Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Ostatnia noc Kaddafiego

Ostatnia noc Kaddafiego

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-659-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ostatnia noc Kaddafiego

"„Długo wierzyłem, że uosabiam naród i rzucam wielkich tego świata na kolana. Byłem wcieleniem legendy. Bożyszcza i poeci jedli mi z ręki. Dziś potomności mogę zostawić jedynie tę książkę, która relacjonuje ostatnie godziny mojego niezwykłego żywota.          Jak zapamięta mnie historia: jako bezwględnego wizjonera czy nieposkromionego Beduina? Dla mnie to pytanie w ogóle nie istnieje, ponieważ człowiek jest tylko tym, kim chcą go widzieć inni”.          Wnikając w umysł bezwzględnego despoty i megalomana, Yasmina Khadra buduje uniwersalny portret wszystkich upadłych dyktatorów i odsłania najtajniejsze pobudki kierujące ludzkim okrucieństwem."

Polecane książki

TematykaW poradniku zostały zawarte informacje, na czym polega przemoc domowa, jak się rozwija, jakie formy może przybierać, a także kogo można uznać za ofiarę przemocy, a kogo za sprawcę. Pozycja ta to także źródło fachowych wskazówek na temat sposobów wsparcia ofiar przemocy domowej od strony praw...
Chciałbyś zobaczyć różowe jezioro? A może wykute w skale zwierzęta – Wielbłąda, Słonia i Mamuta? Lub odkryć tajemnice Świątyni Pierzastego Węża? Z wierszykami Dookoła świata zostaniesz małym podróżnikiem i zwiedzisz cały świat!...
Osoby, których dane osobowe są przetwarzane przez biuro rachunkowe, mają określone prawa. Biuro powinno je znać i respektować, gdyż za ich nieprzestrzeganie grozi grzywna, a nawet pozbawienie wolności. Ten e- book pozwoli ci je poznać....
Opowieść bez tabu – o dziewczynie, której mocnego charakteru nie złamały ani choroba, ani wypadek, nie mówiąc już o opinii publicznej, z którą nigdy się nie liczyła, wiodąc skandalizujące życie. Poruszająca historia niezwykłej artystki, przedstawiona z perspektywy jej młodszej siostry, którą Frida z...
Ten modlitewnik zawiera wszystkie modlitwy przekazane dotychczas prorokowi Marii od Bożego Miłosierdzia, to jest komplet Modlitw Krucjaty (1-170), sześć Litanii i modlitwy pozostałe. Zostały jej one podyktowane przez Trójcę Świętą oraz Matkę Bożą. Modlitwy zostały jej przekazane w ramach pror...
Nowa autorska seria książek kulinarnych Beaty Pawlikowskiej, która proponuje szybkie, zdrowe i pyszne dania z prostych, naturalnych składników. " Oto 34 moje ulubione przepisy na wiosnę. "Wiosenna zupa z zielonym groszkiem, zupa kalafiorowa z młodych warzyw, pasta z bobu do kanapek, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Yasmina Khadra

Tytuł oryginału:

LA DERNIERE NUIT DU RAIS

Copyright © Editions Julliard, Paris, 2015 through arrangement with Renata de La Chapelle Agency

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Małgorzata Najder

Korekta: Iwona Wyrwisz, Magdalena Bargłowska

Konsultacja arabistyczna: prof. Marek M.Dziekan

ISBN: 978-83-7999-659-9

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Jeśli pragniesz podążać

Ku wiecznej harmonii,

Uśmiechnij się do losu, który cię uderza

I sam nie uderzaj nikogo.

OMAR CHAJJAM

SYRTA, DYSTRYKT 2

NOC Z 19 NA 20 PAŹDZIERNIKA 2011 R.

Kiedy byłem dzieckiem, zdarzało się, że wujek, brat mojej matki, zabierał mnie na pustynię. Dla niego taka wycieczka była nie tyle powrotem do źródeł, ile oczyszczeniem umysłu.

Byłem za młody, aby zrozumieć, co próbuje mi wpoić, lecz uwielbiałem go słuchać.

