­mnieć, odejść stąd. Po pro­stu zo­staw to wszyst­ko i idź. Prze­cież gdzieś musi być słoń­ce.

Ju­tro się po­skła­dam, przy­krę­cę gło­wę, ręce, nogi i po­ma­sze­ru­ję. Tyl­ko rzy­gać się chce, bo je­stem peł­ny, aż się wy­le­wa te dwa­dzie­ścia pięć lat.

Spitsbergen

Mo­skwa 27.04.90

Lecę na Spits­ber­gen. W koń­cu w dro­dze. Cze­kam w brud­nej po­cze­kal­ni lot­ni­ska Sze­re­mie­tie­wo na sa­mo­lot do Mur­mań­ska. Zmę­czo­ny i wy­ta­rza­ny. Te­raz jest pół­noc i mam dużo cza­su. Mam ze sobą nar­ty, san­ki, pro­wiant i to, co po­trze­ba. Wczo­raj w War­sza­wie wi­dzia­łem zna­jo­mych z In­sty­tu­tu Fi­lo­zo­fii. To do­brze, że nie mam z tym nic wspól­ne­go. Wy­sko­czy­łem z tego po­cią­gu, po­ka­le­czy­łem się i po­ła­ma­łem, ale war­to było. Jesz­cze jak war­to.

By­wa­ją na świe­cie lu­dzie, któ­rzy boją się na­wet pod­nieść gło­wę i wsty­dzą po­wie­dzieć do­bre sło­wo. Całe lata mi­ja­ją dzień po dniu, mie­siąc po mie­sią­cu i nic. Nic za nimi, nic przed nimi. Za­po­mnie­li, co praw­da, co pięk­no i coś, co w ży­ciu trze­ba zro­bić. Bo in­a­czej wstyd i po co. I cho­dzą z nie­pew­no­ścią wy­pi­sa­ną na twa­rzy, bo­jąc się każ­de­go swo­je­go sło­wa, któ­re się gło­śno wy­po­wia­da.

Nie wiem, co tam bę­dzie w Mur­mań­sku, jak do­stać się do Trom­sø, a póź­niej do Lon­gy­er. A je­śli na­wet wy­lą­du­ję na Spits­ber­ge­nie, to jak tam bę­dzie? Tak czy in­a­czej trze­ba bę­dzie iść. Nie ma al­ter­na­ty­wy. Bę­dzie może strach, może inne spra­wy, ale w koń­cu naj­waż­niej­sze, żeby iść. Tak jak w Mek­sy­ku, tak jak wszę­dzie. Może tam było in­a­czej, bez­piecz­niej. Te­raz skoń­czą się roz­my­śla­nia i pa­pla­ni­na. My­ślę, że w koń­cu zna­la­złem.

Czu­ję to. Tam jest Zona.

Szko­da tych lu­dzi. Mo­gli­by mieć pięk­ne ży­cie. Szko­da mnie, mógł­bym prze­cież żyć we­dług prze­pi­sów i być… za­do­wo­lo­nym.

Może by wy­star­czy­ło i nie by­ło­by ani za mało, ani za dużo.

Nie czu­ję tego co daw­niej: od­de­chu. Tyl­ko jak­bym pra­co­wał wła­ści­wym na­rzę­dziem we wła­ści­wym miej­scu. Kie­dyś zda­wa­ło mi się, że po­tra­fię la­tać, a ja po pro­stu ro­bię swo­je.

Co mam zro­bić? Co zro­bić ze swo­im ży­ciem?

Jesz­cze mogę.

Nie moż­na wąt­pić ani po­zwa­lać stra­cho­wi, żeby pod­cho­dził zbyt bli­sko. Resz­ta sama przyj­dzie.

Lak­selv – Trom­sø 30.04.90

Je­stem so­bie w cie­plut­kim sa­mo­lo­cie i do­brze mi tu­taj. Przy­pa­dek, w Mur­mań­sku by­łem już nie­mal bez szans. Nie chcie­li mnie pu­ścić da­lej. Po kłót­niach z mi­li­cją, In­tu­ri­stem i nie wia­do­mo jesz­cze kim zo­stał po­ciąg, któ­rym nig­dzie nie moż­na do­je­chać. W ba­rze po­roz­ma­wia­łem z Nor­we­ga­mi i za­bra­li mnie do swo­je­go au­to­bu­su. Nie wia­do­mo, skąd zna­leź­li­śmy się na fiń­skiej gra­ni­cy. Nie mia­łem żad­ne­go po­zwo­le­nia, ale Nor­we­go­wie po­wie­dzie­li, że jadę na wy­pra­wę do Sval­bard i po­rę­czy­li za mnie, więc w koń­cu wbi­to mi wizę.

Po­tem kie­dy po­wie­dzia­łem, że będę całą noc je­chał au­to­sto­pem, żeby zła­pać sa­mo­lot z Trom­sø na Spits­ber­gen, je­dy­ny, w któ­rym jest szan­sa na miej­sce, co oni zro­bi­li? Za­nim po­ła­pa­łem się, o co cho­dzi, ktoś cho­dząc z ka­pe­lu­szem po au­to­bu­sie, ze­brał pie­nią­dze na bi­let li­nii SAS, a kie­row­ca przez ra­dio­te­le­fon za­re­zer­wo­wał miej­sce. I cho­ciaż za bar­dzo je­stem obi­ty, żeby się tak na­praw­dę ucie­szyć, to chy­ba mimo wszyst­ko do­brze spo­tkać życz­li­wość. Ot tak. Sio­strę na­szą za­gu­bio­ną Życz­li­wość. Prze­spa­łem się w hu­sie u Ma­rit, a rano po­je­cha­łem na lot­ni­sko. Je­stem so­bie w sa­mo­lo­cie, do­brze mi i cie­pło na du­szy.

Za dzie­sięć mi­nut lą­du­je­my w Trom­sø. My­ślę, że już nie będę chciał się wy­brać do Afry­ki ani Po­łu­dnio­wej Ame­ry­ki, bo tam ko­lo­ry strasz­nie ha­ła­su­ją.

A tu tyl­ko bia­ły i nie­bie­ski. Moż­na w tych dwóch ko­lo­rach zmie­ścić wszyst­ko, cze­go mi trze­ba.

Hor­sund 7.05.1990

Je­stem pod Gna­lem. Sam. Jest tak faj­nie, że nie chce mi się na­wet pi­sać. Prze­cież wszyst­ko jest ja­sne.

12.05.1990

Zno­wu pod Gna­lem w hu­sie. Jest świet­nie. Mały hus wy­glą­da jak skrzyn­ka po czymś tam obi­ta papą. Wsta­wio­ne ma­lut­kie okien­ko tak za­sy­pa­ne śnie­giem, że świa­tło ciut, ciut się prze­bi­ja, pie­cyk, dwie koj­ki. Je­ste­śmy tu­taj od dwóch dni z Ro­sja­ni­nem Wik­to­rem i hu­su­je­my. Lu­dzie w ba­zie mó­wią: ży­cie to nie tyl­ko seks, i to praw­da.

Pod ręką broń na wszel­ki wy­pa­dek, sztu­cer i ra­kiet­ni­ca dla każ­de­go.

Wczo­raj, a ra­czej przed­wczo­raj, bo jest 1:40 w nocy, przy­szli­śmy tu­taj.

Trze­ba było przejść przez lo­do­wiec Han­sa, a po­tem wzdłuż mo­rza po żle­bach. Żle­by były stro­me i ob­lo­dzo­ne, jak­by się czło­wiek po­tur­lał, to cze­ka­ła zim­na woda, -1,6°C, i głę­bin­ki, zna­czy się ko­niec. Ale z nami były cze­ka­ny, nogi i ręce, tak że ja­koś się do­ka­cza­li­śmy. Dla chwie­jów tu­taj nie miej­sce. Roz­pa­li­li­śmy w pie­cu, po­to­pi­ło się wody, przy­nie­śli­śmy ze źró­deł­ka mi­ne­ral­nej, a po­tem nie moż­na było za­snąć, więc da­waj ga­dać, ża­lić się, na­rze­kać i chwa­lić. Dzi­siaj po­de­szli­śmy pod dru­gi lo­do­wiec, na­mę­czy­li­śmy się i zno­wu w hu­sie: w pie­cu się pali, Wik­tor już śpi. Hus jest czę­sto nisz­czo­ny przez niedź­wie­dzie. Wła­mu­ją się miś­ki, żeby so­bie pod­jeść. Tego, co wi­dzę, nie da się opi­sać. Moż­na tyl­ko pa­trzeć. Zmia­na po­go­dy: chłod­ny front, ju­tro bę­dzie wia­ło i pa­da­ło. W pie­cu hu­czy, po­pi­ję jesz­cze her­ba­ty. Przed ocza­mi hał­da śnie­gu. Lu­dzie tu są do­brzy i życz­li­wi. Wi­dać kli­mat też okre­śla świa­do­mość. Lam­pa naf­to­wa stoi nie­po­trzeb­na. Jest dzień. Po­lar­ny dzień. I kie­dyś tam przyj­dzie noc. Do­brze mi. Spać, ży­czę so­bie do­brych snów. I Wik­to­ro­wi też.

Gnal 12.05.90

Jest czter­na­sta, czy­li jesz­cze rano. Po­go­da zła, wie­je, wi­dzial­ność pra­wie ze­ro­wa. Trze­ba zbu­dzić Wik­to­ra, coś zjeść i za­su­wać.

Cie­śni­na Be­rin­ga za­ma­rza w zi­mie, moż­na przejść.

Buty Aso­lo Sum­mit – Aso­lo Spa, Via Papa Lu­cia­ni, 2 1-31020 Vi­dor.

Roy­al Geo­gra­phi­cal So­cie­ty, 1 Ken­sing­ton Gore, Lon­don SW7 2AR. Gren­lan­dia – Ku­lu­suk, Hel­gi Jons­son Air Taxi, Rey­kja­vik.

Lon­gy­ear­by­en-Trom­sø 2.06.1990

I zno­wu sa­mo­lot, zno­wu lecę do Trom­sø. Ży­ciem się ciesz, do­pó­ki jesz­cze jest. I to jest praw­da, cie­szę się ży­ciem, już z lek­ką oba­wą, co tam bę­dzie w tej dżun­gli wśród lu­dzi w Eu­ro­pie. W koń­cu trze­ba wra­cać, już nie bę­dzie prze­mar­szów, sa­nek i złej po­go­dy. A ja nie chcę wca­le do­brej po­go­dy i cie­pła, i ca­łe­go tego ha­ła­su. Ale na szczę­ście jest świa­tło tam z przo­du, dla­te­go będę żył i cały czas na­przód. Do świa­tła. I może kie­dyś?

Oslo 4.06.90

Trom­sø, ksiądz Woj­ciech – by­łem na mszy świę­tej, a po­tem cho­dzi­li­śmy ra­zem po mie­ście.

Po po­łu­dniu od­wiózł mnie wczo­raj na au­to­stop. Sta­łem z ple­ca­kiem przy ka­te­drze Mo­rza Pół­noc­ne­go, ta­kiej du­żej, bia­łej. Da­lej wszyst­ko po­to­czy­ło się szyb­ko. Po dro­dze zo­ba­czy­łem Na­rwik i po­mnik pol­skich ma­ry­na­rzy z „Gro­ma”.

Po­tem w Tron­dhe­im zła­pa­łem Au­stra­lij­czy­ka Ri­char­da, któ­ry za­wiózł mnie do Oslo. Wje­cha­li­śmy na górę i było wi­dać całe mia­sto u stóp. Róż­ne tam zam­ki i inne oświe­tlo­ne bu­dow­le. Była dru­ga w nocy, pierw­szy raz zno­wu spo­tka­łem Ciem­ność. Czar­ne świa­tło.

