Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Kroniki Archeo. Klątwa Złotego Smoka

Kroniki Archeo. Klątwa Złotego Smoka

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7612-705-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kroniki Archeo. Klątwa Złotego Smoka

Dlaczego w Londynie giną japońskie dzieła sztuki? Jakie tajemnice kryje statek widmo? Kim jest starzec sączący kufel grogu w zadymionej tawernie? I co ma wspólnego z piratem Blackiem Willem? Czy ostatni ronin zdoła ocalić cudowny wachlarz? I czy klątwa złotego smoka dosięgnie każdego, kto odnajdzie skarb? A co jeśli Natoka Matsuzawa nie jest przyjacielem, za jakiego uważa go Bartek? Kraj Kwitnącej Wiśni i japońskie baśnie, które stają się prawdą, okrutni wojownicy ninja i tajemniczy ronin, a w tle nieustraszeni piraci. To tylko część przygód, jakie tym razem czekają na Ostrowskich i Gardnerów. Wszystko bowiem dzieje się w zawrotnym tempie, a stawka jest bardzo wysoka! Tym razem gra toczy się o… nieśmiertelność!

Polecane książki

30 września 2018 roku Polski Maraton Warszawski ukończył czterdzieści lat.Kiedyś był to Maraton Pokoju teraz znamy go jako PZU Maraton Warszawski. Miałem zaszczyt i szczęście wystartować w 40-tej edycji Wielkiego Biegu. Bieganie - Warszawa to wspomnienia minionych zawodów z czterach dekad, cytow...
Ile człowiek potrafi zrobić dla drugiego człowieka? Jak wiele można poświęcić w obliczu zagrożenia życia bliskiej osoby? Jak wiele zaryzykuje lekarz, aby ratować pacjenta? Oparta na faktach historia młodej kobiety, której los w jednej chwili zabiera wszystko to, co dotąd było oczywiste. Młodość, p...
Tomik wierszy "Serce z betonu" należy do serii "Technomoralitet futurystyczny", na który składają się piosenki, wiersze, i teksty prozą... kabaretu internetowego "Magister Bieda". Filozofująca wesołość kabaretu próbuje nawet i trudne sprawy wziąć na dystans i porachować kości niejasności, w poszukiw...
Człowiekowi wydaje się, że jest odporny na śmierć. Że jest objęty ochroną, chociaż inni przecież umierają. Pędzimy samochodami, skaczemy ze spadochronami, balansujemy na granicy życia, a jednak nigdy nic złego się nie dzieje. Nie patrzymy na śmierć z pokorą, bo przecież nas samych ona nie dotyczy. ...
To poezja, która nie boi się paradoksalnych point i kalamburów - świat rzeczy i świat słów przeplatają się tu niespodziewanie, realizm okazuje się podszyty surrealizmem, dystans wobec rzeczywistości raz jest ironicznie daleki, a raz boleśnie mały.Michał RusinekGłówne walory tej liryki to mądry namys...
"„Długo wierzyłem, że uosabiam naród i rzucam wielkich tego świata na kolana. Byłem wcieleniem legendy. Bożyszcza i poeci jedli mi z ręki. Dziś potomności mogę zostawić jedynie tę książkę, która relacjonuje ostatnie godziny mojego niezwykłego żywota.          Jak zapamięta mnie historia: jako bezwg...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Stelmaszyk

Po­mysł se­rii: Agniesz­ka So­bich i Agniesz­ka Stel­ma­szyk

Tekst: Agniesz­ka Stel­ma­szyk

Ilu­stra­cje: Ja­cek Pa­ster­nak

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Agniesz­ka So­bich

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Skó­rzew­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny i DTP: Ber­nard Pta­szyń­ski

© Co­py­ri­ght for text by Agniesz­ka Stel­ma­szyk

© Co­py­ri­ght for il­lu­stra­tions by Ja­cek Pa­ster­nak

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lo­na Sowa Sp. z o.o., War­sza­wa 2012

All ri­ghts re­se­rved

ISBN 978-83-265-0394-8

Wy­daw­nic­two Zie­lo­na Sowa Sp. z o.o.

00-807 War­sza­wa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 96

tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51

www.zie­lo­na­so­wa.pl

wy­daw­nic­two@zie­lo­na­so­wa.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

– Osiem­dzie­siąt mi­lio­nów fun­tów! – Ro­slyn Em­mer­son ob­wie­ści­ła gło­śno. Choć w domu au­kcyj­nym Chri­stie’s, miesz­czą­cym się przy King Stre­et 8 w Lon­dy­nie, pra­co­wa­ła już od pię­ciu lat i pro­wa­dzi­ła wie­le au­kcji, ta­kiej jak ta, któ­ra się wła­śnie od­by­wa­ła, jesz­cze nie wi­dzia­ła. Ro­slyn nie spo­dzie­wa­ła się, że ko­lek­cja sze­ściu sta­rych ja­poń­skich ob­ra­zów ma­lo­wa­nych na je­dwa­biu wzbu­dzi na li­cy­ta­cji aż ta­kie za­in­te­re­so­wa­nie.

– Osiem­dzie­siąt mi­lio­nów fun­tów po raz pierw­szy! – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła pew­nym gło­sem. Nim zdą­ży­ła po­wie­dzieć „po raz dru­gi”, staw­kę pod­bił pe­wien dżen­tel­men wy­róż­nia­ją­cy się nie­co eks­tra­wa­ganc­kim sty­lem ubio­ru. Miał na so­bie świet­nie skro­jo­ny ciem­ny gar­ni­tur, ja­sny ka­pe­lusz, oku­la­ry w czar­nych opraw­kach, czer­wo­ną, je­dwab­ną chu­s­tecz­kę w gór­nej kie­szon­ce ma­ry­nar­ki, a za­miast kra­wa­ta et­nicz­ne ko­ra­li­ki i mu­szel­ki. W ustach trzy­mał faj­kę ozdo­bio­ną ty­gry­si­mi pa­zu­ra­mi.

Chri­stie’s

to słyn­ny dom au­kcyj­ny w Lon­dy­nie. Zo­stał za­ło­żo­ny w 1766 roku przez Ja­me­sa Chri­stie.

– Osiem­dzie­siąt pięć mi­lio­nów! – za­wo­ła­ła pro­wa­dzą­ca li­cy­ta­cję.

Ele­ganc­ka ko­bie­ta o dłu­gich ma­ho­nio­wych wło­sach i peł­nych ustach ob­rzu­ci­ła dżen­tel­me­na z faj­ką wście­kłym spoj­rze­niem i na­tych­miast pod­bi­ła cenę.

– Sto mi­lio­nów! – Ro­slyn Em­mer­son po raz ko­lej­ny stuk­nę­ła au­kcyj­nym młot­kiem, z tru­dem utrzy­mu­jąc za­wo­do­wy spo­kój. Czu­ła, jak po­wie­trze w sali zro­bi­ło się gę­ste i za­czę­ło drgać od emo­cji.

Męż­czy­zna za­gryzł cy­buch faj­ki i po­gła­dził ner­wo­wo lek­ko si­wie­ją­cą bród­kę. Jego prze­ciw­nicz­ka ob­rzu­ci­ła go zwy­cię­skim spoj­rze­niem. Po­zo­sta­li ko­lek­cjo­ne­rzy bę­dą­cy na sali już daw­no prze­sta­li się li­czyć. Z za­par­tym tchem ob­ser­wo­wa­li zma­ga­nia tej pary.