Wujek był poetą nieznanym szerzej i pozbawionym pretensji, patetycznym w swej pokorze Beduinem, który pragnął jedynie rozbić namiot w cieniu skały i nastawić ucho na wiatr sunący po piasku, zwiewny niczym cień.

Miał wspaniałego skarogniadego wierzchowca, dwa czujne charty arabskie, starą strzelbę, której używał do polowania na muflony; lepiej niż inni potrafił zastawiać pułapki na skoczki cenione ze względu na właściwości lecznicze, a także na biczogony, które po wypchaniu i polakierowaniu sprzedawał na bazarze.

Kiedy zapadała noc, rozpalał ognisko i po skromnym posiłku oraz kubku mocno posłodzonej herbaty pogrążał się w zadumie. I gdy patrzyłem, jak się jednoczy z ciszą i nagością kamienistej pustyni, jakbym dostępował łaski.

Chwilami zdawało mi się, że jego umysł opuszcza ciało, w charakterze towarzysza pozostawiając mi straszydło równie pozbawione wyrazu jak bukłak z koziej skóry zawieszony u wejścia do namiotu. Czułem się wtedy sam na świecie, a że z nagła ogarniał mnie strach przed tajemnicami Sahary, które krążyły dokoła jak armia dżinnów, trącałem wujka czubkiem palca, żeby wrócił do mnie. Wynurzał się z zamyślenia z błyszczącymi oczami i uśmiechał się do mnie. Nigdy później nie widziałem piękniejszego uśmiechu, ani na twarzy kobiet, które  z a s z c z y c i ł e m,  ani na obliczu dworzan, których wychowałem w szacunku dla mnie. Wujka cechowała rezerwa, wręcz wycofanie, ruchy miał niespieszne, emocje powściągał. Mówił ledwie słyszalnie, jednakże gdy zwracał się do mnie, jego głos rezonował w moim ciele niczym śpiew. Zapatrzony w migotanie na firmamencie, opowiadał, że tam, w górze, świeci gwiazda dla każdego śmiałka na ziemi. Poprosiłem kiedyś, by pokazał mi swoją. Palcem wskazał księżyc, zrobił to bez wahania, jakby rzecz była oczywista. Odtąd ilekroć podnosiłem wzrok na niebo, widziałem księżyc w pełni. Każdej nocy.  M ó j  księżyc. Nawet nie nadgryziony. Nigdy nie zasnuty mgłą. Oświetlający mi drogę. Tak piękny, że żaden widok nie dorastał mu do pięt. Tak promieniejący, że przyćmiewał pobliskie gwiazdy. Tak wielki, że wydawało się, iż jest mu ciasno w nieskończoności.

Wujek przysięgał, że jestem błogosławionym dzieckiem klanu Ghaus, człowiekiem, który przywróci plemieniu Al-Kazazifa zapomnianą wielkość i dawną świetność.

Dziś, sześćdziesiąt trzy lata później, zdaje mi się, że na niebie nad Syrtą świeci mniej gwiazd. Z mojego księżyca w pełni pozostał jedynie szarawy odprysk odrobinę tylko szerszy od obciętego paznokcia. Cała poetyczność świata dusi się teraz w dymach płonących domów, powietrza zaś, przenikniętego pyłem i bitewną wrzawą, ubywa z każdym oddechem pocisków rakietowych. Cisza, która ongiś koiła moją duszę, ma w sobie coś apokaliptycznego, a strzelanina rozbrzmiewająca miejscami usiłuje zniszczyć legendę niedosięgłą dla karabinów, czyli mnie, Brata Przywódcę, nieomylnego wizjonera cudownie zrodzonego, uważanego ongiś za dziwaka, a ciągle stojącego niczym pośród wzburzonego morza latarnia, która omiata świetlistym ramieniem i zdradzieckie ciemności, i spienione bałwany.

Słyszałem, jak jeden z moich strażników ukrytych w ciemności mówi, że przeżywamy „noc zwątpienia”, i zastanawia się, czy brzask wystawi nas na światła rampy czy wyda na pastwę płomieni stosu.

Sprawiły mi przykrość jego słowa, lecz nie przywołałem go do porządku. Nie było to konieczne. Gdyby miał choć trochę rozumu, nie wygłosiłby takiego  b l u ź n i e r s t w a.  Nie ma większej zniewagi niźli zwątpienie w mojej obecności. Skoro ciągle żyję, dowodzi to, że nic jeszcze nie jest stracone.

Jam jest Mu’ammar al-Kaddafi. To powinno wystarczyć dla zachowania wiary.

Jam jest ten, który sprowadza zbawienie.

Nie boję się ani zawieruch, ani rewolt. Połóżże rękę na mym sercu; już bije w rytm zaplanowanej ucieczki przeniewierców…

Bóg jest ze mną!

Czyż nie wybrał mnie spośród ludzi, abym drogo kazał zapłacić najpotężniejszym za ich zachłanne pragnienie władzy? Byłem tylko rozczarowanym młodym oficerem, któremu protest ledwie przechodził przez gardło, lecz w końcu odważyłem się sprzeciwić temu, co się stało, zawołać „Dość!” w obliczu wszystkich nadużyć, i odwróciłem bieg losu, jak odwraca się karty, gdy nie chce się ich rozdawać. Były to czasy, gdy bez procesu i bez ostrzeżenia miecz odcinał każdą wystającą głowę. Miałem świadomość ryzyka i podjąłem je ze swobodą przekonany, że słusznej sprawy należy bronić, albowiem to najważniejszy warunek, aby zasłużyć na istnienie.

Ponieważ mój gniew był zdrowy, a determinacja słuszna, Pan wyniósł mnie ponad sztandary i hymny, by cały świat zobaczył mnie i usłyszał.

Wyjdę z chaosu silniejszy niż kiedykolwiek dotąd, odrodzę się niczym Feniks z popiołów. Mój głos się poniesie dalej niźli rakiety balistyczne; uciszę burze samym stuknięciem palca w pulpit mównicy.

Jam jest Mu’ammar al-Kaddafi, legenda wcielona. Tego wieczoru mniej gwiazd migocze na syrteńskim niebie i księżyc zdaje się wielkości obrzynka paznokcia tylko dlatego, że ja mam być jedynym liczącym się ciałem niebieskim.

Mogą na mnie słać wszystkie rakiety, jakie tylko mają – ja w nich dojrzę wyłącznie fajerwerki na swoją cześć. Mogą podnosić góry – ja w łoskocie rozsypujących się skał dostrzegę tylko wrzawę oklaskujących mnie tłumów. Mogą wypuścić przeciw moim aniołom stróżom wszystkie stare demony – żadna diabelska siła nie odwiedzie mnie od mojej  m i s j i,  albowiem zanim jeszcze osada Kasr Abu Hadi przyjęła mnie do swej kołyski, zostało zapisane, że będę tym, który pomści wszelkie upokorzenia ludów uciskanych, rzucając na kolana i Diabła, i jego zauszników.

– Bracie Przywódco…

Po niebie przeleciała spadająca gwiazda. A ten głos!… Skądże się wydobywa?

Dreszcz mnie przebiega od stóp do głów. Burza emocji ogarnia całe moje jestestwo. Ten głos…

– Bracie Przywódco…

Odwracam się.

To tylko ordynans, wyprężony służalczo, stoi w drzwiach, które prowadzą do niegdyś szczęśliwego saloniku.

– Tak?

– Kolacja gotowa, panie.

– Przynieś mi ją tutaj.

– Lepiej byłoby zjeść w pokoju obok. Pozasłanialiśmy okna i zapaliliśmy świece. Tutaj każdy promyk światła zdradziłby twoją obecność. W budynkach naprzeciwko mogą być snajperzy.

1

Ordynans idzie przodem do przyległego pomieszczenia. W chybotliwym blasku świec, wzmocnionym przez zasłonięte okna, miejsce to wprawia mnie w jeszcze większy smutek. Leży tam przewrócona na bok szafa z rozbitym lustrem; z wyściełanej ławy wystają bebechy; tu i ówdzie widać połamane szuflady; na ścianie kołysze się podziurawiony kulami przekrzywiony portret ojca rodziny.

