Strona główna » Obyczajowe i romanse » Villette

Villette

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7779-163-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Villette

Arcydzieło literatury i życia.

Ostatnia powieść Charlotte Brontë

Cóż za namiętność, ileż w niej ognia! W tej książce jest coś nadnaturalnego

– George Eliot

Najlepsza powieść Charlotte Brontë

– Virginia Woolf

Opublikowane w 1853 roku Villette Charlotte Brontë jest prekursorem powieści psychologicznej i pierwszym w światowej literaturze utworem, w którym zastosowano strumień świadomości – odmianę monologu wewnętrznego, która na dobre ukształtuje się dopiero w XX wieku[color=black].[/color] Dopiero za dwadzieścia lat urodzi się Proust, za trzydzieści Virginia Woolf i James Joyce. Powieść stanowiła nową propozycję. Gotycki charakter i burzliwą akcję, kojarzone zwykle z nazwiskiem Brontë, zastąpiła mistyka. Lecz chociaż Villette to studium samotności, dla czytelnika nie ma nic cenniejszego niż uczestniczyć w przygodach pięknego umysłu.

z przedmowy Eryka Ostrowskiego

Brontë oparła swoje ostatnie dzieło na wątkach autobiograficznych. Pod nazwą Villette kryje się Bruksela, gdzie w latach 40. XIX w. przyszła pisarka przeżywała zakazaną miłość do żonatego mężczyzny, profesora Constantina Hégera. Główna bohaterka powieści, Lucy Snowe, pozbawiona w Anglii widoków na przyszłość, decyduje się wziąć los we własne ręce i wyrusza do Europy. Przypadkiem w nocy trafia na pensję dla dziewcząt mieszczącą się w budynku dawnego klasztoru żeńskiego. Otrzymawszy tu posadę, wiedzie z początku bezbarwne życie nauczycielki angielskiego. Wkrótce jednak spostrzega, że każdy jej ruch w tym miejscu jest przez kogoś obserwowany. Usiłując rozwiązać zagadkę, zostaje uwikłana w wydarzenia z pogranicza świata materialnego i duchowego…

Polecane książki

    Wydanie dwujęzyczne (angielsko – polskie) popularnej powieści przygodowej autorstwa szkockiego pisarza R.L. Stevensona. Pełna emocjonujących wydarzeń fabuła wciągnie czytelnika i dostarczy mu niezapomnianych wrażeń. Powieść była kilkanaście razy ekranizowana, stanowiła także inspirację dla naśla...
Kontynuacja serii „Klasyka Mniej Znana” adresowanej do studentów filologii polskiej. Tom zawiera wiersze Teofila Aleksandra Lenartowicza – polskiego etnografa, rzeźbiarza, konspiratora i poety – który zasłynął jako autor stylizowanych na ludowe liryków. Prostym, miarowym rytmem, lapidarnością, a...
Przewoźnicy doskonale wiedzą, że nie da się przecenić dobrego ubezpieczenia odpowiedzialności cywilnej. Jeśli nasz kierowca spowoduje szkodę, OC zaspokoi roszczenia poszkodowanego i to on ewentualnie walczy z ubezpieczycielem o kwotę odszkodowania pokrywającą prawdziwą szkodę, a nie tylko taką, któr...
Michał Sokolnicki – działacz niepodległościowy, historyk i dyplomata, współpracownik Józefa Piłsudskiego – opisuje drogę, jaką przeszło jego pokolenie i on sam od przełomu wieku do odzyskania niepodległości. Pojawiają się tu: antycarska konspiracja, PPS, Związek Strzelecki, I wojna światowa, Legiony...
Wydawało im się, że zabiorą swoje sekrety do grobu. Cztery na pozór zupełnie obce i diametralnie różne osoby żyły w przeświadczeniu, że jedynym świadkiem ich przewinień jest… sumienie. Z tego, w jak wielkim byli błędzie, zdają sobie sprawę, budząc się w zimnej, mrocznej piwnicy, zamknięci w klatkach...
Autorzy książki stawiają przed sobą dwa zadania: Po pierwsze chcą znaleźć odpowiedź na pytanie, czy okresowe zmiany  aktywności gospodarki kapitalistycznej, falowanie tej gospodarki w czasie, tradycyjnie rozpatrywane jako cykle koniunkturalne lub kryzysy gospodarcze, to jest choroba kapitalizmu czy...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Charlotte Brontë

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Vil­let­te

Co­py­ri­ght © 2013, MG

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw.

ISBN: 978-83-7779-163-9

Wstęp: Eryk Ostrow­ski

Pro­jekt okład­ki: Elż­bie­ta Choj­na

Ko­rek­ta: Do­ro­ta Ring

Skład: Ja­cek An­to­niuk

www.wy­daw­nic­twomg.pl

kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Arcydzieło literatury i życia

OSTAT­NIA PO­WIEŚĆ CHAR­LOT­TE BRON­TË

Jest 23 stycz­nia 1850 roku. Char­lot­te Bron­të pi­sze pierw­szy frag­ment no­wej po­wie­ści: „Moja chrzest­na mat­ka miesz­ka­ła w ład­nym domu wie­ko­we­go schlud­ne­go mia­sta Bret­ton”…

Mi­nął wła­śnie mie­siąc, od­kąd wró­ci­ła z Lon­dy­nu, gdzie przez kil­ka ty­go­dni prze­by­wa­ła z wi­zy­tą u swe­go wy­daw­cy, Geo­r­ge’a Smi­tha, i jego ro­dzi­ny. Tępy ból po tra­gicz­nym roku 1848–9, któ­ry w cią­gu dzie­wię­ciu mie­się­cy za­brał jej bra­ta i obie sio­stry, z wol­na za­czy­na za­stę­po­wać inne, daw­no nie­do­zna­wa­ne uczu­cie. Do Lon­dy­nu je­cha­ła w cięż­kiej ża­ło­bie, by wy­peł­nić zo­bo­wią­za­nia za­wo­do­we w związ­ku z wy­da­niem dru­giej po­wie­ści, Shir­ley. Wró­ci­ła z dziw­nie lek­kim ser­cem. My­śli jej sta­le krą­ży­ły wo­kół Geo­r­ge’a, mło­de­go, wów­czas za­le­d­wie dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nie­go wy­daw­cy jej ksią­żek, z któ­rym do­tych­czas łą­czy­ła ją tyl­ko służ­bo­wa ko­re­spon­den­cja. „Pięk­ny okaz mło­de­go, an­giel­skie­go biz­nes­me­na – za ta­kie­go go bio­rę i je­stem dum­na, że sta­no­wię je­den z jego fi­la­rów” – na­pi­sze o nim do przy­ja­ciół­ki już trzy dni po po­wro­cie do Ha­worth1. Czy tyl­ko za ta­kie­go? W po­wie­ści, nad któ­rą bę­dzie pra­co­wa­ła po­nad dwa lata, prze­czy­ta­my: „Oce­niam war­tość jego wi­do­ku i boję się zo­stać nim ośle­pio­na”… Dr John, a ra­czej Gra­ham Bret­ton – tak go na­zwa­ła. Do­kąd to uczu­cie za­pro­wa­dzi głów­ną bo­ha­ter­kę?

W tym okre­sie pan­nie Bron­të nie za­przą­ta­ły gło­wy roz­wa­ża­nia nad roz­wo­jem eu­ro­pej­skiej li­te­ra­tu­ry i roli, jaką ode­gra w tym pro­ce­sie jej wła­sna twór­czość. W jej ży­ciu wła­śnie roz­po­czy­na­ła się przy­go­da, w któ­rej dzień po dniu, mie­siąc po mie­sią­cu ży­cie bę­dzie in­spi­ro­wa­ło fik­cję. Nie wie­dzia­ła jesz­cze wów­czas, że i fik­cja za­in­spi­ru­je ży­cie, a pi­sa­ne przez nią kar­ty no­wej po­wie­ści to kar­ty losu, któ­ry przez chwi­lę po­zwo­li trzy­mać się w rę­kach.

Cze­ka­ła na na­tchnie­nie. Kie­dy wresz­cie przy­cho­dzi­ło, snu­ła my­śli o po­rwa­nym toku wy­po­wie­dzi i cha­otycz­nej skład­ni. Two­rząc wi­zje, nie za­sta­na­wia­ła się nad tym, że pod jej pió­rem przy­bie­ra­ją for­mę nie­zna­ną jesz­cze li­te­ra­tu­rze. Do­pie­ro za dwa­dzie­ścia lat uro­dzi się Pro­ust, za trzy­dzie­ści Vir­gi­nia Wo­olf i Ja­mes Joy­ce. Do wy­da­nia pierw­szej czę­ści W po­szu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su zo­sta­je jesz­cze całe pięć­dzie­siąt lat, do Ulis­se­sa – sześć­dzie­siąt, do Pani Dal­lo­way – sie­dem­dzie­siąt pięć. Hen­ry Ja­mes ma do­pie­ro sie­dem lat i wie­le cza­su upły­nie, nim za­cznie zgłę­biać taj­ni­ki ko­bie­ce­go ser­ca i umy­słu.

Opu­bli­ko­wa­ne w 1853 roku Vil­let­te Char­lot­te Bron­të jest pier­wo­wzo­rem po­wie­ści psy­cho­lo­gicz­nej i pierw­szym w świa­to­wej li­te­ra­tu­rze utwo­rem, w któ­rym za­sto­so­wa­no stru­mień świa­do­mo­ści – od­mia­nę mo­no­lo­gu we­wnętrz­ne­go, któ­ra na do­bre ukształ­tu­je się do­pie­ro w XX wie­ku. Pew­ne par­tie po­wie­ści na­śla­du­ją tu prze­bieg mowy we­wnętrz­nej w sta­dium po­prze­dza­ją­cym wy­po­wiedź. Zdu­mio­na Eli­za­beth Ga­skell, przy­ja­ciół­ka i przy­szła bio­graf­ka pi­sar­ki, wprost spy­ta­ła ją, czy pi­sząc Vil­let­te, za­ży­wa­ła opium. Po­wieść sta­no­wi­ła nową pro­po­zy­cję. Go­tyc­ki cha­rak­ter i burz­li­wą ak­cję, ko­ja­rzo­ne zwy­kle z na­zwi­skiem Bron­të, za­stą­pi­ła mi­sty­ka. Lecz cho­ciaż Vil­let­te to stu­dium sa­mot­no­ści, dla czy­tel­ni­ka nie ma nic cen­niej­sze­go, niż uczest­ni­czyć w przy­go­dach pięk­ne­go umy­słu.

Była to naj­bar­dziej ocze­ki­wa­na książ­ka tam­tych lat, od­nio­sła też na­tych­miast ogrom­ny suk­ces. Współ­cze­śni nie szczę­dzi­li po­chwał, ale i nie kry­li za­sko­cze­nia. „Co­kol­wiek na­pi­sze Cur­rer Bell, jest nie­zwy­kłe. Na wszyst­kim, cze­go tknie, po­zo­sta­wia zna­mię ory­gi­nal­no­ści. Z trzech jej po­wie­ści ta jest chy­ba naj­dziw­niej­sza, naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­ca…” – pi­sa­ła Har­riet Mar­ti­ne­au2. „Wła­śnie wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści, bo skoń­czy­łam czy­tać Vil­let­te, jesz­cze cu­dow­niej­szą po­wieść niż Jane Eyre. W tej książ­ce jest coś nad­na­tu­ral­ne­go” – za­chwy­ca­ła się Geo­r­ge Eliot3. „Naj­lep­sza po­wieść Char­lot­te Bron­të” – po­wie po la­tach Vir­gi­nia Wo­olf.

Au­tor­ka Jane Eyre two­rzy­ła swe ostat­nie dzie­ło, co­raz bar­dziej pod­da­jąc się de­pre­sji. Na dłu­gie ty­go­dnie za­rzu­ca­ła pi­sa­nie, cze­ka­jąc na in­spi­ra­cję, któ­rą pod­po­wie jej roz­wój wy­pad­ków w ży­ciu oso­bi­stym. Jed­nak uczu­cie mi­ło­ści, któ­re za­in­spi­ro­wa­ło Vil­let­te, z wol­na za­czę­ło ją prze­ra­stać. Była znu­żo­na cią­głą nie­pew­no­ścią, a du­cho­wa szar­pa­ni­na nie sprzy­ja­ła pra­cy nad ol­brzy­mią po­wie­ścią. Tak, z po­czu­cia we­wnętrz­nej nie­mo­cy, na­ro­dzi­ło się ar­cy­dzie­ło. Jak to moż­li­we?

Char­lot­te Bron­të za­wsze wie­rzy­ła w praw­dę, a spo­śród jej po­wie­ści ta naj­wier­niej od­zwier­cie­dla dzie­je jej ser­ca. Bo nie tyl­ko roz­gry­wa­ją­cy się w tym okre­sie wą­tek ze Smi­them tra­fia do Vil­let­te. Pi­sar­ka cofa się tu w prze­szłość, się­ga­jąc do wy­da­rzeń sprzed dzie­się­ciu lat, kie­dy prze­by­wa­jąc w Bruk­se­li, prze­ży­wa­ła swą mi­łość do Con­stan­ti­na Hége­ra. Temu wiel­kie­mu se­kre­to­wi Char­lot­te Bron­të po­świę­co­no już nie­jed­ną książ­kę, lecz tyl­ko mię­dzy wier­sza­mi Vil­let­te uważ­ny czy­tel­nik może zna­leźć od­po­wiedź na to, co na­praw­dę łą­czy­ło przy­szłą pi­sar­kę z jej żo­na­tym na­uczy­cie­lem.

Nie­zwy­kłe były też oko­licz­no­ści wpro­wa­dze­nia do po­wie­ści dru­gie­go wąt­ku mi­ło­sne­go. Wia­do­mo, że Geo­r­ge Smith, otrzy­maw­szy z koń­cem li­sto­pa­da 1852 roku rę­ko­pis trze­cie­go tomu Vil­let­te, prze­żył szok, któ­re­mu dał wy­raz w li­ście do Char­lot­te. Jed­nak to nie li­te­ra­tu­ra wy­wo­ła­ła w nim taki wstrząs. Zro­zu­miał, że otwie­ra­ją­cy tom XXXI roz­dział Nim­fa le­śna sta­no­wi, sym­bo­licz­nie prze­ka­za­ną, osta­tecz­ną de­cy­zję pi­sar­ki w ich spra­wie. „Lucy nie może po­ślu­bić dok­to­ra Joh­na; jest na to zbyt mło­dy, przy­stoj­ny, po­god­ny i uro­czy; to «umi­ło­wa­ny syn» Na­tu­ry i Losu, więc musi przy­cią­gnąć wy­gra­ną w lo­te­rii ży­cia. Jego żona po­win­na być mło­da, bo­ga­ta i ład­na…” – na­pi­sze Char­lot­te w od­po­wie­dzi swe­mu wy­daw­cy, pa­ra­fra­zu­jąc szek­spi­row­skie­go Otel­la4.

Vil­let­te to nie tyl­ko ar­cy­dzie­ło świa­to­wej li­te­ra­tu­ry, to tak­że naj­bar­dziej au­to­bio­gra­ficz­na z po­wie­ści Bron­të. Sto sześć­dzie­siąt lat od jej pierw­sze­go wy­da­nia rzu­ca na czy­tel­ni­ka ten sam urok. Lecz je­że­li urok rzu­ca Char­lot­te Bron­të, nie znaj­dzie się na świe­cie oso­ba, któ­ra chcia­ła­by zo­stać od­cza­ro­wa­na.

Eryk Ostrow­ski

1 Char­lot­te Bron­të do El­len Nus­sey, 18 grud­nia 1849, przeł. A. Przed­peł­ska-Trze­cia­kow­ska. Wszyst­kie cy­ta­ty we­dług: E. Ostrow­ski, Char­lot­te Bron­të i jej sio­stry śpią­ce, MG, War­sza­wa 2013.

2 Har­riet Mar­ti­ne­au, „The Da­ily News”, 3 lu­te­go 1853, przeł. A. Przed­peł­ska-Trze­cia­kow­ska.

3 Geo­r­ge Eliot do pani Bray, 15 lu­te­go 1853, przeł. A. Przed­peł­ska-Trze­cia­kow­ska.

4 C.B. do Geo­r­ge’a Smi­tha, 3 li­sto­pa­da 1852, przeł. A. Wit­kow­ska.

ROZDZIAŁ IBretton

Moja chrzest­na mat­ka miesz­ka­ła w ład­nym domu wie­ko­we­go schlud­ne­go mia­sta Bret­ton. Ro­dzi­na jej męża osia­dła tu­taj od wie­lu po­ko­leń, no­sząc na­wet na­zwi­sko jed­no­brz­mią­ce z na­zwą ko­leb­ki jej rodu: Bret­to­no­wie z Bret­ton. Czy sta­ło się to je­dy­nie dzię­ki oso­bli­we­mu zbie­go­wi oko­licz­no­ści, czy też da­le­ki ja­kiś przo­dek był oso­bi­sto­ścią od­po­wied­nio wy­bit­ną i do­sta­tecz­nie do­nio­słe­go zna­cze­nia, aby prze­ka­zać swo­je na­zwi­sko za­miesz­ki­wa­nej przez nie­go oko­li­cy – nic mi o tym nie wia­do­mo.

Kie­dy by­łam małą dziew­czyn­ką, jeź­dzi­łam do Bret­ton mniej wię­cej dwa razy w roku, za­wsze bar­dzo rada tym od­wie­dzi­nom. Dom i jego miesz­kań­cy szcze­gól­nie przy­pa­dli mi do gu­stu. Ob­szer­ne, ci­che po­ko­je, sta­ran­nie do­bra­ne me­ble, wiel­kie, ja­sne okna, bal­kon z wi­do­kiem na pięk­ną, sta­rą uli­cę, na któ­rej – zda­wa­ło się – sta­le pa­no­wał na­strój nie­dziel­nie od­święt­ny, tak była ci­cha, spo­koj­na i czy­sta. Wszyst­ko to po­do­ba­ło mi się nie­zmier­nie. W domu za­miesz­ka­nym przez lu­dzi do­ro­słych przed­mio­tem ogól­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia bywa za­zwy­czaj je­dy­ne znaj­du­ją­ce się wśród nich dziec­ko. I mną rów­nież wiel­ce in­te­re­so­wa­ła się – w spo­sób zrów­no­wa­żo­ny – pani Bret­ton, owdo­wia­ła, za­nim jesz­cze po­zna­łam ją, i ma­ją­ca tyl­ko je­dy­ne­go syna. Jej mąż, le­karz, umarł, kie­dy była jesz­cze mło­dą i przy­stoj­ną ko­bie­tą.

Nie pa­mię­tam jej mło­dą; jed­nak w cza­sie kie­dy ją po­zna­łam, była wciąż jesz­cze przy­stoj­na, wy­so­ka, do­brze zbu­do­wa­na i, mimo że mia­ła ciem­ną cerę jak na An­giel­kę, sma­głe jej po­licz­ki ja­śnia­ły za­wsze ru­mień­cem zdro­wia, try­ska­ją­ce­go rów­nież z jej pięk­nych, po­god­nie pa­trzą­cych na świat, czar­nych oczu. Uwa­ża­no po­wszech­nie za god­ny po­ża­ło­wa­nia fakt, że nie prze­ka­za­ła cery sy­no­wi, któ­ry miał nie­bie­skie oczy – już w wie­ku chło­pię­cym na­der prze­ni­kli­we – ani ko­lo­ru jego dłu­gich wło­sów, któ­rych bar­wy nie od­wa­ża­li się jego przy­ja­cie­le okre­ślić ści­ślej, na­zy­wa­jąc je zło­ty­mi, ile­kroć pa­dał na nie blask słoń­ca. Odzie­dzi­czył na­to­miast po mat­ce rysy twa­rzy, jak rów­nież bia­łe zęby, wzrost (a ra­czej za­po­wiedź wzro­stu, nie był jesz­cze bo­wiem roz­wi­nię­ty w peł­ni), a nade wszyst­ko, co znacz­nie lep­sze, zna­ko­mi­te zdro­wie oraz uspo­so­bie­nie zrów­no­wa­żo­ne i po­god­ne, war­te wię­cej ani­że­li po­sia­da­nie naj­więk­szej for­tu­ny.

Na je­sie­ni roku… ba­wi­łam w Bret­ton, do­kąd za­bra­ła mnie moja mat­ka chrzest­na, przy­je­chaw­szy po mnie do krew­nych, u któ­rych sta­le miesz­ka­łam w owym cza­sie. Przy­pusz­czam, że już wów­czas prze­wi­dy­wać mu­sia­ła przy­szły bieg wy­pad­ków, któ­rych ja oso­bi­ście nie po­dej­rze­wa­łam na­wet, jak­kol­wiek ich nie­okre­ślo­ne, męt­ne prze­czu­wa­nie wy­star­cza­ło do omro­cze­nia cie­niem smut­ku mo­je­go ów­cze­sne­go ży­cia; za­do­wo­lo­na też by­łam z tej zmia­ny śro­do­wi­ska i ota­cza­ją­cych mnie osób.

Czas upły­wał mi za­wsze mile u boku mo­jej mat­ki chrzest­nej, nie z za­wrot­ną szyb­ko­ścią wpraw­dzie, ale ła­god­nie, niby wez­bra­na rze­ka, prze­pły­wa­ją­ca przez rów­ni­nę. Moje od­wie­dzi­ny u niej po­dob­ne były do po­by­tu Chri­stia­na i Ho­pe­ful nad pew­nym mi­łym stru­my­kiem, ob­sa­dzo­nym po obu brze­gach zie­lo­ny­mi drze­wa­mi i łą­ka­mi, pięk­nie pstrzą­cy­mi się przez cały rok li­lia­mi i in­nym kwie­ciem. Nie było tu uro­ku uroz­ma­ice­nia ani pod­nie­ty nie­prze­wi­dzia­nych wy­da­rzeń; tak jed­nak lu­bi­łam spo­kój i tak mało żąd­na by­łam pod­niet, że kie­dy przy­szły wresz­cie, od­czu­łam je ra­czej jako nie­po­żą­da­ne za­kłó­ce­nie spo­ko­ju, ża­łu­jąc, że nie po­zo­sta­ły z dala ode mnie.

Pew­ne­go dnia nad­szedł list, któ­re­go treść była dla pani Bret­ton nie­spo­dzian­ką, a za­ra­zem nie­mi­le ją za­sko­czy­ła. My­śla­łam w pierw­szej chwi­li, że to wia­do­mość od mo­ich krew­nych, do­no­szą­cych o Bóg wie ja­kiej ka­ta­stro­fie; nie było jed­nak w li­ście żad­nej wzmian­ki o mnie. Chmu­ra zda­wa­ła się roz­pra­szać.

Na­za­jutrz, kie­dy po po­wro­cie z dłu­giej prze­chadz­ki we­szłam do zaj­mo­wa­nej prze­ze mnie sy­pial­ni, za­sta­łam w niej nie­spo­dzie­wa­ną zmia­nę. Oprócz mo­je­go fran­cu­skie­go łóż­ka, któ­re­mu cha­rak­te­ru mile ocie­nio­ne­go ustro­nia nada­wa­ły osła­nia­ją­ce je ko­ta­ry, sta­ło w rogu udra­po­wa­ne na bia­ło łó­żecz­ko, a oprócz mo­jej ko­mo­dy – mała ko­mód­ka z ró­ża­ne­go drew­na. Pa­trzy­łam zdu­mio­na.

– Co ozna­cza­ją te sprzę­ty? – za­py­ta­łam.

Od­po­wiedź była wy­raź­na i ja­sna.

– Przy­by­wa nowy gość. Pani Bret­ton ocze­ku­je jesz­cze ko­goś.

Przy obie­dzie, na któ­ry ze­szłam nie­ba­wem, wy­ja­śni­ło się wszyst­ko. Wkrót­ce będę mia­ła to­wa­rzysz­kę, małą dziew­czyn­kę, có­recz­kę przy­ja­cie­la i da­le­kie­go krew­ne­go nie­bosz­czy­ka dok­to­ra Bret­to­na. Dziew­czyn­ka ta – ob­ja­śnio­no mnie – stra­ci­ła nie­daw­no mat­kę, jak­kol­wiek – do­da­ła pani Bret­ton – stra­ta nie była tak wiel­ka, jak zra­zu mo­gło­by się wy­da­wać. Pani Home (tak brzmia­ło na­zwi­sko ro­dzi­ców ocze­ki­wa­ne­go go­ścia) była ko­bie­tą bar­dzo przy­stoj­ną, ale pło­chą, za­nie­dbu­ją­cą swo­je dziec­ko i spra­wia­ją­cą swo­je­mu mę­żo­wi wie­le roz­cza­ro­wań i za­wo­dów. Zwią­zek ich oka­zał się tak bar­dzo da­le­ki od mał­żeń­skiej har­mo­nii, że do­szło wresz­cie do se­pa­ra­cji, za zgo­dą obo­pól­ną, bez prze­pro­wa­dza­nia tej spra­wy przez sądy. Ry­chło po tym pani Home, prze­mę­czyw­szy się zbyt­nio na balu, za­zię­bi­ła się, za­pa­dła na go­rącz­ko­wą ja­kąś cho­ro­bę i wkrót­ce umar­ła. Mąż jej, czło­wiek wiel­ce uczu­cio­wy i wraż­li­wy z na­tu­ry, wstrzą­śnię­ty na­zbyt na­głym za­ko­mu­ni­ko­wa­niem mu tej wia­do­mo­ści, wmó­wił so­bie – i nie­po­dob­na było prze­ko­nać go, aby mo­gło być in­a­czej – że jego nad­mier­na su­ro­wość wzglę­dem żony, brak cier­pli­wo­ści i wy­ro­zu­mia­ło­ści dla niej przy­czy­ni­ły się do przy­spie­sze­nia tra­gicz­ne­go jej koń­ca. Tak bar­dzo tra­pił się tą my­ślą, że od­dzia­ła­ło to w koń­cu na­der ujem­nie na jego psy­chi­kę. Le­ka­rze za­le­ci­li mu dłuż­szą po­dróż, li­cząc na sku­tecz­ny wpływ zu­peł­nej zmia­ny wa­run­ków i oto­cze­nia. Pani Bret­ton za­ofia­ro­wa­ła się za­opie­ko­wać na ten czas jego małą có­recz­ką.

– Mam na­dzie­ję – rze­kła moja chrzest­na – że dziec­ko nie wda się w mat­kę i nie bę­dzie taką pło­chą, trzpio­to­wa­tą za­lot­ni­cą o pta­sim móżdż­ku, z jaką praw­dzi­wie roz­sąd­ne­mu czło­wie­ko­wi nie przy­szło­by na myśl się oże­nić. Pan Home może być, co praw­da, uwa­ża­ny za czło­wie­ka roz­sąd­ne­go – na swój spo­sób – jak­kol­wiek nie­zbyt prak­tycz­ne­go. Roz­mi­ło­wa­ny w na­uce, spę­dza pół ży­cia w la­bo­ra­to­rium na ro­bie­niu do­świad­czeń – cze­go jego mo­tyl­ko­wa­ta żona nie była nig­dy w sta­nie zro­zu­mieć ani znieść. Mu­szę przy­znać – do­da­ła szcze­rze moja chrzest­na mat­ka – że i mnie sa­mej nie bar­dzo by się to po­do­ba­ło.

Na za­da­ne jej w tej spra­wie py­ta­nie wy­ja­śni­ła mi, że, jak utrzy­my­wał jej nie­bosz­czyk mąż, pan Home odzie­dzi­czył na­uko­we upodo­ba­nia po wuju z li­nii ma­cie­rzy­stej, zna­nym fran­cu­skim uczo­nym. Al­bo­wiem pan Home był po­cho­dze­nia mie­sza­ne­go: fran­cu­skie­go i szkoc­kie­go, i miał krew­nych we Fran­cji, z któ­rych nie­je­den pi­sał swo­je na­zwi­sko z po­prze­dza­ją­cym je ary­sto­kra­tycz­nym „de” i uwa­żał swój ród za szla­chec­ki.

Tego sa­me­go wie­czo­ru wy­sła­no słu­żą­ce­go na spo­tka­nie ko­la­sy pocz­to­wej, któ­rą miał przy­być nasz mały gość. Pani Bret­ton i ja sie­dzia­ły­śmy w sa­lo­nie w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd dziec­ka, same ze wzglę­du na nie­obec­ność Joh­na Gra­ha­ma, któ­ry po­je­chał w od­wie­dzi­ny do jed­ne­go z ko­le­gów szkol­nych, miesz­ka­ją­ce­go na wsi. Moja mat­ka chrzest­na skra­ca­ła so­bie czas ocze­ki­wa­nia czy­ta­niem ga­ze­ty wie­czor­nej, a ja szy­łam. Wie­czór był burz­li­wy i słot­ny, deszcz siekł o szy­by, wiatr dął nie­ustan­nie, za­wo­dząc ża­ło­śnie.

– Bied­ne dziec­ko! – wzdy­cha­ła pani Bret­ton od cza­su do cza­su. – Jaka okrop­na po­go­da do po­dró­żo­wa­nia! Chcia­ła­bym, aby zna­la­zła się już bez­piecz­nie tu­taj.

Na krót­ko przed dzie­sią­tą jęk­nął dzwo­nek przy drzwiach wej­ścio­wych, oznaj­mia­jąc po­wrót War­re­na (tak na­zy­wał się wy­sła­ny po małą słu­żą­cy). Gdy tyl­ko otwo­rzo­no drzwi na dole, zbie­głam do holu, gdzie stał już ku­fer oraz kil­ka tek­tu­ro­wych pu­deł, a przy nich mło­da pia­stun­ka, u pod­nó­ża scho­dów zaś War­ren, nio­są­cy na rę­kach i tu­lą­cy do sie­bie ja­kieś po­owi­ja­ne w sza­le za­wi­niąt­ko.

– Czy to jest przy­wie­zio­ne dziec­ko? – za­py­ta­łam.

– Tak, pro­szę pa­nien­ki.

Chcia­łam od­wi­nąć sza­le, aby zo­ba­czyć małą, ona jed­nak po­spiesz­nie od­wró­ci­ła gło­wę i ukry­ła twarz na ra­mie­niu War­re­na.

– Pro­szę mnie po­sta­wić na pod­ło­gę – szep­nę­ło dziec­ko ci­chut­kim gło­sem w chwi­li, kie­dy War­ren otwie­rał drzwi sa­lo­nu – i zdjąć ze mnie ten szal – do­da­ło, usi­łu­jąc rów­no­cze­śnie wy­cią­gnąć ma­leń­ką rącz­ką szpil­kę przy­trzy­mu­ją­cą szal, aby z ro­dza­jem ka­pry­śne­go po­śpie­chu zrzu­cić z sie­bie nie­zdar­ne opa­tu­le­nie. Istot­ka, któ­ra wy­ło­ni­ła się spod nie­go, pró­bo­wa­ła zło­żyć szal, jed­nak oka­zał się on zbyt cięż­ki i wiel­ki, aby mo­gła mu spro­stać siła drob­niut­kich rą­czek i ra­mion.

– Pro­szę to dać Har­riet – roz­ka­za­ła ma­leń­ka. – Już ona zło­ży go jak trze­ba.

Po wy­da­niu tego roz­po­rzą­dze­nia zwró­ci­ła się ku pani Bret­ton, w któ­rej twa­rzy utkwi­ła ba­daw­cze spoj­rze­nie.

– Chodź, ko­cha­nie – za­chę­ci­ła ją pani Bret­ton. – Mu­szę zo­ba­czyć, czy nie prze­mo­kłaś i nie zzię­błaś. Ogrze­jesz się przy ko­min­ku.

Dziec­ko po­spie­szy­ło na to we­zwa­nie. Uwol­nio­na z opa­tu­le­nia fi­gur­ka oka­za­ła się nie­po­mier­nie drob­na, za­ra­zem zgrab­niut­ka, lek­ka jak piór­ko, nad­zwy­czaj kształt­na i po­cią­ga­ją­ca. Sie­dząc na ko­la­nach mo­jej mat­ki chrzest­nej, spra­wia­ła wra­że­nie lal­ki ra­czej niż dziec­ka. Po­do­bień­stwo do lal­ki po­tę­go­wa­ła w mo­ich oczach jej szyj­ka, cie­niut­ka i de­li­kat­na jak uto­czo­na z wo­sku, a tak­że głów­ka okry­ta gąsz­czem je­dwa­bi­stych lo­ków.

Pani Bret­ton, roz­cie­ra­jąc dło­nie, nóż­ki i ra­mio­na ma­łej, prze­ma­wia­ła do niej krót­ki­mi, piesz­czo­tli­wy­mi zda­nia­mi. Dziec­ko zra­zu wpa­try­wa­ło się w star­szą ko­bie­tę z wni­kli­wą cie­ka­wo­ścią, ry­chło jed­nak jej twa­rzycz­kę opro­mie­nił uśmiech pe­łen uj­mu­ją­ce­go wdzię­ku. Pani Bret­ton nie na­le­ża­ła na ogół do osób na­zbyt ła­two i hoj­nie da­rzą­cych piesz­czo­ta­mi; na­wet w sto­sun­ku do uwiel­bia­ne­go je­dy­ne­go syna rzad­ko da­wa­ła po­wo­do­wać się sen­ty­men­tem, czę­sto wręcz prze­ciw­nie na­wet, była czy też uda­wa­ła oschłą. Kie­dy jed­nak ta drob­na dzie­ci­na uśmiech­nę­ła się do niej, po­ca­ło­wa­ła ją i za­py­ta­ła:

– Jak cię zwą, pta­szy­no?

– Pa­nien­ką.

– A jak jesz­cze, prócz pa­nien­ki?

– Pol­ly – tak na­zy­wa ją oj­czu­lek – do­da­ła opie­kun­ka.

– A czy Pol­ly chęt­nie za­miesz­ka u mnie?

– Nie na za­wsze; tyl­ko do­pó­ki nie po­wró­ci oj­czu­lek. Od­je­chał – do­da­ła, po­trzą­sa­jąc wy­mow­nie głów­ką.

– Oj­czu­lek po­wró­ci do swo­jej Pol­ly albo przy­śle po nią.

– Na pew­no po­wró­ci, pro­szę pani? Czy pani wie o tym?

– My­ślę, że tak.

– A Har­riet my­śli, że nie; przy­najm­niej, że nie tak pręd­ko. Jest cho­ry.

Oczy jej za­szkli­ły się łza­mi. Wy­su­nę­ła rącz­kę z ręki pani Bret­ton i spró­bo­wa­ła zsu­nąć się z jej ko­lan, na­po­tkaw­szy wszak­że opór, rze­kła:

– Chcia­ła­bym zejść już, pro­szę pani. Mogę sie­dzieć na sto­łecz­ku.

Pani Bret­ton po­zwo­li­ła jej ze­śli­zgnąć się, a wów­czas mała wzię­ła sto­łe­czek, prze­nio­sła go do po­grą­żo­ne­go w naj­głęb­szym cie­niu kąta i tam usia­dła. Pani Bret­ton, jak­kol­wiek na­tu­ra wład­cza, a w spra­wach po­waż­nych na­wet nie­ubła­ga­nie sta­now­cza, by­wa­ła czę­sto bier­na i ustęp­liwa w dro­bia­zgach: nie sprze­ci­wi­ła się też dziec­ku, po­zo­sta­wia­jąc ma­łej wol­ną wolę.

– Nie zwra­caj na nią uwa­gi na ra­zie – ostrze­gła mnie.

Ja jed­nak nie od­wra­ca­łam od niej uwa­gi ani na chwi­lę, ob­ser­wu­jąc ją, opie­ra­ją­cą drob­ny ło­kieć na drob­niut­kim ko­lan­ku, a głów­kę na rącz­ce. Do­strze­głam, że wy­ję­ła z kie­szon­ki swo­jej ma­łej spód­nicz­ki czwo­ro­kąt­ny cie­niut­ki ka­wa­łek ba­ty­stu, któ­ry miał słu­żyć jej za chust­kę do nosa. Po chwi­li do mo­ich wy­jąt­ko­wo wraż­li­wych uszu do­le­ciał ci­chut­ki od­głos łka­nia. Inne dzie­ci zwy­kły, kie­dy je coś boli czy smu­ci, pła­kać gło­śno, ha­ła­śli­wie, nie wsty­dząc się ani nie po­wstrzy­mu­jąc łez. Ta ma­leń­ka isto­ta łka­ła pra­wie nie­do­sły­szal­nie, od cza­su do cza­su tyl­ko zdra­dza­jąc swo­je wzru­sze­nie le­ciut­kim po­cią­ga­niem no­sem. Pani Bret­ton nie sły­sza­ła tego, na szczę­ście. Nie­ba­wem gło­sik, do­cho­dzą­cy z ciem­ne­go kąta, za­py­tał:

– Czy moż­na za­dzwo­nić na Har­riet?

Za­dzwo­ni­łam. We­zwa­na pia­stun­ka przy­szła nie­ba­wem.

– Trze­ba mnie po­ło­żyć do łóż­ka – roz­ka­za­ła jej ma­lut­ka pani. – Mu­sisz za­py­tać, gdzie będę spa­ła.

Har­riet wy­ja­śni­ła, że zdą­ży­ła już się do­wie­dzieć.

– Za­py­taj, czy wol­no ci bę­dzie spać ze mną – po­le­ci­ła mała.

– Nie, pa­nien­ko – od­par­ła Har­riet. – Ma pa­nie­necz­ka spać w jed­nym po­ko­ju z tą pa­nią. – Wska­za­ła gło­wą na mnie.

„Pa­nie­necz­ka” po­zo­sta­ła w ciem­nym ką­cie, za­uwa­ży­łam jed­nak, że szu­ka mnie wzro­kiem. Przy­glą­da­ła mi się ba­daw­czo przez chwi­lę, po czym skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia.

– Ży­czę pani do­brej nocy – po­wie­dzia­ła, zwra­ca­jąc się do pani Bret­ton, mnie zaś omi­nę­ła w mil­cze­niu.

– Do­bra­noc ci, Pol­ly – po­wie­dzia­łam.

– Nie ma po­trze­by mó­wić mi do­bra­noc; mamy prze­cież spać w tym sa­mym po­ko­ju – od­po­wie­dzia­ła, po czym zni­kła za drzwia­mi sa­lo­nu. Usły­sza­ły­śmy jesz­cze tyl­ko pro­po­zy­cję Har­riet za­nie­sie­nia jej na górę.

– Nie ma po­trze­by – brzmia­ła od­po­wiedź. – Nie ma po­trze­by! Nie ma po­trze­by! – wo­ła­ła, wspi­na­jąc się mo­zol­nie po scho­dach i wy­raź­nie po­włó­cząc zmę­czo­ny­mi drob­ny­mi sto­pa­mi.

Gdy go­dzi­nę póź­niej przy­szłam do sy­pial­ni, mała jesz­cze nie spa­ła. Uło­ży­ła po­dusz­ki w ten spo­sób, aby mo­gły pod­trzy­mać ją w po­zy­cji sie­dzą­cej: obie jej rącz­ki spo­czy­wa­ły na koł­drze, sple­cio­ne ge­stem ci­chej re­zy­gna­cji. Przez ja­kiś czas nie od­zy­wa­łam się do niej, wszak­że przed zga­sze­niem świe­cy po­ra­dzi­łam jej, aby po­ło­ży­ła się wy­god­niej.

– I to przyj­dzie – brzmia­ła od­po­wiedź.

– Ale za­zię­bisz się w ten spo­sób, mała pa­nien­ko.

Wzię­ła z krze­sła, sto­ją­ce­go przy jej łó­żecz­ku, drob­ną ja­kąś sztu­kę ubra­nia i na­rzu­ci­ła ją so­bie na ra­mion­ka. Po­zwo­li­łam jej ro­bić, co chcia­ła. Wsłu­chu­jąc się przez chwi­lę w ciem­no­ści, zda­łam so­bie spra­wę, że ona wciąż jesz­cze pła­cze, usi­łu­je jed­nak czy­nić to moż­li­wie naj­ci­szej i naj­pow­ścią­gli­wiej.

Obu­dziw­szy się o świ­cie, usły­sza­łam szum wody ście­ka­ją­cej jak gdy­by cien­ką struż­ką. Spoj­rza­łam w stro­nę, skąd do­cho­dził ten od­głos i uj­rza­łam Pol­ly, któ­ra już wsta­ła i wdra­paw­szy się na krze­sło przy umy­wal­ni, z wy­sił­kiem prze­chy­la­ła dzba­nek (któ­re­go nie była w sta­nie udźwi­gnąć), aby prze­lać jego za­war­tość do mi­ski. Cie­ka­wy był wi­dok jej my­ją­cej się i ubie­ra­ją­cej. Drob­na fi­gur­ka uwi­ja­ła się przy tych czyn­no­ściach tak żywo, a za­ra­zem tak bez­sze­lest­nie! Wi­docz­ne było, że nie przy­wy­kła oby­wać się przy ubie­ra­niu bez cu­dzej po­mo­cy: gu­zi­ki, ha­ft­ki, wstą­żecz­ki, ta­siem­ki i dziur­ki do ich prze­wle­ka­nia na­strę­cza­ły jej wie­le trud­no­ści, któ­re usi­ło­wa­ła po­ko­ny­wać ze wzru­sza­ją­cą wy­trwa­ło­ścią. Zło­ży­ła po­rząd­nie swo­ją ko­szul­kę noc­ną, wy­gła­dzi­ła, jak tyl­ko umia­ła naj­le­piej, fał­dy po­sła­nia, po czym, cof­nąw­szy się do ką­ci­ka, w któ­rym ukry­wa­ły ją zwo­je dra­pu­ją­cych łó­żecz­ko bia­łych mu­śli­no­wych fi­ra­nek, za­cho­wy­wa­ła się ci­cho. Unio­słam się na łóż­ku i wy­cią­gnę­łam gło­wę, aby zo­ba­czyć, co robi. Klę­cza­ła, oparł­szy czo­ło na dło­niach. Wi­docz­ne było, że od­ma­wia pa­cie­rze.

Pia­stun­ka za­stu­ka­ła do drzwi. Mała ze­rwa­ła się.

– Je­stem ubra­na, Har­riet – rze­kła. – Sama się ubra­łam, na pew­no jed­nak nie je­stem po­za­pi­na­na po­rząd­nie. Po­praw na mnie wszyst­ko.

– Dla­cze­go pa­nie­necz­ka ubra­ła się sama?

– Ci­cho, Har­riet! Nie mów tak gło­śno, żeby nie obu­dzić tej dziew­czy­ny.

Oczy­wi­ste było, że mówi o mnie, przy­pusz­cza­jąc, że śpię, po­now­nie bo­wiem po­ło­ży­łam się i za­mknę­łam oczy.

– Ubra­łam się umyśl­nie sama, żeby umieć, jak od­je­dziesz ode mnie.

– Czy pa­nie­necz­ka chce, że­bym od­je­cha­ła?

– Kie­dy by­łaś zła, nie­raz chcia­łam, że­byś ode­szła od nas, ale te­raz nie. Za­wiąż mi po­rząd­nie szar­fę w pa­sie i przy­gładź mi wło­sy, jak na­le­ży, pro­szę cię.

– Szar­fa pa­nie­necz­ki leży jak ula­na. Jaka z pa­nie­necz­ki po­rząd­nic­ka.

– Nie, nie, trze­ba za­wią­zać ją jesz­cze raz. Pro­szę cię, zrób to.

– Do­brze już, do­brze. Ale jak po­ja­dę, musi pa­nie­necz­ka pro­sić tę mło­dą pa­nią, żeby po­mo­gła przy ubie­ra­niu.

– Za nic w świe­cie.

– Dla­cze­go? Jest bar­dzo miła. Spo­dzie­wam się, że pa­nie­necz­ka bę­dzie grzecz­na dla niej i nie bę­dzie za­dzie­ra­ła nosa po swo­je­mu.

– Nie chcę, żeby mnie ubie­ra­ła! Nie chcę, sły­szysz? Za żad­ne skar­by!

– Śmiesz­ne z pa­nie­necz­ki stwo­rze­nie.

– Nie ro­bisz mi rów­ne­go prze­dzia­łu, Har­riet. Bę­dzie znów po­krę­co­ny.

– Kto by tam kie­dy do­go­dził pa­nien­ce. No, a te­raz do­brze?

– Tak so­bie. Do­kąd mam iść te­raz, kie­dy je­stem ubra­na?

– Za­pro­wa­dzę pa­nie­necz­kę do po­ko­ju śnia­da­nio­we­go.

– Do­brze. Chodź­my.

Skie­ro­wa­ły się ku drzwiom. Na­gle mała za­trzy­ma­ła się.

– O, Har­riet, dla­cze­go to nie jest dom oj­czul­ka! Nie znam tych wszyst­kich lu­dzi!

– Niech pa­nie­necz­ka bę­dzie grzecz­na i nie ka­pry­si.

– Je­stem grzecz­na, ale boli mnie tu­taj. – Do­tknę­ła ręką oko­li­cy ser­ca. – Oj­czul­ku! Oj­czul­ku! – za­wo­dzi­ła płacz­li­wie.

Pod­nio­słam się, aby po­ło­żyć kres tej sce­nie, do­pó­ki jesz­cze moż­na było za­po­biec gwał­tow­ne­mu wy­bu­cho­wi.

– Niech pa­nien­ka po­wie dzień do­bry mło­dej pani – na­ka­za­ła Har­riet.

Rzu­ci­ła po­śpiesz­nie „dzień do­bry”, po czym wy­szła za pia­stun­ką z po­ko­ju.

Har­riet wy­je­cha­ła tego sa­me­go dnia, uda­jąc się do swo­ich zna­jo­mych, miesz­ka­ją­cych w są­siedz­twie.

Zszedł­szy na dół, za­sta­łam Pau­li­nę (dziec­ko mó­wi­ło o so­bie: Pol­ly, wszak­że jej peł­ne, nie­zdrob­nia­łe imię brzmia­ło Pau­li­na Ma­ria) sie­dzą­cą przy sto­le śnia­da­nio­wym tuż obok pani Bret­ton. Stał przed nią ku­bek mle­ka, a mała krom­ka chle­ba wy­peł­nia­ła rącz­kę le­żą­cą bez ru­chu na ob­ru­sie. Mała nie ja­dła.

– Nie mam po­ję­cia, jak damy so­bie radę z tym stwo­rzon­kiem – zwró­ci­ła się do mnie moja mat­ka chrzest­na po śnia­da­niu i odej­ściu Pol­ly. – Nic nie bie­rze do ust, a po jej oczach i ca­łej twa­rzy wi­dać wy­raź­nie, że nie spa­ła.

Uspo­ko­iłam pa­nią Bret­ton, wy­ra­ża­jąc uf­ność we wpływ cza­su i ser­decz­ne ob­cho­dze­nie się z dziec­kiem.

– Gdy­by po­lu­bi­ła ko­goś w na­szym domu, przy­zwy­cza­iła­by się wkrót­ce, nie wcze­śniej jed­nak – od­par­ła pani Bret­ton.

ROZDZIAŁ IIPaulina

Upły­nę­ło kil­ka dni i, jak się zda­wa­ło, trud­no było li­czyć na to, aby dziec­ko mia­ło po­lu­bić ko­goś szcze­gól­nie w domu no­wej opie­kun­ki. Nie była wła­ści­wie nie­grzecz­na ani ka­pry­śna, nie moż­na by­ło­by na­wet na­zwać jej nie­po­słusz­ną. Trud­no wszak­że o isto­tę, któ­rej nie spo­sób tak jak jej uko­ić, kie­ro­wać nią, a cho­ciaż­by przy­sto­so­wać do no­wych wa­run­ków. Była zgnę­bio­na, tak wy­raź­nie zgnę­bio­na, że żad­na oso­ba do­ro­sła nie mo­gła­by rów­nie bez­sprzecz­nie wy­ra­żać swe­go smut­ku ukła­dem twa­rzy i ca­łej po­sta­ci. Żad­ne po­żło­bio­ne zmarszcz­ka­mi ob­li­cze do­ro­słe­go wy­gnań­ca, prze­by­wa­ją­ce­go na an­ty­po­dach i tę­sk­nią­ce­go za Eu­ro­pą, nie mo­gło­by zdra­dzać wy­raź­niej­szych oznak tę­sk­no­ty za do­mem ro­dzin­nym ani­że­li twa­rzycz­ka tego dziec­ka. Zda­wa­ła się sta­rzeć, szczu­pleć i mi­zer­nieć w oczach. Ja oso­bi­ście, nie­ob­da­rzo­na udrę­ką na­zbyt buj­nej i prze­czu­lo­nej wy­obraź­ni, do­zna­wa­łam za­wsze dziw­ne­go uczu­cia, ile­kroć, otwo­rzyw­szy drzwi, za­sta­wa­łam małą samą jed­ną, przy­kuc­nię­tą w ką­cie i opie­ra­ją­cą głów­kę na drob­niut­kiej rącz­ce. Po­kój, w któ­rym prze­by­wa­łam, wy­da­wał mi się nie­za­miesz­ka­ny, ale na­wie­dzo­ny przez zja­wę upior­ną.

A nie­kie­dy znów, gdy bu­dzi­łam się w noc księ­ży­co­wą, do­strze­ga­łam jej ma­leń­ką bia­łą fi­gur­kę w noc­nej ko­szul­ce, klę­czą­cą na łóż­ku i mod­lącą się żar­li­wie, jak go­rą­ca ka­to­licz­ka czy me­to­dyst­ka – spra­wia­ła na mnie wra­że­nie świę­tej w eks­ta­zie za­chwy­ce­nia. Nie wie­dzia­łam wów­czas, co mam o tym my­śleć, czu­łam jed­nak, że fan­ta­zju­ję tak samo nie­zdro­wo i nie­lo­gicz­nie jak ta, tra­wio­na nie­dzie­cię­cą tę­sk­no­tą, mała dziew­czyn­ka.

Rzad­ko moje ucho pod­chwy­ty­wa­ło po­je­dyn­cze sło­wa jej mo­dli­twy, tak ci­cho ją szep­ta­ła; cza­sem na­wet była to mo­dli­twa zu­peł­nie nie­ma, nie­wy­po­wia­da­na ar­ty­ku­ło­wa­ny­mi dźwię­ka­mi. Je­śli jed­nak cza­sa­mi uda­wa­ło mi się roz­róż­nić ja­kieś sło­wa, było to nie­zmien­ne we­zwa­nie: „Oj­czul­ku, mój dro­gi oj­czul­ku!”.

Zro­zu­mia­łam, że mam przed sobą nie­zwy­kłą kon­struk­cję psy­chicz­ną, zdra­dza­ją­cą skłon­no­ści ma­nia­kal­ne, któ­re uwa­ża­łam za­wsze za naj­więk­szą klę­skę, jaką może być do­tknię­ta na­tu­ra ludz­ka.

Trud­no prze­wi­dzieć, do cze­go mo­gło­by w koń­cu do­pro­wa­dzić małą jej sa­mo­udrę­cze­nie, gdy­by trwa­ło w dal­szym cią­gu, nie­uda­rem­nio­ne przez ni­ko­go. Na szczę­ście wszak­że na­strój dziec­ka uległ na­głe­mu i nie­spo­dzie­wa­ne­mu zwro­to­wi.

Pew­ne­go dnia pani Bret­ton, chcąc wy­do­stać małą z kąta, w któ­rym sta­le za­szy­wa­ła się, i za­jąć czymś jej umysł, po­sa­dzi­ła ją na ła­wecz­ce pod oknem i po­le­ci­ła jej po­li­czyć, ile pań i ilu pa­nów przej­dzie uli­cą w cią­gu okre­ślo­ne­go cza­su. Dziec­ko jed­nak sie­dzia­ło z miną tępą i obo­jęt­ną, nie pa­trząc pra­wie, a już na pew­no nie li­cząc, gdy na­gle – nie spusz­cza­łam z niej przez cały czas oczu – do­strze­głam na jej twa­rzy zmia­nę bły­ska­wicz­ną. Ta­kie nie­bez­piecz­nie prze­wraż­li­wio­ne (jak to się na­zy­wa) na­tu­ry na­strę­cza­ją wie­le cie­ka­wych spo­strze­żeń ob­ser­wu­ją­cym je oso­bom, szczę­śli­wie chro­nio­nym – dzię­ki chłod­niej­sze­mu tem­pe­ra­men­to­wi – przed ule­ga­niem nie­rów­nym na­stro­jom i czcze­mu fan­ta­zjo­wa­niu. Wpa­trzo­ne w je­den punkt oczy dziew­czyn­ki roz­pa­li­ły się, drob­ne, sta­le na­chmu­rzo­ne czół­ko roz­ja­śni­ło się pro­mien­nie, wy­raz smut­ku i przy­gnę­bie­nia znikł, jak gdy­by zdmuch­nię­ty cza­rem, z jej twa­rzycz­ki, ustę­pu­jąc miej­sca na­głe­mu oży­wie­niu i pod­nie­ce­niu.

– Tak! To on! – wy­rwa­ło się z jej ust.

I z szyb­ko­ścią pta­ka czy wy­rzu­co­nej z łuku strza­ły po­mknę­ła z po­ko­ju. W jaki spo­sób uda­ło jej się otwo­rzyć cięż­kie drzwi wej­ścio­we na dole, nie mam po­ję­cia, chy­ba że szczę­śli­wym dla niej tra­fem były uchy­lo­ne. A może ze­tknę­ła się z War­re­nem, któ­ry nie mógł oprzeć się jej żą­da­niu – wy­obra­żam so­bie, jak da­le­ce na­tar­czy­we­mu i gwał­tow­ne­mu! W każ­dym ra­zie, wy­pa­tru­jąc z za­cie­ka­wie­niem przez okno, uj­rza­łam ma­leń­ką fi­gur­kę w czar­nej su­kien­ce i w zgrab­nym, drob­no pli­so­wa­nym far­tusz­ku (nie­po­dob­na było skło­nić Pol­ly do no­sze­nia ochra­nia­ją­cych całą su­kien­kę far­tu­chów, tak wiel­ki ży­wi­ła do nich wstręt), bie­gną­cą pę­dem przez jezd­nię. W chwi­li gdy za­mie­rza­łam zwró­cić się do pani Bret­ton, aby ją ostrzec, że mała wy­bie­gła jak osza­la­ła na uli­cę i że na­le­ża­ło­by na­tych­miast po­spie­szyć za nią, zo­ba­czy­łam, że dziec­ko zo­sta­ło po­chwy­co­ne przez ko­goś i ukry­te na czy­jejś pier­si za­rów­no przed moim wzro­kiem, jak i przed zdu­mio­ny­mi spoj­rze­nia­mi prze­chod­niów. Po­rwa­nia tego do­ko­nał ja­kiś pan, któ­ry te­raz, okryw­szy ma­leń­ką swo­im płasz­czem, skie­ro­wał się wraz z nią ku do­mo­wi, skąd wy­bie­gła.

Przy­pusz­cza­łam, że odda dziec­ko słu­żą­ce­mu, a sam odej­dzie, wbrew mo­je­mu prze­wi­dy­wa­niu jed­nak wszedł i on tak­że, to­wa­rzy­sząc ma­łej na pię­tro.

Spo­sób przy­ję­cia go przez pa­nią Bret­ton ujaw­nił mi od razu, że jego oso­ba jest jej do­brze zna­na. Po­wi­ta­ła go ser­decz­nie, wy­da­jąc się jed­nak spło­szo­na, zdzi­wio­na i chy­ba nie­mi­le za­sko­czo­na. Nie­my wy­rzut, jaki przy­by­ły wy­czy­tał w jej spoj­rze­niu, skło­nił go do wy­ja­śnie­nia:

– Nie by­łem w sta­nie oprzeć się, dro­ga pani; nie mo­głem opu­ścić kra­ju, nie prze­ko­naw­szy się oso­bi­ście, czy moja ma­leń­ka przy­zwy­cza­iła się do no­we­go oto­cze­nia.

– Pań­skie przy­by­cie znów ją od nie­go od­zwy­czai.

– Mam na­dzie­ję, że nie. I cóż, jak się ma i co po­ra­bia naj­słod­sza kru­szyn­ka oj­czu­sio­wa?

Z py­ta­niem tym zwró­cił się do Pau­li­ny, sia­da­jąc na krze­śle i sta­wia­jąc ją na pod­ło­dze przed sobą.

– Jak się ma i co po­ra­bia kru­szyn­ka oj­czu­sio­wa? – po­wtó­rzy­ła py­ta­nie, przy­tu­lo­na do ko­lan ojca i wpa­trzo­na w za­chwy­cie w jego twarz.

Była to ci­cha i poza tymi kil­ko­ma sło­wa­mi nie­ma sce­na, tak głę­bo­ko wszak­że wzru­sza­ją­ca dzię­ki mo­dli­tew­ne­mu nie­le­d­wie sku­pie­niu, w ja­kim się od­by­ła, że tym bar­dziej przy­gnę­bia­ją­ce spra­wi­ła na mnie wra­że­nie. Przy wszel­kich, nie­po­wścią­ga­nych siłą woli, nie­opa­no­wa­nych wy­bu­chach spra­wia wi­dzo­wi ulgę po­czu­cie pew­nej ich śmiesz­no­ści, i stąd wzgar­dy dla nich; za naj­bar­dziej przy­tła­cza­ją­cą na­to­miast uwa­ża­łam za­wsze tego ro­dza­ju wraż­li­wość, któ­ra gnę­bi siłą wła­snej po­tę­gi – ol­brzym nie­wol­nik ugi­na­ją­cy się pod pa­no­wa­niem trzeź­we­go roz­sąd­ku.

Pan Home był męż­czy­zną o su­ro­wych – może na­wet na­le­ża­ło­by po­wie­dzieć twar­dych – ry­sach; czo­ło miał po­bruż­dżo­ne, ko­ści po­licz­ko­we wy­sta­ją­ce. Była to twarz ty­po­wo szkoc­ka, w oczach jego wszak­że ma­lo­wa­ła się nie­zwy­kła u Szko­tów głę­bia uczu­cia, w tej chwi­li ujaw­nio­ne­go wy­raź­nie w pod­nie­ce­niu, któ­re­go nie był zdol­ny po­ko­nać. Jego pół­noc­ny ak­cent w mo­wie har­mo­ni­zo­wał z całą fi­zjo­no­mią. Wy­glą­dem spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka za­ra­zem dum­ne­go i pro­sto­li­nij­ne­go.

Po­ło­żył dłoń na pod­nie­sio­nej ku nie­mu głów­ce dziec­ka, któ­re szep­nę­ło:

– Po­ca­łuj swo­ją Pol­ly, oj­czul­ku!

Po­ca­ło­wał ją. Pra­gnę­łam usły­szeć z ust dziec­ka ja­kiś spa­zma­tycz­ny okrzyk, któ­ry przy­niósł­by mi ulgę i przy­wró­cił­by mi spo­kój. Mała za­cho­wy­wa­ła się wszak­że za­dzi­wia­ją­co ci­cho: jak gdy­by speł­ni­ło się wszyst­ko, cze­go pra­gnę­ła i dla­te­go była upo­jo­na szczę­ściem i ra­do­ścią.

Nie przy­po­mi­na­jąc swe­go ojca ani ry­sa­mi, ani wy­ra­zem twa­rzy, była prze­cież jego nie­odrod­ną cór­ką: uspo­so­bie­nie jej kształ­to­wa­ło się pod jego wpły­wem, jej umysł na­peł­nio­ny był tre­ścią jego umy­słu ni­czym fi­li­żan­ka – pły­nem wla­nym do niej z dzban­ka.

Pan Home umiał nie­wąt­pli­wie po mę­sku pa­no­wać nad sobą, nie­za­leż­nie od emo­cji, ja­kie wy­wo­ły­wa­ły w nim pew­ne spra­wy.

– Pol­ly – rzekł wpa­trzo­ny w swo­ją małą có­recz­kę – zejdź do holu; leży tam na krze­śle moje pal­to; prze­szu­kaj kie­sze­nie, znaj­dziesz w jed­nej z nich chust­kę do nosa, któ­rą przy­nie­siesz mi tu­taj.

Usłu­cha­ła od razu, po­szła i po­wró­ci­ła szyb­ko, cze­ka­jąc po­słusz­nie z chust­ką w rącz­ce. Wy­glą­da­ła praw­dzi­wie jak ob­ra­zek z tą swo­ją zgrab­ną, drob­niut­ką fi­gur­ką, opar­ta o ko­la­na Home’a. Wi­dząc jed­nak, że oj­ciec nie prze­sta­je roz­ma­wiać, jak gdy­by nie­świa­do­my jej po­wro­tu, uję­ła jego rękę, od­chy­li­ła nie­opie­ra­ją­ce się temu ge­sto­wi pal­ce i wsu­nę­ła po­mię­dzy nie chust­kę. Przez chwi­lę zda­wał się w dal­szym cią­gu nie wi­dzieć ma­łej i nie czuć jej obec­no­ści, ry­chło jed­nak po­chy­lił się ku niej i po­sa­dził ją na ko­la­nach, a ona przy­tu­li­ła się do nie­go. I mimo że nie pa­trzy­li na sie­bie ani też nie za­mie­ni­li sło­wa w cią­gu go­dzi­ny, byli, jak przy­pusz­czam, obo­je w peł­ni za­do­wo­le­ni.

Pod­czas po­po­łu­dnio­wej her­ba­ty za­cho­wa­nie ma­łej spra­wia­ło, jak za­zwy­czaj, praw­dzi­wą roz­kosz obec­nym. Za­czę­ła od po­kie­ro­wa­nia War­re­nem, jak ma usta­wić krze­sła.

– Pro­szę po­sta­wić krze­sło mo­je­go oj­czul­ka tu­taj, a moje tuż obok, po­mię­dzy oj­czul­kiem a pa­nią Bret­ton: mu­szę po­dać mu her­ba­tę – po­wie­dzia­ła.

Usia­dła i wska­za­ła ojcu miej­sce obok sie­bie.

– Usiądź obok mnie, jak gdy­by­śmy byli u nas w domu.

A po­tem, gdy wzię­ła fi­li­żan­kę na­peł­nio­ną her­ba­tą, któ­rą wła­sno­ręcz­nie osło­dzi­ła i do któ­rej wla­ła śmie­tan­kę, do­da­ła:

– Za­wsze w domu ro­bi­łam to dla cie­bie; nikt nie umiał ci tak do­go­dzić jak ja, na­wet ty sam, oj­czul­ku, nie umia­łeś.

Przez cały czas po­sił­ku krzą­ta­ła się, usłu­gu­jąc ojcu, chwi­la­mi w spo­sób za­baw­nie nie­do­rzecz­ny. Szczyp­ce do cu­kru były za wiel­kie dla jed­nej rącz­ki, mu­sia­ła więc użyć obu przy po­słu­gi­wa­niu się tym in­stru­men­tem. Po­dźwi­gnię­cie srebr­ne­go dzba­nusz­ka do śmie­tan­ki, pół­mi­ska z krom­ka­mi chle­ba z ma­słem, a na­wet fi­li­żan­ki i spodecz­ka było za­da­niem prze­ra­sta­ją­cym jej siły i moż­li­wo­ści; od­waż­nie jed­nak usi­ło­wa­ła spro­stać temu za­da­niu, ma­new­ru­jąc każ­dym z przed­mio­tów, szczę­śli­wie też po­do­ła­ła wszyst­kie­mu, nie roz­law­szy nic ani nie uszko­dziw­szy. Praw­dę mó­wiąc, uwa­ża­łam ją za małą krę­cic­ką, oj­ciec jej wszak­że, za­śle­pio­ny jak wszy­scy ro­dzi­ce, zda­wał się z wiel­kim za­do­wo­le­niem przyj­mo­wać usłu­gi, cu­dow­nie uko­jo­ny jej krzą­ta­ni­ną.

– To je­dy­na moja po­cie­cha w ży­ciu – nie mógł po­wstrzy­mać się od uczy­nie­nia wy­zna­nia pani Bret­ton.

Moja mat­ka chrzest­na mia­ła taką samą „po­cie­chę”, nie­po­rów­na­nie tyl­ko więk­szych roz­mia­rów, w tym mo­men­cie nie­obec­ną w domu, po­tra­fi­ła więc zro­zu­mieć i od­czuć sła­bą stro­nę swo­je­go go­ścia.

Ta dru­ga „po­cie­cha” uka­za­ła się na wi­dow­ni jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru. Wie­dzia­łam, że na ten dzień ozna­czo­ny był jego po­wrót, zda­wa­łam też so­bie spra­wę, że pani Bret­ton po­zo­sta­wa­ła od rana już w tran­sie ocze­ki­wa­nia. Sie­dzie­li­śmy wszy­scy po her­ba­cie przy ko­min­ku, gdy do na­sze­go koła przy­łą­czył się tak­że Gra­ham. Na­le­ża­ło­by ra­czej po­wie­dzieć: prze­rwał je i wpro­wa­dził za­mie­sza­nie. Po­ja­wie­nie się mło­de­go chłop­ca wy­wo­ła­ło oczy­wi­ście na­gły roz­gwar, wo­bec tego zaś, że świe­żo przy­by­ły po­ścił przez cały dzień, jak utrzy­my­wał, trze­ba było go so­lid­nie na­kar­mić. On i pan Home przy­wi­ta­li się jak do­brzy zna­jo­mi; na małą dziew­czyn­kę Gra­ham nie zwró­cił na ra­zie wca­le uwa­gi.

Po po­sił­ku chło­piec od­po­wie­dział na nie­zli­czo­ne py­ta­nia mat­ki, wstał od sto­łu i usiadł przy ko­min­ku. Na­prze­ciw­ko nie­go sie­dział pan Home, a tuż przy nim dziec­ko. Mó­wiąc o niej „dziec­ko”, uży­wam nie­wła­ści­we­go okre­śle­nia. Po­ję­cie „dziec­ko” wy­ra­ża wszyst­ko inne ra­czej ani­że­li wi­zję po­waż­nej, sku­pio­nej ma­łej osób­ki w ża­łob­nej su­kien­ce i bia­łym far­tusz­ku, mo­gą­cy­mi nada­wać się rów­nie do­brze na ubra­nie więk­szych roz­mia­rów lal­ki. Osób­ka ta sie­dzia­ła na wy­so­kim krze­seł­ku obok sto­li­ka z bia­łą, z po­li­tu­ro­wa­ne­go drew­na szka­tuł­ką do ręcz­nych ro­bó­tek i trzy­ma­ła w rącz­ce ka­wa­łek ba­ty­stu, któ­ry pil­nie ob­rę­bia­ła, prze­kłu­wa­jąc go raz w raz igłą, po­dob­ną w jej pa­lusz­kach do roż­na ku­chen­ne­go nie­le­d­wie. Ma­new­ru­jąc nią nie­po­rad­nie, kłu­ła się wciąż i po­zo­sta­wia­ła na bia­łym ba­ty­ście wie­le ma­leń­kich czer­wo­nych pla­mek; od cza­su do cza­su wzdry­ga­ła się, ile­kroć nie­po­słusz­ne na­rzę­dzie wy­my­ka­ło się spod jej wła­dzy i wpi­ja­ło głę­biej niż za­zwy­czaj w ma­leń­ki pa­lu­szek. Nie usta­wa­ła jed­nak w pra­cy, ci­cha wciąż, pil­na, prze­ję­ta wy­ko­ny­wa­nym za­da­niem, praw­dzi­wa mała ko­biet­ka.

Gra­ham był w owym cza­sie przy­stoj­nym szes­na­sto­let­nim wy­rost­kiem, któ­re­go wy­gląd nie wzbu­dzał jed­nak zbyt wiel­kie­go za­ufa­nia do jego so­lid­no­ści. Za­zna­czam ten rys nie dla­te­go, aby chło­piec miał być w isto­cie szcze­gól­nie prze­wrot­ny z na­tu­ry, ale dla­te­go, że okre­śle­nie to wy­da­je mi się od­po­wied­nie do opi­sa­nia jego ja­snej, cel­tyc­kiej (nie sak­soń­skiej) uro­dy, fa­lu­ją­cych ja­sno­kasz­ta­no­wych wło­sów, smu­kłej, kształt­nej po­sta­ci oraz czę­sto gosz­czą­ce­go na jego twa­rzy uśmie­chu, nie­po­zba­wio­ne­go ani po­cią­ga­ją­ce­go uro­ku, ani prze­bie­gło­ści (nie w ujem­nym sen­sie jed­nak). W owym okre­sie Gra­ham był roz­piesz­czo­nym, sa­mo­wol­nym chłop­cem.

Przez dłuż­szy czas przy­glą­dał się w mil­cze­niu drob­nej fi­gur­ce sie­dzą­cej na­prze­ciw nie­go z po­waż­ną, sku­pio­ną min­ką, a kie­dy chwi­lo­wa nie­obec­ność w po­ko­ju pana Home’a prze­sta­ła zmu­szać go do nie­śmia­łe­go pół­u­śmie­chu – je­dy­ne­go u nie­go ob­ja­wu onie­śmie­le­nia – zwró­cił się do pani Bret­ton:

– Mamo, wi­dzę w na­szym to­wa­rzy­stwie mło­dą damę, któ­rej nie mia­łem do­tych­czas za­szczy­tu być przed­sta­wio­nym.

– Masz pew­no na my­śli có­recz­kę pana Home’a – od­par­ła mat­ka.

– Tak, w sa­mej rze­czy, ła­ska­wa pani. – Syn się skło­nił. – Uwa­żam jed­nak spo­sób wy­ra­ża­nia się ła­ska­wej pani za zbyt mało ce­re­mo­nial­ny; mó­wiąc o mło­dej da­mie, któ­rą mam na my­śli, na­zwał­bym ją pan­ną Home.

– Słu­chaj, Gra­ha­mie, nie po­zwo­lę ci dro­czyć się z dziec­kiem. Nie wy­obra­żaj so­bie, że zgo­dzę się, abyś zro­bił z niej two­ją ofia­rę.

– Ła­ska­wa pani – zwró­cił się do ma­łej, nie­stro­pio­ny na­ga­ną z ust mat­ki – czy mogę mieć za­szczyt przed­sta­wie­nia się pani, sko­ro nikt inny nie zdra­dza chę­ci wy­świad­cze­nia pani ani mnie tej uprzej­mo­ści? Po­wol­ny słu­ga ła­ska­wej pani, John Gra­ham Bret­ton.

Spoj­rza­ła na nie­go wsta­ją­ce­go z krze­sła i skła­da­ją­ce­go przed nią głę­bo­ki ukłon. Odło­ży­ła po­waż­nie na­par­stek, no­życz­ki i ro­bo­tę, ze­szła ostroż­nie z wy­so­kie­go krze­sła i dy­ga­jąc przed nim ni­sko z nie­wy­po­wie­dzia­ną po­wa­gą, przy­wi­ta­ła go uprzej­mie:

– Jak się pan ma?

– Cie­szę się po­zo­sta­wa­niem w do­brym zdro­wiu, nie­co tyl­ko znu­żo­ny je­stem po­spiesz­ną po­dró­żą. Mam na­dzie­ję, ła­ska­wa pani, że i pani tak­że do­brze się mie­wa.

– Wca­le znoś… śnie – brzmia­ła am­bit­na od­po­wiedź ma­łej ko­biet­ki, któ­ra, po wy­po­wie­dze­niu jej, usi­ło­wa­ła za­jąć uprzed­nie wy­so­kie swo­je sta­no­wi­sko; czu­jąc jed­nak, że nie bę­dzie mo­gła tego do­ko­nać bez pew­ne­go wy­sił­ku i nie­zgrab­ne­go wspi­na­nia się pod górę – a nie mo­gła prze­cież na­ra­zić w ten spo­sób na szwank swo­jej god­no­ści – z dru­giej zaś stro­ny nie de­cy­du­jąc się za nic w świe­cie na szu­ka­nie cu­dzej po­mo­cy w obec­no­ści tego mło­de­go pa­ni­cza, zrze­kła się wy­so­kie­go krze­sła na ko­rzyść ni­skie­go sto­łecz­ka. Ku temu sto­łecz­ko­wi przy­su­nął Gra­ham swo­je krze­sło.

– Mam na­dzie­ję, ła­ska­wa pani, że jej obec­na re­zy­den­cja, dom mo­jej mat­ki, wy­da­je się pani od­po­wied­nią sie­dzi­bą?

– Nie nad-zwy-czaj-nie; chcia­ła­bym wró­cić do domu.

– Zu­peł­nie na­tu­ral­ne i god­ne po­chwa­ły dą­że­nie, ła­ska­wa pani; będę jed­nak czy­nił, co tyl­ko bę­dzie w mo­jej mocy, aby mu się prze­ciw­sta­wić. Li­czę na to, że uda mi się uzy­skać dzię­ki pani odro­bi­nę cen­ne­go pier­wiast­ka, zwa­ne­go za­ba­wą, któ­rej moja mat­ka i obec­na tu pan­na Sno­we nie były zdol­ne mi za­pew­nić.

– Wy­ja­dę z moim oj­czul­kiem i nie po­zo­sta­nę dłu­go u mat­ki ła­ska­we­go pana.

– Tak, tak, po­zo­sta­nie pani u nas, ze mną, je­stem pe­wien. Mam ku­cy­ka, na któ­rym bę­dzie pani jeź­dzi­ła, i mnó­stwo ksią­żek z ob­raz­ka­mi, któ­re będę pani po­ka­zy­wał.

– Czy i pan bę­dzie miesz­kał te­raz tu­taj?

– Miesz­kam tu­taj. Jest pani z tego za­do­wo­lo­na? Po­do­bam się pani?

– Nie.

– Dla­cze­go?

– Wy­da­je mi się pan ja­kiś dziw­ny.

– Moja twarz, ła­ska­wa pani?

– Twarz pana i wszyst­ko w panu. Ma pan dłu­gie czer­wo­ne wło­sy.

– Kasz­ta­no­we, je­śli ła­ska: mama na­zy­wa je kasz­ta­no­wy­mi albo zło­ty­mi. Tego sa­me­go zda­nia są o nich wszyst­kie jej przy­ja­ciół­ki. Ale na­wet z mo­imi „dłu­gi­mi czer­wo­ny­mi wło­sa­mi” (po­trzą­snął z ro­dza­jem trium­fu buj­ną czu­pry­ną, o któ­rej sam do­brze wie­dział, że ma pło­wy od­cień, i dum­ny był z tej lwiej bar­wy) nie mógł­bym być dziw­niej­szy niż wa­sza ła­ska­wość, sza­now­na pani.

– Na­zy­wa mnie pan dziw­ną?…

– Oczy­wi­ście.

Po chwi­li mil­cze­nia dziew­czyn­ka po­wie­dzia­ła:

– My­ślę, że po­win­nam już iść spać.

– Ta­kie małe stwo­rzon­ko po­win­no już od wie­lu go­dzin być w łó­żecz­ku, ale cze­ka­ła pani na pew­no na mnie, aby przyj­rzeć mi się, jak wy­glą­dam, praw­da?

– Nie. Wca­le nie.

– Je­stem pe­wien, że po­wo­dem tego opóź­nio­ne­go pój­ścia spać była chęć ko­rzy­sta­nia z przy­jem­no­ści, jaką daje moje to­wa­rzy­stwo. Wie­dzia­ła pani, że przy­ja­dę dzi­siaj i stąd to cze­ka­nie, żeby mnie zo­ba­czyć?

– Nie po­szłam spać dla­te­go, że jest tu­taj mój oj­czu­lek, a wca­le nie kto inny.

– Ślicz­nie, ła­ska­wa pani. Sta­nę się na pew­no pani ulu­bień­cem: po­lu­bi pani wkrót­ce moje to­wa­rzy­stwo bar­dziej jesz­cze niż to­wa­rzy­stwo swe­go oj­czul­ka, ośmie­lę się wy­ra­zić przy­pusz­cze­nie.

Po­wie­dzia­ła do­bra­noc pani Bret­ton i mnie; za­wa­ha­ła się nie­pew­na, czy Gra­ham za­słu­gu­je na te same wzglę­dy, ale on w tej­że chwi­li po­chwy­cił ją i uniósł jed­ną ręką i tą jed­ną ręką trzy­mał ją wy­so­ko po­nad swo­ją gło­wą. Od­bi­cie wła­sne w tej po­zy­cji uj­rza­ła w lu­strze umiesz­czo­nym nad ko­min­kiem. Na­głość i ło­bu­zer­ska bez­ce­re­mo­nial­ność tego ge­stu, a nade wszyst­ko oka­za­ny przez Gra­ha­ma brak sza­cun­ku dla jej oso­by, były nie do znie­sie­nia.

– Mógł­by się pan wsty­dzić, pa­nie Gra­ha­mie! – krzyk­nę­ła z obu­rze­niem. – Pro­szę mnie pu­ścić!

A kie­dy sta­nę­ła po­now­nie na wła­snych no­gach na pod­ło­dze, do­da­ła z po­wa­gą:

– Cie­ka­wa je­stem, co po­my­ślał­by pan o mnie, gdy­bym chcia­ła zro­bić to samo z pa­nem i pod­nio­sła­bym pana jed­ną ręką (przy tych sło­wach po­gro­zi­ła mu), jak słu­żą­cy War­ren pod­no­si małą kot­kę.

Po­wie­dziaw­szy to, z god­no­ścią wy­szła z po­ko­ju.

ROZDZIAŁ III Towarzysze zabaw

Pan Home po­zo­stał dwa dni. Przez cały czas po­by­tu nie­po­dob­na było skło­nić go do wyj­ścia z domu; sie­dział wciąż przy ko­min­ku, chwi­la­mi w mil­cze­niu, cza­sem znów słu­cha­jąc uprzej­mie uwag pani Bret­ton i od­po­wia­da­jąc na jej py­ta­nia. Ga­wę­dy pani Bret­ton były od­po­wied­nio do­stro­jo­ne do cho­ro­bli­wie zgnę­bio­ne­go na­stro­ju jej go­ścia. Umia­ła być nie na­zbyt li­tu­ją­cą się, za­ra­zem jed­nak współ­czu­ją­cą i roz­sąd­ną; zdo­by­wa­ła się na­wet na ton ma­cie­rzyń­ski. Była o tyle star­sza od nie­go, że mo­gła so­bie po­zwo­lić na po­dob­ną rolę.

Co się ty­czy ma­łej Pol­ly, była ona rów­no­cze­śnie uszczę­śli­wio­na i mil­czą­ca, po­chło­nię­ta i czuj­na. Oj­ciec czę­sto sa­dzał ją so­bie na ko­la­na; była wów­czas ci­chut­ka, przy­tu­lo­na do nie­go, do­pó­ki nie po­czu­ła czy też nie wy­obra­zi­ła so­bie, że za­czy­na on krę­cić się nie­spo­koj­nie. Zwra­ca­ła się wów­czas do nie­go, mó­wiąc:

– Puść mnie, oj­czul­ku, na pod­ło­gę, za­nad­to ci cią­żę.

Z tymi sło­wa­mi zsu­wał się ów „cię­żar” z oj­cow­skich ko­lan na dy­wan, na któ­rym przy­ku­cał przy sa­mych no­gach „oj­czul­ka” i wyj­mo­wał z bia­łej skrzyn­ki do ro­bót ręcz­nych po­pla­mio­ny krwią ba­ty­sto­wy kwa­dra­cik. Mia­ła to być, jak się zda­wa­ło, chu­s­tecz­ka, prze­zna­czo­na na upo­mi­nek dla „oj­czul­ka”, mu­sia­ła więc być ob­rę­bio­na przed jego wy­jaz­dem; stąd pil­ność ma­łej szwacz­ki, nie­zdol­nej zro­bić wię­cej niż kil­ka­na­ście ście­gów w cią­gu pół go­dzi­ny.

Wie­czór spro­wa­dza­ją­cy Gra­ha­ma pod dach ma­cie­rzyń­ski (cały dzień chło­piec spę­dzał w szko­le) był dla nas rów­no­cze­śnie cza­sem wzmo­żo­ne­go oży­wie­nia – nie­osła­bio­ne­go by­najm­niej sce­na­mi, ja­kie roz­gry­wa­ły się nie­odmien­nie po­mię­dzy nim a „pan­ną Pau­li­ną Home”.

Obu­rzo­na jego za­cho­wa­niem pierw­sze­go wie­czo­ru, trak­to­wa­ła zu­chwal­ca w spo­sób pe­łen wy­nio­słej ob­co­ści. Ile­kroć zwra­cał się do niej, od­po­wia­da­ła:

– Nie mogę do­trzy­mać panu to­wa­rzy­stwa: mam tyle spraw do prze­my­śle­nia.

Na bła­ga­nia, aby wy­ja­wi­ła, ja­kie to spra­wy, od­po­wia­da­ła:

– Waż­ne in­te­re­sy.

Gra­ham nie­zmier­nie pró­bo­wał za­in­te­re­so­wać ją róż­no­rod­ną za­war­to­ścią swo­je­go biur­ka: wyj­mo­wał ślicz­ne pie­cząt­ki, barw­ne pa­łecz­ki wo­sku, scy­zo­ry­ki z roz­ma­ity­mi na­pi­sa­mi, nie­któ­re na­wet we­so­ło ko­lo­ro­wa­ne i skrzęt­nie przez nie­go gro­ma­dzo­ne. Nie moż­na po­wie­dzieć, aby ku­sze­nie to było zu­peł­nie da­rem­ne: za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nia ma­łej, rzu­ca­ne ukrad­kiem spo­nad ro­bo­ty, bie­gły w stro­nę biur­ka usia­ne­go in­te­re­su­ją­cy­mi ob­raz­ka­mi. Ry­ci­na z wi­ze­run­kiem dziec­ka ba­wią­ce­go się z wier­nym swo­im to­wa­rzy­szem, po­tul­nym wy­żłem, upa­dła na pod­ło­gę, jak gdy­by przy­pad­kiem.

– Ład­ny pie­sek! – za­wo­ła­ła za­chwy­co­na.

Gra­ham prze­zor­nie uda­wał, że nie sły­szy jej słów. Po chwi­li, wy­su­nąw­szy się ze swo­je­go ką­ci­ka, po­de­szła bli­żej, aby móc le­piej obej­rzeć ob­ra­zek. Nie była w sta­nie oprzeć się cza­ro­wi wiel­kich oczu psa i dłu­gich jego uszu, a tak­że ka­pe­lu­sza i stroj­nej su­kien­ki dziec­ka.

– Ład­ny – przy­zna­ła ła­ska­wie.

– Pro­szę go so­bie wziąć, je­śli się ja­śnie pa­nien­ce po­do­ba – rzekł Gra­ham.

Zda­wa­ła się wa­hać. Chęć po­sia­da­nia ob­raz­ka była prze­moż­na, przy­ję­cie go by­ło­by jed­nak ustęp­stwem z ujmą dla wła­snej god­no­ści. Nie. Odło­ży­ła ry­ci­nę i ode­szła.

– Nie chcesz więc jej wziąć, Pol­ly? – za­py­tał, zwra­ca­jąc się do niej to­nem na­tu­ral­nie po­ufa­łym, ko­le­żeń­skim.

– Nie. Wolę nie. Dzię­ku­ję.

– Chcesz wie­dzieć, co zro­bię z tą ry­ci­ną, je­śli jej nie weź­miesz?

Za­wró­ci­ła w po­ło­wie dro­gi.

– Po­tnę ją na fi­di­bu­sy1 do za­pa­la­nia świe­cy.

– Nie!

– Wła­śnie że tak zro­bię.

– Pro­szę, nie!

Gra­ham po­zo­stał jed­nak nie­ugię­ty po­mi­mo jej bła­gal­ne­go tonu i wy­jął no­życz­ki z ko­szy­ka do ro­bót swo­jej mat­ki.

– Uwa­ga, tnę! – rzekł, ro­biąc groź­ny gest. – Wi­dzisz, tędy, przez sam śro­dek gło­wy Fida, i przy tym ode­tnę po­ło­wę nosa ma­łe­mu Har­ry’emu.

– Nie! Nie! Nie!

– To chodź do mnie! Ale prę­dziut­ko, bo in­a­czej zro­bię, co mó­wię.

Za­wa­ha­ła się, ocią­ga­ła się chwil­kę i wresz­cie ule­gła.

– A te­raz chcesz ją mieć?

– Pro­szę.

– Ale będę żą­dał za­pła­ty.

– Ile?

– Ca­łu­sa.

– Pro­szę naj­pierw dać mi ob­ra­zek do ręki.

Te­raz z ko­lei Pol­ly spra­wia­ła wra­że­nie pod­stęp­nej. Gra­ham dał jej ry­ci­nę. W tej sa­mej chwi­li wy­mknę­ła się swo­je­mu wie­rzy­cie­lo­wi i ucie­kła do ojca, znaj­du­jąc bez­piecz­ne schro­nie­nie na jego ko­la­nach. Gra­ham udał wiel­ce za­gnie­wa­ne­go i sko­czył za nią. W stra­chu przed nim ukry­ła twarz w fał­dach oj­co­wej ka­mi­zel­ki.

– Oj­czul­ku!… Oj­czul­ku!… Każ mu odejść!

– Nie odej­dę! – za­gro­ził Gra­ham.

Z od­wró­co­ną twa­rzą wy­cią­gnę­ła rącz­kę ge­stem od­py­cha­ją­cym, aby nie do­pu­ścić go do sie­bie.

– W ta­kim ra­zie po­ca­łu­ję cię w rękę – rzekł. W tej sa­mej chwi­li jed­nak rącz­ka za­ci­snę­ła się w mi­nia­tu­ro­wą piąst­kę, któ­ra wy­mie­rzy­ła mu za­pła­tę w drob­nej mo­ne­cie, nie­po­dob­nej by­najm­niej do po­ca­łun­ku.

Gra­ham – na swój spo­sób nie ustę­pu­jąc prze­bie­gło­ścią ma­łej to­wa­rzysz­ce za­ba­wy – od­sko­czył na po­zór moc­no skon­fun­do­wa­ny i rzu­cił się na ka­na­pę, tu­ląc gło­wę do po­dusz­ki, jak gdy­by w przy­stę­pie gwał­tow­ne­go bólu. Pol­ly, zdu­mio­na jego mil­cze­niem, zer­k­nę­ła na nie­go ukrad­kiem. Twarz chłop­ca ukry­ta była w dło­niach. Pol­ly za­nie­po­ko­jo­na od­wró­ci­ła się w jego stro­nę, nie scho­dząc jed­nak z ko­lan ojca, i wpa­try­wa­ła się w swo­je­go prze­ciw­ni­ka. Gra­ham jęk­nął.

– Oj­czul­ku, co mu się sta­ło? – szep­nę­ła.

– Sama go le­piej za­py­taj, Pol­ly.

– Czy ude­rzy­łam go tak moc­no?

Po­wtór­ny jęk.

– Są­dząc z jego ję­ków, bar­dzo moc­no – od­parł pan Home.

– Mamo – rzekł Gra­ham sła­bym gło­sem – my­ślę, że na­le­ży po­słać po dok­to­ra. O! Moje oko!

Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza, za­kłó­co­na tyl­ko uty­ski­wa­niem Gra­ha­ma.

– Co bę­dzie, je­śli oślep­nę?! – za­wo­łał.

Krzyw­dzi­ciel­ka jego nie była w sta­nie znieść po­dob­nej my­śli.

– Pro­szę mi po­ka­zać; nie chcia­łam tra­fić w oko, tyl­ko w usta. Nie przy­pusz­cza­łam, że ude­rzy­łam tak bar­dzo moc­no.

Od­po­wie­dzią było mil­cze­nie. Twa­rzycz­ka Pol­ly za­czę­ła drgać.

– Tak mi przy­kro! Tak mi przy­kro!… – za­wo­ła­ła.

Wzru­sze­nie zna­la­zło uj­ście w łka­niu.

– Dość już drę­cze­nia dziec­ka! – obu­rzy­ła się pani Bret­ton.

– To tyl­ko żar­ty, moja piesz­czot­ko! – za­wo­łał pan Home.

W tej chwi­li Gra­ham pod­niósł się na­głym sko­kiem, raz jesz­cze po­rwał ją wy­so­ko w górę, a ona po­wtór­nie go uka­ra­ła, tar­ga­jąc jego lwią czu­pry­nę, po czym na­stą­pił grad wy­zwisk:

– Ty naj­nie­go­dziw­szy, naj­gor­szy, naj­bar­dziej nie­grzecz­ny ze wszyst­kich czło­wie­ku! Ty naj­strasz­niej­szy kłam­czu­chu, jaki tyl­ko może być na świe­cie!

Rano, w dniu wy­jaz­du, pan Home i jego cór­ka od­by­li roz­mo­wę sam na sam, ukry­ci na ła­wecz­ce za fi­ran­ka­mi okien­ny­mi.

– Czy nie mo­gła­bym za­pa­ko­wać mo­jej skrzyn­ki i po­je­chać ra­zem z tobą, oj­czul­ku? – szep­nę­ła zu­peł­nie po­waż­nie.

Po­trzą­snął prze­czą­co gło­wą.

– Spra­wi­ła­bym ci kło­pot?

– Tak, Pol­ly.

– Dla­te­go, że je­stem mała?

– Dla­te­go, że je­steś mała i wą­tła. Po­dró­żo­wać mogą tyl­ko do­ro­śli, sil­ni lu­dzie. Nie miej jed­nak ta­kiej smut­nej min­ki, małe moje ko­cha­nie; ła­miesz mi tym ser­ce. Oj­czu­lek po­wró­ci wkrót­ce do swo­jej Pol­ly.

– Nie je­stem wca­le smut­na, wca­le nie je­stem smut­na, oj­czul­ku.

– Przy­kro by­ło­by mo­jej Pol­ly, gdy­by mia­ła spra­wić ból swo­je­mu oj­czul­ko­wi, praw­da?

– Jesz­cze bar­dziej niż przy­kro.

– W ta­kim ra­zie moja Pol­ly musi być we­so­ła, nie może pła­kać przy po­że­gna­niu ani smu­cić się po moim wy­jeź­dzie. Musi my­śleć o tym, że bę­dzie­my znów wkrót­ce ra­zem i sta­rać się być we­so­ła do tego cza­su. Czy mogę li­czyć na to, że moja pta­szy­na bę­dzie się sta­ra­ła być we­so­ła?

– Bę­dzie się sta­ra­ła.

– Wie­rzę, że tak bę­dzie. Że­gnaj więc, ko­cha­nie. Czas już na mnie.

– Te­raz?! Już te­raz?!… – po­wie­dzia­ła drżą­cym gło­sem.

Po­da­ła ojcu drga­ją­ce usta. Oj­ciec za­łkał, ale Pol­ly – za­uwa­ży­łam to – nie pła­ka­ła. Zsu­nąw­szy ją ze swo­ich ko­lan, uści­snął na po­że­gna­nie ręce wszyst­kich obec­nych i od­je­chał.

Kie­dy drzwi wej­ścio­we do holu za­mknę­ły się za nim, opa­dła na ko­la­na przy krze­śle z okrzy­kiem: „Oj­czul­ku!”.

Okrzyk był przy­ci­szo­ny, ale prze­cią­gły. Brzmia­ło w nim bo­le­sne py­ta­nie: „Dla­cze­go mnie opu­ści­łeś?”.

Wi­dzia­łam, że przez pierw­szych kil­ka mi­nut dziew­czyn­ka cier­pia­ła męki. W tym krót­kim ułam­ku swo­je­go dzie­ciń­stwa do­zna­ła wzru­szeń, ja­kich nie­któ­rzy nie prze­ży­wa­ją nig­dy. Taką mia­ła na­tu­rę, a to za­po­wia­da­ło, że cze­ka ją wię­cej ta­kich chwil, o ile bę­dzie żyła. Nikt nie po­wie­dział ani sło­wa. Pani Bret­ton, jako mat­ka, uro­ni­ła kil­ka łez. Gra­ham, za­ję­ty pi­sa­niem, pod­niósł gło­wę i utkwił wzrok w Pol­ly. Ja, Lucy Sno­we, nie stra­ci­łam rów­no­wa­gi.

Mała istot­ka, po­zo­sta­wio­na w ten spo­sób w spo­ko­ju i nie­na­ga­by­wa­na przez ni­ko­go, do­ko­na­ła dla sa­mej sie­bie tego, cze­go nikt inny nie mógł­by dla niej uczy­nić – po­go­dzi­ła się z bó­lem nie do znie­sie­nia, jak się zda­wa­ło, i nie­ba­wem opa­no­wa­ła go na­wet. Ani tego dnia, ani na­stęp­ne­go nie by­ła­by zdol­na przy­jąć słów po­cie­chy od ni­ko­go. Stop­nio­wo, z cza­sem, sta­wa­ła się co­raz bar­dziej bier­na.

Trze­cie­go wie­czo­ru, kie­dy ci­cha i zgnę­bio­na sie­dzia­ła na pod­ło­dze, Gra­ham, któ­ry wszedł do po­ko­ju, pod­niósł ją ła­god­nie, nie mó­wiąc ani sło­wa. Nie opie­ra­ła mu się, przy­tu­li­ła się na­wet do nie­go, jak gdy­by wy­czer­pa­na. Zło­ży­ła głów­kę na jego ra­mie­niu i po chwi­li za­snę­ła; uśpio­ną za­niósł na górę do jej łó­żecz­ka. Nie by­łam wca­le zdzi­wio­na, gdy na­za­jutrz z rana pierw­szym jej py­ta­niem było:

– Gdzie jest pan Gra­ham?

Tak się zło­ży­ło, że Gra­ham nie przy­szedł tego dnia na śnia­da­nie. Miał do na­pi­sa­nia ja­kieś wy­pra­co­wa­nie, któ­re po­wi­nien jesz­cze tego sa­me­go dnia wrę­czyć na­uczy­cie­lo­wi w kla­sie, po­pro­sił więc mat­kę, aby przy­sła­ła mu fi­li­żan­kę her­ba­ty do po­ko­ju. Pol­ly sama za­ofia­ro­wa­ła się, że ją za­nie­sie: musi prze­cież za­jąć się czymś, dbać o ko­goś. Fi­li­żan­ka, na­la­na po brze­gi, zo­sta­ła jej po­wie­rzo­na; mimo że była małą krę­cic­ką, od­zna­cza­ła się wiel­ką sta­ran­no­ścią i ostroż­no­ścią. Po­kój, w któ­rym Gra­ham od­ra­biał lek­cje, po­ło­żo­ny był na­prze­ciw­ko po­ko­ju śnia­da­nio­we­go i przy otwar­tych drzwiach sły­chać było roz­mo­wę.

– Co pan robi? – za­py­ta­ła, wcho­dząc do po­ko­ju Gra­ha­ma.

– Pi­szę.

– Dla­cze­go nie przy­cho­dzi pan na śnia­da­nie, żeby zjeść je ra­zem ze swo­ją mamą?

– Je­stem za­nad­to za­ję­ty.

– Chce pan do­stać śnia­da­nie?

– Na­tu­ral­nie.

– Pro­szę, przy­nio­słam je.

Rze­kł­szy to, po­sta­wi­ła fi­li­żan­kę na dy­wa­nie, niby do­zor­ca wię­zien­ny przy­no­szą­cy więź­nio­wi ku­bek wody do drzwi jego celi, i cof­nę­ła się. Po chwi­li wró­ci­ła.

– Co pan chciał­by do­stać do je­dze­nia… oprócz her­ba­ty?

– Coś do­bre­go. Przy­nieś mi coś szcze­gól­nie do­bre­go, jak praw­dzi­wa do­bra mała ko­biet­ka.

Pol­ly po­wró­ci­ła do pani Bret­ton.

– Pro­szę, niech pani po­śle swo­je­mu sy­no­wi coś bar­dzo do­bre­go.

– Sama coś wy­bierz, Pol­ly. Jak my­ślisz, co mamy mu po­słać?

Mała wzię­ła po por­cji ze wszyst­kie­go, co było naj­lep­sze na sto­le, a nie­ba­wem wró­ci­ła, pro­sząc szep­tem o oso­bli­wą ja­kąś mar­mo­la­dę, któ­rej tu nie było. Otrzy­ma­ła żą­da­ny przy­smak (pani Bret­ton nie od­ma­wia­ła nig­dy ni­cze­go swo­je­mu spad­ko­bier­cy) i wnet usły­sze­li­śmy Gra­ha­ma wy­chwa­la­ją­ce­go pod nie­bio­sa małą opie­kun­kę i przy­rze­ka­ją­ce­go jej, że jak bę­dzie miał wła­sny dom, przyj­mie ją za go­spo­dy­nię, a może na­wet – o ile oka­że praw­dzi­wy ta­lent ku­li­nar­ny – za ku­char­kę. Dłu­go nie wra­ca­ła, po­szłam więc po nią i za­sta­łam obo­je, Gra­ha­ma i Pol­ly, śnia­da­ją­cych tête-à-tête. Sta­ła obok nie­go i dzie­li­ła z nim po­si­łek, z wy­jąt­kiem mar­mo­la­dy, któ­rej z wiel­kim tak­tem nie tknę­ła w oba­wie, aby, jak przy­pusz­czam, nie wy­da­wa­ło się, że po­sta­ra­ła się o ten sma­ko­łyk nie tyl­ko dla nie­go, ale i dla sie­bie. Sta­le ujaw­nia­ła po­dob­nie miłe po­ry­wy, świad­czą­ce o nie­zwy­kłej de­li­kat­no­ści uczuć.

Zwią­zek przy­jaź­ni, za­dzierz­gnię­ty w ten spo­sób, nie roz­wiał się już po­spiesz­nie. Oka­za­ło się wprost prze­ciw­nie, czas i oko­licz­no­ści przy­czy­ni­ły się ra­czej do umoc­nie­nia niż do osła­bie­nia go. Mimo że obo­je byli nie­do­bra­ni wie­kiem, dą­że­nia­mi i w ogó­le wszyst­kim, w nie­wy­tłu­ma­czo­ny spo­sób mie­li so­bie na­wza­jem bar­dzo wie­le do po­wie­dze­nia. Co się ty­czy Pol­ly, za­uwa­ży­łam, że jej praw­dzi­wa na­tu­ra ujaw­nia­ła się w peł­ni je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie mło­de­go Bret­to­na. Kie­dy na do­bre już oswo­iła się i przy­wy­kła do domu pani Bret­ton, oka­za­ła się dziec­kiem ła­twym do pro­wa­dze­nia. Moja mat­ka chrzest­na zu­peł­nie do­brze da­wa­ła so­bie z nią radę. Ca­ły­mi dnia­mi dziew­czyn­ka sia­dy­wa­ła na sto­łecz­ku u stóp pani Bret­ton, ucząc się za­da­nych lek­cji albo też szy­jąc czy pi­sząc cy­fry szy­fer­kiem na ta­blicz­ce, nig­dy jed­nak nie od­zy­wa­jąc się z ni­czym ory­gi­nal­nym ani też nie zdra­dza­jąc żad­ne­go prze­bły­sku oso­bli­wej na­tu­ry. