Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Litacja

Litacja

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0244-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Litacja

Litacja to druga część historii zapoczątkowanej Rehabem. Autor opisuje, jak jego bohater uczy się żyć z innymi ludźmi, ze sobą i z własnymi emocjami bez alkoholu. I chociaż W. poznaje samego siebie, to okazuje się, że rehab i Litacja to jeszcze nie jest pełna rehabilitacja.

„Człowiek z pokiereszowanym ego niemal na każdy bodziec reaguje niewłaściwie. Ale tylko niewielki procent tej reakcji dotyczy bezpośrednio aktualnego zdarzenia. Przeważającą część stanowi swego rodzaju rezonans zdarzeń z dzieciństwa. Ten, czyje reakcje są nieproporcjonalne do bodźca, powinien wpierw zastanowić się, co jest reakcją na to, co się przed chwilą zdarzyło. Może ona wynikać z braku umiejętności życiowych i nieradzenia sobie z emocjami. Z tym wystarczy pójść na mityng AA, OA albo jeszcze inny. Reszta jest najczęściej nieuświadamianym odzewem dramatycznych przeżyć z dzieciństwa. Na to mityng nie wystarczy, z tym należy pójść do terapii”.
(Terapeuta Dawid z Sierra Tucson)

Polecane książki

Ta książka to zapis rocznego pobytu autorki w Berlinie. Wnikliwe notatki z lektur, intymne wspomnienia o rodzinie i przyjaciołach, szczere komentarze na temat wystaw i sztuki. Ale i zatroskane spojrzenie w Polskę, udział w protestach ulicznych jak i zaangażowanie w ochronę przyrody – od bluszczu na ...
Zapewnienie właściwych, bezpiecznych i higienicznych warunków pracy jest podstawowym obowiązkiem każdego pracodawcy oraz podmiotu zatrudniającego osoby na innej podstawie niż stosunek pracy. Za nieprzestrzeganie przepisów bhp pracodawcom grozi kara grzywny. Może ona wynieść od 1000 do 30 000...
Łódź, niegdyś Ziemia Obiecana, dzisiaj miasto pogrążone we nostalgii.   W bloku na Bałutach zamordowano studentkę. Na Julianowie przed swoim domem ginie bogaty lekarz. Morderca pozostawia na miejscach zbrodni fragmenty recept. Kiedy zostaje odnaleziona trzecia ofiara, media podejmują t...
Judd Wilson zamierza doprowadzić do upadku kwitnącą firmę winiarską ojca, a przy okazji odebrać mu atrakcyjną kochankę. Piękna Anna Garrick fascynuje go, a to uczyni zemstę przyjemniejszą. Sprawy komplikują się, gdy fascynacja Anną przeradza się w namiętny romans......
  Publikacja w praktyczny sposób przedstawia zasady udzielania urlopów wypoczynkowych. Uwzględnia ostatnie zmiany dotyczące naliczania wynagrodzenia za urlop dla nauczycieli oraz pracowników tymczasowych. Można się niej dowiedzieć m.in.: - jak ustalać wymiar urlopu wypoczynkowego dla pracowników nie...
Wiersze pisane emocjami. Przybliżają zrozumienie naszych skrajnych uczuć, uczą empatii. Zawierają bogatą treść i przesłania. Motywują czytelnika do zastanowienia się nad własnym życiem, sensem istnienia. Pomagają pozbyć się negatywnych emocji, przynoszą ulgę. Przypominają o istotnych wartościach...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wiktor Osiatyński

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Co­py­ri­ght © by Iskry, War­sza­wa 2012 r.

Co­py­ri­ght © by Wik­tor Osia­tyń­ski, War­sza­wa 2012 r.

ISBN 978-83-244-0244-1

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa tel./faks: (22) 827-94-15

e-mail:iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dzieńdwudziestydziewiąty

We wto­rek 11 paź­dzier­ni­ka W. obu­dził się, jesz­cze na Far­mie, ze spo­ko­jem du­cha i umy­słu, z ja­kimś sła­bo mu zna­nym uczu­ciem. Już nie czuł sza­mo­ta­ni­ny i lę­ków, któ­re tar­ga­ły nim w so­bo­tę i w nie­dzie­lę. Nad­szedł spo­kój. Nie­zwy­kła wdzięcz­ność. I na­dzie­ja.

Po śnia­da­niu po­że­gnał się z kil­ko­ma oso­ba­mi przy swo­im sto­li­ku. W oczach Holy zo­ba­czył chęć, by się uści­skać, ale nie ma­jąc cza­su ści­skać się ze wszyst­ki­mi, tyl­ko po­wie­dział „Do wi­dze­nia” i po­szedł. Nie chciał się na­rzu­cać, ale na­kaz ser­ca ka­zał mu po­wie­dzieć przez gło­śnik: „Tu W. Wła­śnie wy­jeż­dżam. Ko­cham was wszyst­kich. Niech Bóg ma was w swo­jej opie­ce”.

– Ład­nie to po­wie­dzia­łeś – sko­men­to­wał Wil­ly, wsia­da­jąc do sa­mo­cho­du, któ­rym miał od­wieźć W. do au­to­bu­su. Roz­ma­wia­li o No­wym Jor­ku. Wil­ly po­wie­dział, że lubi tam cza­sem po­je­chać, choć­by na week­end. W. wspo­mniał pięk­ny wi­dok, gdy się do­jeż­dża do mia­sta.

– Tak, Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding wy­glą­da na­praw­dę im­po­nu­ją­co – po­wie­dział Wil­ly. Ale W. wo­lał wie­że World Tra­de Cen­ter.

– Tak, są pięk­ne, bo nowe – przy­znał Wil­ly.

Na to W. wy­tłu­ma­czył, że World Tra­de Cen­ter jest wi­docz­ne z da­le­ka, pod­czas gdy Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding kie­dyś, owszem, był sym­bo­lem No­we­go Jor­ku, ale dziś już go pra­wie nie wi­dać po­śród ota­cza­ją­cych dra­pa­czy chmur. Po­że­gna­li się ser­decz­nie.

W au­to­bu­sie już po kil­ku­dzie­się­ciu ki­lo­me­trach po­ja­wił się nie­po­kój. Nie o trzeź­wość, ale o to, czy w kil­ka dni przed wy­jaz­dem do Ka­li­for­nii zdą­ży po­za­ła­twiać dzie­siąt­ki spraw. Wy­cią­gnął kart­ki i no­tat­ki sprzed czte­rech ty­go­dni, by upo­rząd­ko­wać te spra­wy. Szyb­ko spo­strzegł, że tra­ci spo­kój i za­czy­na się go­ni­twa my­śli. Pró­bo­wał ją za­trzy­mać, czy­ta­jąc tek­sty me­dy­ta­cyj­ne wy­pi­sa­ne na ma­łych kar­to­ni­kach, któ­re ku­pił przed wy­jaz­dem z Far­my. Naj­bar­dziej po­do­ba­ły mu się Śla­dy na pia­sku. Po kwa­dran­sie, nie­co uspo­ko­jo­ny, wró­cił do pa­pier­ków i znów od razu stra­cił kon­cen­tra­cję. Uświa­do­mił so­bie, jak wie­le pra­cy bę­dzie go kosz­to­wał spo­kój nie tyl­ko du­cha, ale tak­że my­śli.