Porzuconą szkołę w samym sercu Dystryktu 2 wybrał na kwaterę główną mój syn Mutasim odpowiedzialny za obronę Syrty. Wrogowie wyobrażają sobie, że ukryłem się gdzieś w ufortyfikowanym pałacu, nie będąc w stanie przystosować się do siermiężnych warunków. Nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby mnie szukać w tak przygnębiającym miejscu. Czyżby zapomnieli, że jestem Beduinem, panem maluczkich i najpokorniejszym z panów, który w pełni się zadowoli skromnym wygodnym siedziskiem z piasku? W dzieciństwie wiedziałem, czym jest głód, chodziłem w łatanych portkach i dziurawych butach, długo deptałem bosymi stopami gorące kamienie pustyni. Bieda była moim żywiołem. Jadałem co drugi posiłek, zawsze to samo, podstawą były bulwy, kiedy ryżu zabrakło. W nocy, gdy z nogami przyciągniętymi do brzucha leżałem pod kocem, bywało, że marzyłem o udku kurczaka, aż ślina mi ciekła po brodzie. Później co prawda żyłem w zbytku, ale po to, aby go deptać i dowodzić tym sposobem, że nic z tego, co drogo kosztuje, nie zasługuje na uświęcenie, że żaden graal nie zdoła łyku wina wynieść do rangi magicznego napitku, że czy jest się odzianym w łachmany, czy w jedwabie, zawsze jest się tylko sobą… a ja jestem Al-Kaddafi, pan zarówno na tronie, jak i gdy przysiądę na słupku milowym.

Nie wiem, do kogo należało pospolite mieszkanie w szkole, w którym przebywam od kilku dni – prawdopodobnie do jednego z moich wiernych rodaków, jak bowiem inaczej wytłumaczyć, że tak podupadło? Ślady przemocy są świeże, lecz sam budynek przypomina już ruinę. Przetoczyli się przez niego wandale, rabując wartościowe przedmioty i niszcząc to, czego nie mogli zabrać.

Ordynans musiał na głowie stawać, by odkurzyć fotel i godnie przygotować stół, abym mógł przy nim usiąść. I fotel, i stół nakrył prześcieradłami, by zasłonić ich „rany”. Na tacy zdobytej nie wiadomo gdzie stoi porcelanowy talerz z namiastką posiłku: starannie pokrojona konserwa wołowa w galarecie, plasterek sera topionego, wojskowe suchary, krążki pomidora i w salaterce pocięta pomarańcza w soku własnym. Kwatermistrzostwo już nie nadąża, a zwykłe żołnierskie racje nie wystarczają, by wyżywić moją gwardię.

Ordynans zaprasza mnie, bym zajął miejsce w fotelu, i zastyga przede mną wyprężony. Jego powaga byłaby śmieszna we wszechobecnym zamęcie, gdyby same rysy ogorzałej twarzy tego człowieka nie zaświadczały, że dla niego przysięga jest święta. On kocha mnie nad wszystko na świecie; oddałby za mnie życie.

– Jak się nazywasz?

Jest zaskoczony moim pytaniem. Na szorstkiej szyi podskakuje mu grdyka.

– Mustafa, Bracie Przywódco.

– Ile masz lat?

– Trzydzieści trzy.

– Trzydzieści trzy… – powtarzam rozrzewniony jego młodością. – Wieki temu tyle miałem. To było tak dawno, że prawie już nie pamiętam tamtych czasów.

Nie wiedząc, czy powinien coś odpowiedzieć czy też milczeć, ordynans zaczyna otrzepywać obrus wokół tacy.

– Od jak dawna jesteś w mojej służbie, Mustafo?

– Trzynaście lat, panie.

– Nie wydaje mi się, żebym widział cię wcześniej.

– Zastępuję nieobecnych… Przedtem zajmowałem się parkiem samochodowym.

– A co się stało z twoim poprzednikiem, tym rudzielcem?… Jakże on się nazywał?

– Mahir.

– Nie, nie Mahir. Wysoki rudzielec, ten, który stracił matkę w katastrofie samolotu.

– Sabir?

– Tak,  S a b r i.  Nie widzę go.

– Nie żyje, panie. Miesiąc temu wpadł w zasadzkę. Walczył jak lew. Zabił kilku wrogów, zanim zginął. Pocisk trafił w jego samochód. Z jego ciała nic nie zostało.

