Strona główna » Obyczajowe i romanse » Gra o jutro 2. Co warto zrobić teraz i z myślą o wnukach

Gra o jutro 2. Co warto zrobić teraz i z myślą o wnukach

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62304-68-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gra o jutro 2. Co warto zrobić teraz i z myślą o wnukach

Oddajemy w ręce Czytelników książkę „wybuchową” i „wyzywającą” . Wybuchową, w tym sensie, że powinna wywołać dyskusje i spory, i wyzywającą, ponieważ wymaga od nas, abyśmy zastanowili się nad jutrem. Nie nad przyszłością za dwadzieścia czy trzydzieści lat, którą z trudem sobie wyobrażamy, ale nad perspektywą tuż za progiem – najbliższych trzech do siedmiu lat. Nad tym, co możemy zrobić w tym czasie – jeśli zechcemy. Jeśli autorzy nas przekonają, że warto i można.

CO WARTO ZROBIĆ?

Równe czterdzieści lat temu udało nam się opublikować książkę, wymierzoną przeciw panującemu wówczas zastojowi. W miesiąc po ukazaniu się książki sekretarz KC, towarzysz Bolesław J., kazał wycofać ją z księgarń – na szczęście, za późno, bo już się rozeszła. Książka nosiła tytuł „Gra o jutro” i stała się sensacją, choć mówiła jedynie o tym, co się dzieje i co się robi w gospodarkach zachodnich, ukazywała ówczesny przewrót w zarządzaniu przemysłem i gospodarką. Ale przekonywała też (argumentacją wówczas wywrotową), że tylko sprzedaż i pieniądz mogą sprawdzać efekty działalności gospodarczej, a nie wskaźniki czy wykonanie planu. Chodziło, innymi słowy, o zainstalowanie rynku… Po dwudziestu latach Leszek Balcerowicz przy poparciu pierwszego demokratycznego rządu Polski zainstalował w Polsce rynek.

Jak wówczas, tak i w tej książce nie zajmiemy się wszystkimi problemami. Skupimy się na tym tylko, na czym się  znamy – na czym znają się nasi bliscy przyjaciele, koledzy i znajomi, a my dzięki nim. Przez ponad czterdzieści lat staraliśmy się utrzymywać na różne sposoby kontrakt z fachowcami z wielu dziedzin ważnych dla rozwoju Polski – i z niemałą satysfakcją możemy powiedzieć, że współpracowaliśmy z najciekawszymi ludźmi naszego kraju, kompetentnymi i twórczymi. Im dedykujemy tę książkę – dziś zatytułowaną: „Gra o jutro 2”.

Polecane książki

Tamara po raz pierwszy wyjechała na wakacje bez narzeczonego. Wymarzony wyjazd zamienił się w koszmar, kiedy podczas wycieczki po karaibskiej dżungli została uprowadzona przez terrorystów. Wśród porwanych był także Zach Fletcher, były wojskowy, który szybko zorganizował ucieczkę...
Małżeństwo Chloe i Arystona miało służyć tylko umocnieniu rodzinnych interesów. Niestety, Chloe zakochała się w mężu. On nie odwzajemniał jej uczuć i po trzech latach rozwiedli się. Teraz, kiedy Chloe musi poprosić Arystona o przysługę, on zgadza się pomóc pod jednym warunkiem &nda...
Bohater rzuca na szalę swoje dotychczasowe życie. Poświęca spokój dnia codziennego. Porzuca wszystko co dotychczas stanowiło dla niego cały świat. W zamian otrzymuje niebezpieczną przygodę.Przystępując do tajnego stowarzyszenia, ryzykując własnym życiem, próbuje wypełnić powierzoną mu misję.W drodze...
Zakazana miłość i spisek na zamku Thornbeck Margrabia Thornbeck ma niewiele czasu na znalezienie sobie żony, zaprasza więc do swojego zamku dziesięć panien szlachetnego rodu. W ciągu dwutygodniowego pobytu kandydatki staną przed próbami, które ukażą ich prawdziwy charakter. Avelina przed wyjazdem na...
  Zeszyt nie jest typowym kursem rysowania, gdzie krok po kroku przedstawiony został proces powstawania rysunku. Na podstawie przygotowanych rysunków, tzw. wzorów, postaraj się dokończyć ilustracje na wybranych polach. Głównym obiektem zainteresowania w tej rysunkowej przygodzie są zwierzęta. Podcza...
Dwujęzyczna adaptacja powieści „Lord Jim” to atrakcyjna pomoc dla uczących się języka angielskiego. Śledząc losy bohaterów, możemy na bieżąco porównywać tekst angielski i polski. Adaptacja została przygotowana z myślą o czytelnikach średnio zaawansowanych, jednak dzięki dwujęzycznej wersji z książ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stefan Bratkowski

Re­dak­cja: Han­na Ja­wo­row­ska-Błoń­ska

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Sa­dow­ski

Re­dak­cja tech­nicz­na: Pa­weł Żuk

Co­py­ri­ght © An­drzej Brat­kow­ski, Ste­fan Brat­kow­ski

© Co­py­ri­ght for the po­lish edi­tion

by Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

War­sza­wa 2011

Wszel­kich in­for­ma­cji udzie­la:

Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

ul. Kró­lo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67

wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-60656-10-5

Wszel­kie pra­wa, włącz­nie z pra­wem do re­pro­duk­cji tek­stów i ilu­stra­cji w ca­ło­ści lub w czę­ści, w ja­kiej­kol­wiek for­mie – za­strze­żo­ne.

Skład i ła­ma­nie: AN­TER Po­li­gra­fia, ul. Ja­ra­cza 8, 00-378 War­sza­wa

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

CO WAR­TO ZRO­BIĆ

Róż­ne ugru­po­wa­nia opo­zy­cyj­ne li­cy­tu­ją się dziś na ha­sła, nie skła­da­jąc na­wet już żad­nych obiet­nic. Żą­dzą wła­dzy i de­ma­go­gią od­po­wia­da­ją na py­ta­nie, co war­to w Pol­sce zro­bić. Swą agi­ta­cją po­bu­dza­ją pre­ten­sje i rosz­cze­nia, in­spi­ru­ją po­czu­cie krzyw­dy i fru­stra­cji, stro­jąc się w piór­ka rze­ko­mo na­ro­do­wo-ka­to­lic­kie lub też – rów­nie rze­ko­mo – le­wi­co­we. W tej pro­pa­gan­dzie cho­dzi o pa­ra­liż i za­stój. Wie­my wpraw­dzie, jak Pol­ska po­win­na wy­glą­dać w roku 2030, ale nie wie­my, co – poza usu­nię­ciem znisz­czeń po­wo­dzio­wych – war­to zro­bić w cią­gu naj­bliż­szych trzech, sied­miu lat. Dla­te­go spró­bu­je­my za­jąć się od­po­wie­dzią na to py­ta­nie: Co war­to zro­bić, je­śli nie ju­tro to w naj­bliż­szej czy bli­skiej przy­szło­ści? Zwłasz­cza wo­bec per­spek­ty­wy, że być może na­stęp­na ka­den­cja przy­pad­nie sta­bil­nej więk­szo­ści sej­mo­wej i sta­bil­ne­mu rzą­do­wi, mo­gą­ce­mu po­zwo­lić so­bie na się­ga­ją­ce głę­biej re­for­my.

Rów­ne czter­dzie­ści lat temu uda­ło nam się dzię­ki zna­ko­mi­te­mu wy­daw­cy, An­drze­jo­wi Wa­si­lew­skie­mu, opu­bli­ko­wać książ­kę, wy­mie­rzo­ną prze­ciw pa­nu­ją­ce­mu wów­czas za­sto­jo­wi. W mie­siąc po uka­za­niu się książ­ki se­kre­tarz KC, to­wa­rzysz Bo­le­sław J., ka­zał wy­co­fać ją z księ­garń – na szczę­ście, za póź­no, bo już się ro­ze­szła. Książ­ka no­si­ła ty­tuł Gra o ju­tro i sta­ła się sen­sa­cją, choć mó­wi­ła je­dy­nie o tym, co się dzie­je i co się robi w go­spo­dar­kach za­chod­nich, uka­zy­wa­ła ów­cze­sny prze­wrót w za­rzą­dza­niu prze­my­słem i go­spo­dar­ką. Ale prze­ko­ny­wa­ła też (ar­gu­men­ta­cją wów­czas wy­wro­to­wą), że tyl­ko sprze­daż i pie­niądz mogą spraw­dzać efek­ty dzia­łal­no­ści go­spo­dar­czej, a nie wskaź­ni­ki czy wy­ko­na­nie pla­nu. Cho­dzi­ło, in­ny­mi sło­wy, o za­in­sta­lo­wa­nie ryn­ku… Po dwu­dzie­stu la­tach Le­szek Bal­ce­ro­wicz przy po­par­ciu pierw­sze­go de­mo­kra­tycz­ne­go rzą­du Pol­ski za­in­sta­lo­wał w Pol­sce ry­nek.

Jak wów­czas, tak i w tej książ­ce nie zaj­mie­my się wszyst­ki­mi pro­ble­ma­mi. Sku­pi­my się na tym tyl­ko, na czym się zna­my – na czym zna­ją się nasi bli­scy przy­ja­cie­le, ko­le­dzy i zna­jo­mi, a my dzię­ki nim. Przez po­nad czter­dzie­ści lat sta­ra­li­śmy się utrzy­my­wać na róż­ne spo­so­by kon­takt z fa­chow­ca­mi z wie­lu dzie­dzin waż­nych dla roz­wo­ju Pol­ski – i z nie­ma­łą sa­tys­fak­cją mo­że­my po­wie­dzieć, że współ­pra­co­wa­li­śmy z naj­cie­kaw­szy­mi ludź­mi na­sze­go kra­ju, kom­pe­tent­ny­mi i twór­czy­mi. Im de­dy­ku­je­my tę książ­kę.

Star­szy z nas, praw­nik z wy­kształ­ce­nia, po Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim, był i jest nie­za­leż­nym pu­bli­cy­stą, ho­no­ro­wym pre­ze­sem Sto­wa­rzy­sze­nia Dzien­ni­ka­rzy Pol­skich; młod­szy, z wy­kształ­ce­nia in­ży­nier po Po­li­tech­ni­ce Kra­kow­skiej, był i jest za­wo­do­wym me­ne­dże­rem, był dwu­krot­nie mi­ni­strem w rzą­dach Pol­ski nie­pod­le­głej po roku 1989. Na­sze ka­rie­ry ży­cio­we do­bie­ga­ją koń­ca, ża­den z nas nie chce i nie może być kimś wię­cej i kimś in­nym, niż był i jest, nie uczest­ni­czy­my i nie mamy za­mia­ru uczest­ni­czyć w ży­ciu po­li­tycz­nym, choć na pew­no zro­bi­my, co po­tra­fi­my, by po­móc w re­ali­za­cji po­stu­la­tów przed­sta­wio­nych w tej książ­ce.

Być może w czę­ści wy­da­dzą się one, jak w wy­pad­ku Gry o ju­tro, zno­wuż wy­wro­to­we. Ale kil­ka­na­ście lat temu, z koń­cem XX wie­ku sły­sza­ło się, że jako na­ród i jako spo­łe­czeń­stwo nie je­ste­śmy przy­go­to­wa­ni do przy­szło­ści, że mu­si­my oswo­ić się do­pie­ro z „szo­kiem przy­szło­ści”.

Na­szym zda­niem, z ca­łym sza­cun­kiem, kon­cep­cja tego „szo­ku przy­szło­ści” wy­ni­ka­ła z igno­ran­cji. Taki szok po­wi­nien przy­da­rzyć się w hi­sto­rii już kil­ku spo­łe­czeń­stwom, wspo­mnij­my cho­ciaż­by po­ko­le­nie na­szych dziad­ków, lu­dzi z koń­ca XIX i po­cząt­ku XX wie­ku. Cy­wi­li­za­cja zmie­nia­ła wów­czas Ame­ry­kę, a po niej resz­tę świa­ta, w tem­pie, ja­kie­go ludz­kość nig­dy nie za­zna­ła – ani wcze­śniej, ani póź­niej. Naj­pierw zmniej­szy­ły świat ko­le­je i te­le­graf. Po­tem przy­szła re­wo­lu­cja w wy­to­pie sta­li i po­ja­wi­ło się nowe pa­li­wo – naf­ta; jesz­cze naf­ta nie do koń­ca pod­bi­ła świat, a już po­wstał w peł­ni spraw­ny sil­nik elek­trycz­ny i po­ja­wi­ło się nowe źró­dło ener­gii – elek­trycz­ność. Edi­son roz­świe­tlił epo­kę ża­rów­ka­mi, za­dzwo­ni­ły te­le­fo­ny pierw­szej sie­ci te­le­fo­nicz­nej, przed koń­cem stu­le­cia wy­je­cha­ły na uli­ce miast pierw­sze sa­mo­cho­dy i na­krę­co­no pierw­sze fil­my… Nie­dłu­go po­tem czło­wiek ode­rwał się od zie­mi na we­hi­ku­le cięż­szym od po­wie­trza, a przez ra­dio trans­mi­to­wa­no wy­stęp Ca­ru­so w Me­tro­po­li­tan Ope­ra! Wszyst­ko to w cią­gu ży­cia jed­ne­go po­ko­le­nia – po­ję­cie „nie­moż­li­wość” wów­czas za­ni­kło. Je­że­li ktoś mógł mó­wić o „szo­ku przy­szło­ści”, to lu­dzie tam­te­go po­ko­le­nia. A jed­nak na­wet prze­ro­śli tę „przy­szłość” i szyb­ko za­mie­ni­li ją w prze­szłość. Więc pro­szę nam wie­rzyć, przy­szłość nie jest „czar­ną dziu­rą”, trud­ną do okre­śle­nia. Spo­czy­wa w na­szych rę­kach, bę­dzie taka, jaką wy­bie­rze­my. Wszyst­ko za­le­ży od nas.

Nie ma żad­nych pod­staw do po­czu­cia nie­szczę­ścia z po­wo­du jed­nej, praw­da, że tra­gicz­nej ka­ta­stro­fy. Na­sza sy­tu­acja nie jest szcze­gól­nie dra­ma­tycz­na. W roku 1939 Win­ston Chur­chill, w ob­li­czu woj­ny na śmierć i ży­cie z hi­tle­row­ski­mi Niem­ca­mi, z wła­ści­wą so­bie otwar­to­ścią po­wie­dział An­gli­kom: „Mam dla was tyl­ko krew, pot i łzy”. I wszy­scy An­gli­cy go ro­zu­mie­li. Do­cho­wa­li dys­cy­pli­ny w każ­dym szcze­gó­le: w żad­nej ła­zien­ce Lon­dy­nu nie stał po­li­cjant, pil­nu­ją­cy, by nie zu­ży­wa­no wody po­nad wy­zna­czo­ną nor­mę, a jed­nak tych norm prze­strze­ga­no bez za­rzu­tu. Tak spraw­dza­ła się bry­tyj­ska de­mo­kra­cja.

Kie­dy w roku 1939 Szwaj­ca­rii ze stro­ny państw Osi gro­zi­ła blo­ka­da przy­wo­zu żyw­no­ści, prof. Frie­drich Wah­len wy­li­czył, że dla utrzy­ma­nia swej nie­pod­le­gło­ści tłu­ści i ła­ko­mi Szwaj­ca­rzy mu­szą cał­ko­wi­cie zmie­nić die­tę. Nie mógł po­sta­wić po­li­cjan­tów przy każ­dej kuch­ni. Ale oby­wa­te­le tego kra­ju bez po­li­cjan­tów za­czę­li jeść in­a­czej (przy oka­zji bar­dzo zy­ska­li na zdro­wiu, o czym prze­ko­na­li się po woj­nie). Tak spraw­dzi­ła się de­mo­kra­cja szwaj­car­ska.

Pre­zy­dent Juho Pa­asi­ki­vi po za­koń­cze­niu II woj­ny świa­to­wej wy­ło­żył Fi­nom, że cze­ka ich sie­dem lat bu­do­wy po­ten­cja­łu go­spo­dar­cze­go, po­zwa­la­ją­ce­go spła­cić ZSRR ol­brzy­mią kon­try­bu­cję, wy­so­ko­ści po­rów­ny­wal­nej (w prze­li­cze­niu) z na­szym gier­kow­skim za­dłu­że­niem. Po­wie­dział, co trze­ba bę­dzie ro­bić, jak się za­cho­wy­wać i cze­go mogą ocze­ki­wać, prze­strze­ga­jąc wska­za­nych prze­zeń re­guł gry. Fi­nom nie mógł po­móc nikt poza Szwe­cją, a ich nie­pod­le­głość była ogra­ni­czo­na. De­mo­kra­cja fiń­ska spraw­dzi­ła się cier­pli­wo­ścią i pra­co­wi­to­ścią swo­ich oby­wa­te­li. Fin­lan­dia, szyb­ciej niż pla­no­wa­no, ure­gu­lo­wa­ła spła­ty i zbu­do­wa­ła fan­ta­stycz­ny po­ten­cjał go­spo­dar­czy, dzię­ki któ­re­mu na­le­ży do naj­bo­gat­szych kra­jów świa­ta.

Od nas dziś nikt nie wy­ma­ga ani krwi, ani łez, ani na­wet zmia­ny kuch­ni. I przez kil­ka już lat po­ma­ga­li nam roz­ma­ici, a bar­dzo ser­decz­ni, cza­sem wręcz hoj­ni, przy­ja­cie­le – Unia Eu­ro­pej­ska i jej kra­je człon­kow­skie. Wszyst­ko przed nami. Sami wy­bie­rze­my przy­szłość.

Sły­szy­my opi­nie, wy­po­wia­da­ne nie bez me­lan­cho­lii, że tak na­praw­dę mało kto w Pol­sce ocze­ku­je zmian. Kla­sa po­li­tycz­na jest urzą­dzo­na i moż­na de­du­ko­wać, że nie in­te­re­su­je się ni­czym poza utrwa­le­niem swej po­zy­cji. Ogół spo­łe­czeń­stwa ra­czej na­wet oba­wia się zmian – do­świad­czy­li­śmy już zmian nie­bez­piecz­nych, ope­ra­cji tak nie­prze­my­śla­nych i nie­uda­nych jak sła­wet­na „re­for­ma ad­mi­ni­stra­cyj­na” roku 1997, któ­ra po­mno­ży­ła szcze­ble ad­mi­ni­stra­cji i roz­mno­ży­ła w dwój­na­sób za­trud­nie­nie w biu­ro­kra­cji.

Nie miej­my jed­nak kom­plek­sów: cho­ro­ba mno­że­nia biu­ro­kra­cji do­ty­ka całą Eu­ro­pę – za­fun­do­wa­ła so­bie ona VAT, po­da­tek od war­to­ści do­da­nej, któ­ry miał zwięk­szyć przy­cho­dy bu­dże­tów, a w prak­ty­ce zwięk­szył za­trud­nie­nie w sys­te­mach po­dat­ko­wych, wy­ma­ga bo­wiem do­dat­ko­wych ty­się­cy urzęd­ni­ków, nie­zbęd­nych dla kon­tro­li płat­ni­ków i wy­kry­wa­nia krę­tactw.

W Pol­sce nie­po­rzą­dek w pra­wo­daw­stwie, a w re­zul­ta­cie bie­gun­ka le­gi­sla­cyj­na róż­nych szcze­bli wła­dzy, zwie­lo­krot­nia wszel­kie­go ro­dza­ju prze­pi­sy. Nie­po­rzą­dek ustro­jo­wy w sys­te­mie władz naj­wyż­szych pań­stwa pa­ra­li­żo­wał przez ostat­nie lata ko­niecz­ne re­for­my, któ­re sta­ły się przed­mio­tem ata­ków ze stro­ny opo­zy­cji z jej mało uda­nym pre­zy­den­tem, jak­by nie­świa­do­mej, że w przy­pad­ku zdo­by­cia wła­dzy mu­sia­ła­by sama je pod­jąć, by unik­nąć ban­kruc­twa. To pań­stwo „ja­koś idzie” bez żad­nych zmian i oby­wa­te­le być może wolą na­wet, żeby zo­sta­ło tak, jak jest, bez nie­po­ko­ją­cych nie­spo­dzia­nek. Nie lu­bią awan­tur ulicz­nych i nie po­pie­ra­ją de­sta­bi­li­za­cji pań­stwa. Gdy­by nie klę­ska po­wo­dzi, za­do­wo­le­ni by­li­by z pań­stwa ja­kie jest, w któ­rym naj­więk­szą sen­sa­cją może być ura­to­wa­nie psa, pły­ną­ce­go na krze po Za­to­ce Gdań­skiej, naj­więk­szym nie­bez­pie­czeń­stwem cho­ro­bli­wa żą­dza wła­dzy am­bit­ne­go „duce”, a naj­bar­dziej chwi­la­mi iry­tu­je za­ska­ku­ją­ca nie­grzecz­ność dzien­ni­ka­rzy ulu­bio­nej te­le­wi­zji.

Nie­mniej spró­bu­je­my prze­ko­nać Czy­tel­ni­ków, że „Pol­skie Ju­tro” może być pa­sjo­nu­ją­cym wy­zwa­niem, że, in­ny­mi sło­wy, wszyst­ko jest przed Pol­ską, po­czy­na­jąc od roz­sąd­nej dys­ku­sji ustro­jo­wej, po­przez pro­blem, jak uru­cho­mić kil­ku­na­sto­let­nią pro­spe­ri­ty, aż po ra­cjo­nal­ną or­ga­ni­za­cję ubez­pie­czeń zdro­wot­nych i re­duk­cję kosz­tów biu­ro­kra­cji. Do tego ju­tra zaś na­le­ży za­rów­no ka­wał na­szej wła­snej, pol­skiej prze­szło­ści, jej za­gu­bio­ne­go do­świad­cze­nia, jak i dzi­siej­sze do­świad­cze­nie in­nych kra­jów eu­ro­pej­skich. Po­nie­waż – jak­że czę­sto! – in­sty­tu­cje i środ­ki roz­wo­ju go­spo­dar­cze­go, któ­re funk­cjo­no­wa­ły w Pol­sce go­spo­dar­ki ryn­ko­wej przed ro­kiem 1939 i któ­re funk­cjo­nu­ją dzi­siaj w go­spo­dar­kach za­chod­nich, ucho­dzą za nowe, nie­spraw­dzo­ne prak­tycz­nie „po­my­sły”. O tyle ta książ­ka na­wią­zu­je do za­ło­żeń Gry o ju­tro sprzed czter­dzie­stu lat. To, co do­brze idzie gdzie in­dziej, może do­brze iść i u nas.

Je­ste­śmy zwo­len­ni­ka­mi rzą­du pre­mie­ra Do­nal­da Tu­ska – na­wet, je­śli w paru spra­wach nie zga­dza­my się z jego po­li­ty­ką. Uwa­ża­my bu­do­wę elek­trow­ni ato­mo­wych w kra­ju, któ­ry kom­plet­nie za­nie­dbał go­spo­dar­kę wod­ną i ener­ge­ty­kę wod­ną, za nie­po­ro­zu­mie­nie i wy­nik nie­do­in­for­mo­wa­nia. W sy­tu­acji, gdy 90 pro­cent przy­pad­ków ko­rup­cji wy­kry­wa Po­li­cja, uwa­ża­my dal­sze ist­nie­nie CBA za ni­czym nie­uspra­wie­dli­wio­ne, a jego włą­cze­nie do struk­tur Po­li­cji za je­dy­ne roz­sąd­ne roz­wią­za­nie. Je­ste­śmy też bar­dzo kry­tycz­ni wo­bec to­le­ran­cji dla mo­no­po­li… Ale o tym moż­na z rzą­dem pre­mie­ra Tu­ska dys­ku­to­wać. Z po­przed­nim żad­na dys­ku­sja nie była moż­li­wa.

Szwedz­ki przy­ja­ciel jed­ne­go z nas, czło­wiek czyn­ny z na­tu­ry, za­ję­ty po­ma­ga­niem jed­ne­mu z kra­jów Trze­cie­go Świa­ta, po przyj­rze­niu się na­szej sy­tu­acji za­re­ago­wał z wes­tchnie­niem oby­wa­te­la kra­ju, gdzie nie­wie­le jest do po­pra­wie­nia (poza może sa­my­mi oby­wa­te­la­mi):

– Jacy wy je­ste­ście szczę­śli­wi, ma­cie wszyst­ko do zro­bie­nia…

Zga­dza­my się z nim. Je­ste­śmy zwo­len­ni­ka­mi ta­kie­go wła­śnie poj­mo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści.

An­drzej i Ste­fan Brat­kow­scy

1.JAK MO­ŻE­MY URZĄ­DZIĆNA­SZĄ DE­MO­KRA­CJĘ,czy­li o ustro­ju

UCHWA­LO­NO BEZ DYS­KUR­SU

Za­cznie­my od spraw pod­sta­wo­wych – od kon­sty­tu­cji. To ona jest źró­dłem wie­lu sła­bo­ści pań­stwa. Stwo­rzy­li­śmy na­szej de­mo­kra­cji już w roku 1921 ustrój, któ­ry nie mógł dzia­łać sku­tecz­nie. Co wię­cej, przy­kro to stwier­dzić, ale nig­dy nie pod­ję­li­śmy nad nim uczci­wej, wni­kli­wej dys­ku­sji. Ko­lej­ny raz – po­wta­rza­my bo­wiem te same błę­dy, z tych sa­mych przy­czyn, co nasi nie tak daw­ni przod­ko­wie. Może to kogo zdzi­wi, ale bli­sko dzie­więć­dzie­siąt lat temu dys­ku­sję wsz­czę­to wła­ści­wie już po uchwa­le­niu kon­sty­tu­cji mar­co­wej – mimo wie­lu przy­go­to­wa­nych wcze­śniej pro­jek­tów. Peł­na dys­ku­sja roz­wi­nę­ła się do­pie­ro w wy­ni­ku an­kie­ty „Cza­so­pi­sma Praw­ni­cze­go i Eko­no­micz­ne­go”. Roz­pi­sał ją nie­oce­nio­ny prof. Wła­dy­sław Le­opold Ja­wor­ski, je­den z ostat­nich „stań­czy­ków”, przed­kła­da­ją­cy rze­czo­wość nad chwi­lo­we in­te­re­sy par­tyj­ne. W owej spóź­nio­nej dys­ku­sji nie za­brał gło­su au­tor jed­ne­go z naj­cie­kaw­szychpro­jek­tów z roku 1919, prof. Jó­zef Bu­zek. Ten naj­więk­szy au­to­ry­tet ad­mi­ni­stra­cji w dzie­jach Pol­ski, uczo­ny o naj­wyż­szych kom­pe­ten­cjach w spra­wach ustro­ju władz pań­stwo­wych, w owym cza­sie za­ję­ty był two­rze­niem Głów­ne­go Urzę­du Sta­ty­stycz­ne­go. Obec­nie kom­plet­nie za­po­mnia­ny, choć ma swo je ha­sło w Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii Po­wszech­nej; nie wia­do­mo, czy go czy­ty­wał je­den ze stry­jecz­nych wnu­ków, dziś prze­wod­ni­czą­cy Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go…

Po roku 1989, od­zy­skaw­szy nie­pod­le­głość, zno­wu tak bar­dzo się spie­szy­li­śmy, że przez osiem lat nie zdą­ży­li­śmy pod­jąć za­sad­ni­cze­go dys­kur­su ustro­jo­we­go. Uka­za­ło się spo­ro prac na te­ma­ty szcze­gó­ło­we, ale o spra­wach pod­sta­wo­wych ani jed­na. Za wzór dla na­szej de­mo­kra­cji przy­ję­to, jako „pol­ską tra­dy­cję”, ustrój kon­sty­tu­cji mar­co­wej. Pod­czas, gdy w in­te­li­gent­nej książ­ce Kon­sty­tu­cja dla Pol­ski, któ­ra uka­za­ła się nie­ste­ty już po uchwa­le­niu 2 kwiet­nia 1997 roku ko­lej­nej na­szej kon­sty­tu­cji, Ro­man Gra­czyk tak pod­su­mo­wał, la­pi­dar­nie i cel­nie, ten ustrój „mar­co­wy”:

„Stwo­rzo­no me­cha­nizm, któ­ry od po­cząt­ku dzia­łał źle, bo przy tych za­ło­że­niach kon­struk­cyj­nych nie miał naj­mniej­szych szans dzia­łać do­brze”.

Do­kład­nie te same sło­wa od­nieść moż­na do ustro­ju, któ­ry za­in­sta­lo­wa­li­śmy w roku 1997 – przy czym i w tym przy­pad­ku nie po­da­li­śmy spo­łe­czeń­stwu, ani na­wet czy­tel­ni­kom pra­sy eli­tar­nej, ja­kie wła­ści­wie ra­cje in­te­lek­tu­al­ne, jaka fi­lo­zo­fia wła­dzy pań­stwo­wej, kie­ro­wa­ły na­szym wy­bo­rem.

Dla­te­go war­to za­in­te­re­so­wać się tym bli­żej, a mó­wiąc otwar­cie: zde­mi­sty­fi­ko­wać po­cho­dze­nie na­sze­go ustro­ju. Trze­ba się­gnąć do pra­źró­deł.

NIE­ZNA­NE ŹRÓ­DŁA

Po I woj­nie świa­to­wej za­ak­cep­to­wa­li­śmy jako wzór ustrój Trze­ciej Re­pu­bli­ki we Fran­cji. I to on, z od­da­li hi­sto­rii, przy­świe­cał wy­bo­ro­wi do­ko­na­ne­mu po roku 1989. War­to za­tem wie­dzieć, jak po­wstał.

Nie wy­ja­śnia bo­wiem wszyst­kie­go ani lęk przed Jó­ze­fem Pił­sud­skim w po­cząt­ku lat dwu­dzie­stych, ani współ­cze­sny, w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wie­ku, lęk przed Le­chem Wa­łę­są. Fran­cja Trze­ciej Re­pu­bli­ki, for­mu­ją­ca swój ustrój po roku 1871, od­rzu­ciw­szy ce­sar­stwo i po­ko­naw­szy Ko­mu­nę Pa­ry­ską, nie zna­ła ta­kich lę­ków; na­wet prze­ciw­nie… Wia­do­mo zaś, że jej ustrój ode­grał rolę de­cy­du­ją­ce­go wzo­ru po­li­tycz­ne­go w ca­łej Eu­ro­pie, mó­wią­cej i czy­ta­ją­cej po fran­cu­sku; obo­wią­zy­wał aż do cza­sów II woj­ny świa­to­wej. Eu­ro­pa kon­ty­nen­tal­na po­zo­sta­wa­ła fran­cu­ska ję­zy­ko­wo i kul­tu­ro­wo przez cały wiek XIX, choć w ska­li glo­bu był on „wie­kiem an­giel­skim”.

Do­świad­cze­nia An­glii stu­dio­wa­no (od cza­su do cza­su), po­wa­ża­no, ce­nio­no, ota­czał je po­dziw po­mie­sza­ny z za­wi­ścią; to­wa­rzy­szy­ło mu jed­nak po­czu­cie ob­co­ści. Wy­spy Bry­tyj­skie były inną pla­ne­tą: jesz­cze w roku 1870 same wy­do­by­wa­ły tyle wę­gla i pro­du­ko­wa­ły tyle sta­li, co resz­ta świa­ta ra­zem! Je­śli zaś w Eu­ro­pie kon­ty­nen­tal­nej od­kry­wa­no wzo­ry An­glii, to za po­śred­nic­twem Pa­ry­ża. A Pa­ryż nig­dy nie umiał, dla przy­kła­du, ani zro­zu­mieć, ani przy­swo­ić so­bie an­giel­skiej tra­dy­cji sa­mo­rzą­du, tak z grun­tu ob­cej tra­dy­cyj­ne­mu fran­cu­skie­mu cen­tra­li­zmo­wi. Na­wet hi­sto­rio­gra­fia fran­cu­ska spro­wa­dza się do dzie­jów bu­do­wy jed­ne­go, sil­ne­go, scen­tra­li­zo­wa­ne­go pań­stwa…

Dla­te­go i cała Eu­ro­pa tak spóź­ni­ła się hi­sto­rycz­nie z sa­mo­rzą­dem – mimo re­we­la­cji, któ­re już w pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku czy­ta­ła na ten te­mat w szki­cach To­cqu­evil­le’a o de­mo­kra­cji ame­ry­kań­skiej. Cały świat an­glo­sa­ski wy­kra­czał poza lo­gi­kę wy­obraź­ni eu­ro­pej­skiej. Taki He­in­rich Tre­it­sch­ke, sza­now­ny pro­fe­sor kil­ku nie­miec­kich uni­wer­sy­te­tów, któ­ry z li­be­ra­ła stop­nio­wo prze­dzierz­gnął się w apo­lo­ge­tę Prus i na­cjo­na­li­zmu, twier­dził w swej Po­li­ty­ce, że naj­więk­szym wro­giem de­mo­kra­cji jest wła­śnie – lo­gi­ka. Dla­cze­go? Dla­te­go, że z for­mu­ły su­we­ren­no­ści ludu, za­tem – woli więk­szo­ści, wy­ni­kać może tyl­ko za­sa­da wy­bo­rów po­wszech­nych, a te utrud­nia­ją lub wręcz unie­moż­li­wia­ją funk­cjo­no­wa­nie do­bre­go rzą­du. Nie do­tar­ło do Tre­it­sch­ke­go, że Ame­ry­ka aku­rat w wy­bo­rach po­wszech­nych wy­bie­ra sze­fa rzą­du sa­mo­dziel­ne­go wo­bec or­ga­nów usta­wo­daw­czych!

Jak ro­dził się ustrój Trze­ciej Re­pu­bli­ki, dla Eu­ro­py wzor­co­wy, prze­mil­cza­no. Mil­cze­li o tym i Be­ne­det­to Cro­ce w swo­jej Hi­sto­rii Eu­ro­py w XIX wie­ku, i nasz Ma­rian Ku­kiel w Dzie­jach po­li­tycz­nych Eu­ro­py od re­wo­lu­cji fran­cu­skiej. Czy z bra­ku do­sta­tecz­nej wie­dzy praw­no-pań­stwo­wej? Może ra­czej dla­te­go, że nie było w tej hi­sto­rii ni­cze­go bu­du­ją­ce­go, a ko­pio­wa­nie par­ta­ni­ny nie przy­no­si­ło za­szczy­tu. Fran­cja Trze­ciej Re­pu­bli­ki nie usta­no­wi­ła swe­go ustro­ju w ja­kimś prze­bły­sku ge­niu­szu. Nie ob­my­ślił go ża­den wiel­ki Fran­cuz. U jego ko­leb­ki nie stał ani Jan Ja­kub Ro­us­se­au, ani Mon­te­skiusz, ani któ­ryś z przy­wód­ców wiel­kiej re­wo­lu­cji fran­cu­skiej, ani sam Na­po­le­on; Na­po­le­on zresz­tą tyl­ko pod­trzy­mał i wzmoc­nił, za­rów­no ide­olo­gicz­nie, jak or­ga­ni­za­cyj­nie, biu­ro­kra­cję jako szkie­let mon­ta­żo­wy pań­stwo­wo­ści (to on wy­my­ślił ochro­nę urzęd­ni­ków przed są­dem za nad­uży­cia wła­dzy, w VIII roku wiel­kiej re­wo­lu­cji fran­cu­skiej, ar­ty­ku­łem 75. swej kon­sty­tu­cji, któ­ry prze­trwał cały wiek XIX!). Nie było za­tem żad­ne­go pro­jek­tu pań­stwa, żad­nej wiel­kiej wy­mia­ny my­śli. I żad­nej wiel­ko­ści Fran­cji pod tym wzglę­dem.

Ustrój ten zro­dzo­ny zo­stał z za­cie­kłych prze­py­cha­nek par­tyj­nych, do­raź­nych kom­pro­mi­sów i nie­do­ró­bek le­gi­sla­cyj­nych. I dał asumpt po­rze­ka­dłu, że we Fran­cji ży­wot naj­dłuż­szy ma to, co tym­cza­so­we. Prze­trwał rze­czy­wi­ście dłu­go – ze wszyst­ki­mi kon­se­kwen­cja­mi w po­sta­ci man­ka­men­tów i bzdur pa­ra­li­żu­ją­cych pań­stwo, ja­kie za­re­je­stro­wa­ła hi­sto­ria nie­pod­le­głej Pol­ski przed za­ma­chem ma­jo­wym roku 1926. Przed­tem te man­ka­men­ty i bzdu­ry ka­zi­ły Fran­cję lat pięć­dzie­siąt. Je­śli nie prze­szka­dza­ły wzro­sto­wi do­bro­by­tu, to dla­te­go, że we Fran­cji nie urzę­dy pań­stwo­we try­ska­ły pie­niędz­mi, lecz win­ni­ce, za­tem kło­po­ty z ustro­jem pań­stwa nie fra­so­wa­ły ogó­łu oby­wa­te­li.

Pań­stwo nie mia­ło dla Fran­cji aż tak wiel­kie­go zna­cze­nia, jak dla ro­dzą­cej się na nowo Pol­ski. We Fran­cji dla czę­ści ra­dy­ka­łów, któ­rzy w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XIX wie­ku po­rzu­ci­li Léo­na Gam­bet­tę jako opor­tu­ni­stę (wte­dy wy­my­ślo­no to po­ję­cie, jako pro­gram po­li­tycz­ny ro­bie­nia, co moż­li­we, op­por­tu­ne, sto­sow­ne do chwi­li), pań­stwo było w ogó­le czymś ob­cym, od­le­głym od oby­wa­te­la. Cy­to­wa­ny przez Jana Basz­kie­wi­cza w jego zna­ko­mi­tej Hi­sto­rii Fran­cji Émi­le Char­tier, teo­re­tyk ra­dy­ka­li­zmu, uznał de­mo­kra­cję za sku­tecz­ny spo­sób na od­bie­ra­nie wła­dzy rzą­dzą­cym i spe­cja­li­stom. Dla ogó­łu pań­stwo sta­no­wi­ło ro­dzaj te­atru, któ­re­go wi­do­wi­ska­mi się pa­sjo­no­wa­no i przej­mo­wa­no, cza­sem do sza­leń­stwa (sza­leń­stwa nie­któ­rych oby­wa­te­li, jak dziś u nas), ale nie do koń­ca. Fran­cja była czymś wię­cej niż pań­stwem – w po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych XIX wie­ku Fran­cu­zi, ku za­sko­cze­niu świa­ta, ma­so­wo zło­ży­li się na spła­tę 5 mi­liar­dów fran­ków kon­try­bu­cji wo­jen­nej dla Prus. Nie po­ru­szy­li ich serc i kie­sze­ni ja­cyś uko­cha­ni przy­wód­cy pań­stwo­wi. Ta­kich aku­rat nie było; Fran­cu­zi zro­bi­li to dla swe­go kra­ju. I tak samo szli gi­nąć na fron­ty I woj­ny świa­to­wej – mimo ustro­ju swe­go pań­stwa. Nie na we­zwa­nia Cle­men­ce­au, choć był on wte­dy nie­kwe­stio­no­wa­nym przy­wód­cą. Po­szli dla­te­go, że Fran­cja ich po­trze­bo­wa­ła.