Po dłuż­szym cza­sie pod­niósł gło­wę znad kar­tek i zo­ba­czył za oknem je­sien­ny pej­zaż, drze­wa już czę­ścio­wo na­gie, ciem­no­czer­wo­no­brą­zo­wy dy­wan opa­dłych li­ści na zie­mi. Przy­po­mniał so­bie po­dob­ny pej­zaż wi­dzia­ny rok wcze­śniej w No­wej An­glii. Tam­to i to dzi­siej­sze spo­strze­że­nie pięk­na na­tu­ry były w ży­ciu W. czymś wy­jąt­ko­wym. Ale już po chwi­li go­ni­twa my­śli od­go­ni­ła go od okna, po­wró­cił do pa­pie­rów i do­pie­ro gdy je upo­rząd­ko­wał, znów spoj­rzał w okno au­to­bu­su. Zo­ba­czył Man­hat­tan. I gó­ru­ją­cy nad nim Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding. Ma­je­sta­tycz­ny, wy­nio­sły, ni­czym nie­oto­czo­ny. Wie­że World Tra­de Cen­ter nik­ną gdzieś z boku w dole mia­sta, a Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding wy­ra­sta w sa­mym jego środ­ku. Te­raz W. uświa­do­mił so­bie, że tego bu­dyn­ku nie wi­dać z sa­me­go Man­hat­ta­nu, bo tam rze­czy­wi­ście za­sła­nia­ją go inne wie­żow­ce, ale z New Jer­sey wi­dać go wspa­nia­le. Po la­tach, kie­dy kom­pleks World Tra­de Cen­ter zo­sta­nie wy­dar­ty na ofia­rę strasz­li­wym bo­gom, Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding bę­dzie nie­po­dziel­nie gó­ro­wać nad mia­stem, któ­re jed­nak wyda się bez po­rów­na­nia mniej­sze niż wte­dy, gdy wie­że wy­zna­cza­ły od­le­gły po­łu­dnio­wy ko­niec Man­hat­ta­nu. Na ra­zie W. po­sta­no­wił nie bu­do­wać teo­rii, bo w spo­strze­że­niach moż­na się po­my­lić albo je błęd­nie za­pa­mię­tać, a wszel­kie teo­rie te po­mył­ki tyl­ko utrwa­la­ją. O tym po­sta­no­wie­niu czę­sto bę­dzie za­po­mi­nać.

Pierwszy dzień(też wtorek 11 października)

Po przy­jeź­dzie do No­we­go Jor­ku W. scho­wał dzien­nik z Far­my na dno wa­liz­ki, w któ­rej trzy­mał rze­czy do za­bra­nia do Pol­ski. Ku­pił dwu­stu­kart­ko­wy zie­lo­ny ze­szyt w li­nie o wy­mia­rach 15 na 24 cen­ty­me­try. Miał to być dzien­nik trzeź­wo­ści, do jego pro­wa­dze­nia zo­bo­wią­zał się Da­nie­lo­wi przed wyj­ściem z Far­my. Każ­de­go wie­czo­ra przed snem bę­dzie w nim ro­bić ob­ra­chu­nek mo­ral­ny i li­stę wdzięcz­no­ści.

Nowy dzien­nik pul­so­wał wła­snym ryt­mem. Jed­ne dni były bo­ga­te w prze­ży­cia i do­świad­cze­nia, inne po­wol­niej­sze; nie­kie­dy pi­sał wie­le stron, kie­dy in­dziej tyl­ko jed­ną. Za­wsze jed­nak miał do za­pi­sa­nia coś, za co był wdzięcz­ny. Na­wet w naj­trud­niej­szych dniach był wdzięcz­ny za to, że tego dnia nie pił i za­cho­wał trzeź­wość. Ale czę­sto li­sta wdzięcz­no­ści była dłuż­sza.

Po la­tach dzien­nik ten po­zwo­lił mu zre­kon­stru­ować dro­gę trzeź­wo­ści, na któ­rej mo­zol­nie uczył się cho­dzić.

Po przy­jeź­dzie do zna­jo­mych, u któ­rych się za­trzy­mał, W. przej­rzał li­sty, ja­kie do nie­go przy­szły, za­ła­twił kil­ka spraw przez te­le­fon i po­biegł na po­łu­dnio­wy mi­tyng AA. Spóź­nio­ny sta­nął przy ścia­nie, a po­tem usiadł na schod­kach, ale pod­czas wy­po­wie­dzi głów­ne­go mów­cy był cał­ko­wi­cie zde­kon­cen­tro­wa­ny. Do­pie­ro pod­czas dys­ku­sji, gdy część obec­nych wy­szła już z po­wro­tem do pra­cy, W. prze­siadł się do pierw­sze­go rzę­du, gdzie sły­szał i ro­zu­miał, co mó­wią. Su­san, mło­da dziew­czy­na, ma dziś uro­dzi­ny.

Lecz mówi o tym z pła­czem. Jest już dwa lata w AA, ale nie­wie­le jej to po­ma­ga. Nie bar­dzo wi­dzi, co jej dała trzeź­wość.

Po za­koń­czo­nym mi­tyn­gu lu­dzie pod­cho­dzą do Su­san, by ją po­cie­szyć, ktoś za­pra­sza ją na lunch. Do W., któ­ry na po­cząt­ku mi­tyn­gu przed­sta­wił się jako al­ko­ho­lik z Pol­ski, pod­cho­dzi spi­ker i ktoś jesz­cze. Ra­dzą mu, by po­szedł do świa­to­we­go biu­ra AA, czy­li GSO (Ge­ne­ral Se­rvi­ce Of­fi­ce). Ktoś wrę­cza W. swo­ją wi­zy­tów­kę, na któ­rej pi­sze, do kogo W. ma tam się zwró­cić.

W. bie­gnie pod wska­za­ny ad­res. AA poza gra­ni­ca­mi USA zaj­mu­je się Su­san, wy­so­ka, szczu­pła blon­dyn­ka. Ku za­sko­cze­niu W. na­tych­miast pro­wa­dzi go do Boba, dy­rek­to­ra GSO. Su­san i Bob mó­wią, że W. spadł im z nie­ba. Jest pierw­szym al­ko­ho­li­kiem z Pol­ski, któ­ry od­wie­dził no­wo­jor­skie biu­ro. Po­ka­zu­ją li­sty z Pol­ski. AA tam do­pie­ro po­wsta­je, ale już przy­wód­cy się wza­jem­nie wy­rzu­ca­ją, pi­szą do No­we­go Jor­ku, z kim GSO po­win­no się kon­tak­to­wać, a z kim nie. Su­san i Bob mó­wią, żeby W. je­chał do Pol­ski i ich po­go­dził. Poza tym nikt jesz­cze nie prze­tłu­ma­czył Big Book na pol­ski, więc może W. by to zro­bił. Za­pra­sza­ją na mi­tyng w ich biu­rze w pią­tek w po­łu­dnie, przy oka­zji po­ka­żą W. ar­chi­wa AA. Po­tem Su­san pro­wa­dzi W. na­prze­ciw, do Al Anon, gdzie do­sta­je bro­szu­ry po pol­sku. W pią­tek otrzy­ma kon­tak­ty AA i Al Anon w Eu­ro­pie Za­chod­niej.