– Sto mi­lio­nów po raz pierw­szy… po raz dru­gi… po raz trze­ci…

Ro­slyn unio­sła mło­tek, aby osta­tecz­nie przy­pie­czę­to­wać zwy­cię­stwo dłu­go­wło­sej ko­bie­ty.

– Sprze…

Nie zdą­ży­ła wy­po­wie­dzieć sło­wa do koń­ca, gdy w sali roz­legł się brzęk tłu­czo­ne­go szkła, a przez okna wpa­dło na li­nach trzech za­ma­sko­wa­nych osob­ni­ków ubra­nych na czar­no. Rzu­ci­li na pod­ło­gę pusz­ki, z któ­rych za­czął wy­do­by­wać się gę­sty, gry­zą­cy w oczy dym.

– Aaa! Ra­tun­ku! Po­li­cja! Po­mo­cy! – roz­le­gły się krzy­ki prze­ra­żo­nych i zdez­o­rien­to­wa­nych lu­dzi. Wszy­scy za­czę­li ucie­kać i tło­czyć się przy wyj­ściu. Ro­slyn, ukry­ta za sto­łem au­kcyj­nym, z ło­mo­czą­cym ser­cem ob­ser­wo­wa­ła na­past­ni­ków. Ich ru­chy były nie­sa­mo­wi­cie zwin­ne. Na ple­cach mie­li dłu­gie, pro­ste mie­cze, a w ich dło­niach mi­gnę­ło kil­ka sre­brzy­stych gwiaz­dek.

Shu­ri­ken:

ja­poń­ska broń do ręcz­ne­go mio­ta­nia, uży­wa­na przez wo­jow­ni­ków nin­ja.

Ro­slyn prze­łknę­ła śli­nę.

W sto­le, za któ­rym się cho­wa­ła, utkwił lśnią­cy shu­ri­ken!

Cho­ciaż dym okrop­nie szczy­pał w oczy, wo­la­ła nie wy­chy­lać się na­wet na mi­li­metr. Tym­cza­sem ban­dy­ci znik­nę­li rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie, jak się po­ja­wi­li.

Gdy kłę­by sza­re­go dymu opa­dły, nie­do­szła wła­ści­ciel­ka ja­poń­skich ob­ra­zów zo­ba­czy­ła, co się sta­ło. Cała ko­lek­cja znik­nę­ła!

Kasz­ląc, wy­pa­dła na uli­cę. Z od­da­li niósł się dźwięk po­li­cyj­nych sy­ren i po chwi­li przed dom au­kcyj­ny za­je­cha­ło kil­ka ra­dio­wo­zów.

Nin­ja:

ro­dzaj ja­poń­skich wo­jow­ni­ków wy­szko­lo­nych do za­dań spe­cjal­nych i taj­nych ope­ra­cji. Dys­po­no­wa­li róż­no­rod­nym ar­se­na­łem bro­ni, świet­nie zna­li róż­ne sztu­ki wal­ki.

Byli wy­spe­cja­li­zo­wa­ni w szpie­go­wa­niu i za­ma­chach, czę­sto słu­ży­li jako płat­ni na­jem­ni­cy. Czar­ny strój i za­ma­sko­wa­na twarz, któ­ra obec­nie ko­ja­rzy się z wo­jow­ni­ka­mi nin­ja, jest efek­tem znacz­nie póź­niej­szych wy­obra­żeń. Wi­ze­ru­nek taki może rów­nież wy­wo­dzić się z tra­dy­cyj­ne­go ja­poń­skie­go te­atru ka­bu­ki, w któ­rym po­stać ubra­na na czar­no su­ge­ro­wa­ła, że jest ona nie­wi­docz­na.

– Okra­dli mnie! – ko­bie­ta wrzesz­cza­ła. – Te ob­ra­zy na­le­ża­ły do mnie! – wy­gra­ża­ła pię­ścią.

Na­tych­miast po­ja­wi­ły się rów­nież ka­ret­ki po­go­to­wia i sa­ni­ta­riu­sze za­ję­li się po­szko­do­wa­ny­mi ludź­mi. Na szczę­ście ni­ko­mu nic po­waż­ne­go się nie sta­ło.

Ro­slyn Em­mer­son tak­że wy­bie­gła na uli­cę, żeby za­czerp­nąć świe­że­go po­wie­trza. Wciąż jesz­cze nie mo­gła dojść do sie­bie, jak wie­lu in­nych uczest­ni­ków tego zda­rze­nia.

– To byli nin­ja! Je­stem pe­wien! – wy­krzy­ki­wał ja­kiś star­szy pan do po­li­cjan­ta.

– Do­brze, do­brze – funk­cjo­na­riusz przy­tak­nął do­bro­dusz­nie, naj­wy­raź­niej są­dząc, że star­szy pan jest w szo­ku i mówi od rze­czy.

– Mó­wię praw­dę! – upie­rał się sta­ru­szek, a inni świad­ko­wie za­czę­li po­twier­dzać jego wer­sję.

– Wy­słać spe­cjal­ną jed­nost­kę do chiń­skiej dziel­ni­cy! Niech tam po­py­ta­ją, może wpad­ną na trop tych rze­ko mych nin­ja – rzu­cił roz­kaz do swo­ich lu­dzi je­den z wyż­szych ran­gą po­li­cjan­tów.

Na­wet Ro­slyn przy­zna­ła, że wszyst­ko po­to­czy­ło się jak w hol­ly­wo­odz­kim fil­mie. Je­dy­nie dżen­tel­men z faj­ką i czar­no­wło­sa ko­bie­ta nie wy­da­wa­li się być szcze­gól­nie zdzi­wie­ni całą sy­tu­acją i obec­no­ścią wo­jow­ni­ków nin­ja przy spo­koj­nej King Stre­et.

– Za­pła­cisz mi za to! – syk­nę­ła ko­bie­ta do męż­czy­zny z faj­ką.

– O co mnie po­dej­rze­wasz? – wzru­szył ra­mio­na­mi.

Ko­bie­ta od­rzu­ci­ła dłu­gie wło­sy i zmie­rzy­ła męż­czy­znę nie­na­wist­nym spoj­rze­niem.

– Gra się jesz­cze nie skoń­czy­ła! Pa­mię­taj o tym! – wy­ce­dzi­ła zja­dli­wie, po czym szyb­kim kro­kiem ode­szła, nie roz­ma­wia­jąc na­wet z po­li­cją, a wręcz jej uni­ka­jąc.

Męż­czy­zna wło­żył do ust faj­kę ozdo­bio­ną ty­gry­si­mi pa­zu­ra­mi i, za­my­ślo­ny, wol­no od­szedł w prze­ciw­nym kie­run­ku.

Na­stęp­ne­go dnia sir Ed­mund Gard­ner wbiegł po schod­kach do swo­je­go domu przy uli­cy Ken­sing­ton. Był tak po­ru­szo­ny, że na­wet nie za­uwa­żył pró­szą­ce­go śnie­gu ani przy­glą­da­ją­ce­go mu się ni­skie­go męż­czy­zny sto­ją­ce­go przy la­tar­ni. Gdy sir Gard­ner, zna­ny lon­dyń­ski egip­to­log i po­szu­ki­wacz skar­bów, znik­nął za drzwia­mi swo­je­go domu z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi bia­ły­mi ko­lu­mien­ka­mi, ob­ser­wu­ją­cy go męż­czy­zna w be­żo­wej kurt­ce zmru­żył lek­ko sko­śne oczy, jak­by się nad czymś za­sta­na­wiał, a po­tem od­da­lił się, mru­cząc coś pod no­sem do sie­bie.