Nie­zły czas prze­lo­tu, ty­siąc osiem­set ki­lo­me­trów i tyl­ko trzy­dzie­ści sześć go­dzin au­to­sto­pem. Nie wiem, co bę­dzie da­lej. Na ra­zie żyję.

Jesz­cze jed­no: w Trom­sø ro­ślin­ność ubo­ga, ma­lut­kie drzew­ka, śnieg, i jak je­cha­łem, to wszyst­ko bar­dzo szyb­ko się zmie­nia­ło, na po­lach – co­raz mniej śnie­gu, drze­wa co­raz wyż­sze, co­raz wię­cej ich i po­tem już tra­wa, ptasz­ki świer­go­ta­ły. A od Tron­dhe­im to w ogó­le za­czę­ły się tro­pi­ki – pola upraw­ne, no i cała ta Cy­wi­li­za­cja.

Grenlandia

24.03.1993

Mie­sią­ce tre­nin­gu, bie­ga­nia po le­sie, ki­lo­me­try, któ­re prze­pły­ną­łem i prze­bie­głem. Czy tre­ning ma na­praw­dę tak duże zna­cze­nie? My­ślę, że przede wszyst­kim psy­cho­lo­gicz­ne, świa­do­mość, że zro­bi­łem jak naj­le­piej to, co dało się zro­bić, ale wszyst­ko roz­strzy­gnie się tam na lo­dzie. Jak to bę­dzie z cią­gnię­ciem sa­nek, któ­re ważą sie­dem­dzie­siąt ki­lo­gra­mów, czy dam radę przez tyle dni? Bę­dzie zim­no, dużo zim­niej niż na Spits­ber­ge­nie, a sprzęt – czy się spraw­dzi? Te­raz już nie ma od­wro­tu, moż­na tyl­ko do przo­du. Naj­waż­niej­sze to zdo­by­wać do­świad­cze­nie, co­kol­wiek by się mia­ło stać.

26.03.1993

Po­ma­łu trze­ba się zbie­rać i je­chać. Bra­ku­je mi jesz­cze dużo sprzę­tu: buty, ano­rak, spodnie, po­la­ry, go­gle, mu­szę to wszyst­ko ku­pić. Pro­gram jest na­pię­ty, jak się za­wa­li, może mi cze­goś za­brak­nąć. Wte­dy trze­ba bę­dzie my­śleć, w ra­zie cze­go mogę wziąć sta­re rze­czy ze Spits­ber­ge­nu. Czy wszyst­ko bę­dzie na mnie pa­so­wać?

Buty i ano­rak są naj­waż­niej­sze. Pią­tek, ostat­nie go­dzi­ny w pra­cy i do­pie­ro o pią­tej wy­cho­dzę. Mam jesz­cze go­dzi­nę lub dwie i mu­szę za­ła­twić mnó­stwo sprzę­tu. Nig­dzie nie ma do­brych po­la­rów ani bie­li­zny. Za pięt­na­ście szó­sta wpa­dam do skle­pu spor­to­we­go: nie ma wyj­ścia, trze­ba ku­po­wać, co jest. Bie­li­zna sła­ba, blu­za za duża, po­lar za gru­by, ale bio­rę, jak leci. Nie mam cza­su. Od­bie­ram buty, wrzu­cam do sa­mo­cho­du i jadę do Gdy­ni. Po dro­dze nie mogę wy­trzy­mać z nie­pew­no­ści, za­trzy­mu­ję się na ob­wod­ni­cy i przy­mie­rzam buty. Niby są OK, cho­ciaż do koń­ca nie je­stem pe­wien, zo­ba­czy­my. Ale trze­ba szyb­ciej, szyb­ciej, bo za­mkną sklep a mu­szę jesz­cze ku­pić go­gle i oku­la­ry. Tam są do­bre. Zdą­ży­łem za­ła­twić wszyst­ko, niby na ostat­nią chwi­lę, ale wi­dać in­a­czej się nie da. Trze­ba było oprócz tego nor­mal­nie pra­co­wać, a pra­ca nie­lek­ka. Na szczę­ście mie­sią­ca­mi spraw­dza­łem, gdzie co jest, i wie­dzia­łem, do­kąd je­chać. Pa­ku­je­my sprzęt do pu­lek, przy­mie­rza­my i wią­że­my. Wy­cho­dzę do domu po pół­no­cy, trud­no ja­koś za­snąć, rano po­bud­ka o pią­tej. Za­po­mnia­łem jesz­cze o po­że­gna­niu z dziew­czy­na­mi, a ju­tro so­bo­ta.

27.03.93

W domu ostat­nie sprzą­ta­nie. Zo­sta­wić po so­bie po­rzą­dek. Ostat­nie spoj­rze­nie na mój po­kój: jest ide­al­nie czy­sty. Jesz­cze te­le­fo­ny i po­że­gna­nie ze wszyst­ki­mi. Przy­jeż­dża moja sio­stra Ewa z War­sza­wy, a po­tem trze­ba wziąć san­ki i je­chać do Świ­no­uj­ścia.

Prom do Da­nii jest opóź­nio­ny z po­wo­du awa­rii ma­szyn. Za­sy­piam ze zmę­cze­nia, kie­dy się bu­dzi­my, prom już pły­nie. Wy­siad­ka w Ko­pen­ha­dze, pies do­kład­nie i dłu­go ob­wą­chi­wał na­sze ba­ga­że, spraw­dza­jąc, czy cze­goś nie mamy. Prze­pa­ko­wu­je­my sprzęt przy okien­kach ban­ku na lot­ni­sku Ka­strup. Dziew­czy­na z kasy pyta nas, czy bę­dzie­my tu roz­bi­jać na­miot. Śmiesz­nie to wy­glą­da, prze­bie­ra­my się, je­ste­śmy tyl­ko w gat­kach, a tu obok prze­cho­dzą po­waż­ni pa­no­wie z cy­ga­ra­mi w gra­na­to­wych płasz­czach i tak da­lej. Nie pa­su­je­my do tego kra­jo­bra­zu.

28.03.1993

Rano je­dzie­my au­to­bu­sem peł­nym lu­dzi na lot­ni­sko. Każ­dy spie­szy do swo­jej ro­bo­ty. Jed­ni do urzę­dów, dru­dzy do skle­pów, a trze­ci na Gren­lan­dię.

Zno­wu się prze­pa­ko­wu­je­my, za­kła­da­my jak naj­wię­cej ubrań i kur­tek na sie­bie, żeby był mniej­szy nad­ba­gaż. Wy­glą­da­my z Wojt­kiem jak bał­wa­ny, leje się z nas pot.

Po­tem od­pra­wa, pa­nien­ka mówi, że mamy sie­dem­dzie­siąt ki­lo­gra­mów po­nad li­mit, a my że tak, zga­dza się, pięć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów po­wy­żej nor­my. Uśmie­cha się i wpi­su­je pięć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów.

29.03.1993 Søn­dre Strom­fjord

Pierw­sze wyj­ście je­den, dwa ki­lo­me­try w te­ren. Po­go­da su­per, -25°C. W za­sa­dzie wa­run­ki po­dob­ne jak na Spits­ber­ge­nie. Do­sta­je­my po­kój i idzie­my spać.

De­cy­du­je­my się jed­nak zo­sta­wić tro­chę rze­czy za­pa­so­wych w Søn­dre, po to żeby było jak naj­mniej do cią­gnię­cia. W ogó­le to je­ste­śmy do­syć zmę­cze­ni. Na­wet bar­dzo.

Rano po­win­ni­śmy wy­star­to­wać do Ku­lu­suk, ale go­dzi­na cią­gle jest prze­kła­da­na. W koń­cu koło po­łu­dnia star­tu­je­my. Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach za­wra­ca­my z po­wro­tem i lą­du­je­my w Søn­dre. W Ku­lu­suk zła po­go­da, cią­gle pada i nie mogą na­dą­żyć z oczysz­cza­niem pasa star­to­we­go. Jest tu dziew­czy­na, któ­ra cze­ka już od pię­ciu dni. W koń­cu jed­nak uda­je nam się wy­star­to­wać. Lą­du­je­my w tu­ne­lu ze śnie­gu o wy­so­ko­ści trzech me­trów. Po­go­da rze­czy­wi­ście pa­skud­na. He­li­kop­ter prze­wo­zi część pa­sa­że­rów do An­gn­mags­sa­lik, a my z Wojt­kiem zo­sta­je­my sami w ba­racz­ku przy pa­sie star­to­wym. Roz­kła­da­my śpi­wo­ry i tak ko­czu­je­my przez trzy dni. Jest na­praw­dę faj­nie, ale by­ło­by le­piej, gdy­by­śmy byli w An­gn­mags­sa­lik. Je­ste­śmy tu za­blo­ko­wa­ni, do­pó­ki nie po­pra­wi się po­go­da. Już le­piej by­ło­by iść. Tu­taj taki ba­ła­gan i ni­cze­go nie moż­na prze­wi­dzieć. Pa­mię­tam, jak roz­ma­wia­li­śmy z Eski­mo­sa­mi o przej­ściu lą­do­lo­du. Je­den z nich tyl­ko po­trzą­sał ra­mio­na­mi i mó­wił: zim­no, śmierć. Usły­sza­łem jesz­cze, że to trud­na tra­sa i co roku ru­sza parę wy­praw, ale więk­szość nie do­cho­dzi do celu. Cie­ka­we, dla­cze­go Eski­mo­si nie prze­cho­dzą Gren­lan­dii w po­przek?

Isor­toq 1.04.1993

Je­dzie­my psim za­przę­giem na fiord. Ro­bi­my prze­rę­bel w lo­dzie i ło­wi­my ryby. Przez pięt­na­ście mi­nut spusz­cza się ha­czyk z przy­nę­tą na czte­ry­sta me­trów w dół. Po­tem ocze­ki­wa­nie. Ryby bio­rą cał­kiem nie­źle. Wie­czo­rem w dom­ku przy­rzą­dza­my je i zja­da­my. Jemy też mię­so z wie­lo­ry­ba. Śpi­my na pod­ło­dze w eski­mo­skiej szko­le. Jest nie­źle.

7. dzień wy­pra­wy, 11.04.1993

Rano wi­docz­ność ze­ro­wa. Zwi­ja­my obóz, opa­try­wa­nie ran na no­gach. Wy­marsz. Cały dzień ry­je­my w śnie­gu o gru­bo­ści pół me­tra. Dzi­siaj Wiel­ka­noc. Naj­pierw idzie­my po dwie go­dzi­ny, po­tem po pół­to­rej go­dzi­ny, a na ko­niec czter­dzie­ści pięć mi­nut. W po­łu­dnie wy­cho­dzi słoń­ce, co­raz trud­niej iść, cie­pło. Po­tem robi się zim­no, aż w koń­cu nie moż­na da­lej ryć. Za­kła­da­my bi­wak. Pęka maszt, pró­bu­je­my go skle­ić, ale robi się jesz­cze go­rzej. W koń­cu prze­ci­na­my gum­kę i wkła­da­my maszt lu­zem.

Nie­bez­piecz­na sy­tu­acja, bez na­mio­tu je­ste­śmy za­ła­twie­ni. Przy oka­zji klej roz­pusz­cza mi skó­rę i przy­kle­ja się do rę­ka­wic. Nie­przy­jem­nie.

8. dzień wy­pra­wy, 12.04.1993

Po­nie­dzia­łek Wiel­ka­noc­ny.

Cały dzień bar­dzo sil­ny wiatr. Pe­te­raq, czy­li hu­ra­ga­no­wy wiatr na lą­do­lo­dzie. Ki­bel, le­ży­my w na­mio­cie. Tem­pe­ra­tu­ra -15°C, wiatr 50 km/h. Wiatr, mie­cie śnie­giem i nic nie wi­dać. Trze­ba oszczę­dzać je­dze­nie, zja­da­my tyl­ko je­den po­si­łek. Po­tem cały dzień le­ży­my i czy­ta­my książ­ki, ja „Wy­pra­wę” Tol­kie­na, Woj­tek „Kima” Ki­plin­ga.