W. wy­szedł stam­tąd prze­ra­żo­ny. Do­bra no­wi­na, że w War­sza­wie są ano­ni­mo­wi al­ko­ho­li­cy, gi­nie w lęku o to, jaką on tam bę­dzie miał gru­pę? A je­śli jesz­cze wda się w kon­flik­ty, to na pew­no za­pi­je. Po wie­czor­nym mi­tyn­gu Joe do­ra­dzi W., żeby pod żad­nym po­zo­rem nie mie­szał się w wal­ki w pol­skim AA. Żeby jak naj­dłu­żej był w Ame­ry­ce i w Eu­ro­pie, ze­brał jak naj­wię­cej do­świad­czeń w AA i do­pie­ro wte­dy po­je­chał do Pol­ski. W osta­tecz­no­ści le­piej trzeź­wieć sa­me­mu, niż wda­wać się w kon­flik­ty.

Po mi­tyn­gu W. rzu­ca się w wir spraw. Ma uczu­cie, że znów jest w pę­dzie, przy­po­mi­na mu się slo­gan z Far­my: „Spiesz się po­wo­li”, ale ma tyl­ko czte­ry dni do wy­jaz­du do Ka­li­for­nii i w tym cza­sie musi za­ła­twić prze­dłu­że­nie wizy ame­ry­kań­skiej, bi­let na sta­tek do Eu­ro­py, wizy do wie­lu kra­jów eu­ro­pej­skich oraz swo­je spra­wy wy­daw­ni­cze.

Od pią­tej do szó­stej wie­czo­rem W. pró­bo­wał do­dzwo­nić się do domu w War­sza­wie. Bez skut­ku. Ser­ce mu wa­li­ło jak mło­tem. Prze­cież Ewa wie­dzia­ła, że W. wró­ci do No­we­go Jor­ku i bę­dzie te­le­fo­no­wać.

Mimo zmę­cze­nia W. pa­mię­tał, by wie­czo­rem zro­bić ob­ra­chu­nek. Za­czął my­śleć o zda­rze­niach ca­łe­go dnia. Przy­po­mniał so­bie, że w au­to­bu­sie na wol­nym sie­dze­niu obok sie­bie po­sta­wił tor­bę, z któ­rej wy­cią­gnął pa­pie­ry. Za­wsze tak ro­bił. Te­raz uświa­do­mił so­bie, że tą tor­bą od­gro­dził się od lu­dzi, tak by obok nie usiadł ktoś, z kim trze­ba by było roz­ma­wiać. A prze­cież ten ktoś mógł­by mu coś cie­ka­we­go po­wie­dzieć. Ża­ło­wał tego, ale ucie­szył się, że to za­uwa­żył.

Na­za­jutrz rano po­dejrz­li­wość ustą­pi­ła, w jej miej­sce po­ja­wił się nie­po­kój. Za­raz też W. przy­po­mniał so­bie, ile razy sam za­wiódł Ewę, i to w po­waż­niej­szych sy­tu­acjach. Nie­kie­dy było to bez jego winy. Po­my­ślał, że trze­ba się li­czyć z ta­ki­mi przy­pad­ka­mi i go­dzić się z nimi bez zło­ści. Za­pi­sał: Po­go­da du­cha, choć nadal do­kład­nie nie wiem, co to zna­czy.

Za­zdrość mi­nę­ła, gdy po ko­la­cji w chiń­skiej re­stau­ra­cji do­stał, jak zwy­kle, cia­stecz­ko z prze­po­wied­nią, tym ra­zem z tek­stem: „Nie bądź po­dejrz­li­wy bez po­wo­du”. Przy­po­mniał so­bie po­dob­ne prze­po­wied­nie z wio­sny: raz do­wie­dział się, że bę­dzie miał suk­ce­sy w biz­ne­sie i po po­wro­cie do domu zna­lazł w po­czcie umo­wę od wy­daw­cy. Inne cia­stecz­ko prze­po­wie­dzia­ło mu, że wkrót­ce bę­dzie na „szczy­cie świa­ta”. Naj­pierw są­dził, że znów mowa o suk­ce­sie, ale póź­niej ktoś mu wy­tłu­ma­czył, że zwrot „on top of the world” może też ozna­czać po­gar­dę dla świa­ta i wy­ob­co­wa­nie z nie­go; to było na kil­ka dni przed jego ostat­nim cią­giem.

Póź­niej W. czę­sto ma­wiał, że te cia­stecz­ka były jego pierw­szą Siłą Wyż­szą.

Pierwszytydzień

Przez cały ty­dzień W. się spie­szył. Miał tak wie­le do zro­bie­nia i po­za­ła­twia­nia, że pę­dził z miej­sca na miej­sce, ze spo­tka­nia na spo­tka­nie, za­wsze spóź­nio­ny. Z cza­sem prze­ko­nał się, że po­nad po­ło­wa tych spo­tkań była zbęd­na, jak­by ja­kaś siła ka­za­ła mu cią­gle biec, czę­sto bez celu i sen­su, tyl­ko po to, by mieć po­czu­cie, że spę­dza czas po­ży­tecz­nie. Ale dłu­go trwa­ło, za­nim to do­strzegł, a jesz­cze dłu­żej, za­nim to zmie­nił. Po la­tach W. uwa­żał, że prze­trzy­mał ten pierw­szy ty­dzień tyl­ko dla­te­go, że sta­ran­nie trzy­mał się re­guł, do któ­rych zo­bo­wią­zał się przed wyj­ściem z Far­my. Co­dzien­nie rano czy­tał me­dy­ta­cje aż z pię­ciu ksią­że­czek, któ­re ku­pił na Far­mie. Wie­czo­rem ro­bił za­pi­ski w dzien­ni­ku, po opi­sa­niu naj­waż­niej­szych zda­rzeń dnia pi­sał, co było źle, a co do­brze, cze­go się na­uczył, co po­wi­nien zmie­nić i na co musi uwa­żać. Co­dzien­nie cho­dził też na spo­tka­nia AA, choć czę­sto był tak zmę­czo­ny, że nie wie­dział, o czym była mowa.

W czwar­tek spo­tkał się z ame­ry­kań­ski­mi wy­daw­ca­mi swej książ­ki roz­mów z uczo­ny­mi, któ­ra wła­śnie była przy­go­to­wy­wa­na do dru­ku. Za­pro­po­no­wał im nową książ­kę – o hi­sto­rii kształ­to­wa­nia się praw czło­wie­ka. Przy oka­zji opo­wie­dział o po­by­cie na Far­mie. Me­lin­da i Ned pod­chwy­ci­li ten wą­tek i za­pro­po­no­wa­li, by W. po­łą­czył oby­dwa te­ma­ty, losy wiel­kiej idei, a zwłasz­cza jej wy­na­tu­rzeń w ko­mu­ni­stycz­nej Pol­sce, z wła­sną au­top­sy­cho­ana­li­zą. Obie­ca­li wy­so­ką za­licz­kę na książ­kę, któ­rą W. po­wi­nien na­pi­sać w cią­gu osiem­na­stu mie­się­cy. W roz­mo­wie z nimi W. był swo­bod­ny, pew­ny sie­bie, a gdy oni za­chwy­ca­li się ro­dzą­cy­mi się w jego gło­wie po­my­sła­mi – dum­ny z sie­bie.