– A Mahir?

Ordynans pochyla głowę.

– On też nie żyje?

– Trzy dni temu się poddał. Skorzystał z akcji zaopatrzeniowej, żeby się oddać w ręce wroga.

– To był dzielny chłopak, dowcipny i niezmordowany. Na pewno nie mówimy o tym samym człowieku.

– Byłem z nim, panie. Kiedy na widok zapory rebeliantów nasza ciężarówka zawróciła, Mahir wyskoczył z kabiny i pobiegł do zdrajców z podniesionymi rękami. Sierżant strzelił do niego, ale nie trafił. Sierżant mówi, że tak czy siak już po Mahirze. Rebelianci nie biorą jeńców. Torturują ich, a potem rozwalają. W tej chwili Mahir już gdzieś gnije.

Nie śmie podnieść głowy.

– Z jakiego jesteś plemienia, chłopcze?

– Urodziłem się w… Bengazi, panie.

W Bengazi! Na sam dźwięk tej nazwy chce mi się rzygać, i to tak, żeby wywołać tsunami, które zmiecie z powierzchni ziemi to przeklęte miasto i okoliczne osady. Wszystko tam się zaczęło niczym zaraza rozprzestrzeniająca się w błyskawicznym tempie, opanowująca ludzkie dusze jak demon. Powinienem był ją zdusić już pierwszego dnia, wyłapywać buntowników ulica po ulicy, budynek po budynku, publicznie obdzierać ze skóry czarne owce, aby każdy, komu w głowie kiełkowały złe zamiary, odzyskał rozum i zadbał, by i jego nie spotkał taki los.

Ordynans zauważa, że wzbiera we mnie wściekłość. Gdyby naraz ziemia otwarła mu się pod stopami, bez wahania by skoczył.

– Przykro mi, panie. Wolałbym się urodzić w rynsztoku albo na łodzi. Wstyd mi, że przyszedłem na świat w tym nieszczęsnym mieście, że siadywałem w kawiarni z niewdzięcznikami.

– To nie twoja wina. Czym się zajmuje twój ojciec?

– Jest na emeryturze. Był listonoszem.

– Masz od niego wieści?

– Nie, panie. Wiem tylko, że uciekł z miasta.

– A braci masz?

– Jednego, panie. Jest adiutantem w siłach powietrznych. Dowiedziałem się, że został ranny w czasie lotu nad siłami NATO.

Tylko patrzyć, a podbródek zniknie mu w zagłębieniu szyi.

– Jesteś żonaty? – pytam, pragnąc go oszczędzić.

– Tak, panie.

Na jego przegubie zauważam skórzaną bransoletkę; czym prędzej naciąga na nią mankiet.

– Co to jest?

– Suahilijski amulet, panie. Kupiłem go na murzyńskim bazarze.

– Pewnie ze względu na właściwości magiczne.

– Nie, panie. Spodobał mi się przez te czerwono-zielone przeplecione nitki. Chciałem go podarować starszej córce. Nie przypadł jej do gustu.

– Nie odmawia się przyjęcia prezentu.

– Córka nieczęsto mnie widuje, to i dąsa się na moje prezenty.

– Ile masz dzieci?

– Trzy córki. Najstarsza ma trzynaście lat.

– Jak jej na imię?

– Karam.

– Ładnie… Jak długo nie widziałeś dzieci?

– Pewnie z pół roku, może osiem miesięcy.

– Brakuje ci córek?

– Tak jak ciebie brakuje twojemu ludowi, Bracie Przywódco.

– Nigdzie nie wyjechałem.

– Nie to chciałem powiedzieć, panie.

Mustafa dygocze. Nie ze strachu. Ten człowiek mnie wielbi. Tak bardzo, aż cały drży.

– Każę Hasanowi, żeby cię odesłał do domu.

– Dlaczego, panie?

– Córki cię potrzebują.

– Ciebie potrzebuje cały lud, Bracie Przywódco. Moja rodzina to tylko kropla w morzu. Być teraz przy tobie to zaszczyt i szczęście absolutne.