THIERS I INNI

W wy­bo­rach 8 lu­te­go 1871 chło­pi nie po­par­li re­pu­bli­ka­nów Gam­bet­ty; wi­dzie­li w nich zwo­len­ni­ków woj­ny. Dali wręcz prze­wa­gę daw­nym mo­nar­chi­stom. Re­pu­bli­ka­nie wy­gra­li tyl­ko w de­par­ta­men­tach na­je­cha­nych przez Pru­sy i w naj­wy­żej roz­wi­nię­tych prze­my­sło­wo re­gio­nach po­łu­dnio­wo-wschod­nich. Nowy par­la­ment okre­śla­li zgro­ma­dze­niem „wio­chy” (ru­re­aux). „Wio­cha” uchwa­li­ła po­kój, zło­ży­ła z tro­nu, już for­mal­nie, Na­po­le­ona III. Tak zwa­ny układ z Bor­de­aux 17 lu­te­go wła­dzę wy­ko­naw­czą po­wie­rzył sie­dem­dzie­się­cio­pa­ro­let­nie­mu Lo­uiso­wi Thier­so­wi, któ­ry jako „szef wła­dzy wy­ko­naw­czej” miał so­bie sam do­brać mi­ni­strów (sło­wa „pre­mier” na­wet nie uży­to). Do­pie­ro 31 sierp­nia na wnio­sek Je­ana Ri­ve­ta, Zgro­ma­dze­nie, roz­sze­rzo­ne o de­pu­to­wa­nych z wy­bo­rów uzu­peł­nia­ją­cych w lip­cu, nada­ło Thier­so­wi – daw­ne­mu mo­nar­chi­ście, te­raz „okrut­ne­mu kar­ło­wi”, po­grom­cy Ko­mu­ny Pa­ry­skiej – ty­tuł „pre­zy­den­ta re­pu­bli­ki”. So­bie też w kon­se­kwen­cji przy­zna­ło „pra­wa su­we­ren­ne”, upo­waż­nia­ją­ce do „naj­wyż­szych de­cy­zji” (nie okre­śla­jąc na­wet, jak dłu­go ma za­miar po­zo­sta­wać u wła­dzy; samo też tyl­ko mo­gło sie­bie od­wo­łać). I to Thiers na­ci­skał na uchwa­le­nie kon­sty­tu­cji, któ­ra osta­tecz­nie uczy­ni­ła­by Fran­cję re­pu­bli­ką (je­że­li o kimś moż­na mó­wić jako o ojcu re­pu­bli­ki, to o nim wła­śnie). Zgro­ma­dze­nie po­wo­ła­ło więc „ko­mi­sję trzy­dzie­stu”, a ko­mi­sja pierw­szą swą de­cy­zją ogra­ni­czy­ła… wła­dzę Thier­sa.

Thiers przy­cho­dził na po­sie­dze­nia par­la­men­tu i za­bie­rał głos. Jego au­to­ry­tet prze­ko­ny­wał chwiej­nych. Ko­mi­sja uzna­ła to za „oso­bi­ste wtrą­ca­nie się” wła­dzy wy­ko­naw­czej w ob­ra­dy par­la­men­tu, a na­stęp­nie par­la­ment uchwa­lił, że pre­zy­dent ma pra­wo tyl­ko do skła­da­nia in­for­ma­cji, po jej wy­słu­cha­niu zaś izba każ­do­ra­zo­wo za­mknie swe po­sie­dze­nie. Thiers pro­te­sto­wał prze­ciw ta­kiej „chińsz­czyź­nie” (któ­rą przy­swo­iła nam Kon­sty­tu­cja RP z 1997 roku!), ale mu­siał się pod­dać. Kie­dy kon­flik­ty się na­si­li­ły, po pro­stu po­dał się w 1873 roku do dy­mi­sji, a wła­dzę ob­ję­li prze­ciw­ni­cy re­pu­bli­ki. Pre­zy­den­tem wy­bra­li mar­szał­ka Pa­tri­ce de Mac-Ma­ho­na, któ­ry we­dle ich na­dziei miał przy­go­to­wać po­wrót mo­nar­chii. Chcie­li Mac-Ma­ho­na, co cha­rak­te­ry­stycz­ne, wy­brać jak w Chi­le na lat dzie­sięć, ale sta­ry wo­jak uznał, że nie da rady tak dłu­go peł­nić obo­wiąz­ków i sam skie­ro­wał do par­la­men­tu pi­smo z wnio­skiem, by skró­cić ka­den­cję do lat sied­miu – stąd wzię­ła się idea sied­mio­let­niej ka­den­cji, któ­rą po la­tach usta­no­wi­ła w Pol­sce kon­sty­tu­cja mar­co­wa… No­ta­be­ne człon­ko­wie rzą­du w obec­no­ści Mac-Ma­ho­na w swych wy­stą­pie­niach uni­ka­li sło­wa „re­pu­bli­ka”!

Pra­wi­ca nie umia­ła na­wet wy­ko­rzy­stać prze­wa­gi. Dwa ugru­po­wa­nia mo­nar­chi­stycz­ne nie mo­gły do­ga­dać się z bo­na­par­ty­sta­mi, któ­rzy zor­ga­ni­zo­wa­li wręcz „ko­mi­tet na rzecz od­wo­ła­nia się do ludu” (to lud w swo­im cza­sie prze­gło­so­wał peł­nię wła­dzy dla Na­po­le­ona III); lewa stro­na była zresz­tą rów­nie po­dzie­lo­na i skłó­co­na. Mo­nar­chi­stów po­grą­żył je­den z ich kan­dy­da­tów. Hra­bia de Cham­bord, „Hen­ryk V” we­dle ich no­men­kla­tu­ry, nie go­dził się na trój­barw­ny sztan­dar Fran­cji, bo ozna­czał on dlań „sym­bol re­wo­lu­cji”. Go­tów był ob­jąć tron tyl­ko z bia­łym sztan­da­rem, któ­ry „otrzy­mał jako świę­tą spu­ści­znę po sta­rym kró­lu, swym przod­ku, zmar­łym na wy­gna­niu”. Udo­wod­nił tym sa­mym, że się ni­cze­go nie na­uczył. Od­padł raz na za­wsze.

W re­zul­ta­cie po paru la­tach naj­roz­ma­it­szych, prze­dziw­nych ko­me­ra­ży, któ­rych nig­dy nie spor­tre­to­wał ża­den Skan­dal w Clo­che­mer­le, Fran­cja zo­sta­ła osta­tecz­nie re­pu­bli­ką – nie­mal przy­pad­kiem, prze­wa­gą jed­ne­go gło­su! Tak wła­śnie 30 stycz­nia 1875 roku prze­gło­so­wa­no po­praw­kę Hen­rie­go Wal­lo­na, któ­ra nada­wa­ła sze­fo­wi wła­dzy wy­ko­naw­czej ty­tuł „pre­zy­den­ta re­pu­bli­ki”; tym sa­mym Fran­cja po­zo­sta­ła re­pu­bli­ką.

NIE BYŁO ŻAD­NEJ KON­STY­TU­CJI

Utar­ło się mó­wić o „kon­sty­tu­cji roku 1875” (tak­że w pol­skich dys­ku­sjach kon­sty­tu­cyj­nych). W rze­czy­wi­sto­ści nie uchwa­lo­no wów­czas jed­nej kon­sty­tu­cji, któ­ra przy­po­mi­na­ła­by daw­ne kon­sty­tu­cje fran­cu­skie z lat wiel­kiej re­wo­lu­cji fran­cu­skiej czy z roku 1800 lub 1848. „Wszyst­kie do­tych­cza­so­we kon­sty­tu­cje fran­cu­skie były uło­żo­ne me­to­dycz­nie, skon­stru­owa­ne lo­gicz­nie, po­dzie­lo­ne na czę­ści (ty­tu­ły, roz­dzia­ły, ar­ty­ku­ły) we­dle pew­nej ogól­nej za­sa­dy” – to cy­tat z De­mo­kra­cji fran­cu­skiej Kon­stan­te­go Grzy­bow­skie­go, wy­da­nej w 1947 roku. Tym ra­zem le­gi­sla­to­rom fran­cu­skim za­bra­kło ta­kich am­bi­cji. Uchwa­lo­no trzy usta­wy kon­sty­tu­cyj­ne – dwie w koń­cu lu­te­go o or­ga­ni­za­cji se­na­tu i or­ga­ni­za­cji władz pu­blicz­nych, trze­cią, 16 lip­ca, o sto­sun­kach mię­dzy wła­dza­mi pu­blicz­ny­mi, oraz dwie usta­wy „or­ga­nicz­ne” – 2 sierp­nia o wy­bo­rach do se­na­tu i 30 lip­ca o wy­bo­rach de­pu­to­wa­nych (do izby niż­szej par­la­men­tu). Te­ma­ty się po­wta­rza­ły, po­rzą­dek ar­ty­ku­łów ro­bił wra­że­nie zgo­ła przy­pad­ko­we­go (jak w wie­lu in­nych i w na­szej kon­sty­tu­cji z 1997 roku).

Ar­ty­ku­ły te w ni­czym nie przy­po­mi­na­ły De­kla­ra­cji praw czło­wie­ka i oby­wa­te­la, nie mó­wi­ły nic o źró­dłach wła­dzy w pań­stwie i w ogó­le nie zaj­mo­wa­ły się pro­ble­ma­mi są­dow­nic­twa! Ba, na­wet re­pu­bli­kań­ską for­mę rzą­dów de­fi­nio­wa­ły je­dy­nie po­śred­nio, po­przez… ty­tuł gło­wy pań­stwa. Dla po­praw­nej zaś in­ter­pre­ta­cji tego ba­ła­ga­nu na­le­ża­ło się­gać do ustaw­zlat 1871 i 1873, okre­śla­ją­cych wła­dzę Thier­sa. Po­tem, w roku 1884, do­ko­na­no nie­wiel­kich zmian (zni­kli se­na­to­ro­wie do­ży­wot­ni) i cały ten cho­ry z grun­tu sys­tem prze­trwał prak­tycz­nie do roku 1940. W re­zul­ta­cie tyl­ko do I woj­ny świa­to­wej, czy­li od 1875 roku do 1914, Fran­cja mia­ła pięć­dzie­siąt dwa rzą­dy! Po­tem, po I woj­nie świa­to­wej, od­cier­pia­ła pra­wie dru­gie tyle.

W sta­rym dzie­le Char­le­sa Se­igno­bo­sa czy­ta­my, że ustrój ów na­śla­do­wał „mo­nar­chię par­la­men­tar­ną” Bel­gii. Pre­zy­dent, tak samo jak król, nie mógł wy­ko­ny­wać żad­nej wła­dzy oso­bi­ście – poza ko­rzy­sta­niem z pra­wa ła­ski. Wła­dzę spra­wo­wać mie­li mi­ni­stro­wie z pre­ze­sem rady mi­ni­strów na cze­le, od­po­wie­dzial­ni przed izba­mi par­la­men­tu – też bez okre­śle­nia, czy cho­dzi tu o od­po­wie­dzial­ność są­do­wą (czy­li że mi­ni­stro­wie mo­gli­by być są­dze­ni przez izby), czy tyl­ko po­li­tycz­ną, a więc po­le­ga­ją­cą na peł­nej za­leż­no­ści ga­bi­ne­tu od po­par­cia więk­szo­ści par­la­men­tar­nej.

Już wte­dy po­ja­wi­ły się wszyst­kie zna­ne nam do­wol­no­ści. Na­wet „mi­ni­stro­wie pre­zy­denc­cy”. Mac-Ma­hon w roku 1876 w dwóch ga­bi­ne­tach po­wo­ły­wał mi­ni­strów woj­ny, ma­ry­nar­ki i spraw za­gra­nicz­nych, jako nie­zwią­za­nych z pro­ble­ma­mi po­li­ty­ki we­wnętrz­nej. W 1877 roku pró­bo­wał ga­bi­ne­tu „fa­chow­ców”, tyle że z wła­snej no­mi­na­cji – na co izba, już bez sprzy­ja­ją­cej mu więk­szo­ści, zgo­dzić się nie chcia­ła, po­wo­łu­jąc się na usta­wy kon­sty­tu­cyj­ne. Ko­niec koń­ców i on po­dał się do dy­mi­sji. To wte­dy du­cho­wień­stwo samo wy­wo­ła­ło utrzy­mu­ją­cy się po­tem przez dzie­siąt­ki lat fran­cu­ski… an­ty­kle­ry­ka­lizm; bo­wiem w kra­ju, ty­tu­ło­wa­nym „naj­star­szą córą Ko­ścio­ła”, nie umia­ło po­wstrzy­mać się od po­li­ty­ki. Do­pie­ro w kil­ka­na­ście lat póź­niej, dzię­ki mą­dro­ści pa­pie­ża Le­ona XIII, jęło się uczyć, że „Con­fi­te­or” nie za­wie­ra wy­zna­nia wia­ry w kró­la i że Pan Bóg le­piej ra­dzi so­bie z su­mie­nia­mi wier­nych bez po­mo­cy po­li­cyj­nej.