Wiel­ka Rafa Ko­ra­lo­wa

roz­cią­ga się u wy­brze­ży Au­stra­lii. Jest naj­więk­szą rafą ko­ra­lo­wą na świe­cie. Zaj­mu­je ob­szar oko­ło 350 ty­się­cy ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych. Astro­nau­ci wi­dzą ją z ko­smo­su. Rafę za­miesz­ku­je wie­le ga­tun­ków ryb, ro­ślin, mię­cza­ków oraz in­nych zwie­rząt. W 1981 roku jako park mor­ski zo­sta­ła ob­ję­ta ochro­ną i wpi­sa­na na Li­stę Świa­to­we­go Dzie­dzic­twa Kul­tu­ral­ne­go i Przy­rod­ni­cze­go UNE­SCO.

Żona sir Ed­mun­da, Me­lin­da, cie­szą­ca się uzna­niem kon­ser­wa­tor za­byt­ków oraz to­wa­rzysz­ka jego licz­nych wy­praw ar­che­olo­gicz­nych, wła­śnie na­kry­wa­ła do sto­łu. Po­ma­ga­ła jej Mary Jane. Jim w swo­im po­ko­ju nie mógł ode­rwać się od kon­so­li do gier, a jego brat bliź­niak, Mar­tin, zgłę­biał ży­cie mor­skich stwo­rzeń za­miesz­ku­ją­cych Wiel­ką Rafę Ko­ra­lo­wą.

– Tato, co się sta­ło? – Mary Jane pierw­sza do­strze­gła po­ru­sze­nie na twa­rzy ojca.

– Do­słow­nie przed chwil ą do­sta­łem in­for­ma­cję o zu­chwa­łej kra­dzie­ży w Bri­tish Mu­seum!

– Co? – pani Me­lin­da wy­pu­ści­ła z ręki łyż­kę. – Co ukra­dli? – za­nie­po­ko­iła się.

– I to jest wprost zdu­mie­wa­ją­ce! – wy­krzyk­nął sir Ed­mund, kła­dąc swo­ją tecz­kę na krze­śle. – Ukra­dli ja­poń­ski ob­raz. Tyl­ko je­den spo­śród ca­łej ko­lek­cji ja­poń­skiej i wie­lu in­nych za­byt­ków!

– Jak do tego do­szło? – spy­ta­ła Mary Jane.

Bri­tish Mu­seum w Lon­dy­nie

po­wsta­ło z ini­cja­ty­wy sir Han­sa Slo­ane’a. Jest to jed­no z naj­więk­szych na świe­cie mu­ze­ów hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej. De­cy­zja o jego utwo­rze­niu za­pa­dła w 1753 roku, a 15 stycz­nia 1759 roku po raz pierw­szy zo­sta­ło otwar­te dla pu­blicz­no­ści. Mu­zeum po­sia­da po­nad sie­dem mi­lio­nów eks­po­na­tów. W jego zbio­rach znaj­du­je się m.in. słyn­ny ba­zal­to­wy ka­mień z Ro­set­ty, dzię­ki któ­re­mu uda­ło się roz­szy­fro­wać hie­ro­gli­fy.

W 2002 roku dy­rek­to­rem Bri­tish Mu­seum zo­stał Neil Mac­Gre­gor.

– Nie uwie­rzy­cie, ale kra­dzie­ży do­ko­na­no w bia­ły dzień, w mu­zeum peł­nym zwie­dza­ją­cych! – od­parł oj­ciec, ge­sty­ku­lu­jąc żywo. – Świad­ko­wie mó­wi­li coś o za­ma­sko­wa­nych spraw­cach po­dob­nych do wo­jow­ni­ków nin­ja! Ochro­nie nie uda­ło się ich za­trzy­mać.

– To zu­peł­nie jak wczo­raj­sze­go dnia w domu au­kcyj­nym! – na­tych­miast sko­ja­rzy­ła Mary Jane. Wszyst­kie sta­cje te­le­wi­zyj­ne nadal in­for­mo­wa­ły o tym zda­rze­niu.

– No wła­śnie – przy­tak­nę­ła mama.

– Co jest? O czym mó­wi­cie? – bliź­nia­cy wresz­cie ze­szli na dół. Usły­sze­li z kuch­ni pod­nie­sio­ne gło­sy i przy­bie­gli spraw­dzić, co się sta­ło.

Mary Jane prze­ka­za­ła im naj­now­szą no­wi­nę, któ­rą do­pie­ro co przy­niósł oj­ciec.

Chwi­lę póź­niej usie­dli do obia­du, ale i wte­dy roz­ma­wia­li tyl­ko o tym. Cały czas za­sta­na­wia­li się, kto stoi za tymi kra­dzie­ża­mi.

– Bez wąt­pie­nia to ja­kaś za­pla­no­wa­na ope­ra­cja – orze­kła Me­lin­da Gard­ner. – Co mówi po­li­cja? – zwró­ci­ła się do męża.

– Na ra­zie nie­wie­le – od­parł. – Trwa­ją prze­słu­cha­nia świad­ków. Nie wiem, czy do tej pory w ogó­le wpa­dli na ja­kiś trop.

– Pew­nie nie uda im się zna­leźć tych nin­ja. Za­ło­żę się, że nie ma ich już w An­glii – po­wie­dział Jim.

– Ktoś mu­siał im zle­cić te kra­dzie­że – wtrą­cił Mar­tin. – Może ja­kiś eks­cen­trycz­ny ko­lek­cjo­ner?

– Tak, szef ja­poń­skiej ma­fii – za­śmiał się Jim.

Po chwi­li spo­waż­niał.

Mary Jane i Mar­tin wpa­try­wa­li się w nie­go, jak­by po­wie­dział coś pro­ro­cze­go albo wpadł na roz­wią­za­nie ca­łej za­gad­ki.

– My­śli­cie, że na­praw­dę za tym stoi… – Jim wo­lał nie koń­czyć. Samo sło­wo „ma­fia” było groź­ne, a co do­pie­ro ja­poń­ska!

Sir Ed­mund uciął jed­nak te dy­wa­ga­cje:

– Dzie­ci, nie mie­szaj­cie w to ja­poń­skiej ma­fii! Wy­obraź­nia nad­to was po­no­si. Spra­wa jest na pew­no o wie­le prost­sza niż na to wy­glą­da.

Mary Jane nic nie od­po­wie­dzia­ła, ale za to spoj­rza­ła wy­mow­nie na bra­ci.

Po skoń­czo­nym obie­dzie, gdy ro­dzi­ce wró­ci­li do swo­ich za­jęć, ro­dzeń­stwo spo­tka­ło się w po­ko­ju Mary Jane, peł­nym zdjęć po­za­wie­sza­nych na ścia­nach. Sio­stra Jima i Mar­ti­na wciąż roz­wi­ja­ła swo­ją pa­sję i nadal pra­gnę­ła zo­stać naj­lep­szym fo­to­gra­fem w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

– Po­win­ni­śmy skon­tak­to­wać się z Bart­kiem i Anią, na pew­no za­cie­ka­wi ich za­gi­nię­cie ja­poń­skich ob­ra­zów – po­wie­dzia­ła do bra­ci przy­szła fo­to­graf­ka.