– Dzielny z ciebie człowiek, Mustafo. Zasługujesz na powrót do córek.

– Jeśli mnie odprawisz, panie, pierwszy raz w życiu okażę nieposłuszeństwo, a to będzie dla mnie śmiertelny cios.

Ten Mustafa jest szczery. W oczach błyszczą mu łzy, które pojawiają się tylko u ludzi czystego serca.

– Ale tak trzeba.

– Moje miejsce jest przy tobie, Bracie Przywódco. Nie zamieniłbym go na miejsce w raju. Bez ciebie dla nikogo nie ma zbawienia, a tym bardziej dla moich córek.

– Usiądź – mówię, wskazując swój fotel.

– Za nic bym nie śmiał…

– To rozkaz.

Potworne zażenowanie wykrzywia mu twarz.

– Pokaż język.

– Nigdy cię nie okłamałem, Bracie Przywódco.

– Pokaż język.

Kilkakrotnie przełyka ślinę z widocznym na obliczu lekkim skrępowaniem. W końcu rozchyla usta i wysuwa czubek języka białego jak kreda.

– Od ilu dni pościsz, Mustafo?

– Proszę?…

– Masz język mlecznobiały. To świadczy, że od jakiegoś czasu nic nie jadłeś.

– Bracie…

– Wiem, że na moje posiłki zrzucacie się ze swoich racji, że wielu moich żołnierzy pości, abym ja miał co jeść.

Mustafa zwiesza głowę.

– Jedz – mówię.

– Nie mógłbym…

– Jedz! Moi wierni ludzie muszą ustać na nogach.

– Siła jest w sercach, nie w brzuchu, Bracie Przywódco. Choćbym był głodny, spragniony, okaleczony, znalazłbym siłę, aby cię bronić. Jestem zdolny iść do samego piekła po ogień, by spopielił każdą rękę, która się na ciebie podniesie.

– Jedz.

Ordynans raz jeszcze próbuje protestować, ale moje spojrzenie odwodzi go od tego.

– Czekam – mówię.

Głośno pociąga nosem dla dodania sobie kontenansu, zaciska zęby, po czym drżącą ręką dotyka suchara. Czuję, że musi zebrać całą odwagę, aby zacisnąć na nim palce. Słyszę jego urywany oddech.

– Co się stało, Mustafo?

Kęs suchara, którego nie skończył przeżuwać, utyka mu w gardle.

Mustafa nie rozumie mojego pytania.

– Dlaczego to robią?

Wreszcie rozumie sens moich słów, odkłada suchar.

– Oszaleli.

– To nie jest odpowiedź.

– Nie mam innej, panie.

– Czy byłem niesprawiedliwy dla swojego ludu?

– Nie! – woła ordynans. – Nigdy, przenigdy nasz kraj nie będzie miał bardziej oświeconego przywódcy, czulszego ojca. Byliśmy pokrytymi kurzem koczownikami, których gnuśny król traktował jak słomiankę, a ty zrobiłeś z nas wolny lud, któremu wszyscy zazdroszczą.

– Mam uwierzyć, że te pociski, co wybuchają na zewnątrz, to petardy odpalane na zabawie, której nie potrafię zlokalizować?

Ordynans wtula głowę w ramiona, jakby naraz spadł mu na barki cały wstyd zdrajców.

– Na pewno mają jakiś powód, nie sądzisz?

– Nie bardzo go widzę, panie.

– Bywało, że na urlop jechałeś do domu. Właśnie do Bengazi, skąd wyszedł bunt. Chodziłeś do kawiarni, meczetów, parków. Na pewno słyszałeś, że niektórzy źle o mnie mówili, prawda?

– Ludzie nie krytykowali cię publicznie, Bracie Przywódco. Nasze służby miały wszędzie uszy. Nie słyszałem, żeby mówiono o tobie źle. Zresztą nie pozwoliłbym, żeby ktokolwiek pozwolił sobie na brak uszanowania.

– Moje służby były głuche i ślepe. Nie zauważyły, że coś się kroi.

Stropiony Mustafa zaczyna nerwowo pocierać ręce.