Cza­sem za­mie­nia­my parę słów. Za­sta­na­wiam się, czy na­miot wy­trzy­ma, bo bar­dzo nami szar­pie. Je­że­li bę­dzie moc­niej­szy wiatr, to kto wie. De­cy­du­je­my się spać w po­la­rach: spodniach, blu­zie i czap­ce ko­mi­niar­ce. Mimo to nie jest za cie­pło.

W nocy cały czas sil­ny wiatr. Zim­no.

Osiem dni i tyl­ko osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów, to bar­dzo mało. Co bę­dzie da­lej, je­śli utrzy­ma się cały czas taka po­go­da? Bę­dzie­my szli, aż star­czy nam je­dze­nia i pa­li­wa, a po­tem? Na ra­zie wa­li­my do przo­du, cho­ciaż jest bar­dzo cięż­ko.

9. dzień wy­pra­wy, wto­rek 13.04.

Rano w na­mio­cie wszyst­ko oszro­nio­ne. Cięż­ko otwo­rzyć zam­ki. Tem­pe­ra­tu­ra -16°C. Wiatr ucichł. De­cy­du­je­my się iść. Pi­szę z tru­dem, bo gra­bie­ją ręce. Cały na­miot we­wnątrz w szro­nie i lo­dzie. Go­tu­je­my coś. Wspo­mnie­nia, ile było w Pol­sce prób przej­ścia Gren­lan­dii. Mój ku­bek jest spę­ka­ny. Zwią­za­łem go sznur­kiem, ale mimo to prze­cie­ka pod spodem. Gru­be rze­czy jem z kub­ka, a drob­ne z na­kręt­ki od ter­mo­su. Jesz­cze wi­ta­mi­na. Jest pro­blem z si­ka­mi i kupą. Może to głu­pia spra­wa, ale duży kło­pot. W na­mio­cie si­ka­my do bu­tel­ki i wy­le­wa­my do przed­sion­ka. Po ja­kimś cza­sie wszyst­ko prze­siąk­nię­te mo­czem. Sta­ra­my się ogra­ni­czyć pi­cie. Po­go­da robi się co­raz lep­sza. Wy­cho­dzi słoń­ce. Z ja­kimś ta­kim nie­po­ko­jem my­ślę o tym, że za dwie trzy go­dzi­ny nie­uchron­nie mu­szę zro­bić kupę. Niby pro­sta rzecz, ale z wia­trem i przy -17°C – to już skom­pli­ko­wa­na ope­ra­cja. Trze­ba do­pra­co­wać spra­wy fi­zjo­lo­gicz­ne, ro­bić je in­a­czej, żeby było do­brze, ale jak? W na­mio­cie wszyst­ko mo­kre lub za­lo­dzo­ne. Dzi­siaj wy­marsz bę­dzie póź­niej. Go­tu­je­my do­dat­ko­we dwa ter­mo­sy her­ba­ty. Jesz­cze raz zmia­na opa­trun­ków, wszyst­ko szyb­ko mar­z­nie.

Cały dzień marsz do dwu­dzie­stej. Naj­pierw słoń­ce, po­tem pada śnieg. Wie­czo­rem tem­pe­ra­tu­ra oko­ło -20°C, prze­szli­śmy pięt­na­ście ki­lo­me­trów. Do Søn­dre 495 ki­lo­me­trów. Za­czy­na wiać. Ku­bek pękł cał­kiem. Ko­szu­la za krót­ka. Cho­ler­nie mnie prze­wia­ło, jak sze­dłem tyl­ko w po­la­rze. Rany bez zmian. Tro­chę się po­gor­szy­ło. My­śla­łem, że nie wy­ro­bię z pię­tą.

Pod­czas mar­szu lek­ki wiatr i za­stru­gi do pół me­tra. Tra­sa wy­glą­da jak po­fa­lo­wa­ne mo­rze. Sta­ra­my się nad­ro­bić stra­ty. Wie­czo­rem zup­ka i her­ba­ta ma­li­no­wa.

10. dzień wy­pra­wy, śro­da 14.04.

W nocy za­mar­z­ła her­ba­ta. Bar­dzo zim­no. Ter­mo­metr po­ka­zu­je -25°C, a z wia­trem bę­dzie -40°C. Za­sta­na­wia­my się, czy iść, może po­rwać na­miot przy skła­da­niu. W nocy na­sy­pa­ło śnie­gu do środ­ka na­mio­tu. Wszyst­ko w śnie­gu. Wie­je, zim­no i nie­przy­jem­nie. Jesz­cze pra­wie pięć­set ki­lo­me­trów. Rano ubra­nia i sprzęt w śnie­gu, mu­szę zmie­nić opa­trun­ki. De­cy­du­je­my się iść. Do­tych­czas zro­bi­li­śmy 94,5 ki­lo­me­tra. Idzie bar­dzo wol­no. Na ze­wnątrz duży mróz i wiatr. Trze­ba się szyb­ko ze­brać, bo gro­żą od­mro­że­nia. Ogrze­wam buty ze­wnętrz­ne, za­mar­z­nię­te na ka­mień. Skó­ra wca­le nie jest taka do­bra. Za­wsze wsta­je­my o szó­stej, ale za­nim upo­ra­my się z ro­bo­tą, jest je­de­na­sta. Dużo cza­su zaj­mu­je nam to wszyst­ko. Może kie­dyś tam doj­dzie­my. W nocy śpię bez po­la­rów, tyl­ko w bie­liź­nie. Jest su­per. Dziś bę­dzie­my szli kur­sem 327°. W nocy moc­no wia­ło, będą za­stru­gi. Wczo­raj sze­dłem cały dzień bez fok. Ano­ra­ki całe za­mro­żo­ne. Za­stru­gi, za­stru­gi i jesz­cze pod górę. Ro­bi­my 13,5 ki­lo­me­tra, mało.

Wie­czo­rem za­mar­z­nię­te śpi­wo­ry, stup­tu­ty, ter­mo­sy – wszyst­ko. But we­wnętrz­ny po paru mi­nu­tach za­mie­nia się w ka­mień. Zgro­za.

Tem­pe­ra­tu­ra po­ni­żej -20°C. Na­pra­wia­my maszt, ob­ci­na­my, ob­le­pia­my pla­strem. Za dużo mamy rze­czy, za dużo tego zło­mu, a te­raz pod górę i przez za­stru­gi – to nas spo­wal­nia. Je­śli tak bę­dzie da­lej, to pew­nie nie doj­dzie­my. Ale je­stem pe­wien, wie­rzę. Cho­le­ra, tyl­ko 13,5 ki­lo­me­tra, a tak się zma­cha­li­śmy. By­li­śmy pew­ni, że zro­bi­li­śmy oko­ło 20 ki­lo­me­trów.

Cięż­ko się szło, foki od­kle­ja­ją się, więc cały czas zsu­wa­li­śmy się z za­strug, san­ki ha­mo­wa­ły, trze­ba się było za­pie­rać. Cięż­ko się szło. Za­stru­gi co­raz więk­sze. Cały dzień słoń­ce, ale wiał pół­noc­ny wiatr. Zim­no. Wy­szli­śmy o je­de­na­stej, a skoń­czy­li­śmy o dwu­dzie­stej. Sys­tem 4 × 1,5 go­dzi­ny + 1 × 1 go­dzi­nę. Pró­bo­wa­łem coś tam po dro­dze my­śleć o fi­lo­zo­fii, Wit­t­gen­ste­inie, ma­te­ma­ty­ce, ale trze­ba się skon­cen­tro­wać tyl­ko na jed­nej my­śli: iść, iść, iść. Wszyst­ko mo­kre, za­mar­z­nię­te, ob­lo­dzo­ne. Od­ci­nek za­wie­ra w so­bie nie­skoń­czo­ność, niby to ta­kie pro­ste.

11. dzień wy­pra­wy, czwar­tek 15.04.

Rano jak zwy­kle nie­przy­jem­nie i zim­no. Naj­gor­sze jest wy­cho­dze­nie ze śpi­wo­ra. Z cie­płe­go w zim­ne. Tem­pe­ra­tu­ra coś oko­ło -17°C. Po­wo­li przy­zwy­cza­ja­my się do sy­tu­acji. Obia­do-śnia­da­nie: 1 ku­bek go­rą­ce­go, po­tem 2 i 1/3 kub­ka gę­ste­go, 2 kub­ki go­rą­ce­go i ko­niec. Do tego to i tam­to. Po­go­da zła, wie­je z pół­no­cy i chmu­ry.

Mamy cho­ler­ny dzień. Cały dzień stro­mo pod górę. Moż­na zwa­rio­wać, kie­dy to się skoń­czy. W po­ło­wie dnia po­go­da za­ła­mu­je się. Kom­plet­nie bia­ło, nic nie wi­dać, wiatr, pada śnieg i pod górę. Cięż­ka ro­bo­ta, ale ja­koś leci. Po­tem tro­chę się wy­po­ga­dza, góra ła­god­nie­je i tak ja­koś le­piej się robi. Wy­cho­dzi słoń­ce. Mu­si­my wejść na tę cho­ler­ną górę, ma po­nad dwa i pół ki­lo­me­tra. Zro­bi­my to, mam na­dzie­ję. Idę i czę­sto li­czę do pięć­dzie­się­ciu, żeby trzy­mać rytm. I tak zla­tu­je dzień. Wojt­ko­wi psu­je się ki­jek, za­wsze coś się zda­rzy. No a po­tem nor­mal­nie. Zna­la­złem spo­sób na lep­sze sa­mo­po­czu­cie. W na­mio­cie zmie­niam mo­krą po ca­łym dniu czap­kę na su­chą. Rze­czy całe za­lo­dzo­ne i mo­kre, wie­sza­my je na spe­cjal­nych sznur­kach w na­mio­cie, żeby tro­chę je osu­szyć. Lin­ki na­prę­żo­ne, mało nie pęk­ną. Mię­dzy na­szy­mi gło­wa­mi wi­szą skar­pe­ty, rę­ka­wicz­ki, buty we­wnętrz­ne, czap­ki – w su­mie to do­bry pa­tent. Dziś same nie­po­wo­dze­nia: la­ta­ją­ce świecz­ki, co chwi­la spa­da­ją i gdzieś lecą, Woj­tek wy­le­wa na sie­bie ku­bek wrząt­ku, któ­ry ja­koś wsią­ka w nie­go, po­tem co raz coś spa­da na pry­mus i się przy­pa­la.

Ki­jek Wojt­ka mimo pod­grze­wa­nia nie dał się na­pra­wić, poza tym pra­wie spa­li­ła się skar­pe­ta. Do śpi­wo­ra i spać, jest pół­noc.

PS: Po ca­łym dniu ka­to­wa­nia zro­bi­li­śmy tyl­ko 15 ki­lo­me­trów. Nowe rany na no­gach.

12. dzień wy­pra­wy, pią­tek

Zim­no, -20°C, tro­chę słoń­ca, tro­chę chmur. Li­czy­my na róż­ne spo­so­by, ile jesz­cze zo­sta­ło do przej­ścia. Do Søn­dre Strom­fjord 477 ki­lo­me­trów – jak my to przej­dzie­my? Może ja­koś. Wczo­raj był dry­fu­ją­cy śnieg, zero wi­docz­no­ści. Jest 9:00, pora ru­szać, a my jesz­cze nie­go­to­wi, może na 10:00 się uwi­nie­my. Rany na no­gach opa­trzo­ne.