Yaku­za:

ja­poń­ski gang­ster, czło­nek zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­py prze­stęp­czej. Yaku­za uwa­ża­ją się za spad­ko­bier­ców sa­mu­ra­jów.

– Uwa­żam, że po­win­ni­śmy trzy­mać się z dala od tej spra­wy.

– Mar­tin wy­ra­ził swo­je zda­nie na ten te­mat. – Je­śli rze­czy­wi­ście ma­cza­li w tym pal­ce yaku­za, to ja dzię­ku­ję! Nie chcę mieć z tym nic wspól­ne­go! – chło­piec osten­ta­cyj­nie za­to­pił nos w książ­ce o ra­fie ko­ra­lo­wej.

– E tam, prze­cież tata po­wie­dział, że to nie­moż­li­we – uspo­ko­ił go Jim. – Nie cie­ka­wi cię, po co ko­muś te ob­ra­zy? – szturch­nął bra­ta w bok.

Mar­tin od­dał mu kuk­sań­ca. Przez mo­ment uda­wał, że się bo­czy i że nic a nic go ta spra­wa nie in­te­re­su­je. Wro­dzo­na cie­ka­wość jed­nak zwy­cię­ży­ła i już po chwi­li dał się wcią­gnąć w roz­mo­wę.

– W pierw­szej ko­lej­no­ści mu­si­my do­wie­dzieć się, co przed­sta­wia­ły ob­ra­zy albo kto był ich au­to­rem, żeby zna­leźć ja­kieś po­wią­za­nia mię­dzy nimi – Mary Jane mó­wi­ła, sku­biąc róg ozdob­nej po­dusz­ki.

– Ra­cja – zgo­dził się Jim. – Ob­ra­zy z domu au­kcyj­ne­go i z mu­zeum coś mu­sia­ło łą­czyć.

– No i ta spek­ta­ku­lar­na ak­cja! – Mar­tin po­krę­cił z po­dzi­wem gło­wą. – Ko­muś dia­bel­nie na nich za­le­ża­ło.

– Włą­czę Sky­pe’a i spraw­dzę, czy Ostrow­scy są do­stęp­ni. Ania zna się na sztu­ce, może pod­su­nie nam ja­kieś roz­wią­za­nie – po­wie­dzia­ła Mary Jane, po czym usia­dła przy swo­im biur­ku, na któ­rym stał lap­top z ka­mer­ką in­ter­ne­to­wą i spró­bo­wa­ła po­łą­czyć się z przy­ja­ciół­mi w Pol­sce.

Gard­ne­ro­wie mie­li szczę­ście, bo kom­pu­ter Bart­ka był aku­rat włą­czo­ny. Gdy usły­szał cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwięk po­wia­do­mie­nia, na­tych­miast ode­brał po­łą­cze­nie. Kie­dy zo­ba­czył pod­eks­cy­to­wa­ne twa­rze przy­ja­ciół, od razu wie­dział, że wy­da­rzy­ło się coś nie­zwy­kłe­go.

W tym sa­mym cza­sie Au­ro­ra Clark­son, ta, któ­ra utra­ci­ła wy­li­cy­to­wa­ną na au­kcji ko­lek­cję ja­poń­skich ob­ra­zów, do­jeż­dża­ła me­trem do chiń­skiej dziel­ni­cy Chi­na­town. Była tam umó­wio­na z Mi­na­mo­to na bar­dzo waż­ne spo­tka­nie.

W domu Ostrow­skich pa­no­wał przed­świą­tecz­ny roz­gar­diasz. Ko­rzen­ny za­pach pier­nicz­ków spra­wiał, że Ania co­raz bar­dziej nie mo­gła do­cze­kać się świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Jak co roku, ra­zem z mamą, Bart­kiem i pan­ną Ofe­lią, pie­kli wspól­nie pier­ni­ki, a po­tem ozda­bia­li je ko­lo­ro­wym lu­krem. Ro­dzeń­stwo bar­dzo lu­bi­ło te chwi­le. Było wte­dy we­so­ło i gwar­nie.

– Cie­ka­we, co mi przy­nie­sie Świę­ty Mi­ko­łaj? – Ania za­sta­na­wia­ła się gło­śno.

– To za­le­ży od tego, czy by­łaś grzecz­na – wtrą­ci­ła pan­na Ofe­lia, sie­dzą­ca po prze­ciw­nej stro­nie du­że­go ku­chen­ne­go sto­łu.

Bar­tek ro­ze­śmiał się. Na­to­miast Ania wes­tchnę­ła. Pan­na Ofe­lia na­praw­dę cza­sa­mi za­po­mi­na­ła, że mło­dzi Ostrow­scy nie są już ma­ły­mi dzieć­mi.

Pani Be­ata tak­że się ro­ze­śmia­ła.

– Za­pew­niam cię, Ofe­lio, że moja có­recz­ka była grzecz­na – po­wie­dzia­ła, ukła­da­jąc go­to­we pier­nicz­ki w ko­lo­ro­wej pusz­ce. – No, może nie za­wsze, ale…

– Mamo! – Ania jęk­nę­ła.

– Bar­tek rów­nież spra­wo­wał się do­brze, więc za­słu­gu­je na pre­zent od Świę­te­go Mi­ko­ła­ja – mama pu­ści­ła oko do syna. – Świet­nie się w tym se­me­strze uczy i nie spra­wia kło­po­tów – po­chwa­li­ła. – Mógł­by tyl­ko czę­ściej sprzą­tać po so­bie, bo ostat­nio zro­bił się tro­chę ba­ła­ga­niar­ski – do­da­ła.

– Och, mamo! – te­raz z ko­lei Bar­tek jęk­nął, a pan­na Ofe­lia po­pa­trzy­ła na nie­go ta­kim wzro­kiem, że za­raz za­czął się tłu­ma­czyć. – Je­śli cho­dzi o te ubra­nia le­żą­ce w moim po­ko­ju, to mó­wi­łem już, że cza­sem mu­szę się za­sta­no­wić i doj­rzeć do de­cy­zji, któ­re są do pra­nia, a któ­re moż­na jesz­cze za­ło­żyć.

– Do­brze, do­brze – mama po­ki­wa­ła gło­wą z lek­kim ubo­le­wa­niem. – A wiesz, Ofe­lio – pani Be­ata zmie­ni­ła te­mat – że dzie­ci od daw­na nie wda­ły się w żad­ną awan­tu­rę? Żad­nych skar­bów, żad­nych prze­stęp­ców! – chwa­li­ła, wy­li­cza­jąc.

– Bo jest zima, moja dro­ga – od­par­ła pan­na Ofe­lia. – Mi­nus pięt­na­ście stop­ni mro­zu i gru­ba war­stwa śnie­gu! Gdzie mają szu­kać skar­bów? – za­py­ta­ła re­to­rycz­nie.