– No dobrze – przyznaję. – Ludzie milczą w miejscach publicznych. To normalne. Ale prywatnie języki się rozwiązują. Jeśli nie dotknęła cię głuchota, musiałeś choćby raz w życiu słyszeć, jak ktoś z twoich bliskich, kuzyn czy wujek, mówi o mnie źle.

– W mojej rodzinie wszyscy cię uwielbiają.

– Ja uwielbiam swoich synów. Co nie przeszkadza, że czasem ich ganię. Twoja rodzina mnie kocha, nie przeczę. Ale ten i ów musiał mieć mi za złe jakieś drobne rzeczy, pochopne decyzje, zwykłe błędy.

– Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z moich bliskich kwestionował jakikolwiek twój czyn, panie.

– Nie wierzę.

– Przysięgam, panie. Nikt z mojej rodziny cię nie krytykuje.

– To niemożliwe. Sam prorok Muhammad jest krytykowany.

– Ale ty nie… znaczy w mojej rodzinie.

Krzyżuję ręce na piersi i długą chwilę wpatruję się w niego w milczeniu.

Po czym znowu napieram:

– Dlaczego wybuchł bunt przeciw mnie?

– Nie wiem, panie.

– Człowieku, czyżbyś nic nie rozumiał?

– Jestem tylko pracownikiem parku samochodowego, panie.

– To cię nie zwalnia z posiadania poglądów.

Zaczyna się pocić, brakuje mu powietrza.

– Odpowiedz. Dlaczego wybuchł bunt przeciw mnie?

Szuka słów, jak szuka się schronienia przed bombami. Od zacierania zdarł sobie niemal skórę z dłoni, grdyka skacze mu jak oszalała. Ma uczucie, że znalazł się w pułapce, że jego los zależy od tego, co odpowie.

Ryzykuje:

– Czasem za duży spokój rodzi nudę i niektórzy dla odmiany starają się prowokować różne incydenty.

– Atakując mnie?

– Wydaje im się, że jedyny sposób, by dorosnąć, to zabić ojca.

– Mów dalej.

– Kwestionują prawo starszeństwa, żeby…

– Nie, nie, wróć do ojca… Powiedziałeś: „zabić ojca”. Chciałbym, żebyś rozwinął tę myśl.

– Nie jestem dość uczony.

– Nie trzeba być geniuszem, aby rozumieć, że nie zabija się własnego ojca, cokolwiek uczynił, cokolwiek powiedział! – wrzeszczę, straciwszy cierpliwość. – U nas ojciec jest święty na równi z prorokiem.

Od wybuchu dzwonią nieliczne szyby pozostałe jeszcze w oknach. Na pewno spadła bomba. W oddali słychać odlatujący myśliwiec. Po czym zapada śmiertelna cisza ruin głęboka jak grób.

W przyległych pomieszczeniach życie znów idzie swoim biegiem. Słyszę oficera wydającego rozkazy, skrzypienie drzwi, jakieś dźwięki tu i ówdzie…

– Jedz – mówię do ordynansa.

Tym razem odsuwa suchar i kręci głową.

– Nie mogę nic przełknąć, Bracie Przywódco.

– W takim razie jedź do domu. Wracaj do córek. Nie chcę cię tu więcej widzieć.

– Czy powiedziałem coś, co ci się nie spodobało?

– Odejdź. Chcę się pomodlić.

Ordynans posłusznie idzie do drzwi.

– Sprzątnij ze stołu – rozkazuję. – Zabierz ten nędzny posiłek i podziel się nim z tymi, którzy uważają, że aby dorosnąć, trzeba zabić ojca.

– Nie chciałem cię urazić.

– Zejdź mi z oczu.

– Ale…

– Zjeżdżaj!

Twarz mu się zmienia: to już nie jest oblicze wojownika, lecz śmiertelna maska. Ten człowiek jest skończony. Już nie może mi dać życia. Wie, że jego istnienie, jego jestestwo, wiara, odwaga, wszystko to, co uważa w sobie za dobre, nie jest już nic warte teraz, gdy mój gniew wykluczył go z grona zaufanych.

Nienawidzę go.

Zranił mnie.

Nie jest godzien chodzić po moich śladach. Mój cień byłby dla niego niezgłębioną doliną ciemności.