Ma­sze­ru­je­my osiem go­dzin, po­pra­wia się po­go­da. Słoń­ce świe­ci na ca­łe­go, chmur nie wi­dać. Przy­wią­zu­je­my śpi­wo­ry na wierzch sa­nek, żeby je pod­su­szyć, bo całe za­lo­dzo­ne. Schną bły­ska­wicz­nie. Te­ren cięż­ki, za­stru­gi do­syć moc­ne do pół me­tra, raz jest ich mniej, raz wię­cej. Bar­dzo opóź­nia­ją marsz. Cią­gle jest pod gór­kę, ale te­raz jak­by ła­god­niej. Chy­ba słoń­ce dzia­ła tak po­zy­tyw­nie i idzie się na­praw­dę świet­nie. Zdej­mu­je­my ano­ra­ki i zo­sta­je­my tyl­ko w po­la­rach. I tak so­bie idzie­my, jest cie­plut­ko, jak na wcza­sach w Za­ko­pa­nem, aż tu na­gle trach – mo­men­tal­nie chwy­ta mróz -20°C albo wię­cej. Od razu pa­ku­je­my cały szpej i na­kła­da­my ano­ra­ki. Mar­z­ną mi pal­ce, drę­twie­ją i nie czu­ję ich chy­ba przez go­dzi­nę. Za póź­no za­ło­ży­łem rę­ka­wi­ce, trze­ba uwa­żać. Ostat­nie pół­to­rej go­dzi­ny idę na słoń­ce, bo po­zy­cja słoń­ca mniej wię­cej po­kry­wa się z kur­sem, a nie mam siły co chwi­la spo­glą­dać na kom­pas. Po­tem ru­ty­na: roz­bi­ja­nie na­mio­tu, oko­py­wa­nie, po­si­łek. Na ze­wnątrz co­raz zim­niej, tem­pe­ra­tu­ra spa­da do -30°C. Wcho­dzę do śpi­wo­ra we wszyst­kim i leżę. Jesz­cze por­cja pły­nu do po­jem­ni­ka z na­pi­sem Siki i lulu.

Stra­te­gia na śpi­wór: wkład­ka po­la­ro­wa i tyl­ko w bie­liź­nie. Woj­tek robi in­a­czej: wkład­ka po­la­ro­wa + blu­za i spodnie po­la­ro­we + bie­li­zna.

PS: Zro­bi­li­śmy 15,5 ki­lo­me­tra.

13. dzień wy­pra­wy, so­bo­ta 17.04.

W nocy strasz­nie zim­no. Spa­łem tyl­ko w ko­szul­ce, co chwi­la bu­dzi­łem się, owi­ja­łem szy­ję skar­pe­ta­mi i to po­mo­gło. Ale i tak było zim­no.

Naj­bar­dziej nie­przy­jem­ny mo­ment to wsta­wa­nie. Tem­pe­ra­tu­ra -20°C. Na­miot we­wnątrz ob­lo­dzo­ny i oszro­nio­ny. Trze­ba wyjść ze śpi­wo­ra w bie­liź­nie, ze­brać szron na cia­ło, a po­tem wło­żyć blu­zę i spodnie po­la­ro­we i na to kurt­kę pu­cho­wą. Jak się wło­ży kurt­kę, to już ja­koś leci. Mu­si­my to wy­trzy­mać. Do Søn­dre 461,5 ki­lo­me­tra. To jesz­cze bar­dzo dużo. Oje­ju, ile jesz­cze tych dni. Ale może to do­brze, ja­koś zle­ci. Byle tyl­ko dojść. Mu­si­my dojść. Na szczę­ście te­raz już nie ma od­wro­tu. Je­ste­śmy na wy­so­ko­ści 2050 me­trów i cały czas idzie­my pod górę. Mu­si­my wdra­pać się na 2800 me­trów. Bę­dzie co­raz zim­niej i zim­niej. Do wierz­choł­ka lą­do­lo­du bra­ku­je nam 64 ki­lo­me­trów, po­tem bę­dzie z gór­ki. Jak już tam doj­dzie­my, to ja­koś bę­dzie. Rano wiatr, chmu­ry, pada śnieg.

Po ob­li­cze­niu śred­niej wy­cho­dzi, że ro­bi­my prze­cięt­nie 15 ki­lo­me­trów dzien­nie, nie li­cząc ki­bli. W tym tem­pie po­trze­ba 40 dni, czy­li tyle, na ile mamy żar­cia i pa­li­wa. Na styk, a jak przyj­dą przy­mu­so­we po­sto­je? Do tego trze­ba nad­ro­bić sta­re ki­ble. Czas ro­bić ter­mo­sy na dro­gę. Z jed­nej stro­ny przej­ście Gren­lan­dii, a z dru­giej smród, pot, brud, szczo­chy, je­dze­nie i rany, wy­mie­sza­ne ze sobą na ma­łej prze­strze­ni na­mio­tu, a w środ­ku dwóch fa­ce­tów.

Opo­wia­da­my so­bie z Wojt­kiem o cza­sach, kie­dy ty­dzień był wy­zna­cza­ny przez Zwie­rzy­niec, Ekran z Brat­kiem i Te­le­ra­nek. Do­bra, czas iść.

Pod­czas dru­giej prze­rwy dys­ku­sja o je­dze­niu i ka­lo­riach. Wle­cze­my się i trze­ba coś zro­bić, bo in­a­czej bę­dzie cien­ko. Pro­po­nu­ję, żeby pod­czas dwu ostat­nich przerw jeść po łyż­ce pem­mi­ka­nu i że­la­znej re­zer­wy. Zmniej­szy to na­sze ra­cje, ale wy­da­je mi się, że waż­niej­sze są do­dat­ko­we ki­lo­me­try, któ­re te­raz dzię­ki tym ka­lo­riom uzy­ska­my. Praw­do­po­dob­nie mamy oko­ło 2000 ki­lo­ka­lo­rii dzien­nie na jed­ne­go, to jest być może tro­chę mało.

Może do­dat­ko­wa por­cja pem­mi­ka­nu po­dzia­ła jak kop, któ­ry nas po­pchnie. Le­piej mieć wię­cej ka­lo­rii w so­bie i mniej cię­ża­ru na san­kach do cią­gnię­cia. Spró­bu­je­my od ju­tra przez dwa dni, czy to coś da.

Po po­łu­dniu spo­ty­ka­my za­gu­bio­ne­go ptasz­ka. Bie­dak za­błą­kał się na lo­dzie i te­raz co? Przez chwi­lę je­ste­śmy zdez­o­rien­to­wa­ni, a może pro­wa­dzi­my źle na­wi­ga­cję i znaj­du­je­my się gdzieś bli­sko mo­rza. No nic, idzie­my da­lej. Te­ren tro­chę bar­dziej pła­ski, po­pusz­cza lek­ko, ale za­stru­gi się­ga­ją­ce pół me­tra trzy­ma­ją. Słoń­ce, lek­ki wiatr S, chmu­ry, słoń­ce, wiatr.

Prze­szli­śmy dziś 17,04 ki­lo­me­tra – hur­ra, to nasz mały re­kord. Może te­raz ja­koś się do­ku­la­my. Jesz­cze tyl­ko na­miot, opa­tru­nek i lulu.

Po­zy­cja 66° 12′ 23″ N, 41° 33′ 56″ W

14. dzień wy­pra­wy, nie­dzie­la 18.04.

Tem­pe­ra­tu­ra -18°C, słoń­ce świe­ci. Do Søn­dre Strom­fjord 434,5 ki­lo­me­tra – zejść po­ni­żej 300 ki­lo­me­trów, to by­ło­by coś. Idzie­my do dzie­więt­na­stej. Dłu­go­pis coś nie chce pi­sać. Słoń­ce, bez chmur, wiatr z pół­no­cy. Co­raz zim­niej, ter­mo­metr po­ka­zu­je -20°C, ale w po­łą­cze­niu z wia­trem to jest tak jak -40°C. Zmę­cze­ni, ska­to­wa­ni, ale wa­li­my da­lej, ile się da. Za­stru­gi, dużo ich, cza­sem po­twor­ne po pro­stu. Na ko­niec robi się zim­no -26°C i wię­cej, przez to go­rzej się idzie. Śnieg jak pia­sek, san­ki ani nar­ty nie mają po­śli­zgu.

Zro­bi­li­śmy 17 ki­lo­me­trów. W na­mio­cie zim­no, bar­dzo zim­no. Cięż­ko coś zro­bić, na­praw­dę cięż­ko jest, na­wet się nie chce jeść ani pić. Przez parę nic nie wi­dać. Na­wet jak świe­cę la­tar­ką, nie mogę zo­ba­czyć Wojt­ka, któ­ry sie­dzi obok. Tyl­ko sama para. Zresz­tą, czy mu­szę go wi­dzieć. Opa­trun­ki, spać. Wszyst­ko za­mar­z­nię­te, gdy coś się na chwi­lę zo­sta­wi, za­ma­rza.

Po­zy­cja 66° 11′ 15″ N, 41° 56′ 04″ W.

15. dzień, po­nie­dzia­łek 19.04.

W nocy bar­dzo zim­no, było chy­ba oko­ło -40°C. Co ja­kiś czas bu­dzę się i roz­grze­wam cia­ło, na­cie­ra­jąc je. Zim­no, mimo że śpię ubra­ny i w stup­tu­tach. Wię­cej nie mam co wło­żyć, więc zim­no. Naj­go­rzej rano wstać, ubrać się itd.

Tem­pe­ra­tu­ra rano -31°C, słoń­ce, bez chmur.

Może ja­koś doj­dzie­my, zo­sta­ło 412 ki­lo­me­trów. Dużo! Za­po­wia­da się zim­niej i zim­niej. Rano wszyst­ko oszro­nio­ne i za­mar­z­nię­te. Po­wo­li róż­ne rze­czy za­czy­na­ją pę­kać. Na przy­kład uprząż od pu­lek, zam­ki w na­mio­cie. Sy­tu­acja kom­pli­ku­je się. Na po­sto­jach mar­z­ną sto­py i ręce. Ani ano­rak, ani po­la­ry nie po­mo­gą na mróz i wiatr. Osło­nią, ale nie do koń­ca. Wiatr liże sta­wy i ko­ści, a ser­ce i żo­łą­dek po­dró­żu­ją spo­koj­nie, opa­tu­lo­ne cia­łem.

Przy­cho­dzi po­łu­dnio­wy wiatr i przy­no­si ze sobą słoń­ce. Su­szy­my śpi­wo­ry na pul­kach. Cie­pło, tyl­ko -18°C. Jest su­per, idzie się do­brze. Po­tem po słoń­cu chmu­ry, śnieg, wiatr, ze­ro­wa wi­docz­ność. Robi się pod górę. O 19:15 bi­wak.

W na­mio­cie cie­plut­ko, tyl­ko -19°C. Żar­cie, su­sze­nie, opa­trun­ki i w kimę. Na­praw­dę su­per cie­pło, ele­ganc­ko, w ogó­le lux. Ale wczo­raj był hor­ror i zgro­za. Pew­no to zno­wu wró­ci, to tyl­ko chwi­lo­wa zmia­na, bo przy­szedł wiatr z po­łu­dnia. Zro­bi­li­śmy 18 ki­lo­me­trów!!!! Jest pół­noc, spać.

Po­zy­cja 66° 16′ 40″ N, 42° 19′ 55″ W, wy­so­kość 2246 me­trów n.p.m.

16. dzień wy­pra­wy, wto­rek 20.04.

Wie­je, mie­cie, pada – bu­dzi­my się póź­niej niż zwy­kle, o 7:00 za­miast 6:00, bo tak cie­pło i do­brze. Za­sta­na­wia­my się, czy iść, wy­cho­dzi na to, że tak. A co tam. Mu­si­my wejść na te cho­ler­ne 2400 me­trów n.p.m., żeby w koń­cu było po rów­nym. Ile jesz­cze dni nam po­zo­sta­ło? Dzie­sięć, pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia albo jesz­cze wię­cej. Woj­tek chce ki­blo­wać. Ale prze­cież trze­ba iść. Iść to je­dy­ne wyj­ście. Do Søn­dre jesz­cze 409 ki­lo­me­trów.