Ani w usta­wach z roku 1875, ani w żad­nej hi­sto­rii tego cza­su nie znaj­dzie­my ni­cze­go o ja­kich­kol­wiek spo­rach teo­re­tycz­nych czy do­ty­czą­cych fi­lo­zo­fii ustro­ju. Na­tu­ral­nie było wia­do­me, że we­dług tra­dy­cji źró­dłem wła­dzy w pań­stwie jest na­ród – De­kla­ra­cja praw czło­wie­ka i oby­wa­te­la już w 1789 roku ogło­si­ła, że „źró­dło wszel­kiej wła­dzy tkwi co do swej isto­ty w na­ro­dzie” (po­dob­nie zresz­tą sta­no­wi­ła na­sza Kon­sty­tu­cja 3 maja, któ­ra sta­no­wi rze­czy­wi­stą pol­ską tra­dy­cję kon­sty­tu­cyj­ną).

KTO STWO­RZYŁ „KLA­SĘ PO­LI­TYCZ­NĄ”

Wiel­kiej re­wo­lu­cji fran­cu­skiej nie po­pra­wia­no, i chy­ba nie ze skrom­no­ści. W czy­imś, i to dość okre­ślo­nym in­te­re­sie. Bo już w pierw­szej fa­zie re­wo­lu­cji teo­re­tycz­ne roz­wa­ża­nia nad de­mo­kra­cją pro­wa­dzi­ły do wnio­sków ustro­jo­wych o de­cy­du­ją­cym zna­cze­niu. Je­że­li su­we­ren­ny na­ród spra­wu­je swo­je zwierzch­nic­two po­przez izbę po­sel­ską, wy­bie­ra­ną w gło­so­wa­niu po­wszech­nym, to – zda­niem spo­rej gru­py ów­cze­snych i póź­niej­szych fi­lo­zo­fów de­mo­kra­cji – izba de­pu­to­wa­nych, jako zgro­ma­dze­nie re­pre­zen­tan­tów na­ro­du, nie jest w ogó­le or­ga­nem wła­dzy pań­stwo­wej, jest in­sty­tu­cją po­nad struk­tu­ra­mi władz pań­stwa, po­nad usta­wa­mi. Sko­ro zaś je­dy­ną umie­jęt­no­ścią po­li­tycz­ną nie­wy­kształ­co­ne­go ludu był wy­bór tych re­pre­zen­tan­tów, lu­dzi zdol­nych do spra­wo­wa­nia wła­dzy to, gło­sił Em­ma­nu­el Siey­ès, były ja­ko­bin, „za­ufa­nie re­pu­bli­kań­skie po­win­no pły­nąć od dołu, a wła­dza po­win­na po­cho­dzić od góry; nie na­le­ży też mie­szać ze sobą funk­cji ob­ra­do­wa­nia i dzia­ła­nia – pierw­sza jest za­da­niem wie­lu, dru­ga tyl­ko jed­nost­ki” (co na dwa stu­le­cia uczy­ni sa­mo­rząd we fran­cu­skim wy­obra­że­niu ak­tem ła­ska­wo­ści rzą­du, ak­tem „de­cen­tra­li­za­cji” – rów­nie fał­szy­wie za­pi­sa­ła to fran­cu­skim wzo­rem i na­sza kon­sty­tu­cja z 1997 roku, za­miast gmi­nę zro­bić pod­sta­wo­wą jed­nost­ką wła­dzy).

Wszy­scy oni, ci fi­lo­zo­fo­wie i re­for­ma­to­rzy, tak­że póź­niej­si, przez cały wiek XIX nie zda­wa­li so­bie spra­wy, że tym sa­mym dźwi­ga­ją po­nad pań­stwo gro­no lu­dzi, któ­rych nikt nie przy­go­to­wy­wał do prak­tycz­ne­go wy­ko­ny­wa­nia wła­dzy. Nie zwró­ci­li uwa­gi, że spra­wo­wa­nie zwierzch­no­ści w imie­niu na­ro­du wca­le nie musi ozna­czać bie­gło­ści prak­tycz­nej, zaś cire­pre­zen­tan­ci na­ro­du mogą uznać, że sama owa zwierzch­ność upo­waż­nia ich do bez­po­śred­nie­go wy­ko­ny­wa­nia wła­dzy. I bar­dzo szyb­ko tak uzna­li – z wie­ko­wy­mi kon­se­kwen­cja­mi.

Sys­tem ry­chło ujaw­nił wszel­kie moż­li­we swo­je wady. To nie samą Fran­cję ce­cho­wa­ły skłon­no­ści do ko­rup­cji, do par­tyj­nic­twa i py­szał­ko­wa­to­ści ma­łych lu­dzi. Skłon­no­ści tego ro­dza­ju wy­zwa­lał sys­tem. Two­rzył to, co w wie­ku XX wło­ski my­śli­ciel po­li­tycz­ny, Ga­eta­no Mo­sca, na­zwie clas­se po­li­ti­ca, kla­są po­li­tycz­ną (ten ter­min le­piej cha­rak­te­ry­zu­je owo zja­wi­sko, niż wie­lo­znacz­ne po­ję­cie „eli­ty” Wil­fre­do Pa­re­to). Sys­tem, opar­ty na za­wo­do­wych wy­brań­cach na­ro­du, ku­sił de­pu­to­wa­nych am­bi­cja­mi mi­ni­ste­rial­ny­mi, otwie­ra­jąc dro­gę do po­sad po­przez rzą­dy opar­te na więk­szo­ści par­la­men­tar­nej. Przy in­nym roz­wią­za­niu de­pu­to­wa­ni nie wpa­dli­by na po­mysł ro­bie­nia ka­rie­ry urzęd­ni­czej. De­mo­kra­cja przed­sta­wi­ciel­ska w tym wa­rian­cie nie sta­wia żad­nych ba­rier mno­że­niu biu­ro­kra­cji przez każ­do­ra­zo­wą więk­szość par­la­men­tar­ną.

Współ­cze­sna Hi­sto­ria kon­sty­tu­cyj­na i po­li­tycz­na Fran­cji 1789–1958 Mar­ce­la Mo­ra­bi­to i Da­nie­la Bo­ur­mau­da wspo­mi­na, że war­stwę rzą­dzą­cą na­zy­wa­no QM, Qu­in­ze Mil­le, Pięt­na­ście Ty­się­cy. Ro­bert de Jo­uve­nel na­zy­wał Fran­cję „re­pu­bli­ką ko­le­siów”, a die­ty par­la­men­ta­rzy­stów uro­sły z 9 ty­się­cy fran­ków w 1848 roku do 15 ty­się­cy fran­ków w roku 1906. Pam­flet Ga­sto­na De­schamp­sa z 1899 roku, Nie­do­ma­ga­nia de­mo­kra­cyi, po­da­wał, że w 1841 roku wy­kaz po­sad, ob­sa­dza­nych de­cy­zja­mi rzą­du, iry­tu­ją­cy wów­czas Char­le­sa To­cqu­evil­le’a, li­czył 1071 stron, zaś w roku 1899 po­więk­szył się do­1509 stron. Wspo­mnia­ny wiel­ki nasz ad­mi­ni­stra­ty­wi­sta, Jó­zef Bu­zek, opi­sy­wał roz­strój w rzą­dach Fran­cji, pa­ra­li­żo­wa­nych am­bi­cja­mi par­tyj­ny­mi, biu­ro­kra­cją i ko­rup­cją. Cy­to­wał fran­cu­skie opi­nie z roku 1883: „Więk­szość (par­la­men­tar­na) chce kie­ro­wać, za­miast do­ra­dzać, chce sama ad­mi­ni­stro­wać, za­miast kon­tro­lo­wać”. Ga­bi­ne­ty rzą­dzi­ły śred­nio dzie­sięć mie­się­cy, a nie­mal każ­dy do­kła­dał sta­no­wisk.

PO CO BYŁY TE ZA­MA­CHY STA­NU

Pa­mięć hi­sto­ry­ków i my­śli­cie­li po­li­tycz­nych prze­cho­wu­je wspo­mnie­nie roku 1926 w Pol­sce i roku 1958 we Fran­cji. My nie lu­bi­my tego wspo­mnie­nia. Fran­cja też nie. Po­mi­ja się mil­cze­niem kom­pro­mi­tu­ją­cy fakt, że w dru­giej po­ło­wie XX wie­ku we Fran­cji, kra­ju o naj­wyż­szym po­zio­mie kul­tu­ry i cy­wi­li­za­cji, do­pie­ro zbroj­ny za­mach sta­nu po­ło­żył kres pa­ra­li­żo­wi pań­stwa. A był to taki sam za­mach sta­nu, choć bez­kr­wa­wy, jak ten, któ­re­go do­ko­nał Jó­zef Pił­sud­ski w Pol­sce trzy­dzie­ści dwa lata wcze­śniej.

Co wię­cej, umy­ka pa­mię­ci wy­śmia­ny przez Ana­to­la Fran­ce’a w Wy­spie pin­gwi­nów ge­ne­rał Geo­r­ges Bo­ulan­ger, jego „Cha­til­lon”, z nie­do­szłym za­ma­chem sta­nu. Bo­ulan­ge­ro­wi bez wąt­pie­nia za­bra­kło woli i zdol­no­ści de­cy­zji; jego zwo­len­nik w Wy­spie pin­gwi­nów na­zwał go nie­do­łę­gą, któ­ry „uto­nął we wła­snej głu­po­cie”. Za­pew­ne słusz­nie. Ale Bo­ulan­ge­ro­wi sprzy­ja­ły zde­cy­do­wa­nie, choć­by tyl­ko w Pa­ry­żu, od­dzia­ły po­li­cyj­ne, nie mó­wiąc już o ar­mii, i je­śli nie do­szło do pró­by za­ma­chu sta­nu, to je­dy­nie dla­te­go, że nie zde­cy­do­wał się sam Bo­ulan­ger. Po­tem, gdy ucie­kł­szy za gra­ni­cę po­peł­nił sa­mo­bój­stwo na gro­bie swej uko­cha­nej, mó­wio­no zło­śli­wie, że „ge­ne­rał zgi­nął jak po­rucz­nik” i bu­lan­ży­ści prze­gra­li de­fi­ni­tyw­nie. Istot­ne jed­nak, co wy­ty­ka­li ustro­jo­wi Fran­cji – a wy­ty­ka­li nie­moc i ko­rup­cję, po­czy­na­jąc od afe­ry zię­cia pre­zy­den­ta Ju­le­sa Grévy’ego, któ­ry, wy­ko­rzy­stu­jąc po­zy­cję u boku te­ścia, sprze­da­wał or­de­ry.

Bu­lan­ży­ści ata­ko­wa­li po­li­ty­ków en bloc: chcie­li „re­pu­bli­ki do­stęp­nej”, z jed­ną tyl­ko izbą par­la­men­tu (!) i wła­dzą wy­ko­naw­czą, nie­za­leż­ną od izby. Prze­gra­li, sto­sun­ków fran­cu­skich nie po­pra­wi­li. Ko­rup­cja kwi­tła nadal, afe­ry na tym tle i skan­da­le po­wta­rza­ły się z cy­klicz­ną re­gu­lar­no­ścią (cią­gle nie ro­zu­mie­my, skąd bio­rą się u nas). Kie­ro­wać pań­stwem pod­czas kil­ku mie­się­cy wła­dzy z per­spek­ty­wą po­dej­mo­wa­nia jego waż­nych pro­ble­mów ozna­cza­ło ist­ną ekwi­li­bry­sty­kę po­li­tycz­ną; kie­dy za­da­nie rzą­du ogra­ni­cza­ło się do prze­trwa­nia, o żad­nych po­waż­nych re­for­mach mowy nie było. Praw­da, Fran­cja owe­go cza­su ro­dzi­ła lu­dzi na mia­rę swe­go ge­niu­szu; Char­les Frey­ci­net, in­ży­nier z za­wo­du i men­tal­no­ści, czte­ro­krot­ny pre­mier i trzy­na­sto­krot­ny mi­ni­ster, obej­mu­jąc na krót­ko wła­dzę, tra­cąc ją przy ko­lej­nym prze­si­le­niu i od­zy­sku­jąc parę mie­się­cy póź­niej, zy­skał wręcz le­gen­dę sku­tecz­ne­go po­zy­ty­wi­sty. Hi­sto­ria wspo­mi­na go do dziś, ale – pa­mię­taj­my – wszyst­ko, co zdzia­łał, zdzia­łał wbrew sys­te­mo­wi wła­dzy, któ­ry po­wo­ły­wał go na urzę­dy. I trud­no się dzi­wić, że je­den z wy­bit­nych dzien­ni­ka­rzy fran­cu­skich sprzed I woj­ny świa­to­wej, Ar­tur Mey­er, za­pi­sał w swych pa­mięt­ni­kach:

„Tym, co na­sze oczy po roku 1870 oglą­da­ły naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne­go, nie był te­le­fon, sa­mo­chód, te­le­graf bez dru­tu, ani na­wet sa­mo­lot; naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ny był fakt, że re­pu­bli­ka mo­gła trwać. Otrzy­ma­ła sze­reg sza­lo­nych cio­sów, ze dwa­dzie­ścia razy była na skra­ju sa­mo­bój­stwa, a jed­nak trwa”.

Po­dob­nie w Pol­sce lat dwu­dzie­stych Wła­dy­sław Grab­ski, wy­po­sa­żo­ny w nad­zwy­czaj­ne peł­no­moc­nic­twa, po­tra­fił prze­pro­wa­dzić w bły­ska­wicz­nym tem­pie re­we­la­cyj­ną re­for­mę pie­nią­dza. Za­ha­mo­wał ga­lo­pu­ją­cą in­fla­cję w bie­gu, usta­no­wił bank cen­tral­ny i so­lid­ny pie­niądz. by stra­cić rząd w kil­ka mie­się­cy póź­niej. Po roku 1989 my tak­że mie­li­śmy kil­ka rzą­dów, ale przy­najm­niej w rzą­dze­niu go­spo­dar­ką utrzy­ma­no ja­kiś czas Lesz­ka Bal­ce­ro­wi­cza.

OBRO­NA ZDRO­WE­GO ROZ­SĄD­KU

Zdro­wy roz­są­dek fran­cu­ski nie na wszyst­ko jed­nak po­zwa­lał. Par­la­ment po­sta­no­wił wpraw­dzie, że de­pu­to­wa­nych nie wią­żą za­le­ce­nia i żą­da­nia ich bez­po­śred­nich wy­bor­ców, sko­ro par­la­ment re­pre­zen­tu­je na­ród jako ca­łość (co już samo sta­wia­ło go w rze­czy­wi­sto­ści po­nad na­ro­dem), ale nie uda­ło się fran­cu­skiej „kla­sie po­li­tycz­nej”, za­nim jesz­cze ją tak na­zwa­no, osią­gnąć in­ne­go ide­ału – gło­so­wa­nia na li­sty par­tyj­ne, miast na po­je­dyn­czych kan­dy­da­tów w jed­no­man­da­to­wych okrę­gach wy­bor­czych. Gło­so­wa­nie na całe li­sty od­da­ło­by de­cy­zje wy­bor­cze prak­tycz­nie sa­mym par­tiom – one de­cy­do­wa­ły­by o li­stach kan­dy­da­tów i mo­gły­by dzię­ki nim wpro­wa­dzić do par­la­men­tu lu­dzi, któ­rzy nie po­tra­fi­li zdo­być ni­czy­je­go po­par­cia. Nasz Sejm za­znał po­słów, na któ­rych gło­so­wa­ło za­le­d­wie kil­ku­set wy­bor­ców – kam­pa­nia na­szych par­tii prze­ciw­ko jed­no­man­da­to­wym okrę­gom wy­bor­czym sta­je się na tym tle bar­dziej zro­zu­mia­ła.

We Fran­cji Trze­ciej Re­pu­bli­ki kil­ka razy pró­bo­wa­no prze­for­so­wać okrę­gi wie­lo­man­da­to­we i pew­ne for­my pro­por­cjo­nal­ne­go roz­dzia­łu man­da­tów (jesz­cze w la­tach dwu­dzie­stych XX wie­ku!), jed­nak­że scru­tin uni­no­mi­nal utrzy­mał się, po­nie­waż wy­bor­ca fran­cu­ski nie za­mie­rzał re­zy­gno­wać z wpły­wu na swe­go wy­brań­ca.

Kon­stan­ty Grzy­bow­ski sze­ro­ko cy­to­wał zna­mien­ne w tej mie­rze opi­nie daw­nych fran­cu­skich kon­sty­tu­cjo­na­li­stów, jak też po­li­ty­ków. Uka­zu­ją one, że przy­wią­za­nie do swych okrę­gów wy­bor­czych ży­wi­li ty­leż oby­wa­te­le, co sami wy­śmie­wa­ni cza­sem ich wy­brań­cy, co­mi­tards (od sko­ja­rze­nia z co­mi­voy­ageurs) – dzię­ki ta­kie­mu opar­ciu dys­cy­pli­na par­tyj­na krę­po­wa­ła ich znacz­nie mniej niż w par­la­men­tach in­nych kra­jów Eu­ro­py kon­ty­nen­tal­nej. Ale też w po­ję­ciu Fran­cu­zów ci co­mi­tards stwa­rza­li prze­ciw­wa­gę dlales bu­re­aux – biur, czy­li biu­ro­kra­cji, któ­ra prak­tycz­nie rzą­dzi, spra­wu­je wła­dzę we Fran­cji (tak chciał i Mon­te­skiusz: „biu­ra” rzą­dzą, re­pre­zen­ta­cja ludu je ha­mu­je). Jak wi­dać, ży­cie samo to­ru­je dro­gę zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi, je­śli już nie może uto­ro­wać ide­ałom.

POL­SKIE PO­CZĄT­KI

W Pol­sce od­ra­dza­ją­cej się po la­tach nie­wo­li mo­gło być zu­peł­nie in­a­czej niż we Fran­cji lat sie­dem­dzie­sią­tych XIX wie­ku. Nie bra­ko­wa­ło praw­ni­ków kla­sy eu­ro­pej­skiej (nie bra­ko­wa­ło tak­że we Fran­cji, tyl­ko nikt ich nie py­tał o zda­nie). Uchwa­le­nie na­szej kon­sty­tu­cji mar­co­wej po­prze­dzi­ło kil­ka­na­ście pro­jek­tów, tak rzą­do­wych, jak „pry­wat­nych” – ich li­stę przy­ta­cza tak­że za­po­mnia­ne dzie­ło prof. Wa­cła­wa Ko­mar­nic­kie­go z 1922 roku Pol­skie pra­wo po­li­tycz­ne (ge­ne­za i sys­te­my). Spo­śród naj­wcze­śniej­szych pro­jek­tów wart uwa­gi jest zwłasz­cza pro­jekt kon­sty­tu­cji, opra­co­wa­ny przez Ko­mi­sję Sej­mo­wo-Kon­sty­tu­cyj­ną Tym­cza­so­wej Rady Sta­nu Kró­le­stwa Pol­skie­go już w roku 1917 (!).

Tym­cza­so­wa Rada Sta­nu, po­wo­ła­na po tar­gach z ge­ne­rał-gu­ber­na­to­ra­mi nie­miec­kim i au­striac­kim, pla­no­wo przy­go­to­wy­wa­ła utwo­rze­nie nie­pod­le­głe­go pań­stwa pol­skie­go. Już na swym dru­gim po­sie­dze­niu ple­nar­nym, 17 stycz­nia 1917 roku, a więc przed mar­co­wym wy­bu­chem re­wo­lu­cji lu­to­wej w Ro­sji, po­sta­no­wi­ła ufor­mo­wać ową Ko­mi­sję. Mu­si­my przyj­rzeć jej się tym bar­dziej, że w dzie­le prof. Ja­nu­sza Pa­jew­skie­go Od­bu­do­wa pań­stwa pol­skie­go 1914–1918 w ogó­le nie ma wąt­ku tego ro­dza­ju prac; hi­sto­rio­gra­fia na­sza nie lu­bo­wa­ła się w przy­go­dach in­te­lek­tu­al­nych na­szej prze­szło­ści i myśl kon­sty­tu­cyj­na po­ja­wi się po­tem nie­mal deus ex ma­chi­na.

Z koń­cem lu­te­go do Ko­mi­sji we­szło m.in. dzie­się­ciu pro­fe­so­rów uni­wer­sy­tec­kich z na­zwi­ska­mi tak sław­ny­mi, jak Sta­ni­sław Ku­trze­ba, Wła­dy­sław Le­opold Ja­wor­ski, Oswald Bal­zer, Zyg­munt Cy­bi­chow­ski i Jó­zef Bu­zek, jej ge­ne­ral­ny re­fe­rent. Punk­tem wyj­ścia były pro­jek­ty Buz­ka i Cy­bi­chow­skie­go. Co cie­ka­we, na­wet przed­ło­żo­ny Ko­mi­sji pro­jekt dzia­ła­cza PPS Frak­cji Re­wo­lu­cyj­nej, Wło­dzi­mie­rza Ku­now­skie­go, ps. Kor­nel, jako ustrój nie­pod­le­głej Pol­ski prze­wi­dy­wał mo­nar­chię kon­sty­tu­cyj­ną. Mo­nar­chię kon­sty­tu­cyj­ną pro­po­no­wał też pro­jekt sa­mej Ko­mi­sji Sej­mo­wo-Kon­sty­tu­cyj­nej, uchwa­lo­ny 28 lip­ca te­goż roku po pię­ciu mie­sią­cach prac. We wstę­pie do pro­jek­tu czy­ta­my (cy­tu­je­my za Ko­mar­nic­kim):

„W chwi­li roz­po­czę­cia pra­cy w Ko­mi­sji Sej­mo­wo-Kon­sty­tu­cyj­nej wszy­scy jej człon­ko­wie, nie wy­łą­cza­jąc na­le­żą­cych do stron­nictw le­wi­co­wych, sta­nę­li na sta­no­wi­sku, że dla Pol­ski obec­nie, ze wzglę­du na cha­rak­ter na­ro­du, nie­wy­ro­bie­nie po­li­tycz­ne, wa­run­ki pa­nu­ją­ce, naj­od­po­wied­niej­szą for­mą rzą­du jest ustrój mo­nar­chicz­no-kon­sty­tu­cyj­ny. (…) Człon­ko­wie Ko­mi­sji w za­pa­try­wa­niach swych nie róż­ni­li się ze spo­łe­czeń­stwem, w któ­rym wte­dy prze­wa­ża­ły prą­dy za ustro­jem mo­nar­chicz­no-kon­sty­tu­cyj­nym; do­pie­ro póź­niej, pod wpły­wem re­wo­lu­cji ro­syj­skiej, za­czę­to co­raz gło­śniej nie tyl­ko wśród stron­nictw le­wi­co­wych, ale i kon­ser­wa­tyw­nych mó­wić o re­spu­bli­ce (sic!). Ko­mi­sja jed­nak z raz ob­ra­nej dro­gi po­sta­no­wi­ła nie scho­dzić, wie­dząc, że nie ona, lecz wola na­ro­du de­cy­do­wać bę­dzie o for­mie rzą­du. Ko­mi­sja nie chcia­ła pod wpły­wem teo­rii, o któ­rej nie wie­dzia­no, czy istot­nie sta­ła się wła­sno­ścią na­ro­du, prze­ry­wać pra­cy i pro­wa­dzić za­sad­ni­czej dys­ku­sji. Uwa­ża­ła, że wy­wią­że się z przy­ję­te­go na sie­bie za­da­nia, je­że­li wy­pra­cu­je pro­jekt kon­sty­tu­cji, od­po­wia­da­ją­cy de­wi­zie przy­ję­tej przez nią od po­cząt­ku »sil­ny rząd, sil­ny sejm«”.

Naj­waż­niej­sza była wła­śnie ta de­wi­za, nie sam ustrój, któ­ry w oto­cze­niu państw mo­nar­chicz­nych, przy dzie­dzic­twie mo­nar­chii kon­sty­tu­cyj­nej, jaką in­sta­lo­wa­ła Kon­sty­tu­cja 3 maja, wy­da­wał się czymś na­tu­ral­nym (we­dle pro­jek­tu z 1917 roku król miał obo­wią­zek miesz­kać w Pol­sce i nie mógł być jed­no­cze­śnie kró­lem in­ne­go pań­stwa; unię per­so­nal­ną na wszel­ki wy­pa­dek wy­klu­czo­no). Ale sens Kon­sty­tu­cji 3 maja, któ­rej du­chem kie­ro­wa­li się pro­jek­tan­ci ustro­ju w roku 1917, stresz­czał się w czymś znacz­nie waż­niej­szym – uwal­nia­ła ona wła­dzę wy­ko­naw­czą od wie­ko­wych sła­bo­ści. Od­dzie­la­ła kró­la z jego rzą­dem od wła­dzy usta­wo­daw­czej, pod­da­jąc jed­nak te or­ga­ny wy­ko­naw­cze kon­tro­li ze stro­ny Sej­mu. I to było, pod­kreśl­my, praw­dzi­wym pol­skim dzie­dzic­twem, nie zaś sys­tem fran­cu­ski, jak pró­bo­wa­no wmó­wić nam z oka­zji uchwa­le­nia kon­sty­tu­cji roku 1997.

WRÓ­CIĆ DO MON­TE­SKIU­SZA

Nie jest praw­dą, że nasz obec­ny ustrój opie­ra się na za­sa­dach Mon­te­skiu­sza. Mon­te­skiusz – cy­to­wa­ny dziś czę­sto „z gło­wy” albo z dru­giej ręki – roz­róż­niał „trzy ro­dza­je wła­dzy”: wła­dzę pra­wo­daw­czą, wła­dzę wy­ko­naw­czą i wła­dzę są­dze­nia. Za­le­cał rów­no­wa­gę mię­dzy nimi, a po omó­wie­niu do­świad­czeń sta­ro­żyt­ne­go Rzy­mu, gdzie cia­ło pra­wo­daw­cze skła­da­ło się z dwóch czę­ści, su­ge­ro­wał, by we współ­cze­snej mu wła­dzy pra­wo­daw­czej jed­na część trzy­ma­ła w sza­chu dru­gą: „przez zo­bo­pól­ną zdol­ność prze­szka­dza­nia. Obie będą zwią­za­ne przez wła­dzę wy­ko­naw­czą, któ­rą znów pę­tać bę­dzie wła­dza pra­wo­daw­cza” (tłum. Ta­de­usz Boy-Że­leń­ski). Wy­wo­dy praw­ni­cze Mon­te­skiu­sza, praw­ni­ka z za­wo­du, były wręcz ka­zu­istycz­ne, choć nig­dy nud­ne. A jego wska­zów­ki dla usta­wo­daw­stwa war­to dru­ko­wać in exten­so wciąż na nowo, jako lek­cję dla par­la­men­tów Eu­ro­py kon­ty­nen­tal­nej tu­dzież Unii Eu­ro­pej­skiej, pro­du­ku­ją­cych nad­miar wszel­kie­go ro­dza­ju prze­pi­sów.