Kil­ka go­dzin póź­niej wpadł w pa­ni­kę. Po­my­ślał, jak taka książ­ka wpły­nie na jego przy­szłość w Pol­sce. Jak na jego trzeź­wie­nie? Przy­po­mniał so­bie ostat­ni ty­dzień na Far­mie, kie­dy przy­mus pi­sa­nia omal nie znisz­czył jego ku­ra­cji. Prze­czu­wał, że nie po­wi­nien pod­pi­sy­wać umo­wy, ale nie wie­dział, jak się z tego wy­krę­cić. Prze­ra­żo­ny po­szedł na mi­tyng AA, ale i tam nie po­tra­fił się skon­cen­tro­wać. Roz­bo­la­ła go gło­wa; czuł nud­no­ści. Przy­po­mniał so­bie, że Lin­da po­ra­dzi­ła mu, by za­czął zno­wu cho­dzić na kon­cer­ty, jak to ro­bił w mło­do­ści. Pod­szedł pod Lin­coln Cen­ter. Wie­dział, że Zu­bin Meh­ta to wspa­nia­ły dy­ry­gent, a It­zhak Per­l­man wiel­ki skrzy­pek, w pro­gra­mie były utwo­ry Ba­cha i Sa­int Sa­ën­sa. Ale pod­czas kon­cer­tu nie po­tra­fił się sku­pić, po gło­wie la­ta­ły mu my­śli, któ­rych nie po­tra­fił prze­pę­dzić, na­wet gdy za­my­kał oczy, by ła­twiej było mu słu­chać. Jesz­cze bar­dziej bo­la­ła go gło­wa, może od wy­sił­ku, by o ni­czym nie my­śleć. Po­czuł się tak, jak­by w ogó­le nie było Far­my, i z prze­ra­że­niem po­my­ślał, że może mu się nie udać.

Wie­czo­rem z naj­więk­szym wy­sił­kiem zro­bił za­pi­ski tyl­ko dla­te­go, że się do tego zo­bo­wią­zał. Na li­ście wdzięcz­no­ści na­pi­sał krót­ko, że prze­żył ten dzień trzeź­wy. Do­pi­sał jesz­cze, że ni­ko­go nie skrzyw­dził. To go uspo­ko­iło na tyle, że po­sta­no­wił upo­rząd­ko­wać spra­wy i pod­jąć kil­ka waż­nych de­cy­zji. Uznał, że dwa ty­go­dnie po­dró­ży stat­kiem do Eu­ro­py to za duże ry­zy­ko dla jego trzeź­wo­ści. Na­za­jutrz od­wo­łał re­zer­wa­cję na sta­tek. Bi­let był bez­zwrot­ny, ale W. zde­cy­do­wał się stra­cić pie­nią­dze i ku­pić bi­let na sa­mo­lot do Am­ster­da­mu; była to pierw­sza kosz­tow­na de­cy­zja na rzecz trzeź­wo­ści. Póź­niej wy­słał kil­ka­na­ście pa­czek ze swo­imi pa­pie­ra­mi i książ­ka­mi do Pol­ski oraz spo­tkał się ze zna­jo­my­mi. Opo­wia­dał im o po­by­cie na Far­mie; więk­szość słu­cha­ła go z za­in­te­re­so­wa­niem, a u kil­ku wy­czuł nie­po­kój, tra­ci­li wą­tek, sta­wa­li się spię­ci, tak jak­by ich to też do­ty­czy­ło, ale nie chcie­li o tym mó­wić.

W so­bo­tę po­le­ciał na mie­siąc do Los An­ge­les, gdzie miał uczyć na uni­wer­sy­te­cie oraz w wię­zie­niu dla ko­biet, któ­re od­wie­dził wio­sną, jesz­cze przed wy­jaz­dem na Far­mę. Za­miesz­kał u przy­ja­ciół w Sier­ra Ma­dre, skąd miał go­dzi­nę sa­mo­cho­dem do Ve­ni­ce, gdzie mie­ścił się uni­wer­sy­tet, i tyle samo na za­chód do wię­zie­nia koło miej­sco­wo­ści Chi­no.

W sa­mo­lo­cie do Dal­las W. sie­dział przy przej­ściu, a obok nie­go para. Męż­czy­zna mó­wił po an­giel­sku z ak­cen­tem i W. po­my­ślał, że to może być Po­lak. Ale nadal pra­co­wał nad wy­kła­da­mi; gdy wy­jął ja­kąś książ­kę przy­wie­zio­ną z Pol­ski, są­siad za­py­tał, czy W. ro­zu­mie po pol­sku. Za­czę­li roz­ma­wiać. Oka­za­ło się, że są­sia­dem był zna­ny pol­ski szer­mierz, dwu­krot­ny me­da­li­sta olim­pij­ski, któ­ry kil­ka lat temu zo­stał na Za­cho­dzie i znik­nął. W. przy­po­mniał so­bie, że ma­jąc 11 lat, spo­tkał go ra­zem z wiel­kim pol­skim spra­woz­daw­cą spor­to­wym Boh­da­nem To­ma­szew­skim. Te­raz roz­ma­wia­li o stu­diach, o wspól­nych zna­jo­mych, o róż­nych wy­da­rze­niach spor­to­wych. W. zmy­ślał ja­kieś hi­sto­ryj­ki, żeby wy­dać się bar­dziej in­te­re­su­ją­cy. Gdy sa­mo­lot wy­lą­do­wał w Dal­las, jego są­siad na­gle zmie­szał się, jak­by za dużo opo­wie­dział o so­bie nie­zna­jo­me­mu, po­że­gnał się i nie po­da­jąc do sie­bie kon­tak­tu, szyb­ko od­szedł. W. za­sta­na­wiał się, po co zmy­ślał. Prze­cież to było stin­king thin­king, śmier­dzą­ce my­śle­nie, na któ­re go uczu­la­no na Far­mie. Obie­cał so­bie, że bę­dzie na to uwa­żać.

W Ka­li­for­nii co­dzien­nie jeź­dził na mi­tyn­gi AA. Były bar­dziej sier­mięż­ne niż te na Man­hat­ta­nie; sale pa­ra­fial­ne lub po­miesz­cze­nia w ośrod­kach so­cjal­nych były czy­ste, ale ubo­gie, lu­dzie pro­sto z pra­cy albo w do­mo­wych wy­świech­ta­nych dre­sach. W. na za­wsze za­pa­mię­tał po­czu­cie prze­strze­ni – kil­ka lub kil­ka­na­ście osób w dość du­żych sa­lach, oraz za­pach kawy przy­go­to­wy­wa­nej dla uczest­ni­ków. A tak­że głos czy­ta­ją­cy przed każ­dym mi­tyn­giem frag­ment roz­dzia­łu pią­te­go Wiel­kiej Księ­gi Jak to dzia­ła”, za­czy­na­ją­cy się od „Ra­re­ly we have seen…” („Rzad­ko się zda­rza, by do­znał nie­po­wo­dze­nia ktoś, kto po­stę­pu­je zgod­nie z na­szym pro­gra­mem”).

W wię­zie­niu, w kla­sie, któ­rą uczył W., było dzie­więt­na­ście ko­biet. Miał je uczyć hi­sto­rii idei praw czło­wie­ka. Ale przez pierw­sze pół­to­rej go­dzi­ny W. opo­wia­dał im o so­bie i o nie­daw­nym po­by­cie na Far­mie. Chciał, żeby go po­zna­ły, a te­raz to prze­ży­cie było dla nie­go naj­waż­niej­sze. Poza tym czuł, że wie­le z nich może mieć po­dob­ny pro­blem, więc dla nich jego do­świad­cze­nia mogą być waż­niej­sze niż to, co kto my­ślał i pi­sał o pra­wach czło­wie­ka. Po­sta­no­wił cały kurs do­sto­so­wać do ich sy­tu­acji, do tego, co może mieć dla nich zna­cze­nie. Po­pro­sił, by na na­stęp­ne za­ję­cia na­pi­sa­ły o tym, kto, kie­dy i w ja­kich sy­tu­acjach na­ru­szał ich pra­wa.