O rany, zro­bi­li­śmy do­pie­ro 191 ki­lo­me­trów, zo­sta­ło nam dwa razy tyle. Je­śli da­lej bę­dzie­my szli w tym tem­pie, zaj­mie to mie­siąc. Na tyle nie mamy żar­cia ani pa­li­wa, coś mu­si­my zmie­nić. Bi­wa­ki, szcze­gól­nie rano, zaj­mu­ją wie­le cza­su. Trze­ba wy­cho­dzić szyb­ko, szyb­ko.

Po­go­da taka so­bie, ale cie­pło, -18°C. Na po­cząt­ku pod gór­kę. Za­stru­gi do pół me­tra, cza­sem ostre. Całe zwa­ły, trze­ba się prze­dzie­rać. Kie­dy one się skoń­czą? Po­tem robi się pła­sko, ale cały czas za­stru­gi. Wa­li­my, ile się da, nie ma zmi­łuj się.

2 × 1,5 godz., 2 × 2 godz. do 19:30. Zro­bi­li­śmy w 7 go­dzin 19,3 ki­lo­me­tra – to nasz naj­lep­szy wy­nik. Może bę­dzie jesz­cze le­piej.

Po­wo­li tam­ten brzeg sta­je się bar­dziej re­al­ny. Mu­si­my zro­bić 300 ki­lo­me­trów w 20 dni i na­stęp­ne 300 w 10 dni. To jest naj­waż­niej­sze. Trze­ba ogra­ni­czyć cię­żar, nie tasz­czyć nie­po­trzeb­nie je­dze­nia na 40 dni, tyl­ko zjeść to, zu­żyć i grzać na pu­sto. In­a­czej bę­dzie­my się wle­kli jak żół­wie i nie wia­do­mo, do­kąd zaj­dzie­my. To jest punkt spor­ny w roz­mo­wach z Wojt­kiem. Woj­tek chce się wlec i mieć za­pas na 50 dni, od­kła­da­jąc z ki­bli. Ja chciał­bym przejść w 30 dni i mieć re­zer­wę na 4 dni. Do tego mieć jak naj­wię­cej ka­lo­rii w cią­gu dnia, czy­li co się da, trze­ba zu­żyć w szyb­kim mar­szu. W in­nym przy­pad­ku może być róż­nie, a na pew­no bę­dzie to o wie­le dłu­żej trwa­ło. Szcze­gól­nie je­śli z po­wo­du byle nie­po­go­dy bę­dzie­my ro­bić ki­ble. Im dłu­żej bę­dzie trwał marsz, tym więk­sze ry­zy­ko. Je­dze­nie, opa­trun­ki, osu­sza­nie. Fro­do z Sa­mem też mu­szą się nie­źle umę­czyć, żeby przejść swo­ją Dro­gę na tym świe­cie. Pół­noc, spać.

Po­zy­cja 66° 17′ 49″ N, 42° 45′ 46″ W, do Søn­dre 390 ki­lo­me­trów.

17. dzień wy­pra­wy

-18°C, 6:20 po­bud­ka, o 10:00 wy­marsz. Słoń­ce, po­go­da do­bra, su­szy­my śpi­wo­ry. Na­strój ja­koś nie taki, znu­że­nie.

Za­stru­gi po­pusz­cza­ją, za to co­raz czę­ściej spo­ty­ka­my wały śnie­gu do 1 me­tra wy­so­ko­ści. Na po­cząt­ku idzie się sła­bo, wol­no, ale koło po­łu­dnia słoń­ce przy­grze­wa i śnieg od­pusz­cza. Po trze­ciej zmia­nie tem­pe­ra­tu­ra spa­da do -27°C, śnieg robi się szorst­ki jak pia­sek i nie pusz­cza. Je­ste­śmy na wy­so­ko­ści 2400 me­trów, wszyst­ko cięż­ko, po­wo­li. Te­raz będą naj­gor­sze dni.

Marsz 2 × 1,5 godz. + 2 × 2 godz., o 19:15 bi­wak. Pęka maszt. Na­pra­wia­my. Nie­bez­piecz­na sy­tu­acja. Dys­ku­sja z Wojt­kiem o je­dze­niu i za­pa­sach. Uwa­żam, że mamy duże re­zer­wy i le­piej część zu­żyć te­raz na gó­rze, gdzie ka­lo­rie są po­trzeb­ne, niż ta­chać to na dół i kar­mić po­tem psy. Po prze­ana­li­zo­wa­niu do­świad­czeń in­nych wy­praw sy­tu­acja jest dla mnie ja­sna. Na­sza stra­te­gia: sprę­żyć się tu na gó­rze i z mi­ni­mal­nym cię­ża­rem i mak­si­mum ka­lo­rii za­su­wać. Trze­ba to zro­bić w 31 dni. My­ślę, że to moż­li­we, tyl­ko mu­si­my z sie­bie wy­ci­snąć, ile się da. Naj­pierw 300 ki­lo­me­trów w 20 dni to pierw­sza po­przecz­ka. Dziś prze­szli­śmy 20,86 ki­lo­me­tra. Cał­kiem nie­źle. Jak zwy­kle wie­czo­rem za­po­wia­da się zim­na noc. Kła­dzie­my się spać w po­la­rach. Godz. 23:20.

Po­zy­cja 66° 20′ 28″ N, 43° 13′ 20″ W.

18. dzień wy­pra­wy

Rano -19°C. W nocy zim­no, zmar­z­li­śmy. Tro­chę wie­je. Wojt­ka ki­jek skró­cił się do 120 cen­ty­me­trów, dla­te­go że te­le­sko­po­wy, za­klesz­czył się. Boli coś noga pra­wa i pra­wa ręka. Nowe ob­tar­cia. Je­stem prze­zię­bio­ny, cały czas ka­pie z nosa. W gar­dle coś sie­dzi. Poza tym wszyst­ko w po­rząd­ku. Po­wo­li sia­da sprzęt. Aha, Woj­tek przy­znał mi ra­cję, za­czy­na­my się do­ży­wiać, osiem pa­czek pem­mi­ka­nu i cze­ko­la­dy, aby szyb­ko przejść stre­fę 2400 me­trów. Cały dzień zim­no, oko­ło -30°C, ze­psuł się ter­mo­metr. Wiatr duje ostro w twarz. Na po­cząt­ku cięż­ko, cali kost­nie­je­my z zim­na. Wszyst­ko za­ma­rza: twarz, kap­tur, czap­ka, go­gle. Naj­gor­sze pierw­sze go­dzi­ny, aż za­ty­ka, ręce mar­z­ną w po­dwój­nych rę­ka­wi­cach. Póź­niej, jak się czło­wiek roz­grze­je, to ja­koś leci. Zno­wu pod górę. Ta cho­ler­na góra, już osiem­na­ście dni pod. Słoń­ce, te­ren zno­wu lep­szy, za­stru­gi od­pusz­cza­ją. Na prze­rwach 1 ta­blicz­ka cze­ko­la­dy z za­pa­sów, 2 łyż­ki pem­mi­ka­nu, 1 Prin­ce Polo, 4 cu­kier­ki, ro­dzyn­ki, go­rą­ce. Na ostat­niej zmia­nie zmę­cze­nie, le­d­wo co wi­dzia­łem na oczy, do tego go­gle za­mar­z­nię­te. Na po­sto­ju nie mo­głem zdjąć ano­ra­ka, bo za­marzł cały za­mek. Chu­cha­łem i szar­pa­łem się z nim do­bry kwa­drans. Zim­no, wszyst­ko trwa bar­dzo dłu­go.

Zro­bi­li­śmy 20,5 ki­lo­me­tra, mu­si­my się zmie­ścić w mie­siąc. Idąc przez bia­łą bez­kre­sną prze­strzeń, od­kry­wam, jak pu­ste jest ży­cie w za­tło­czo­nym świe­cie.

Po­zy­cja 66° 22′ 36″ N, 43° 40′ 02″ W.

19. dzień wy­pra­wy

U, ha! Noc bar­dzo zim­na. Zmar­z­łem, mimo że spa­łem we wszyst­kim, co moż­li­we. Co chwi­la czło­wiek się bu­dzi i roz­cie­ra. Było -40°C albo jesz­cze go­rzej. Dziś po­win­ni­śmy wejść na Ice Cap Sum­mit. To zna­czy, bę­dzie ko­niec dro­gi pod gór­kę. Cie­ka­we, co jest po dru­giej stro­nie. Już dzie­więt­na­sty dzień, a my nie zro­bi­li­śmy jesz­cze po­ło­wy dro­gi. Do gra­ni­cy mapy jesz­cze 15 ki­lo­me­trów i już bę­dzie­my na dru­giej kar­cie, gdzie jest Po­int 660. Ja­koś tam bę­dzie trze­ba wy­trzy­mać. Te­raz rze­czy­wi­ście jest eks­tre­ma, ni­skie tem­pe­ra­tu­ry, wy­so­kość, zmę­cze­nie, ale nie ma co pę­kać. Sprzęt niech pęka, ale nie my. Naj­go­rzej, że wszyst­ko jest ta­kie mo­kre, za­mar­z­nię­te i za­czy­na się psuć. Każ­da czyn­ność trwa dłu­żej.

Wsta­je­my o 6:00, wy­cho­dzi­my o 9:30, idzie­my do 19:00, kła­dzie­my się spać o 23:00. Sto­py mar­z­ną, mimo że w gru­bych skar­pe­tach i stup­tu­tach. Za­czy­na­ją przy­cho­dzić róż­ne my­śli, chy­ba czło­wiek jest ja­kiś od­mie­nio­ny, cho­ciaż tro­chę. Przez cały czas prze­la­tu­ją uryw­ki zda­rzeń i roz­mów. Przy­po­mi­nam so­bie daw­ne spra­wy, małe i duże. Dzień za­po­wia­da się chy­ba naj­zim­niej­szy. Buty za­mar­z­nię­te tak, że nie moż­na ich wło­żyć, czap­ka zmro­żo­na w je­den so­pel, nie daje się wy­su­szyć. Bar­dzo zim­no we­wnątrz na­mio­tu i bar­dzo, bar­dzo zim­no na ze­wnątrz. Mu­si­my jak naj­szyb­ciej opu­ścić stre­fę. Naj­zim­niej­szy dzień w ca­łej po­dró­ży, rano -32°C i wiatr NW 20 wę­złów, pro­sto w ryja. Aż za­ty­ka­ło. Strasz­nie nie­przy­jem­nie, ode­chcie­wa się wszyst­kie­go. Od razu za­ma­rza twarz. Two­rzy się ma­ska z lodu. Przy skła­da­niu na­mio­tu prze­mar­z­ły mi nogi i przez pierw­szą go­dzi­nę mar­szu nie mia­łem czu­cia w sto­pie. Do­pie­ro póź­niej wró­ci­ło. Dla­te­go waż­ne jest, żeby do­kład­nie su­szyć rze­czy i zwi­jać się szyb­ko. Na mo­jej zmia­nie mi­ja­my Ice Cap Sum­mit. Śro­dek dro­gi. Robi się od­czu­wal­nie le­piej. OK. Z rana jesz­cze pod gór­kę z za­stru­ga­mi, a po­tem pła­sko i gład­ko. Tyl­ko ten wiatr. Na prze­rwach prze­chla­pa­ne, ręce drę­twie­ją przy zmia­nie uprzę­ży i tak da­lej. Moc­ny wiatr to na­praw­dę kosz­mar. Po­tem nie­co od­pu­ścił i mo­gli­śmy spo­koj­nie roz­bić na­miot.

Po­zy­cja 66° 24′ 14″ N, 44° 05′ 24″ W. Zro­bi­li­śmy 19,05 ki­lo­me­tra.

20. dzień wy­pra­wy

Wczo­raj był naj­zim­niej­szy dzień, dziś naj­zim­niej­sza noc. Zim­no wdzie­ra­ło się do śpi­wo­ra ze wszyst­kich stron. Było zim­no. Co ja­kiś czas roz­cie­ra­nie cia­ła, 20 mi­nut snu – roz­cie­ra­nie, 20 mi­nut snu – roz­cie­ra­nie, i tak całą noc.

Od paru dni w na­mio­cie dzia­ła­my w gru­bych rę­ka­wi­cach, in­a­czej się nie da. Rano tem­pe­ra­tu­ra -25°C, sil­ny wiatr. Może być jesz­cze go­rzej niż wczo­raj. Zno­wu bę­dzie sil­ny wiatr pro­sto w twarz. To kosz­mar, żeby zro­bić cho­ciaż 30 ki­lo­me­trów i za­mknąć się w dwu­dzie­stu dniach z trzy­sto­ma ki­lo­me­tra­mi, to by­ło­by su­per. Ale ten wiatr. Za­wsze się wol­niej skła­da obóz i dużo go­rzej idzie. Może ja­koś tam bę­dzie, trze­ba po pro­stu prze­trzy­mać i prze­pę­kać. Dwa­dzie­ścia dni w dro­dze. Ja­koś tam bę­dzie, musi być.

Dzi­siaj cały dzień ki­bel. Za­sta­na­wia­li­śmy się z rana: iść, nie iść, bo za­czę­ło moc­no wiać. No i nie po­szli­śmy, a po­tem tak przy­wia­ło, że omal nie roz­wa­li­ło na­mio­tu. Wie­je ostro, może trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści wę­złów, w każ­dym ra­zie na­miot lata i mało się nie roz­pad­nie. Naj­pierw zje­dli­śmy cze­ko­la­dę, któ­ra nor­mal­nie przy­słu­gu­je tyl­ko w dni ro­bo­cze. Do­bre, py­cha, z ba­ka­lia­mi. Póź­niej po­drze­ma­li­śmy tro­chę, go­to­wi w każ­dej chwi­li zwi­nąć bi­wak. Na­wia­ło śnie­gu do przed­sion­ka przez wen­ty­la­tor i mu­sia­łem wyjść na ze­wnątrz, żeby od­ko­pać. Cała wy­pra­wa, trze­ba się ubrać, a wiatr taki, że za­ty­ka i pra­wie zwa­la z nóg. Po­spraw­dza­łem lin­ki, za­tka­łem wen­ty­la­tor i przy­sy­pa­łem szpa­ry w przed­sion­ku śnie­giem. Po­tem barsz­czyk i roz­ma­wia­li­śmy z Wojt­kiem o An­tark­ty­dzie, No­wej Ze­lan­dii, Ame­ry­ce i że war­to by prze­je­chać Au­stra­lię na wiel­błą­dach. Znów drzem­ka, no i ko­la­cja: ma­ka­ron z pem­mi­ka­nem. Py­cha. Su­sze­nie i prze­bój wie­czo­ru – go­rą­ca her­bat­ka z prin­ce polo. A te­raz zim­no, le­ży­my w śpi­wo­rach, Woj­tek czy­ta „Kima”, ja skoń­czy­łem „Wy­pra­wę” i będę mu­siał od po­cząt­ku czy­tać „Kima”. Wojt­ko­wi zo­sta­ło czter­dzie­ści stron, to już nie­dłu­go. Jest 20:00, jesz­cze ja­sno, le­ży­my w śpi­wo­rach i ki­blu­je­my, na­miot się mało nie roz­le­ci.

Za­czę­ło sy­pać i wiać co­raz ostrzej. Na­miot trzesz­czy, hu­czy i lata. Cie­ka­we, jak prze­trzy­ma tę noc?

21. dzień

Ki­blu­je­my da­lej. Cały czas sy­pie i wie­je. Nic nie ma sen­su. Le­ży­my i cze­ka­my. Co­raz bar­dziej boli pra­wa ręka, nie wiem, czy nad­we­rę­ży­łem, czy co? Oko­ło po­łu­dnia de­cy­du­je­my się iść. Zwi­ja­my na­miot, po­twor­nie zim­no, wiatr wie­je pro­sto w ryja, ale idzie­my. Cała mor­da ob­lo­dzo­na, zim­no na prze­rwach. Na ca­łej twa­rzy tyl­ko pie­ką­cy ból od wia­tru. Ma­sze­ru­je­my pięć go­dzin, o 19:00 roz­bi­ja­my na­miot. Wiatr na chwi­lę usta­je, całe szczę­ście. W na­mio­cie zim­no, -30°C. Ob­ła­mu­je­my lód z bród. Zno­wu za­czy­na wiać. Prze­szli­śmy przez pięć go­dzin 14 ki­lo­me­trów pod wiatr pro­sto w twarz, to cał­kiem nie­źle. Co­raz dłuż­szy dzień.

Jak mało wie­my o ży­ciu, da­jąc się tyl­ko nieść nur­to­wi bie­żą­cych zda­rzeń, ży­jąc tak, żeby do­pi­sy­wał nam do­bry hu­mor i po­czu­cie za­do­wo­le­nia.

22. dzień

Bar­dzo zim­na noc. Cały za­mar­z­łem, mimo że ubra­łem gru­be skar­pe­ty, stup­tu­ty, ka­le­so­ny, spodnie po­la­ro­we, dwie ko­szu­le z po­la­ru, blu­zę po­la­ro­wą, czap­kę, a do śpi­wo­ra wło­ży­łem wkład­kę po­la­ro­wą. Po trze­ciej za­czę­ło mną trząść i pod­mar­z­łem tro­chę. Rano szczy­pie prze­mar­z­nię­ta lewa sto­pa. Wcie­ra­łem maść, przy­kła­da­łem do cia­ła i roz­cie­ra­łem dłoń­mi. Żeby cho­ciaż tro­chę ogrzać i przy­wró­cić krą­że­nie. Zo­ba­czy­łem w oku­la­rach, że mam od­mro­żo­ny pra­wy po­li­czek i zła­zi z nie­go skó­ra. Rano wie­je i mie­cie śnie­giem, de­cy­du­je­my, że le­piej zo­stać, bo in­a­czej się po­odm­ra­ża­my. Le­ży­my w śpi­wo­rach, drze­mie­my i cze­ka­my. Oko­ło trze­ciej wiatr na­gle uci­cha, czy­ste nie­bo, słoń­ce, po pro­stu su­per. Ga­da­my o bie­gu­nie, ba­lo­nach, In­diach, wspo­mi­na­my to i owo. Stwier­dza­my, że le­piej zjeść wcze­śniej, żeby nie si­kać po nocy. Ma­ka­ro­nik z pem­mi­ka­nem jest py­cha, do tego her­ba­ta. Słoń­ce wy­szło, roz­grza­ło na­miot, a wte­dy śpi­wo­ry po­de­schły i już nie są ob­lo­dzo­ne. Za­sta­na­wia­my się, co bę­dzie­my je­dli w Søn­dre, gdzie bę­dzie­my spa­li, w łóż­ku czy na pod­ło­dze. Weź­mie­my prysz­nic, ku­pi­my żar­cie w skle­pie i bę­dzie­my sie­dzieć w fo­te­lach w po­cze­kal­ni i jeść, a po­tem spać, a po­tem jeść i bę­dzie nam wszyst­ko jed­no. A póź­niej do Ko­pen­ha­gi i pro­mem do Gdań­ska.

Na ra­zie nie zro­bi­li­śmy na­wet po­ło­wy dro­gi. Jesz­cze po­nad 300 ki­lo­me­trów. Pękł zbior­ni­czek z rtę­cią w ter­mo­me­trze. Może jest -30°C, może -40°C. Faj­nie jest w śpi­wo­rze, cie­pło. Pra­wa ręka cał­kiem do ni­cze­go, na­pu­chła. Za­ło­ży­łem ban­daż, ale boli i to bar­dzo. Od­na­wia­ją się sta­re zła­ma­nia? Miej­my na­dzie­ję, że ju­tro bę­dzie moż­na iść.

27. dzień

Noc luk­su­so­wa, w śpi­wo­rze cie­plut­ko. Śpię jak nie­mow­lę. Na dwo­rze chmu­ry, wiatr, zim­no i czas iść. Bóle, cały czas bóle, brzuch, zbie­ra się na wy­mio­ty, mdło­ści. Ale trze­ba iść. Mo­men­ta­mi pra­wie mnie zwa­la z nóg. Zro­bi­li­śmy 24 ki­lo­me­try, do Søn­dre Strom­fjord jesz­cze 202 ki­lo­me­try. Jak to przej­dę?

O rany, jak boli.

28. dzień

Dziś nie­dzie­la 2 maja, jesz­cze tyl­ko ty­dzień. Noc okrop­na, bóle cały czas. My­śla­łem, że nie wy­trzy­mam. Ale nad ra­nem pu­ści­ło 1 po­spa­łem go­dzi­nę czy dwie. To za­cza­dze­nie spa­li­na­mi. Nie wiem do koń­ca, co to jest, mało spa­łem i w ogó­le nie­do­brze, ale naj­waż­niej­sze, żeby iść, że­bym tyl­ko wy­trzy­mał, żeby to nie było nic po­waż­ne­go. Niech boli, tyl­ko niech da iść, to jest naj­waż­niej­sze. Już nie­da­le­ko, w na­stęp­ną nie­dzie­lę bę­dzie­my w Søn­dre. Niech mnie pu­ści. Po­wo­li, po­wo­li doj­dzie­my, to już nie­da­le­ko.

Dziś nic nie jem, po­pra­wię też pas od uprzę­ży, żeby był na bio­drach i nie uci­skał. Ale mię­śnie brzu­cha mam prze­cież sil­ne, wszyst­kie te tre­nin­gi. Dziś nic nie jem, obym wy­trzy­mał, niech przej­dzie. Noc strasz­na, żeby tyl­ko dojść, wy­trzy­mać jesz­cze ty­dzień. Jest już cie­pło, może -20°C, ale nie ma du­że­go wia­tru.

Tyl­ko ty­dzień.

Cza­sem sła­nia­łem się na no­gach, za­wro­ty gło­wy i mdło­ści, ale trze­ba ka­to­wać. Na ko­niec za­czę­ło coś mnie rą­bać w ple­cy. My­ślę, że ja­koś wy­trzy­mam.

29. dzień

W nocy tro­chę le­piej. Słoń­ce, dość zim­no, -20°C, lek­ki wia­te­rek. Aha, jak idę, prze­wi­ja się sce­na­riusz ży­cia, ki­lo­me­try róż­nych sy­tu­acji, dzie­ciń­stwo, lu­dzie, o któ­rych za­po­mnia­łem, na­pra­wie­nie po­peł­nio­nych błę­dów, bło­gość my­śle­nia o co­dzien­nych spra­wach: ga­ze­ta, śnia­da­nie, ro­dzi­na, cie­pło. W każ­dym ra­zie do Po­int 660 jesz­cze pięć dni i plus mi­nus 120 ki­lo­me­trów, czy­li jak wy­żej, pięć dni!!!

Jak do­brze pój­dzie. Aha, cały dzień nic nie ja­dłem. Skar­pe­ty do stup­tu­tów, dwie pary, su­per cie­płe, dzia­ła.

Do Po­int 660 po­ni­żej 100 ki­lo­me­trów, do­kład­nie 99 prze­ci­nek coś. Po­wo­li zbli­ża­my się. Zo­sta­ły czte­ry dni, o ile bę­dzie do­bra po­go­da. Dzień jak zwy­kle, wiatr pra­wie pro­sto w ryja. Te­ren fa­lu­je, pod górę i pod górę.

Miał być wiatr w ple­cy i z góry, a jest na opak, wiatr w mor­dę i pod górę. Idę so­bie i li­czę na róż­ne wa­rian­ty, ile dni zo­sta­ło. Dzień roz­po­czę­ty jest już zro­bio­ny i się nie li­czy, waż­ne, co bę­dzie po­tem. Kom­pas cały czas wa­riu­je. Ro­bi­my 24,5 ki­lo­me­tra, zo­sta­ły z dniem ju­trzej­szym czte­ry dni. No i pla­ny: co bę­dzie­my ro­bić po po­wro­cie, kogo od­wie­dzić, do­kąd pójść, z kim się prze­pro­sić, komu wy­ba­czyć, a kogo pro­sić o wy­ba­cze­nie. Wy­pra­wy, ję­zyk i jesz­cze tyle rze­czy, kto by to wszyst­ko spa­mię­tał. Na­dzie­ja, że czło­wiek wró­ci do zwy­kłych spraw. Bo­gac­two tam­te­go świa­ta, pro­stych roz­mów, spo­tkań, ka­fe­jek i żeby po pro­stu być i nic wię­cej ani mniej. Za parę dni świat znów za­cznie się krę­cić. Nocą robi się zim­no. Zy­cie roz­pię­te mię­dzy bie­gu­na­mi.

31. dzień

Noc zim­na. Tak bli­sko i ni­sko je­ste­śmy, a i tak zim­no – cały prze­mar­z­łem. Tym bar­dziej że w środ­ku nocy trze­ba wstać, wyjść z cie­plut­kie­go śpi­wo­ra w bie­liź­nie i wy­si­kać się. Roz­ma­wia­my cza­sem z Wojt­kiem o ro­dzi­nach, li­te­ra­tu­rze i kło­po­tach z pasz­por­tem, a spra­wa zbli­ża się do koń­ca.

Do­cho­dzi­my. Jesz­cze wszyst­ko się waha, jesz­cze nic nie wi­dać, wciąż fa­lo­wa­nie te­re­nu i pod gór­kę, i gar­by, i wiatr, ale do­cho­dzi­my. Jesz­cze nic nie wia­do­mo, ale do­cho­dzi­my. Zo­sta­ły nam dwa dni.

Cały dzień mar­szu. Cu­dow­nie. Czło­wiek chce się w tym wszyst­kim roz­pły­nąć. Robi się cie­pło, słoń­ce bez chmur, bez wia­tru, w gło­wie hu­czy od ty­sią­ca po­my­słów. Po­dróż ba­lo­nem do­oko­ła świa­ta, tra­wers Ark­ty­ki, przej­ście Baj­ka­łu w zi­mie, psa­mi przez Gren­lan­dię, przejść Cie­śni­nę Be­rin­ga, Afry­ka, Ame­ry­ka od Przy­ląd­ka Horn do Cie­śni­ny Be­rin­ga i w ogó­le, w ogó­le. Dużo trze­ba po­pra­wić: na­uczyć się ję­zy­ków, wyjść z nory, po­szu­kać po­rząd­ne­go miesz­ka­nia, zna­leźć sens ży­cia.

No do­brze, szli­śmy osiem go­dzin, zro­bi­li­śmy dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów i jest wie­czór. W śpi­wo­rach ga­da­my o dzie­ciń­stwie, książ­kach Ver­ne’a, Bah­da­ja, o ma­tu­rze i dzie­się­cio­le­ciu ma­tu­ry, a po­tem czy ra­czej rów­no­cze­śnie spać.

32. dzień

Słoń­ce, wiatr, umiar­ko­wa­nie zim­no. Ostat­ni prze­gląd sprzę­tu: do­da­je­my wię­cej żar­cia do por­cji dzien­nych: cała cze­ko­la­da, cu­kier­ki, na­pój w prosz­ku i ma­ka­ron do ko­la­cji.

Wi­dzie­li­śmy sa­mo­lot, le­ciał cał­kiem ni­sko. Pew­nie pod­cho­dził do lą­do­wa­nia. To zna­czy, że je­ste­śmy już cał­kiem bli­sko. Dla sa­mo­lo­tu to ja­kieś pięć mi­nut, a dla nas czte­ry dni. Prze­le­cieć sa­mo­lo­tem nad Gren­lan­dią, nie do­ty­ka­jąc jej sto­pa­mi, to tak jak przejść ży­cie bez sen­su. Sza­mo­cze­my się, szu­ka­my, pró­bu­je­my zna­leźć nie­skoń­czo­ność i nie wy­cho­dzi. Bo świat i my to dwie róż­ne prze­strze­nie. Czło­wiek, isto­ta, któ­ra chce zmie­ścić świat w so­bie, nie­skoń­czo­ny świat.

Ro­bi­my prze­gląd map. Za­czy­na­ją się może ostat­nie dwa dni na lo­dow­cu!!! Scho­dzi­my do lą­do­wa­nia na Po­int 660. Na lo­dow­cu róż­ne dziw­ne for­my: buły i gar­by. Koło po­łu­dnia wi­dać pierw­sze za­ry­sy lądu. Jak przez mgłę. Po­nie­waż te­ren jest po­fał­do­wa­ny, kon­tu­ry po­ka­zu­ją się i zni­ka­ją.

Bie­rze­my po­zy­cję co prze­rwę, ze wzglę­du na róż­ne nie­spo­dzian­ki przy zej­ściu z lo­dow­ca. Dziś wy­szli­śmy do­pie­ro w po­łu­dnie, bo ga­da­li­śmy wczo­raj do pół­no­cy, więc bę­dzie­my szli do 21:00. Po po­łu­dniu kształ­ty lądu pre­cy­zu­ją się. Wi­dać coś wy­raź­niej. Te­ren co­raz moc­niej po­fał­do­wa­ny, duże gar­by i ka­wał­ki ży­we­go lodu. Ra­czej cie­pło, kie­dy się idzie, bo jest słoń­ce. Zim­no, gdy się stoi. Cią­gle te góry. Wie­czo­rem robi się zim­no. Szyb­ko, bo przez czter­dzie­ści mi­nut, roz­bi­ja­my obóz. Póź­no go­tu­je­my, jest zim­no i nie­przy­jem­nie. Chce­my po­tem su­szyć, ale jest tak chłod­no, że pry­mus nie roz­grze­wa na­mio­tu. Może ostat­nia noc na lo­dow­cu, ale zim­no jak dia­bli. Wie­je bar­dzo moc­no. Zro­bi­li­śmy 25 ki­lo­me­trów.

33. dzień

Noc zim­na. Może ostat­nia noc na lo­dow­cu. Po­ra­nek zim­ny i daje wiatr.  Z o s t a ł o 2 5 k i l o m e t r ó w.

Zro­bi­my to. Mimo wia­tru, mie­ce­nia śnie­giem i mro­zu. Ostat­nie pchnię­cie. Żeby tyl­ko nie było ja­kichś cu­dów albo szcze­lin. Zwi­nie­my cały maj­dan, pój­dzie­my i zej­dzie­my z lo­dow­ca. Na­wet nie ma spe­cjal­nie ra­do­ści ani sa­tys­fak­cji, ani nic. Jest tyl­ko zmę­cze­nie, zim­no i myśl o tym, żeby tyl­ko zejść. I to już wszyst­ko. Zejść.

Naj­pierw cacy, cacy. Idzie­my, ro­bi­my ki­lo­me­try jak w baj­ce. A po­tem czte­ry ki­lo­me­try przed Po­int 660 za­czy­na się film gro­zy.

To zna­czy naj­pierw było pła­sko i faj­nie, ale za­czę­ły się buły, a tak­że róż­ne ta­kie far­foc­le. Zro­bi­li­śmy pra­wie pięć ki­lo­me­trów przez go­dzi­nę. Grza­li­śmy jak wa­ria­ci, byle prę­dzej. Już by­li­śmy na koń­cu Gren­lan­dii my­śla­mi. Za­czę­ły się gór­ki. Do Po­int 660 tyl­ko czte­ry ki­lo­me­try, ale kie­dy na to po­pa­trzy­łem, po pro­stu zgro­za: po­strzę­pio­ne i po­szcze­li­nio­ne. Upar­cie pró­bo­wa­li­śmy się prze­bić, prze­cho­dzi­li­śmy przez mo­sty śnież­ne nad otwar­ty­mi szcze­li­na­mi. W pew­nym mo­men­cie wsze­dłem na taki gar­bik, a tu pod no­ga­mi szcze­li­na, pro­sto szcze­li­na, w lewo szcze­li­na, w pra­wo szcze­li­na. Po pro­stu szcze­li­na na szcze­li­nie, i to po­tęż­ne, głę­bo­kie ot­chła­nie.

I gdzie nie po­pa­trzysz, tam wi­dać siny lód, szcze­li­ny i góry. Nie ma dro­gi do 660. No way, cho­ciaż to tyl­ko trzy ki­lo­me­try. Nie chce pu­ścić Gren­lan­dia. Skoń­czy­li­śmy o 22:30, do śpi­wo­rów o 1:00. Ju­tro zro­bi­my re­ko­ne­sans na ra­kach i coś się za­de­cy­du­je. Prze­szli­śmy 23 ki­lo­me­try.

34. dzień

Po­bud­ka o 7:00. Tro­chę prze­kli­na­my wczo­raj­szą głu­po­tę, że chcie­li­śmy skró­cić dro­gę przez szcze­li­ny. Nie ma żar­tów. No ale była przy­go­da. Dzi­siaj też jest dzień. Mu­si­my stąd wyjść, mu­si­my dziś skoń­czyć. Pra­wie ko­niec żar­cia, żar­ty się skoń­czy­ły. Szcze­li­ny i to wszyst­ko to też nie prze­lew­ki, byle do 660. Już się wczo­raj wy­da­wa­ło, że myk i ko­niec, a tu ta­kie buty.

Pi­sa­ne Po­int 660

Idzie­my w cho­ler­nej nie­pew­no­ści. Szcze­li­ny, buły, co tam bę­dzie, jak my to prze­ka­tu­je­my. Nie ma dro­gi, tak bli­sko nam za­gro­dzi­ło przej­ście. Po go­dzi­nie osią­ga­my sta­ry po­stój. Jest cięż­ko, ta­kie gór­ki z lo­dem, że idzie­my bez nart. Ale do­cho­dzi­my i jest raź­niej. Parę razy spraw­dza­my po­zy­cję: 2,8 ki­lo­me­tra, 1 ki­lo­metr, 360 me­trów, 120 me­trów, w koń­cu mamy. Idzie­my na wznie­sie­nie. Nie­pew­ność, co bę­dzie za gar­bem, jaki te­ren? Wi­dać gar­by i buły, czy pu­ści? Idzie­my, idzie­my.

Ja wy­ty­czam szlak i na­gle coś się pode mną za­pa­da. Szcze­li­na! Wi­szę na pul­kach. Wbi­jam ki­jek obok, żeby się wy­do­być, i sły­szę, jak śnieg leci w stud­nię bez dna. Mó­wię do Wojt­ka, żeby mnie ob­szedł i wy­cią­gnął za kij­ki. Czas ciek­nie po­wo­li, sta­ram się nie od­dy­chać. Żeby tyl­ko śnieg wy­trzy­mał jesz­cze chwi­lę. Nogi już w pu­st­ce. Po­da­ję kij­ki, Woj­tek wy­cią­ga mnie. Do­cho­dzi­my za gar­by, a tam plat­for­ma, nie­sa­mo­wi­ty wi­dok. Mię­dzy szcze­li­na­mi i gar­ba­mi pła­sko. Dro­ga na dru­gi brzeg jak au­to­stra­da. Grze­je­my. Jesz­cze gar­by, żle­by, spad­ki i do­cho­dzi­my. Ka­mień, Po­int 660, prze­szli­śmy Gren­lan­dię. I da­lej. Ostre zjaz­dy po ka­mie­niach. Wojt­ko­wi okrę­ca­ją się parę razy san­ki, ści­ska­ją go lin­ki od uprzę­ży jak ba­le­ron, do­syć moc­no. Nie może zła­pać tchu. Zjeż­dża­my, jak się da, na nar­tach, na sie­dze­niach, na cze­ka­nie i byle ni­żej. Po pół­no­cy koń­czy­my to wszyst­ko, spać. Zro­bi­li­śmy od ostat­nie­go bi­wa­ku w li­nii pro­stej sześć ki­lo­me­trów. Baj­ko­we wi­do­ki, wo­kół ska­ły, lo­dow­ce, za­mar­z­nię­te je­zio­ra. A my od je­zio­ra do je­zio­ra zjeż­dża­my w dół. Wi­dzi­my re­ni­fe­ry. W pa­mię­ci jesz­cze gar­by i szcze­li­ny.

Kart­ka wy­sła­na do Gdań­ska po przej­ściu Gren­lan­dii:

„Søn­dre Strom­fjord 10 maja 1993

Dziś w nocy o go­dzi­nie 4:00 cza­su pol­skie­go do­szli­śmy do Søn­dre po po­ko­na­niu 600 ki­lo­me­trów lo­dow­ca, mro­zów, wia­tru w twarz, róż­ne­go ro­dza­ju kło­po­tów ze sprzę­tem, od­mro­że­nia­mi, po­czu­ciem bez­sen­su na­sze­go wy­sił­ku. Jako pierw­si Po­la­cy prze­szli­śmy Gren­lan­dię. Może to coś, może nic. Tego jesz­cze nie wiem. Po­zdra­wiam wszyst­kich, ma­rek.”

LISTA SPRZĘTU – SPITSBERGEN

1. Obóz:

– na­miot

– śpi­wór pu­cho­wy

– ka­ri­ma­ta

– pry­mus ben­zy­no­wy

– za­pał­ki (5 pu­de­łek)

– czaj­nik

– me­naż­ki

– nóż

– ło­pa­ta do śnie­gu

– fo­lia NRC

– broń – sztu­cer

– na­bo­je (10szt.)

– pi­sto­let sy­gna­li­za­cyj­ny

– szczo­tecz­ka do zę­bów

– ołó­wek

– no­tes

– książ­ka: Zbi­gniew Her­bert „Bar­ba­rzyń­ca w ogro­dzie”

2. Ubra­nie:

– kurt­ka i spodnie or­ta­lio­no­we

– blu­za i spodnie weł­nia­ne

– bie­li­zna po­la­ro­wa

– buty nar­ciar­skie skó­rza­ne

– skar­pe­ty weł­nia­ne

– rę­ka­wi­ce weł­nia­ne

– rę­ka­wi­ce or­ta­lio­no­we

– ko­mi­niar­ka

– czap­ka weł­nia­na

– go­gle

– oku­la­ry nar­ciar­skie

3. Na­wi­ga­cja:

– kom­pas

– ze­ga­rek

– mapy Spits­ber­ge­nu

4. Marsz:

– pul­ki

– nar­ty drew­nia­ne + ki­jek

– cze­kan

– lina (30 m)

5. Je­dze­nie i pa­li­wo:

– ka­sza, ryż, kon­ser­wy

– bu­tel­ki na pa­li­wo (4 szt.)

– pa­li­wo (5 l)

Łącz­na waga sa­nek z ła­dun­kiem oko­ło 30 kg.

LISTA SPRZĘTU – GRENLANDIA

1. Obóz:

– na­miot

– śpi­wór Thin Eli­te

– ka­ri­ma­ty (2 szt.)

– pry­mus Opti­mus

– za­pał­ki (10 pu­de­łek)

– me­naż­ki

– scy­zo­ryk

– ter­mo­metr

– ło­pa­ta do śnie­gu

– pa­pier to­a­le­to­wy

– szczot­ka do zę­bów

– ołó­wek

– dłu­go­pis

– dzien­nik

– książ­ki: Ri­chard Ki­pling „Kim”, J.R.R. Tol­kien „Wy­pra­wa”

2. Ubra­nie:

– ano­rak go­re­tex

– spodnie go­re­tex

– kurt­ka pu­cho­wa

– blu­za po­la­ro­wa

– spodnie po­lar

– bie­li­zna po­la­ro­wa

– rę­ka­wi­ce pię­cio­pal­cza­ste

– rę­ka­wi­ce jed­no­pal­cza­ste

– rę­ka­wi­ce prze­ciw­wia­tro­we

– buty Aso­lo-Sum­mit

– opa­ska weł­nia­na

– ko­mi­niar­ki (2 szt.)

– czap­ka

– oku­la­ry

3. Na­wi­ga­cja:

– GPS Ma­gel­lan

– Kom­pas Si­lva

– ze­ga­rek

– po­zy­cje po­przed­nich wy­praw

– mapy Gren­lan­dii

4. Marsz:

– pul­ki

– nar­ty Fi­sher

– kij­ki

– wią­za­nia Te­le­mark

– foki

– ple­cak duży

– ple­cak mały

– lina (20 m)

5. Je­dze­nie i pa­li­wo:

(por­cje na 40 dni)

– pem­mi­kan, je­dze­nie lio­fo­li­zo­wa­ne, pu­ree ziem­nia­cza­ne, zup­ki w prosz­ku, her­ba­ta ma­li­no­wa, kawa, ro­dzyn­ki, orzesz­ki, prin­ce polo, cze­ko­la­da

– łyż­ka

– fin­ka

– bu­tel­ki na pa­li­wo (10 szt.)

– pa­li­wo (151)

– ter­mos pla­sti­ko­wy (1,5 l)

6. Ma­te­ria­ły do re­pe­ra­cji:

– le­ather­man, igła, nici, ma­te­riał, drut, klej

Łącz­na waga sa­nek z ła­dun­kiem oko­ło 70 kg.

życie w lodach

Po przej­ściu Gren­lan­dii po­sta­no­wi­li­śmy z Wojt­kiem Mo­ska­lem do­trzeć na nar­tach na bie­gun pół­noc­ny. Wy­bra­li­śmy naj­trud­niej­szą dro­gę: z pół­noc­nej Ka­na­dy po Oce­anie Ark­tycz­nym, w prze­ciw­nym kie­run­ku niż Dryf Trans­ark­tycz­ny, któ­ry spy­chał nas z po­wro­tem. Do przej­ścia mie­li­śmy 880 km, któ­re po­sta­no­wi­li­śmy po­ko­nać bez po­mo­cy z ze­wnątrz, cią­gnąc na sa­niach stu­dwu­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wy ekwi­pu­nek. Na­sza dro­ga wio­dła po za­mar­z­nię­tym mo­rzu po­prze­ci­na­nym szcze­li­na­mi, otwar­tą wodą czy spię­trzo­ny­mi kra­mi, two­rzą­cy­mi wały pięt­na­sto­me­tro­wej wy­so­ko­ści.

Po star­cie z ma­łej wy­sep­ki Ward Hunt Is­land oka­za­ło się, jak mało wie­my o Ark­ty­ce. Czu­łem się jak dziec­ko, któ­re bu­du­je ra­kie­tę, żeby po­le­cieć w Ko­smos. Bie­gun był da­le­ko jak Księ­życ. Przez pierw­sze trzy­dzie­ści dni po­ko­na­li­śmy tyl­ko 100 km. Zo­sta­ła nam po­ło­wa ra­cji żyw­no­ścio­wych i 770 km do po­ko­na­nia. Do­tar­cie do Bie­gu­na gra­ni­czy­ło z cu­dem. Prze­łom na­stą­pił na osiem­dzie­sią­tym ósmym stop­niu. Na dwa ty­go­dnie przed wy­czer­pa­niem się żyw­no­ści, kie­dy wy­da­wa­ło się, że praw­do­po­dob­nie nie mamy szans na osią­gnie­cie Bie­gu­na, po­sta­no­wi­li­śmy mimo wy­czer­pa­nia iść każ­de­go dnia dwie go­dzi­ny dłu­żej. Wy­da­wa­ło się, że nie mamy szans. Jed­nak wbrew temu, co mo­gli­śmy ob­li­czyć i zro­zu­mieć, po­sta­no­wi­li­śmy iść do koń­ca i zo­ba­czyć, co bę­dzie da­lej. Za­miast zdo­by­wać Ark­ty­kę, za­czę­li­śmy po pro­stu żyć w lo­dach. Bie­gun nig­dy nie do­pu­ścił­by nas do sie­bie, gdy­by­śmy my­śle­li tyl­ko o jego zdo­by­ciu.

Po sie­dem­dzie­się­ciu dwóch dniach mar­szu, 23 maja 1995 roku, sta­nę­li­śmy na pół­noc­nym bie­gu­nie Zie­mi.

biegun północnyMORZE ARKTYCZNE – 1995biegun północny

A dro­ga wie­dzie w dal i w dal, gdzie się za­czę­ła? Tuż za pro­giem, a gdzie się skoń­czy, nie wiem sam, tego po­wie­dzieć wam nie mogę.

Od po­nad mie­sią­ca je­stem cho­ry. Prze­zię­bie­nie, ka­tar, gry­pa czy co tam nie jesz­cze. To ab­sur­dal­ne. Przez pięć lat nie by­łem cho­ry na nic ta­kie­go. Wszy­scy wo­ko­ło kasz­le­li, ki­cha­li, a ja nic. Te­raz przed naj­bar­dziej eks­tre­mal­ną rze­czą, kie­dy mu­szę być w su­per kon­dy­cji, po pro­stu je­stem cho­ry. Nie prze­cho­dzi, cho­ciaż zde­spe­ro­wa­ny fa­sze­ru­ję się na okrą­gło le­kar­stwa­mi. Nie mogę tre­no­wać. Nie mogę bie­gać, pły­wać, cho­dzić na si­łow­nię, jeź­dzić na nar­tach. Nic. To śmiesz­ne i ab­sur­dal­ne. Jak to bę­dzie? Nie mogę nic ro­bić. Je­stem sła­by. Gum­ka. Bę­dzie moż­na ży­cie stra­cić, a ja je­stem cho­ry. Wy­cho­dzi­my z Wojt­kiem gdzieś tam na świe­że po­wie­trze i po chwi­li Woj­tek mówi: „wcho­dzi­my do środ­ka, bo za­cho­ru­je­my”. Nie­zły tekst jak na dwóch po­lar­ni­ków, któ­rzy za mie­siąc będą szli na Bie­gun. No ale tak jest. Oby­dwaj ostat­nio się po­cho­ro­wa­li­śmy. Ale tak na­praw­dę, czy to ma ja­kieś zna­cze­nie. Nie wia­do­mo do koń­ca, co bę­dzie waż­ne tam. Chciał­bym już iść. Jesz­cze mie­siąc i tro­chę do po­cząt­ku wy­pra­wy. Jak to bę­dzie. Wie­rzę, że doj­dzie­my, damy radę. Ale kto wie? Trze­ba pójść na ca­łość. Mało cza­su zo­sta­ło. Jak tam bę­dzie?

Dzień 1., 13.03.1995

Start 83° 05′ 48,9″ N, 74° 10′ 24,0″ W.

Ko­niec dnia 83° 07′ 51,8″ N, 74° 00′ 24,1″ W.

W nocy zim­no. Może po­ni­żej -50°C. Nogi zim­ne. Trze­ba było po­pra­co­wać nad nimi. Po­tem cały czas uwa­ża­łem, bo na­miot mały. Trud­no spać.

Dzień 11., 23.03.1995