Na­praw­dę z Mon­te­skiu­sza wziął się ustrój Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ucze­ni an­giel­scy uwa­ża­ją, że Mon­te­skiusz tra­fił do Ame­ry­ki po­przezKo­men­ta­rze do praw An­glii sir Wil­lia­ma Black­sto­ne’a, z lat 1765-1769. Jed­nak­że w tam­tej epo­ce my­ślą­ca Ame­ry­ka, od Jef­fer­so­na po Ha­mil­to­na, zna­ła fran­cu­ski. Black­sto­ne zaś eks­po­no­wał wpraw­dzie „wła­ści­wą rów­no­wa­gę kon­sty­tu­cji”, ale mię­dzy owy­mi róż­ny­mi ele­men­ta­mi wła­dzy pra­wo­daw­czej. Co istot­niej­sze, inny wiel­ki An­glik, Je­re­my Ben­tham, traf­nie ko­men­to­wał póź­niej, że bez po­wszech­ne­go pra­wa wy­bor­cze­go ten układ za­bez­pie­cza tyl­ko prze­wa­gę warstw uprzy­wi­le­jo­wa­nych.

Przod­ko­wie Ame­ry­ka­nów po to emi­gro­wa­li, by uwol­nić się od tego ukła­du; ich gmi­ny zło­ży­ły się na „sta­ny” (pań­stwa) Ame­ry­ki Pół­noc­nej, a te na zwią­zek fe­de­ral­ny. Chcie­li do­brych rzą­dów, z sa­mo­dziel­no­ścią wła­dzy wy­ko­naw­czej, od po­zio­mu sta­nu po­czy­na­jąc, dla­te­go opar­li się na Mon­te­skiu­szu. Ob­my­śli­li sys­tem nie dla „sta­rej, do­świad­czo­nej de­mo­kra­cji”, jak dziś u nas kwa­li­fi­ku­je się sys­tem pre­zy­denc­ki, lecz dla pań­stwa bez żad­nych do­świad­czeń, dla de­mo­kra­cji mło­dej, no­wej, kłó­tli­wej, po­dzie­lo­nej naj­róż­niej­szy­mi in­te­re­sa­mi i związ­ka­mi. Każ­dy kon­gres­man mógł sta­no­wić jed­no­oso­bo­wą par­tię po­li­tycz­ną. Sys­tem pre­zy­denc­ki był le­kiem na nie­do­świad­cze­nie i wie­lo­par­tyj­ność.

Trwa­łe, wza­jem­ne blo­ko­wa­nie się wła­dzy pra­wo­daw­czej i wy­ko­naw­czej spa­ra­li­żo­wa­ło­by wszel­kie rzą­dy. Nie prze­szka­dza to tyl­ko w pań­stwie zor­ga­ni­zo­wa­nym, w któ­rym je­dy­nym pro­ble­mem po­zo­sta­je skłó­co­na „kla­sa po­li­tycz­na”. W ta­kim pań­stwie im mniej rzą­du, tym le­piej. Mie­li­śmy współ­cze­śnie skraj­ne wręcz do­wo­dy, że może w ogó­le rzą­du nie być. Nie tak daw­no Taj­lan­dia przez po­nad pół roku nie mia­ła ani rzą­du, ani na­wet par­la­men­tu, dwie głów­ne par­tie cze­ka­ło roz­wią­za­nie za na­ru­sza­nie kon­sty­tu­cji, dy­żu­ro­wał tyl­ko do­tych­cza­so­wy pre­mier, a wzrost go­spo­dar­czy i eks­port prze­kro­czy­ły w tym cza­sie wskaź­ni­ki po­przed­nich lat. Do­świad­cze­nie to po­wtó­rzy­ły Cze­chy, gdzie od lata 2006 roku do stycz­nia 2007 nie funk­cjo­no­wał rząd, a mimo to pro­dukt na­ro­do­wy brut­to za rok 2006 wzrósł o 6 pro­cent; nie­ste­ty, wzrósł i de­fi­cyt bu­dże­to­wy, a jesz­cze bar­dziej w roku 2007, co przy­na­gli­ło na­szych bra­ci Cze­chów do dra­stycz­nej re­for­my ad­mi­ni­stra­cji pań­stwo­wej.

Tyl­ko sta­ra, rze­czy­wi­ście do­świad­czo­na An­glia, któ­rej wzo­ry przy­świe­ca­ły Mon­te­skiu­szo­wi, po­tra­fi­ła po­ra­dzić so­bie z trud­no­ścią owe­go wza­jem­ne­go, „z obo­pól­ne­go” blo­ko­wa­nia. Świet­nie ją ro­zu­mia­ła. Wal­ter Ba­ge­hot, któ­re­go na­zwi­sko pa­tro­nu­je stro­ni­cy fe­lie­to­nów w naj­lep­szym pi­śmie świa­ta „The Eco­no­mist”, pi­sał w swej, ce­nio­nej do dziś Kon­sty­tu­cji an­giel­skiej (1867 rok): „Ta­jem­ni­cę sku­tecz­no­ści kon­sty­tu­cji an­giel­skiej moż­na okre­ślić jako ści­słe po­łą­cze­nie i nie­mal zu­peł­ne zjed­no­cze­nie wła­dzy wy­ko­naw­czej z pra­wo­daw­czą”.

Rząd An­glii był swo­istą ko­mi­sją par­la­men­tar­ną o szcze­gól­nych upraw­nie­niach i obo­wiąz­kach. Ale wszę­dzie w eu­ro­pej­skich ustro­jach mamy do czy­nie­nia ze zjed­no­cze­niem wła­dzy wy­ko­naw­czej z usta­wo­daw­czą, któ­ra ją fak­tycz­nie po­wo­łu­je. Czy Ba­ge­hot do­strze­gał ja­kieś za­gro­że­nia w tym ukła­dzie?

On sam, syn ban­kie­ra i wiel­ki znaw­ca sto­sun­ków pie­nięż­nych, uwa­żał wol­ność sło­wa i swo­bo­dę dys­ku­sji za wa­run­ki po­stę­pu, a bał się co naj­wy­żej… ciem­no­ty ludu u wła­dzy – aku­rat wte­dy, gdy lud An­glii wy­mu­sił peł­ne pra­wa wy­bor­cze tak­że dla war­stwy śred­niej. Nie do­żył cza­sów, kie­dy An­glię do zwy­cię­skiej woj­ny z Niem­ca­mi po­pro­wa­dził syn wa­lij­skie­go ro­bot­ni­ka – naj­więk­szy po­li­tyk an­giel­ski. Wiel­kie­mu Ba­ge­ho­to­wi wy­star­cza­ło, że więk­szość par­la­men­tar­na, któ­ra się nie spraw­dzi­ła, może po pro­stu prze­grać wy­bo­ry…

MY­ŚLI ZA­PO­MNIA­NE

Trzy­dzie­ste­go maja 1919 roku Sej­mo­wi, już Usta­wo­daw­cze­mu, nie­pod­le­głej Pol­ski przed­ło­żo­no „Pro­jekt Kon­sty­tu­cji Pań­stwa Pol­skie­go i or­dy­na­cji wy­bor­czej sej­mo­wej oraz uza­sad­nie­nie i po­rów­na­nie pro­jek­tu Kon­sty­tu­cji Pań­stwa Pol­skie­go z in­ne­mi kon­sty­tu­cja­mi, opra­co­wa­ne przez dr. Jó­ze­fa Buz­ka, dzie­ka­na fa­kul­te­tu praw­ni­cze­go Uni­wer­sy­te­tu Lwow­skie­go”. Jó­zef Bu­zek, były ge­ne­ral­ny re­fe­rent Ko­mi­sji Sej­mo­wo-Kon­sty­tu­cyj­nej z roku 1917, po­seł PSL „Piast”, przed­sta­wił pro­jekt ze wszyst­kich naj­bar­dziej kom­pe­tent­ny – zro­dzo­ny w gło­wie do­praw­dy zna­ko­mi­te­go znaw­cy ad­mi­ni­stra­cji i funk­cjo­no­wa­nia władz pań­stwa. Kom­pa­ra­ty­sty­ka, po­rów­ny­wa­nie pro­jek­tów le­gi­sla­cyj­nych z do­rob­kiem in­nych kra­jów, była wów­czas – in­a­czej niż obec­nie – ru­ty­ną.

W po­ko­le­niu dziad­ków Je­rze­go Buz­ka, prze­wod­ni­czą­ce­go Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go, było trzech wiel­kich Buz­ków z cie­szyń­skiej ro­dzi­ny. Wszy­scy zna­leź­li się w Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii Po­wszech­nej, choć nie byli ani po­eta­mi, ani wier­ny­mi sy­na­mi par­tii. Świa­to­wa me­ta­lur­gia me­ta­li ko­lo­ro­wych zna „licz­bę Buz­ka” – po Je­rzym Buz­ku, pro­fe­so­rze Aka­de­mii Gór­ni­czo-Hut­ni­czej w Kra­ko­wie. Jan Bu­zek, wiel­ki dzia­łacz spo­łecz­ny, po­sło­wał z Za­ol­zia do par­la­men­tu przed­wo­jen­nej Cze­cho­sło­wa­cji; zgi­nął w Da­chau. Jó­zef, trze­ci ze stry­jecz­nych bra­ci, naj­star­szy, nie tra­fił do Od­bu­do­wy pań­stwa pol­skie­go 1914 – 1918 Pa­jew­skie­go; kon­cep­cje tego Buz­ka od­po­wia­da­ły po­glą­dom Pił­sud­skie­go.

Pro­po­no­wał ame­ry­kań­ski ustrój władz na­czel­nych pań­stwa. Pre­zy­den­ta (z wi­ce­pre­zy­den­tem) jako gło­wę rzą­du wy­bie­ra­ło­by, jak w USA, w try­bie po­śred­nim ko­le­gium elek­to­rów wy­bra­nych przez wy­bor­ców. Rzą­dzą­cy pre­zy­dent, wy­bra­ny przez na­ród – ar­gu­men­to­wał Bu­zek – jest w ta­kiej sa­mej mie­rze wy­ra­zem woli na­ro­du, jak sejm, nie po­wi­nien za­tem pod­le­gać sej­mo­wi (ani też sejm pre­zy­den­to­wi). Sejm bę­dzie miał pra­wo kon­tro­lo­wać rząd pre­zy­den­ta, bę­dzie uchwa­lał bu­dżet, ale o skła­dzie rzą­du za­de­cy­du­je gło­wa rzą­du, po­wo­ła­na na okre­ślo­ny czas, dzię­ki cze­mu rząd sta­nie się in­sty­tu­cją trwa­łą, a sku­tecz­ną.

Bu­zek, co pod­kre­ślał prof. Wa­cław Ko­mar­nic­ki, „oparł swój pro­jekt na wiel­kim ma­te­ria­le po­rów­naw­czym, wy­ka­zu­jąc przy tym wszech­stron­ną wie­dzę w spra­wach pań­stwo­wych”. Nie­ste­ty, pro­jekt po­zo­stał „in­dy­wi­du­al­ną kon­cep­cją au­to­ra”. Pro­fe­sor, te­raz już Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go, nie prze­bił się, choć po­seł, przez in­te­re­sy par­tyj­ne. W an­kie­cie Ja­wor­skie­go nie wziął udzia­łu – jak się wy­da­je nie dla­te­go, że był za­ję­ty or­ga­ni­zo­wa­niem GUS-u, ale dla­te­go, że czuł się zra­żo­ny igno­ro­wa­niem przez le­gi­sla­ty­wę gło­su nie­wy­god­nych fa­chow­ców (skąd my to zna­my?).

DLA­CZE­GO PRZE­GRA­LI

Przy­wo­ła­li­śmy uczest­ni­ków an­kie­ty Ja­wor­skie­go, by skon­tra­sto­wać ich kla­sę z przy­pad­ko­wo­ścią prac nad kon­sty­tu­cją 1997 roku, zdo­mi­no­wa­nych przez po­słów-ama­to­rów. Ci wiel­cy praw­ni­cy wspar­li punkt wi­dze­nia wiel­kie­go ad­mi­ni­stra­ty­wi­sty. Tak­że Wło­dzi­mierz Prze­rwa-Tet­ma­jer, zna­ny przede wszyst­kim jako ma­larz i po­eta, Go­spo­darz z We­se­la, ale w hi­sto­rii Pol­ski za­pi­sa­ny jako współ­za­ło­ży­ciel Pol­skie­go Stron­nic­twa Lu­do­we­go, w la­tach 1911-1918 po­seł PSL do par­la­men­tu wie­deń­skie­go, daw­ny wie­deń­ski współ­pra­cow­nik Buz­ka (wi­ce­pre­ze­sa Koła Pol­skie­go w tym­że par­la­men­cie), sło­wem, po­li­tyk z peł­ną prak­ty­ką par­la­men­tar­ną. Tet­ma­jer opo­wie­dział się za mo­de­lem ame­ry­kań­skim. Od­czy­ty­wał prze­słan­ki de­cy­zji Sej­mu jed­no­znacz­nie:

„Izba po­słów mia­ła wła­ści­wie za za­da­nie stwo­rzyć taką Kon­sty­tu­cję, któ­ra by nie do­pu­ści­ła do utwo­rze­nia sil­nej wła­dzy wy­ko­naw­czej. (…) Kon­sty­tu­cja 17/III 1921 za­da­nie to speł­ni­ła, a speł­ni­ła je za po­mo­cą prze­rzu­ce­nia wszyst­kich kom­pe­ten­cji wła­dzy wy­ko­naw­czej i cia­ła kon­tro­lu­ją­ce­go na Izbę po­słów. (…) Rząd sam nie jest rzą­dem nie­za­leż­nym. Mi­ni­stro­wie są tyl­ko nie­wol­ni­ka­mi stron­nictw. (…) Sły­szy się czę­sto i czy­ta w ga­ze­tach wo­ła­nie o sil­ny rząd. Kon­sty­tu­cję jed­nak po­my­śla­no w ten spo­sób, aby nig­dy nie było moż­li­wym utwo­rze­nie sil­ne­go rzą­du”.