Pani Be­ata z nie­po­ko­jem zer­k­nę­ła na dzie­ci, jak­by spraw­dza­ła, czy żad­ne nie­cne pla­ny nie krą­żą im po gło­wach. Może Ofe­lia mia­ła ra­cję? Może jej la­to­ro­śle jed­nak coś knu­ją i cze­ka­ją tyl­ko na wio­sen­ne roz­to­py, by zno­wu wdać się w ja­kąś na­rwa­ną przy­go­dę?

Ale Ania i Bar­tek, po­chy­le­ni nad świą­tecz­ny­mi pier­nicz­ka­mi, wy­glą­da­li zu­peł­nie nor­mal­nie i nad­zwy­czaj nie­win­nie.

„Jak do­brze, że jest zima!” – po­my­śla­ła pani Be­ata z ulgą, choć nie za bar­dzo lu­bi­ła tę porę roku. Ona rów­nież ra­zem z mę­żem nie mu­sia­ła nig­dzie wy­jeż­dżać. W te­ren po­ja­dą do­pie­ro wio­sną i wte­dy dzie­ci zno­wu na parę ty­go­dni zo­sta­ną pod opie­ką pan­ny Ofe­lii, bab­ci i wuj­ka Ry­szar­da. A na ra­zie spę­dzą miłe świę­ta w ro­dzin­nym gro­nie.

– My­ślę, Ofe­lio, że na­sze dzie­ci są już star­sze, a więc doj­rzal­sze i roz­sąd­niej­sze, i mo­że­my być o nie zu­peł­nie spo­koj­ne – gło­śno po­wie­dzia­ła pani Ostrow­ska, z wia­rą w to, co mówi.

Ania i Bar­tek wy­mie­ni­li nad sto­łem ukrad­ko­we spoj­rze­nia. Mama nie mo­gła prze­cież wie­dzieć, że wczo­raj skon­tak­to­wa­li się z nimi Gard­ne­ro­wie z eks­cy­tu­ją­cy­mi wie­ścia­mi z Lon­dy­nu. I że już po ci­chu za­ję­li się spra­wą skra­dzio­nych ja­poń­skich ob­ra­zów. Ania roz­po­czę­ła na­wet czwar­ty tom Kro­nik Ar­cheo! A za­wsze, kie­dy to ro­bi­ła, przy­go­da na­bie­ra­ła tem­pa. Ro­dzeń­stwo nie chcia­ło jed­nak psuć hu­mo­ru ma­mie ani pan­nie Ofe­lii, któ­ra zwy­kle gwał­tow­nie re­ago­wa­ła na wszel­kie prze­ja­wy ich ar­che­olo­gicz­nej dzia­łal­no­ści.

Bar­tek przyj­rzał się uważ­nie pan­nie Łycz­ko, chcąc spraw­dzić, czy cze­goś już się przy­pad­kiem nie do­my­śla. Mia­ła nie­wąt­pli­wie szó­sty zmysł wy­czu­lo­ny na ta­kie spra­wy.

Ale w tej wła­śnie chwi­li pan­na Ofe­lia za­pa­trzy­ła się w okno z mu­śli­no­wą fi­ran­ką. Na dwo­rze w świe­tle ulicz­nej la­tar­ni tań­czy­ły płat­ki śnie­gu. Przy­po­mnia­ły jej świę­ta spę­dzo­ne w ro­dzin­nym domu, gdy sama była jesz­cze małą dziew­czyn­ką. Oj­ciec brał ją wte­dy na ko­la­na i opo­wia­dał nie­zwy­kłe ba­śnie, a ona wpa­try­wa­ła się w błysz­czą­ce bomb­ki na cho­in­ce i wy­obra­ża­ła so­bie elfy i prze­róż­ne ba­śnio­we kra­iny ze snu­tych opo­wie­ści.

A po­tem on za­gi­nął gdzieś w ama­zoń­skiej dżun­gli i już nig­dy świę­ta nie były ta­kie same. Boże Na­ro­dze­nie było naj­trud­niej­szym okre­sem dla pan­ny Łycz­ko, bo wte­dy ojca bra­ko­wa­ło jej naj­bar­dziej.

Z Kronik Archeo

W Lon­dy­nie dzie­ją się dziw­ne rze­czy. Naj­pierw był na­pad na słyn­ny dom au­kcyj­ny Chri­stie’s. Prze­stęp­cy wdar­li się do sali au­kcyj­nej w trak­cie trwa­nia za­żar­tej li­cy­ta­cji i skra­dli sześć ja­poń­skich ob­ra­zów wy­ko­na­nych na je­dwa­biu. Zło­dzie­je byli za­ma­sko­wa­ni, ubra­ni na czar­no i wy­glą­da­li zu­peł­nie jak nin­ja z fil­mów. Na­stęp­ne­go dnia, praw­do­po­dob­nie ci sami osob­ni­cy wpa­dli do Bri­tish Mu­seum i skra­dli ko­lej­ny ja­poń­ski ob­raz.

W obu przy­pad­kach sta­ło się to w bia­ły dzień, w po­miesz­cze­niach peł­nych lu­dzi!

Być może dzie­ła te skra­dzio­no na zle­ce­nie ja­kie­goś ko­lek­cjo­ne­ra.

Mary Jane bie­rze rów­nież pod uwa­gę ja­poń­ską ma­fię!

Dla­cze­go te ob­ra­zy po­sia­da­ły tak nie­zwy­kłą war­tość i zna­cze­nie dla zło­dziei?

To wła­śnie chce­my od­kryć.

Ania

Wieść, że do­cho­dze­nie w spra­wie skra­dzio­nych ja­poń­skich ob­ra­zów ob­jął de­tek­tyw Gor­don Ar­cher, obie­gła cały Lon­dyn. Na­wet Mary Jane uzna­ła, że spra­wa musi być wy­jąt­ko­wo po­waż­na i skom­pli­ko­wa­na, sko­ro Sco­tland Yard wy­brał do roz­wi­kła­nia za­gad­ki swo­je­go naj­lep­sze­go czło­wie­ka.

De­tek­tyw od­zna­czał się wy­jąt­ko­wą in­te­li­gen­cją i nie­kon­wen­cjo­nal­ny­mi me­to­da­mi śled­czy­mi. Ten lek­ko ły­sie­ją­cy męż­czy­zna o ru­mia­nych po­licz­kach miał swo­je małe dzi­wac­twa, jak więk­szość nie­po­spo­li­tych umy­słów. Lecz za­rów­no jego prze­ło­że­ni, jak i współ­pra­cow­ni­cy, wy­ba­cza­li mu te nie­ty­po­we przy­zwy­cza­je­nia.

Gor­don Ar­cher, ubra­ny w swo­ją ulu­bio­ną twe­edo­wą ma­ry­nar­kę w drob­ną kra­tecz­kę, któ­ra le­d­wo do­pi­na­ła się na jego wy­dat­nym brzu­chu, już od pół go­dzi­ny ba­dał miej­sce prze­stęp­stwa w Bri­tish Mu­seum. Spraw­cy na­pa­du nie po­zo­sta­wi­li żad­nych od­ci­sków pal­ców i nie zgu­bi­li na­wet wło­sa. Ba, uniesz­ko­dli­wi­li rów­nież ka­me­ry. Zresz­tą, na­gra­nia i tak na wie­le pew­nie by się zda­ły, gdyż, jak zgod­nie twier­dzi­li świad­ko­wie, zło­dzie­je byli od stóp do głów za­ma­sko­wa­ni. Spra­wa przed­sta­wia­ła się bez­na­dziej­nie.