W prze­rwie po­de­szła do nie­go Su­san At­kins, jed­na z trzech znaj­du­ją­cych się w jego kla­sie człon­kiń ban­dy Man­so­na. Po­wie­dzia­ła, że też ma pro­blem al­ko­ho­lo­wy, ale w wię­zie­niu nie piła od czter­na­stu lat, tyl­ko nie­daw­no upi­ła się sa­mo­go­nem. W wię­zie­niu w Ka­li­for­nii ła­two go zro­bić, wy­star­czy ja­ki­kol­wiek owoc po­ło­żyć w sło­iku przy oknie, by ten w upa­le się roz­to­pił, a póź­niej sfer­men­to­wał. Ale Su­san nie chce już pić. W. po­wie­dział Su­san, że znał Fry­kow­skie­go i Po­lań­skie­go, choć nie wie­dział, dla­cze­go to mówi. Su­san na­gle prze­ję­ta opo­wie­dzia­ła, że gdy Text Wat­son ka­zał jej za­bić Wojt­ka Fry­kow­skie­go, nie mo­gła tego zro­bić. Ręka za­wi­sła jej w po­wie­trzu, jak­by ja­kaś siła ją za­trzy­ma­ła. W koń­cu za­bi­ła go Pat Kren­win­kel lub sam Text. Su­san już nie pa­mię­ta kto. Su­san nig­dy o tym ni­ko­mu nie mó­wi­ła, ale chcia­ła­by, aby W. po­wie­dział o tym Po­lań­skie­mu i ro­dzi­nie Fry­kow­skie­go. Na py­ta­nie W., cze­mu za­bi­ja­ły, Su­san po­wie­dzia­ła, że wte­dy, gdy mor­do­wa­ły, nie uwa­ża­ły swo­ich ofiar za lu­dzi.

Po prze­rwie stu­dent­ki same się przed­sta­wia­ły. Więk­szość mó­wi­ła o swo­im al­ko­ho­li­zmie, nar­ko­ma­nii lub o al­ko­ho­li­zmie ro­dzi­ców, wi­docz­nie zwie­rze­nia W. za­chę­ci­ły je do tego. Po kil­ku dniach W. do­wie­dział się od ko­le­gów w An­tioch Uni­ver­si­ty i od Dia­ne, któ­ra or­ga­ni­zo­wa­ła pro­gra­my edu­ka­cyj­ne w wię­zie­niu, że te za­ję­cia bar­dzo się uczest­nicz­kom po­do­ba­ły. Były po­krze­pia­ją­ce i bli­skie lu­dziom.

Ale na ra­zie, wra­ca­jąc z wię­zie­nia, W. za­sta­na­wiał się, po co znów zmy­ślał. Nie znał Po­lań­skie­go, nig­dy nie wi­dział Fry­kow­skie­go. I co te­raz zro­bi z proś­bą Su­san. Przy­po­mniał so­bie lot do Dal­las i zro­zu­miał, że skłon­ność do ko­lo­ry­zo­wa­nia i nie­po­trzeb­nych kłamstw trud­no bę­dzie wy­ple­nić. Z ko­lei my­śląc o sa­mych za­ję­ciach, o tym, co mó­wił i co w od­po­wie­dzi usły­szał, uświa­do­mił so­bie, że te­raz już bę­dzie uczyć in­a­czej niż do­tąd. Czuł, że po­byt na Far­mie zmie­nił go tak­że w tych wy­mia­rach, w ja­kich do­tych­czas był z sie­bie za­do­wo­lo­ny i żad­nych zmian nie ocze­ki­wał.

Wie­czo­rem na­pi­sał list do Lin­dy; zo­bo­wią­zał się, że pierw­szy list na­pi­sze po ty­go­dniu, a póź­niej, przez cały rok, co dwa ty­go­dnie bę­dzie pi­sać na zmia­nę do Lin­dy i do Ann. Te li­sty oka­za­ły się waż­ną po­mo­cą w trzeź­wo­ści. Kie­dy prze­my­ka­ła mu przez gło­wę myśl, żeby się na­pić, za­sta­na­wiał się: „Ale co ja im po­tem na­pi­szę?”. Wie­dział, że nie może ich za­wieść. Po­dob­nie gdy co mie­siąc wy­sy­łał na Far­mę czek z ko­lej­ną ratą kre­dy­tu, uświa­da­miał so­bie, że trzeź­wość spo­ro go kosz­tu­je i bez sen­su by­ło­by upić się, a póź­niej nadal pła­cić. W pierw­szym li­ście na­pi­sał o tym, co się dzia­ło i jak so­bie z tym ra­dził. O nie­po­trzeb­nych kłam­stwach i ubar­wie­niach, żeby było cie­ka­wiej lub żeby się wy­dać waż­niej­szym, bar­dziej in­te­re­su­ją­cym, a tak­że o drob­nej kra­dzie­ży dwóch dłu­go­pi­sów u go­spo­da­rza w No­wym Jor­ku. Po­cie­szał się tym, że te­raz już się na tym przy­ła­pu­je.

Gdy po la­tach prze­czy­tał ko­pię swo­je­go li­stu, zro­zu­miał, co mie­li na my­śli te­ra­peu­ci na Far­mie, mó­wiąc o in­te­lek­tu­ali­za­cji jako prze­szko­dzie na dro­dze W. do trzeź­wo­ści. W li­ście do Lin­dy nie było nie­mal w ogó­le żad­nych kon­kre­tów, lecz same uogól­nie­nia i teo­ryj­ki. Ale na­wet z tego li­stu prze­bi­jał nie­ustan­ny po­śpiech i pa­ni­ka, wy­ni­ka­ją­ce z nie­umie­jęt­no­ści prze­wi­dze­nia, co ile cza­su zaj­mie, z prze­ła­do­wy­wa­nia każ­de­go dnia i każ­dej go­dzi­ny czę­sto nie­po­trzeb­ny­mi zo­bo­wią­za­nia­mi i pla­na­mi.

Pod ko­niec ty­go­dnia w dro­dze z wię­zie­nia do Ve­ni­ce, ru­sza­jąc zbyt po­spiesz­nie na zmie­nia­ją­cych się świa­tłach, W. ude­rzył w czyjś zde­rzak. Na szczę­ście ni­ko­mu nic się nie sta­ło, ża­den sa­mo­chód nie uległ po­waż­ne­mu uszko­dze­niu i kie­row­ca pu­ścił W., nie ro­biąc pro­ble­mów. W. jesz­cze nie znał swo­jej Siły Wyż­szej i nie wie­dział, że czę­sto bę­dzie ona prze­ma­wiać do nie­go po­przez stłucz­ki i drob­ne wy­pad­ki sa­mo­cho­do­we, jak­by chcia­ła po­wie­dzieć: zwol­nij, bo może być go­rzej.