Po­dob­ne sta­no­wi­sko za­ję­li czo­ło­wi pol­scy ucze­ni-praw­ni­cy: prof. Ka­zi­mierz Ku­ma­niec­ki (oj­ciec), wy­bit­ny praw­nik-ad­mi­ni­stra­ty­wi­sta z Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go, prof. Sta­ni­sław Sta­rzyń­ski, zna­ko­mi­ty, za­po­mnia­ny dziś do­szczęt­nie kon­sty­tu­cjo­na­li­sta, ko­le­ga Buz­ka z Uni­wer­sy­te­tu Jana Ka­zi­mie­rza, i prof. Sta­ni­sław Ku­trze­ba, naj­więk­szy z na­szych hi­sto­ry­ków pań­stwa i pra­wa pol­skie­go. Taki też po­gląd pre­zen­tu­ją wy­po­wie­dzi in­nych wiel­ko­ści praw­ni­czych, czy to sa­me­go Ja­wor­skie­go, czy prof. An­to­nie­go Pe­re­tiat­ko­wi­cza, świet­ne­go znaw­cy teo­rii pań­stwa i pra­wa, kon­sty­tu­cjo­na­li­sty, przy­najm­niej pa­mię­ta­ne­go dzię­ki swym pod­ręcz­ni­kom. Oto opi­nia Ja­wor­skie­go:

„Któż więc w Rze­czy­po­spo­li­tej pol­skiej bę­dzie rzą­dzić? Więk­szość stron­nictw re­pre­zen­to­wa­nych w Sej­mie. Gdy­by­śmy mo­gli mieć na­dzie­ję, że wy­bo­ry wy­da­dzą sta­łą i zwar­tą więk­szość, rzecz przed­sta­wia­ła­by się in­a­czej. Nie są­dzę jed­nak, żeby zna­la­zło się wie­lu, któ­rzy by ży­wi­li tę ilu­zję. Ży­cie par­la­men­tar­ne Pol­ski na­le­ży ra­czej prze­wi­dy­wać jako łań­cuch two­rzą­cej się i roz­pa­da­ją­cej przy­pad­ko­wo więk­szo­ści. A więk­szość ta bę­dzie na­praw­dę wszech­wład­na. Rząd bę­dzie tyl­ko jej na­rzę­dziem, bo więk­szość może każ­dej chwi­li wy­ra­zić mu nie­uf­ność. Nie ma też wi­do­ków, aby Rząd mógł być obiek­tyw­nym, bo jego zu­peł­na za­leż­ność od więk­szo­ści zmu­szać go bę­dzie do czy­nie­nia wszyst­kie­go, co bę­dzie mo­gło ową więk­szość utrzy­mać w do­brym hu­mo­rze”.

Kon­sty­tu­cja 1997 roku stwo­rzy­ła ustrój jesz­cze gor­szy: opo­zy­cja, zdo­byw­szy urząd pre­zy­den­ta, mo­gła do­wo­li pa­ra­li­żo­wać pra­cę rzą­du… Pre­zy­dent lat 2005-2010 pu­blicz­nie de­kla­ro­wał się po roku 2007 jako przed­sta­wi­ciel opo­zy­cji. Kan­dy­dat opo­zy­cji do pre­zy­den­tu­ry w roku 2010 z góry za­po­wie­dział inną po­li­ty­kę, niż po­li­ty­ka rzą­du.

Wło­dzi­mierz Tet­ma­jer, aku­rat lu­do­wiec zde­kla­ro­wa­ny, nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści co do mo­ty­wów de­cy­zji Sej­mu: „Nie trze­ba być ani znaw­cą pra­wa, ani czło­wie­kiem zbyt prze­ni­kli­wym, żeby wie­dzieć, że gdy­by o inną oso­bi­stość cho­dzi­ło, ci sami po­sło­wie, któ­rzy dziś ob­dzie­ra­li Na­czel­ni­ka Pań­stwa z wła­dzy, sta­li­by w in­nym wy­pad­ku na za­sa­dzie skraj­ne­go ab­so­lu­ty­zmu”.

To samo moż­na po­wie­dzieć o mo­ty­wach de­cy­zji z roku 1997. Sie­dem­dzie­siąt pięć lat wcze­śniej naj­więk­sze au­to­ry­te­ty na­uko­we opo­wia­da­ły się za wzo­rem ustro­ju Ame­ry­ki. A opi­nia Tet­ma­je­ra wy­ja­śnia, jak da­le­ce przy­pad­ko­wy był wy­bór wzo­ru fran­cu­skie­go, jak do­raź­ny­mi in­te­re­sa­mi i roz­gryw­ka­mi par­tyj­ny­mi po­dyk­to­wa­ny. Na­stęp­stwa były oczy­wi­ste, opi­sy­wał je en pas­sant Ja­wor­ski:

„Sto­sun­ki rzą­do­we w Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej cha­rak­te­ry­zu­je to, że obok kil­ku­na­stu mi­ni­sterstw mamy prze­szło dwa­dzie­ścia władz cen­tral­nych i że tak ła­two, jak się two­rzy, usu­wa się je tak­że z wi­dow­ni pu­blicz­nej. (…) Two­rzy się urząd tyl­ko dla da­nej po­trze­by. Do­pie­ro póź­niej oka­zu­ją się kom­pli­ka­cje. Każ­dy z tych urzę­dów ma ten­den­cje eman­cy­pa­cyj­ne. Ro­dzą się więc mię­dzy urzę­da­mi i mi­ni­ster­stwa­mi kon­flik­ty, któ­re nie­jed­no­krot­nie utrud­nia­ją ob­rót”.

Ja­wor­ski uspra­wie­dli­wiał tę sy­tu­ację fazą eks­pe­ry­men­tu, ja­kim była mło­da pań­stwo­wość pol­ska; nie wska­zy­wał zja­wi­ska już wów­czas oczy­wi­ste­go, że po­sa­dy w owych urzę­dach zaj­mu­ją zna­jom­ko­wie po­li­ty­ków sej­mo­wych, po­nie­waż kon­sty­tu­cja mar­co­wa otwo­rzy­ła nie­ogra­ni­czo­ne pole nie­kon­tro­lo­wa­ne­go roz­kwi­tu biu­ro­kra­cji i ko­rup­cji. Ana­lo­gicz­nie – kon­sty­tu­cja roku 1997. Wszyst­ko zo­sta­ło z góry prze­wi­dzia­ne.

PO­TRZE­BA IN­TE­LEK­TU­AL­NE­GO ZA­MA­CHU STA­NU

Kon­sty­tu­cja mar­co­wa była pło­dem ta­kiej sa­mej przy­pad­ko­wo­ści, jak ustrój Trze­ciej Re­pu­bli­ki, na któ­rym się wzo­ro­wa­ła. Naj­lep­szy do­wód, że na­wet dwu­izbo­wość na­sze­go par­la­men­tu uchwa­lo­no w owym po­cząt­ku od­ro­dzo­nej pań­stwo­wo­ści prze­wa­gą za­le­d­wie paru gło­sów! Scho­rze­nia, któ­re ta kon­sty­tu­cja za­szcze­pi­ła na­szej pań­stwo­wo­ści (czter­na­ście ga­bi­ne­tów w la­tach 1918-1926), spro­wo­ko­wa­ły za­bieg lecz­ni­czy w po­sta­ci krwa­we­go za­ma­chu sta­nu, do­ko­na­ne­go w roku 1926, któ­ry nie­wie­le jed­nak po­pra­wił.

W roku 1997, na­śla­du­jąc kon­sty­tu­cję mar­co­wą, za­miast pod­jąć tra­dy­cję Kon­sty­tu­cji 3 maja, wsz­cze­pi­li­śmy od­ro­dzo­nej pań­stwo­wo­ści te same cho­ro­by nie­mo­cy i po­ten­cja­łu ko­rup­cji, któ­re drę­czy­ły Fran­cję lat 1875-1940 i Pol­skę lat 1921-1926. Do­da­li­śmy jesz­cze ol­brzy­mie kosz­ty zbęd­nych, po­wszech­nych wy­bo­rów pre­zy­den­ta; pre­zy­den­ta bez żad­nej wła­dzy poza blo­ko­wa­niem prac rzą­du. I dla­te­go pro­po­nu­je­my przy­go­to­wa­nie in­te­lek­tu­al­ne­go za­mach sta­nu po­przez pod­ję­cie dys­ku­sji nad tym, co drę­czy i ośmie­sza na­sze pań­stwo dzi­siaj. Ba­ła­gan kom­pe­ten­cyj­ny, nie­od­po­wie­dzial­ność i ko­rup­cja nie są by­najm­niej „pol­ską cho­ro­bą” (ani cho­ro­bą Czech czy Wę­gier) – to są cho­ro­by ustro­ju.

We­dług nas ko­niecz­na jest dys­ku­sja – moż­li­wie sze­ro­ka – nad pod­sta­wa­mi ustro­ju na­szej de­mo­kra­cji. Jak wska­za­li­śmy, naj­mą­drzej­si lu­dzie daw­nej kom­pe­tent­nej Pol­ski chcie­li ustro­ju na­wią­zu­ją­ce­go do rze­czy­wi­stych pol­skich tra­dy­cji, do Kon­sty­tu­cji 3 maja, z wy­raź­nym prze­dzia­łem mię­dzy wła­dzą usta­wo­daw­czą i wy­ko­naw­czą. Ustrój ame­ry­kań­ski wie­lo­krot­nie udo­wod­nił swo­ją funk­cjo­nal­ność, włącz­nie z sy­tu­acją, kie­dy wy­pa­dło ode­brać gło­wie pań­stwa jej sta­no­wi­sko. Wy­klu­cza on pró­by de­sta­bi­li­za­cji pań­stwa w try­bie ta­kim, jaki spo­ty­ka­my w eu­ro­pej­skich awan­tu­rach, or­ga­ni­zo­wa­nych przez nie­cier­pli­wych, żąd­nych wła­dzy po­li­ty­ków opo­zy­cji. Plus pe­wien nie­ba­ga­tel­ny szcze­gół: jest ustro­jem tań­szym. To praw­da, że pre­zy­dent Igna­cy Mo­ścic­ki miał przed II woj­ną świa­to­wą tyl­ko czter­dzie­stu pra­cow­ni­ków kan­ce­la­rii cy­wil­nej i dwu­dzie­stu w kan­ce­la­rii woj­sko­wej, a kan­ce­la­ria pre­zy­den­ta Ka­czyń­skie­go z jej mi­ni­stra­mi i kil­ku­set­oso­bo­wym apa­ra­tem sta­no­wi­ła dru­gi, nie­by­wa­le kosz­tow­ny, opo­zy­cyj­ny obok-rząd, du­blu­ją­cy i prze­szka­dza­ją­cy rzą­do­wi, po­wo­ła­ne­mu przez Sejm. Te kosz­ty nie są tyl­ko skut­kiem am­bi­cji osób spra­wu­ją­cych urząd, ani roz­wo­ju biu­ro­kra­cji. To kosz­ty sys­te­mo­we, cał­ko­wi­cie zbęd­ne.

O tyle ła­twiej­sze do usu­nię­cia, że spo­łe­czeń­stwo pol­skie znaj­du­je sa­tys­fak­cję w bez­po­śred­nich wy­bo­rach pre­zy­den­ta.

W świe­tle po­wyż­szych roz­wa­żań ko­niecz­ne wy­da­ją się zmia­ny w sa­mej fi­lo­zo­fii pań­stwa i zmia­ny do­sto­so­wu­ją­ce pań­stwo do jego miej­sca w Unii Eu­ro­pej­skiej. Uka­że­my po­ni­żej, jak moż­na ście­śnić, dla przy­kła­du, roz­dział I Kon­sty­tu­cji RP wy­łącz­nie do pod­staw ustro­jo­wych pań­stwa.

KTO JEST WŁA­DZĄ I JA­KIE JEST ŹRÓ­DŁO WŁA­DZY

Obec­nie ar­ty­kuł 4. tego roz­dzia­łu brzmi:

„1. Wła­dza zwierzch­nia w Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej na­le­ży do Na­ro­du.

2. Na­ród spra­wu­je wła­dzę przez swo­ich przed­sta­wi­cie­li lub bez­po­śred­nio”.

Jak