– Pa­nie Ar­cher, czy już coś pan zna­lazł? Ze­brał pan ja­kieś po­szla­ki? – nie­cier­pli­wie do­py­ty­wał się dy­rek­tor mu­zeum, Neil Mac­Gre­gor.

De­tek­tyw nie re­ago­wał. Po­pra­wił je­dy­nie na no­sie oku­la­ry w okrą­głych opraw­kach. Był cał­ko­wi­cie po­chło­nię­ty oglą­da­niem ka­ta­lo­gu, w któ­rym znaj­do­wa­ła się ilu­stra­cja skra­dzio­ne­go dzie­ła. Ob­raz wła­ści­wie nie przed­sta­wiał nic nad­zwy­czaj­ne­go. Był to por­tret ko­bie­ty ubra­nej w pięk­ne, tra­dy­cyj­ne ki­mo­no. W dło­ni trzy­ma­ła wa­chlarz. Pod ob­ra­zem wid­niał pod­pis:

Gło­wa ko­bie­ty, ma­lo­wi­dło na je­dwa­biu,po­cho­dze­nie nie­zna­ne, okres Edo, XVII w.

I to wszyst­ko. Żad­nych do­dat­ko­wych in­for­ma­cji. De­tek­tyw czuł, że przez cały czas umy­ka mu coś istot­ne­go.

– Już nas pan opusz­cza? – zdu­miał się dy­rek­tor mu­zeum, gdy Ar­cher bez sło­wa po­że­gna­nia skie­ro­wał się do wyj­ścia.

– Po­zwo­li pan, że za­trzy­mam ten ka­ta­log – od­rzekł tyl­ko de­tek­tyw.

Okres Edo:

okres w hi­sto­rii Ja­po­nii przy­pa­da­ją­cy na lata 1603-1868, w któ­rym wła­dzę spra­wo­wa­li szo­gu­no­wie z rodu To­ku­ga­wa.

– Ależ na­tu­ral­nie – zgo­dził się Mac­Gre­gor. – Mamy wie­le ta­kich ka­ta­lo­gów, niech go pan so­bie za­trzy­ma.

Lecz Gor­don Ar­cher już go nie słu­chał. Wy­szedł z mu­zeum i wsiadł do cze­ka­ją­cej na nie­go tak­sów­ki. Gdy roz­wią­zy­wał ja­kąś wy­jąt­ko­wą spra­wę, nig­dy sam nie pro­wa­dził sa­mo­cho­du, był wte­dy zbyt roz­ko­ja­rzo­ny. Poza tym w tak­sów­ce do­brze mu się my­śla­ło. Jeź­dził za­wsze z tym sa­mym kie­row­cą o imie­niu Ja­sper, któ­ry był ma­ło­mów­ny i dość po­nu­ry. Ja­sper Gra­ve przy­czy­nił się na­wet do roz­wi­kła­nia kil­ku spraw, po­nie­waż, jak to tak­sów­karz, dużo wie­dział, sły­szał i wi­dział. Po­nu­ry tak­sów­karz i de­tek­tyw Ar­cher sta­no­wi­li bar­dzo sku­tecz­ną parę.

Tym ra­zem de­tek­tyw ka­zał za­wieźć się do domu, gdyż na­de­szła pora na jego co­dzien­ną por­cję cie­płe­go ka­kao.

Tego dnia Ja­sper Gra­ve był jesz­cze bar­dziej po­nu­ry i mil­czą­cy niż zwy­kle, ale Ar­che­ro­wi zu­peł­nie to nie prze­szka­dza­ło.

Tak­sów­karz za­trzy­mał się na Ba­ker Stre­et pod nu­me­rem 122. De­tek­tyw wy t iadł i wszedł do swo­je­go miesz­ka­nia. W kuch­ni przy­go­to­wał so­bie ka­kao, obo­wiąz­ko­wo w fi­li­żan­ce ko­lo­ru tof­fi, a po­tem za­mknął się w swo­im ga­bi­ne­cie. Roz­ło­żył na biur­ku ka­ta­log z mu­zeum i w za­du­mie, pi­jąc cie­pły na­pój, przy­pa­try­wał się por­tre­to­wi sko­śno­okiej ko­bie­ty. Niby był to zwy­czaj­ny ob­raz, zwy­czaj­ny por­tret, ale było w nim coś in­try­gu­ją­ce­go.

– Mój dro­gi Wat­so­nie, spójrz, ta ko­bie­ta skry­wa ja­kąś ta­jem­ni­cę – de­tek­tyw zwró­cił się do swo­je­go kwiat­ka ge­ra­nium, któ­re­go na­zy­wał Wat­so­nem na cześć słyn­ne­go dok­to­ra, po­moc­ni­ka rów­nie słyn­ne­go Sher­loc­ka Hol­me­sa. Roz­mo­wa z kwiat­kiem do­nicz­ko­wym była ko­lej­nym drob­nym dzi­wac­twem de­tek­ty­wa Gor­do­na. Ale po­nie­waż lu­dzie mają o wie­le gor­sze dzi­wac­twa, to i tę przy­pa­dłość de­tek­ty­wa trak­to­wa­no z na­le­ży­tym zro­zu­mie­niem.

Le­onar­do da Vin­ci

uro­dził się 15 kwiet­nia 1452 roku w An­chia­no, nie­da­le­ko mia­sta Vin­ci we Wło­szech. Je­den z naj­słyn­niej­szych ma­la­rzy re­ne­san­so­wych, czło­wiek wszech­stron­nie uta­len­to­wa­ny.

Oprócz ma­lar­stwa zaj­mo­wał się rów­nież wie­lo­ma in­ny­mi dzie­dzi­na­mi, m.in. ar­chi­tek­tu­rą, fi­lo­zo­fią, mu­zy­ką, ma­te­ma­ty­ką, me­cha­ni­ką, ana­to­mią i geo­lo­gią. Był tak­że pi­sa­rzem i wy­na­laz­cą. Znacz­nie wy­prze­dzał epo­kę, w któ­rej żył. Pro­jek­to­wał ma­chi­ny wo­jen­ne, jak he­li­kop­ter czy czołg. Za­pro­jek­to­wał spa­do­chron i lot­nię, i wie­le in­nych, za­ska­ku­ją­cych współ­cze­snych mu lu­dzi, wy­na­laz­ków. Naj­bar­dziej zna­ne ob­ra­zy Le­onar­da to „Mona Lisa” i „Ostat­nia Wie­cze­rza”. W Pol­sce znaj­du­je się jego dzie­ło „Dama z gro­no­sta­jem”.

Da Vin­ci zmarł 2 maja 1519 roku w Clos Lucé we Fran­cji.

Ko­bie­ta z ob­ra­zu, któ­ry wska­zy­wał Gor­don Ar­cher, za­my­ślo­na pa­trzy­ła gdzieś w dal, ale na jej ustach wid­niał ta­jem­ni­czy uśmiech.