Pierwszymiesiąc

Pod­czas po­by­tu w Ka­li­for­nii W. dość su­mien­nie do­trzy­my­wał zo­bo­wią­zań pod­ję­tych przed opusz­cze­niem Far­my. Co­dzien­nie rano me­dy­to­wał. Wie­czo­rem ro­bił ob­ra­chu­nek. Po ty­go­dniu wsta­wa­nia o pół do szó­stej, nie­ustan­ne­go jeż­dże­nia po kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów na mi­tyn­gi, do pra­cy i do domu, po kil­ku wy­kła­dach dzien­nie by­wał tak zmę­czo­ny, że wie­czo­rem nie miał siły ni­cze­go na­pi­sać i ro­bił to na­stęp­ne­go dnia rano.

Nie­mal co­dzien­nie cho­dził na mi­tyn­gi AA – w róż­nych oko­li­cach Los An­ge­les. Szyb­ko prze­ko­nał się, że sama obec­ność na spo­tka­niu go wy­ci­sza, choć trud­no mu było się sku­pić. Po czę­ści wy­ni­ka­ło to ze sta­łe­go zmę­cze­nia, po czę­ści z na­tło­ku my­śli o róż­nych spra­wach, któ­re miał do za­ła­twie­nia, ale naj­czę­ściej nie słu­chał uważ­nie in­nych, bo ob­my­ślał, co sam mógł­by po­wie­dzieć. Nie­cier­pli­wił się, gdy mi­tyng zbli­żał się do koń­ca, za­nim ko­lej­ka mów­ców do­szła do nie­go. Sam zaś mó­wił dłu­go, na­wet gdy po­wie­rza­no mu rolę pro­wa­dzą­ce­go, któ­ry za­zwy­czaj tyl­ko udzie­la gło­su in­nym. A kie­dy już coś po­wie­dział, to póź­niej na­słu­chi­wał, czy ktoś na­wią­że do jego wy­stą­pie­nia. Czuł, że coś tu jest nie w po­rząd­ku, bo w wie­czor­nym ob­ra­chun­ku za­pi­sy­wał to pod ha­słem „Wiel­kie ego”. Ale po­trze­ba, by błysz­czeć, była sil­niej­sza, więc znów ro­bił to samo.

Po­trze­bę uzna­nia za­uwa­żył tak­że w spra­wach za­wo­do­wych. Kie­dy uni­wer­sy­tet An­tioch za­pro­po­no­wał mu etat, od­ru­cho­wo za­pi­sał w dzien­ni­ku „Chcą mnie!”, jak­by tyl­ko o to mu cho­dzi­ło. Zresz­tą jesz­cze przez dłu­gi czas naj­waż­niej­szym kry­te­rium suk­ce­su był fakt, że na uni­wer­sy­te­tach, na któ­re przy­jeż­dżał z jed­no­ra­zo­wym wy­kła­dem, chcie­li go za­trzy­mać na sta­łe. Może nie­świa­do­mie to­czył roz­mo­wy pro­wa­dzą­ce w tym kie­run­ku; prze­waż­nie chcie­li, a W. wte­dy od­ma­wiał, bo naj­czę­ściej od po­cząt­ku wie­dział, że to jest nie­moż­li­we albo że tego wca­le nie chce. Za­czął prze­czu­wać, że może to mieć zwią­zek z ja­kimś lę­kiem i po­trze­bą udo­wod­nie­nia so­bie wła­snej war­to­ści.

Na jed­nym z mi­tyn­gów w Cu­lvert City pro­wa­dzą­ca spo­tka­nia, Kla­ra, po­wie­dzia­ła, że do trzeź­wie­nia nie jest po­trzeb­ny in­te­lekt, lecz siła. Ona sama nie mia­ła ta­kiej siły, więc zwró­ci­ła się do Siły Więk­szej od niej sa­mej. Tak za­czę­ła się dro­ga roz­wo­ju du­cho­we­go Kla­ry.

Dla W. taką siłą na po­cząt­ku miał być Joe, pierw­szy spon­sor wy­zna­czo­ny mu przez Da­nie­la przed opusz­cze­niem Far­my. W. miał do nie­go za­dzwo­nić na­tych­miast po przy­jeź­dzie do Los An­ge­les, ale zwle­kał przez pięć dni. Spo­tka­li się u Jo­ego w biu­rze. Star­szy, po­staw­ny męż­czy­zna bu­dził re­spekt, tak­że swo­im spo­ko­jem i pięt­na­sto­let­nią trzeź­wo­ścią. Roz­ma­wia­li o mo­ty­wa­cji do trzeź­wie­nia. Joe miał 61 lat, gdy żona zmar­ła na al­ko­ho­lizm. On sam wy­trzeź­wiał rok póź­niej.

– Czy dla­te­go, że mia­łeś wy­rzu­ty su­mie­nia po śmier­ci żony? Czy prze­stra­szy­łeś się wła­snej?

– Nie wiem. Ale chy­ba ani jed­no, ani dru­gie. Chy­ba by­łem już cho­ry i zmę­czo­ny tym, że co­dzien­nie bu­dzi­łem się cho­ry i zmę­czo­ny – od­po­wie­dział Joe, jak się oka­za­ło dość zna­nym aow­skim po­rze­ka­dłem.

W. umó­wił się z Joem, że bę­dzie do nie­go dzwo­nić co­dzien­nie, a nie dwa razy dzien­nie, jak chciał Da­niel. Ale i tego nie po­tra­fił, raz za­po­mniał, a póź­niej było mu wstyd i znów nie za­dzwo­nił, po­tem czuł jesz­cze więk­szy wstyd. Gdy po kil­ku dniach prze­ła­mał strach przed re­pry­men­dą, Joe ucie­szył się, że W. jest wciąż trzeź­wy, i po­wie­dział mu, że je­śli znów za­po­mni, to za­wsze może prze­rwać mil­cze­nie i wró­cić do ru­ty­ny.

Ale W. nie wra­cał. Wie­dział, że w tym jed­nym punk­cie ła­mie umo­wę za­war­tą na Far­mie, ale nie po­tra­fił jej do­cho­wać. Tłu­ma­czył so­bie, że nie chce Jo­emu za­wra­cać gło­wy swo­ją oso­bą. I chy­ba w to wie­rzył, bo Joe w ogó­le nie po­ja­wiał się w jego dzien­ni­ku trzeź­wie­nia i ob­ra­chun­ku mo­ral­nym. Do­pie­ro po kil­ku la­tach W. uświa­do­mił so­bie, że od sa­me­go po­cząt­ku mi­gał się od po­sia­da­nia spon­so­ra. Nie chciał z ni­kim uzgad­niać dro­gi do swo­jej trzeź­wo­ści; nie lu­bił też spon­so­ro­wać in­nym, bo nie chciał po­dej­mo­wać trwa­łych zo­bo­wią­zań.

Za to co ty­dzień su­mien­nie dzwo­nił na Far­mę, by zdać spra­woz­da­nie ze swo­jej trzeź­wo­ści. Te roz­mo­wy z oso­bą aku­rat bę­dą­cą na dy­żu­rze za­zwy­czaj były zdaw­ko­we. Nie­co dłuż­sze były li­sty na Far­mę. Dru­gi z ko­lei na­pi­sał do Ann. Ten był nie­co bar­dziej kon­kret­ny niż po­przed­ni do Lin­dy. Co wię­cej, pi­sząc ten list, W. uświa­do­mił so­bie, że tak­że z Far­my pa­mię­ta je­dy­nie ogól­ny na­strój, at­mos­fe­rę, te­ra­peu­tów i ko­lej­ne kro­ki, ja­kie sam mu­siał zro­bić. Nie mógł so­bie na­to­miast przy­po­mnieć twa­rzy in­nych pa­cjen­tów. Zdał so­bie spra­wę, że do­świad­czył na Far­mie tego, cze­go po­przed­nio nie znał, a mia­no­wi­cie spo­łecz­no­ści, w któ­rej at­mos­fe­ra i ogól­ne za­sa­dy były sta­łe, zaś jej człon­ko­wie wy­mien­ni.

W. pró­bo­wał też ro­bić kro­ki, ale nie miał na to cza­su ani nie po­tra­fił się sku­pić. Raz tyl­ko po­maj­stro­wał coś przy czwar­tym kro­ku, ale go odło­żył. Na­pi­sał też li­sty do bra­ta i sio­stry, choć nie miał pew­no­ści, jak je przyj­mą. Ra­czej się w nich tłu­ma­czył i obie­cy­wał po­pra­wę, niż pró­bo­wał za­dość­uczy­nić, a oni ta­kie obiet­ni­ce zna­li już od daw­na i nie bar­dzo w nie wie­rzy­li.

Po ty­go­dniu W. mu­siał przejść pierw­szy test trzeź­wo­ści. Go­spo­da­rze, któ­rzy nie stro­ni­li od al­ko­ho­lu, wy­da­wa­li przy­ję­cie. Pod­czas gdy W. ro­bił plac­ki kar­to­fla­ne dla trzy­dzie­stu osób, go­spo­dy­ni przy­go­to­wy­wa­ła gu­lasz z kury i z bia­łej kieł­ba­sy.

– Mam na­dzie­ję, że nie bę­dzie ci prze­szka­dzać, że do­le­ję kie­li­szek bia­łe­go wina. Za­wsze tak ro­bię, a ono wy­pa­ro­wu­je – zwró­ci­ła się do W. – Bę­dziesz mógł to zjeść?

– Chy­ba tak – po­wie­dział W., nie chcąc od­ma­wiać.

– Py­tam, bo mamy zna­jo­me­go, któ­ry jest nowo na­ro­dzo­nym ano­ni­mo­wym al­ko­ho­li­kiem i on na­wet tego nie je, ab­so­lut­nie ni­cze­go, co le­ża­ło koło al­ko­ho­lu – po­wie­dzia­ła Ma­ry­linn, wle­wa­jąc wino do garn­ka.

W. da­lej ro­bił plac­ki, ale już nie miał spo­ko­ju. Przy­po­mniał so­bie, że na Far­mie za­ka­za­no na­wet środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. My­ślał o zna­jo­mym go­spo­da­rzy, on pew­nie wie wię­cej od W. Może więc nie po­wi­nien tego jeść, zwłasz­cza gdy już wie, że tam jest wino. To może być furt­ka do po­my­śle­nia: „Sko­ro nie za­szko­dzi­ło mi wino w gu­la­szu, to może nie za­szko­dzi mi rów­nież je­den kie­li­szek”. W koń­cu, zbie­ra­jąc się na od­wa­gę, po­wie­dział, że jed­nak wo­lał­by tego nie jeść. Ku za­sko­cze­niu W. Ma­ry­linn przy­ję­ła to naj­bar­dziej na­tu­ral­nie w świe­cie i usma­ży­ła mu osob­no kieł­ba­skę. W. po­czuł ulgę i przy­po­mniał so­bie sło­wa, któ­re kie­dyś usły­szał na mi­tyn­gu AA. O tym, że naj­więk­szym za­gro­że­niem dla trzeź­wo­ści wca­le nie są wiel­kie spra­wy, tyl­ko dro­bia­zgi i nie­uwa­ga.

Gdy przy­szli go­ście, W. dłu­go sie­dział w kuch­ni, jak­by bał się być wśród lu­dzi. Chy­ba za­wsze się tego bał, lęk mi­jał, gdy się na­pił. Albo gdy mó­wił i był w cen­trum uwa­gi. Więc te­raz, gdy go­spo­darz wy­cią­gnął go z kuch­ni, na­tych­miast za­czął ga­dać. Mó­wił, wy­kłó­cał się, wy­gła­szał dość ostre sądy o Ame­ry­ce, nie słu­cha­jąc in­nych.

Do­pie­ro póź­niej, ro­biąc ob­ra­chu­nek, uświa­do­mił so­bie, że jak za­wsze chciał mieć ra­cję i mó­wił, jak­by wy­kła­dał do obec­nych, a nie roz­ma­wiał z nimi. Po­sta­no­wił to zmie­nić, ale na­wet po wie­lu la­tach, kie­dy już na­uczył się słu­chać, wciąż miał skłon­ność do dłu­gich prze­mó­wień. Z tym, że już nie kłó­cił się o swo­ją ra­cję; ma­wiał na­wet, że każ­dy po­kój jest na tyle duży, by po­mie­ści­ło się w nim kil­ka od­mien­nych zdań. Tego wie­czo­ru w dzien­nicz­ku wdzięcz­no­ści za­pi­sał z dumą, że pod­czas przy­ję­cia na­wet nie za­uwa­żył ist­nie­nia al­ko­ho­lu i nie miał żad­nych pro­ble­mów z tym, by nie pić.

Kil­ka dni póź­niej, ja­dąc wie­czo­rem po au­to­stra­dzie, usły­szał huk roz­pa­da­ją­cej się opo­ny. Zje­chał bez­rad­ny na po­bo­cze. Wpadł w pa­ni­kę. Wy­szedł z sa­mo­cho­du po­szu­kać po­mo­cy. Nikt się nie za­trzy­mał. Kil­ka­set me­trów przed sobą zo­ba­czył mi­ga­ją­ce świa­tła dwóch sa­mo­cho­dów po­li­cyj­nych i za­trzy­ma­ny sa­mo­chód z kie­row­cą w środ­ku. W. pod­szedł do nich. Gdy za­ga­dał do po­chy­lo­ne­go nad oknem za­trzy­ma­ne­go sa­mo­cho­du po­li­cjan­ta, ten od­ru­cho­wo się­gnął po broń.

– Stać! Ręce do góry! – krzyk­nął i rzu­cił W. na ma­skę sa­mo­cho­du. Gdy go ob­szu­kał, W. prze­ra­żo­ny wy­ja­śnił, że po­trze­bu­je po­mo­cy.

– To cze­mu tak ci­cho pod­sze­dłeś, prze­cież mo­głem cię za­bić – wy­ja­śnił po­li­cjant. I wy­tłu­ma­czył, że na au­to­stra­dzie co kil­ka­set me­trów są te­le­fo­ny, z któ­rych moż­na za­dzwo­nić po po­moc. W. mu od­po­wie­dział, że nie wie, bo nie jest stąd, chwi­lę po­roz­ma­wia­li. W. do­rzu­cił kil­ka aneg­dot z Pol­ski, zro­bi­ło się przy­jaź­niej i po­li­cjant sam za­te­le­fo­no­wał po po­moc dla W. Na od­chod­nym za­py­tał jesz­cze, czy W. po­tra­fi każ­de­go tak roz­ba­wić jak jego.

Po ja­kimś cza­sie przy­je­chał gość z fir­my, w któ­rej uni­wer­sy­tet wy­na­jął dla W. sa­mo­chód, i za­ło­żył mu nowe koło. W. wca­le tego nie chciał, wie­dział już, że ta­nie mię­so psy je­dzą, i ma­rzył, by roz­wią­zać umo­wę i wy­na­jąć nowe auto w po­rząd­nej fir­mie jak Hertz lub Avis. Ale nie po­tra­fił tego po­wie­dzieć i wziął na­pra­wio­ne­go sta­re­go rzę­cha. Po­tem był na sie­bie bar­dzo zły.

Złość trzy­ma­ła go na­za­jutrz i po­je­chał do fir­my, by ze­rwać umo­wę. Był tak wście­kły, że wła­ści­ciel zwró­cił mu pie­nią­dze. W. wy­na­jął sa­mo­chód w Avi­sie i był z sie­bie dum­ny. Do­pła­cił i uznał to za dru­gi wy­da­tek na trzeź­wość. Jak do­tąd wy­dat­ki te do­ty­czy­ły trans­por­tu – sa­mo­lo­tu i sa­mo­cho­dów.

W. sta­rał się też pa­mię­tać o przy­jem­no­ściach, któ­re al­ko­hol wy­ru­go­wał z jego ży­cia. Cho­dził na kon­cer­ty. W pięk­nej sali kon­cer­to­wej w Pa­sa­de­nie or­kie­stra z Bam­ber­gu pod dy­rek­cją Wi­tol­da Ro­wic­kie­go gra­ła Ry­szar­da Straus­sa i Czaj­kow­skie­go; W. ucie­szył się, bo nie miał już ta­kiej go­ni­twy my­śli jak w No­wym Jor­ku.

Ale kil­ka dni póź­niej, w Fil­har­mo­nii w Los An­ge­les, cha­os i brak sku­pie­nia po­wró­ci­ły. Gra­no IX Sym­fo­nię Gu­sta­va Mah­le­ra, czy­li kom­po­zy­to­ra, któ­re­go W. po pro­stu wiel­bił. W. po­tra­fił się sku­pić, gdy za­my­kał oczy, ale wte­dy ogar­nia­ła go sen­ność. Ty­dzień póź­niej po­now­nie spró­bo­wał. Prze­spał Mo­zar­ta, a przy Brahm­sie znów nie mógł opę­dzić się od my­śli ko­ła­czą­cych mu się po gło­wie. Może wca­le nie lu­bię mu­zy­ki, a może mam w so­bie strasz­nie dużo nie­po­ko­ju? za­pi­sał w dzien­ni­ku.

Ten cha­os utrzy­my­wał się, ale na kon­cer­ty cho­dził sys­te­ma­tycz­nie. Sta­ły się pro­bie­rzem jego sta­nu du­cha. Po ja­kimś cza­sie cha­os znik­nął. Za­stą­pił go spo­kój i uko­je­nie, ja­kie da­wa­ła mu mu­zy­ka. Po wie­lu la­tach uko­je­nie za­mie­ni­ło się w sen: po kil­ku mi­nu­tach pierw­sze­go utwo­ru W. na chwi­lę za­sy­piał. Wy­da­wa­ło mu się, że mu­zy­kę nadal sły­szy, ale wie­dział też, że spał. Nie wie­dział jed­nak, czy jest to jesz­cze do­wód spo­ko­ju du­cha, czy już sta­ro­ści.

Pew­ne­go dnia W. po­szedł z Ma­ry­linn do kina na Po­wrót Mar­ti­na Gu­er­re. Film mu się po­do­bał, uświa­do­mił so­bie, jak bar­dzo lubi kino, i po­sta­no­wił cho­dzić przy­najm­niej raz w ty­go­dniu. Kil­ka razy wy­ką­pał się w oce­anie; spra­wi­ło mu to wiel­ką przy­jem­ność, cho­ciaż po­przed­nio wody nie lu­bił. Od za­wsze ko­chał góry i te­raz też cho­dził na spa­ce­ry po Sier­ra Ma­dre. Ale nie miał na to wszyst­ko cza­su. Pew­ne­go dnia, po wy­ciecz­ce w góry, gdy mu­siał za­wró­cić w po­ło­wie dro­gi, by nie spóź­nić się do pra­cy, za­no­to­wał: Od te­raz już ża­den pil­ny ter­min nie po­wi­nien prze­szko­dzić mi w od­po­czyn­ku. Wie­czo­rem zaś, w ru­bry­ce „Na­ucz­ki”: Od ju­tra bar­dzo się pil­no­wać, by nie mieć zbęd­nej ro­bo­ty, któ­ra zmu­sza­ła­by mnie, żeby cały dzień przy niej sie­dzieć. Ale szyb­ko o tych obiet­ni­cach za­po­mniał. Dwa ty­go­dnie póź­niej za­pi­sał: Chciał­bym pójść w góry i nie umiem kie­dy. Chy­ba pod­świa­do­mość po­kie­ro­wa­ła jego ręką, gdy pi­sał „nie umiem” za­miast „nie mam kie­dy”. Bo na­praw­dę nie umiał. Nie umiał zor­ga­ni­zo­wać so­bie ży­cia tak, by był w nim czas na pra­cę, od­po­czy­nek, wy­ciecz­ki, obo­wiąz­ki i ra­do­ści. Szu­kał roz­wią­zań. Znów po ty­go­dniu, po wspa­nia­łej ką­pie­li w oce­anie, pi­sał: Boże, jak się zwol­nić z nie­ustan­ne­go wy­ści­gu. Mniej go­ni­twy za spra­wa­mi nie­ko­niecz­ny­mi; wię­cej pla­ży. Chy­ba dużo spraw so­bie wy­my­ślam tak na wszel­ki wy­pa­dek. Po­sta­na­wiał mniej pla­no­wać, śmie­lej od­rzu­cać róż­ne pro­po­zy­cje. Pra­co­wać tyl­ko poza do­mem, tak by nie mieć pod ręką pra­cy, któ­ra nie po­zwa­la­ła­by mu od­po­cząć. Tak za­czę­ła się nig­dy nie­za­koń­czo­na wal­ka W. z sa­mym sobą o or­ga­ni­za­cję ży­cia, wy­bór prio­ry­te­tów, rów­no­wa­gę mię­dzy obo­wiąz­ka­mi a ra­do­ścia­mi. Po bar­dzo wie­lu la­tach, pi­sząc coś w Za­ko­pa­nem, był tak samo jak wte­dy roz­dar­ty mię­dzy sie­dze­niem za biur­kiem a per­spek­ty­wą pój­ścia na nar­ty lub na wy­ciecz­kę w ośnie­żo­ną i za­la­ną zi­mo­wym słoń­cem do­lin­kę ta­trzań­ską.

W Ka­li­for­nii za­uwa­żył, że mniej się boi. Kie­dyś do domu wtar­gnął obcy pies. W. za­wsze pa­nicz­nie bał się psów, ale te­raz prze­zwy­cię­żył strach, za­mknął in­tru­za w kuch­ni i spo­koj­nie za­dzwo­nił po po­moc. Pod ko­niec po­by­tu bar­dzo roz­bo­la­ła go noga. Bez hi­ste­rii po­je­chał do szpi­ta­la i po­tem cier­pli­wie uczył się cho­dzić o ku­lach. Sam się zdzi­wił, że prze­szedł przez to bez pa­ni­ki i po­god­nie, jak­by już mniej było w jego gło­wie ne­ga­tyw­nych my­śli.

Bał się tego, co