– Ten uśmiech przy­po­mi­na mi Mona Lisę Le­onar­da da Vin­ci – Ar­cher zno­wu po­dzie­lił się swo­im spo­strze­że­niem z Wat­so­nem. Ro­ślin­ka jak­by po­ru­szy­ła list­ka­mi na znak, że też tak uwa­ża. – Uśmiech Mona Lisy od za­wsze wszyst­kich in­try­go­wał – męż­czy­zna kon­ty­nu­ował gło­śny wy­wód. – Nie­któ­rzy uwa­ża­ją, że tak na­praw­dę ob­raz ten jest ukry­tym au­to­por­tre­tem sa­me­go mi­strza. Za­raz, za­raz…

De­tek­tyw zno­wu po­ru­szył się nie­spo­koj­nie, aż list­ki Wat­so­na za­drża­ły jak na chło­dzie i roz­sia­ły wo­kół sie­bie cy­try­no­wy za­pach.

Mona Lisa:

ob­raz olej­ny na­ma­lo­wa­ny przez Le­onar­da da Vin­ci na po­cząt­ku XVI wie­ku. Jest to por­tret ko­bie­ty, praw­do­po­dob­nie Lisy Ghe­rar­di­ni, żony za­moż­ne­go flo­renc­kie­go kup­ca Fran­ce­sca Gio­con­do. Hi­sto­ry­cy sztu­ki spie­ra­ją się jed­nak, kim była mo­del­ka. Za­gad­ko­wy uśmiech Mona Lisy do dziś bu­dzi za­in­te­re­so­wa­nie. Nie­któ­rzy uwa­ża­ją na­wet, że ob­raz jest ukry­tym au­to­por­tre­tem sa­me­go ma­la­rza.

– Może ob­raz ko­bie­ty z wa­chla­rzem rów­nież skry­wa ja­kąś ta­jem­ni­cę? – za­sta­na­wiał się pod­eks­cy­to­wa­ny. – Może nie waż­ne jest to, co wi­dać, ale to, co po­zo­sta­je nie­wi­docz­ne? Być może ten ob­raz za­wie­rał ja­kiś prze­kaz, in­for­ma­cję, któ­ra była ko­muś po­trzeb­na? – de­tek­tyw snuł śmia­łe roz­wa­ża­nia. – Mu­szę do­wie­dzieć się, czy to ma­lo­wi­dło pod­da­wa­no szcze­gó­ło­wym ba­da­niom, czy prze­świe­tla­no je albo coś w tym ro­dza­ju – Ar­cher mó­wił gło­śno do sie­bie i do swo­je­go dro­gie­go Wat­so­na. Od­sta­wił pu­sty ku­bek po ka­kao i się­gnął po małą, wy­po­le­ro­wa­ną ko­new­kę.

– Ach, mój przy­ja­cie­lu, ty dzi­siaj rów­nież jesz­cze nic nie pi­łeś – po­wie­dział z tro­ską i ob­fi­cie zro­sił ro­ślin­kę. Kie­dy na­po­ił Wat­so­na, zła­pał za te­le­fon i za­dzwo­nił do dy­rek­to­ra Bri­tish Mu­seum. Mu­siał do­wie­dzieć się, ja­kim ba­da­niom do tej pory pod­da­wa­no skra­dzio­ny ob­raz. Uśmiech ta­jem­ni­czej ja­poń­skiej ko­bie­ty nie da­wał mu spo­ko­ju.

Au­ro­ra Clark­son nie przy­pad­kiem zna­la­zła się w chiń­skiej dziel­ni­cy Chi­na­town. Tę część Lon­dy­nu na­zwa­no tak dla­te­go, że miesz­ka­ła w niej licz­na spo­łecz­ność chiń­skich emi­gran­tów. Czer­wo­ne lam­pio­ny roz­wie­szo­ne nad uli­cą, któ­rą szła Au­ro­ra, przy­da­wa­ły dziel­ni­cy jesz­cze bar­dziej eg­zo­tycz­ne­go cha­rak­te­ru.

Ko­bie­ta we­szła do jed­nej z wie­lu re­stau­ra­cy­jek. Usia­dła przy sto­li­ku i za­mó­wi­ła kawę. Po chwi­li do­siadł się do niej męż­czy­zna w nie­co za du­żym, czar­nym gar­ni­tu­rze i tle­nio­nych na żół­ty blond wło­sach. Jego azja­tyc­kie rysy twa­rzy su­ge­ro­wa­ły, że jest to Mi­na­mo­to, z któ­rym była umó­wio­na.

– Za­wio­dłaś pana Oku­ga­wę! – za­czął bez­ce­re­mo­nial­nie.

– Jak to za­wio­dłam?! – Au­ro­ra prych­nę­ła z iry­ta­cją. – Ku­pi­łam tę ko­lek­cję. Nie moja wina, że zja­wi­li się ja­cyś nin­ja i mi ją ukra­dli! Te­raz szu­ka mnie po­li­cja, chcą ze mną roz­ma­wiać! Je­stem pew­na, że to ten prze­klę­ty Jack ma­czał w tym pal­ce! – Zni­ży­ła nie­co gło­wę i do­da­ła cich­szym gło­sem: – Bar­dzo mu za­le­ża­ło na tej au­kcji. O mały włos, a by mnie prze­li­cy­to­wał. Je­stem bar­dzo cie­ka­wa, skąd miał tyle for­sy i skąd wie­dział o je­dwa­biach?

Męż­czy­zna mil­czał. Twarz miał ścią­gnię­tą, groź­ną.

– Nic mnie to nie ob­cho­dzi – ode­zwał się w koń­cu. – Mu­sisz od­zy­skać ko­lek­cję! Pan Oku­ga­wa nie wy­ba­cza błę­dów – do­dał lo­do­wa­to. Jego spoj­rze­nie mó­wi­ło, że nie żar­tu­je.

Au­ro­ra za­sta­na­wia­ła się, co sta­ło się z ma­łym pal­cem le­wej ręki jej roz­mów­cy. Naj­wy­raź­niej był ob­cię­ty. Czyż­by to była pa­miąt­ka po nie­wy­ko­na­nym za­da­niu dla pana Oku­ga­wy? Ko­bie­ta za­drża­ła. Ale jako pro­fe­sjo­na­list­ka w swo­im fa­chu, nie dała tego po so­bie po­znać. Nie da się za­stra­szyć! Od daw­na kra­dła dzie­ła sztu­ki na zle­ce­nie eks­cen­trycz­nych ko­lek­cjo­ne­rów i jesz­cze nig­dy nie zo­sta­ła zła­pa­na. Tym ra­zem za­da­nie wy­da­wa­ło się o wie­le prost­sze. Jako pod­sta­wio­na oso­ba mia­ła za pana Oku­ga­wę ku­pić na au­kcji ko­lek­cję sze­ściu ja­poń­skich ob­ra­zów. Cena nie gra­ła roli. Mia­ła po pro­stu wy­grać au­kcję, a jej zle­ce­nio­daw­ca do­ko­nał­by prze­le­wu za do­ko­na­ny za­kup. Obo­wią­zy­wa­ła ją tyl­ko jed­na klau­zu­la: nikt nie mógł po­znać na­zwi­ska pana Oku­ga­wy. Mimo to, za­da­nie wy­da­wa­ło się dzie­cin­nie pro­ste. Au­ro­ra za­sta­na­wia­ła się na­wet, gdzie w tym wszyst­kim tkwił ha­czyk. Dla­cze­go do tak pro­ste­go za­da­nia wy­na­ję­to wła­śnie ją? Zwy­kle bra­ła udział w ak­cjach typu „mis­sion im­pos­si­ble”. Po­tra­fi­ła zdo­być każ­de dzie­ło sztu­ki i obejść wszel­kie za­bez­pie­cze­nia. Te­raz zaś mia­ła je­dy­nie uda­wać po­sia­dacz­kę ol­brzy­miej for­tu­ny za­fa­scy­no­wa­ną ja­poń­ską sztu­ką z okre­su Edo. Kie­dy jed­nak do­sta­ła po­kaź­ną za­licz­kę, prze­sta­ła o tym roz­my­ślać.

Pro­ble­my za­czę­ły się do­pie­ro na sa­mej au­kcji, gdy po­ja­wił się ten okrop­ny Jack Fox. Od razu mo­gła się do­my­ślić, że wy­nik­ną z tego kło­po­ty. Ten sta­ry lis wie­dział za­pew­ne coś, o czym ona nie mia­ła po­ję­cia. Na do­da­tek dys­po­no­wał ogrom­ną go­tów­ką. Albo zno­wu zna­lazł ja­kiś skarb, albo jego rów­nież ktoś wy­na­jął – Au­ro­ra me­dy­to­wa­ła. Z całą pew­no­ścią pan Oku­ga­wa nie po­wie­dział jej wszyst­kie­go o tych ob­ra­zach.

– Po­wtórz panu Oku­ga­wie – zwró­ci­ła się do sie­dzą­ce­go przed nią Mi­na­mo­to – że od­naj­dę ko­lek­cję i mu ją do­star­czę, cho­ciaż ja już wy­wią­za­łam się ze swo­jej czę­ści umo­wy – za­strze­gła z na­ci­skiem. – Poza tym, umo­wa nie obej­mo­wa­ła wal­ki z wo­jow­ni­ka­mi nin­ja! – do­da­ła. – Ale niech wie, że Au­ro­ra Clark­son nie ma so­bie rów­nych! – rze­kła z wyż­szo­ścią, wsta­jąc od sto­li­ka. Za­pła­ci­ła kel­ne­ro­wi za kawę i skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia. – Że­gnam! – rzu­ci­ła oschle, wy­cho­dząc na gwar­ną uli­cę.

Za­ło­ży­ła swo­je ulu­bio­ne oku­la­ry sło­necz­ne mar­ki Ray-Ban i ru­szy­ła do naj­bliż­szej sta­cji me­tra.

– Wdep­nę­łam w nie­złe ba­gno – mru­cza­ła do sie­bie pod no­sem. Wie­le wska­zy­wa­ło na to, że pan Oku­ga­wa jest bos­sem ja­poń­skiej ma­fii! Że też wcze­śniej nie przy­szło jej to do gło­wy A ci nin­ja pra­cu­ją pew­nie dla kon­ku­ren­cji pana Oku­ga­wy – Jak się te­raz z tego wy­plą­tać? – Au­ro­ra za­ci­snę­ła małe pal­ce u rąk, jak­by spraw­dza­ła, czy są jesz­cze na swo­im miej­scu.

Po­tem wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki ko­mór­kę. Przez chwi­lę wa­ha­ła się. Nie zno­si­ła Jac­ka, ale chy­ba nie mia­ła wy­bo­ru. Mu­sia­ła do nie­go za­dzwo­nić i do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o tej ko­lek­cji ob­ra­zów.

Nie­gdyś z Jac­kiem Fo­xem byli bli­ski­mi przy­ja­ciół­mi. Au­ro­ra wy­cią­gnę­ła go na­wet z afry­kań­skie­go wię­zie­nia. Tra­fił tam za krat­ki, gdy nie­le­gal­nie wy­do­był ła­du­nek zło­tych mo­net z wra­ku okrę­tu le­żą­ce­go na dnie mo­rza. Bo Jack był ma­ry­na­rzem, po­szu­ki­wa­czem skar­bów i awan­tur­ni­kiem w jed­nym, dość atrak­cyj­nym cie­le. Nie strasz­ni mu byli na­wet so­ma­lij­scy pi­ra­ci. Więk­szą część roku spę­dzał na mo­rzu. Au­ro­ra mu­sia­ła się z nim skon­tak­to­wać, nim zno­wu zwi­nie ma­nat­ki i gdzieś wy­pły­nie. Na­le­ża­ło scho­wać daw­ne ura­zy. Wca­le nie dla­te­go, że już o nich za­po­mnia­ła, ale dla­te­go, że od tego za­le­ża­ło jej ży­cie!

– Halo? Jack? – po­wie­dzia­ła do słu­chaw­ki, wy­braw­szy uprzed­nio wła­ści­wy nu­mer.

Od­po­wie­dzia­ło jej roz­ba­wio­ne chrząk­nię­cie.

– No pro­szę, kogo ja sły­szę – za­śmiał się miły, mę­ski głos.

– Za­mknij się! – ko­bie­ta wark­nę­ła.

– Scho­waj pa­zur­ki, Au­ro­ro. Sko­ro do mnie dzwo­nisz, mu­sisz być w nie­złych kło­po­tach – iro­ni­zo­wał głos po dru­giej stro­nie słu­chaw­ki.

– Słu­chaj, mu­si­my się spo­tkać – Clark­son pu­ści­ła mimo uszu jego ko­men­tarz.

– Pro­po­nu­jesz za­wie­sze­nie bro­ni?

– Chwi­lo­we – przy­zna­ła z nie­chę­cią.

– My­śla­łem, że nie do­ży­ję tej chwi­li!

– Skończ już i da­ruj so­bie te do­cin­ki – Au­ro­ra czu­ła, że za chwi­lę pusz­czą jej ner­wy. – Mu­szę wie­dzieć, dla­cze­go bra­łeś udział w li­cy­ta­cji.

– I my­ślisz, że po tym, jak mnie po­trak­to­wa­łaś, wszyst­ko ci opo­wiem?

– To ty mnie wte­dy oszu­ka­łeś! – ko­bie­ta zri­po­sto­wa­ła, czy­niąc alu­zję do zda­rze­nia z nie­da­le­kiej prze­szło­ści.

– Nie­praw­da, to ty się ulot­ni­łaś z moim skar­bem! – ton Jac­ka za­brzmiał oskar­ży­ciel­sko.

– Prze­cież już tyle razy tłu­ma­czy­łam, że to nie by­łam ja! Albo ty mnie oszu­ka­łeś, albo ktoś mnie wro­bił!

– Mimo wszyst­ko do­brze nam się ra­zem pra­co­wa­ło i przez wzgląd na sta­re cza­sy spo­tkam się z tobą. Nie je­stem za­wist­ny – Jack rzekł ła­ska­wie. – Gdzie i o któ­rej?

– O pierw­szej, w Ken­sing­ton Gar­dens, koło po­mni­ka Pio­tru­sia Pana – Au­ro­ra po­da­ła miej­sce spo­tka­nia. – Tam nikt nie bę­dzie nam prze­szka­dzał.

– Może być. Sprawdź tyl­ko, czy nie bę­dziesz śle­dzo­na – Jack prze­strzegł.

– Ja­sne! – Clark­son od­par­ła i od­ru­cho­wo obej­rza­ła się za sie­bie za­nim wsia­dła do ko­lej­ki me­tra.

Je­śli Jack oba­wiał się szpie­gów, spra­wa mu­sia­ła być na­praw­dę bar­dzo po­waż­na.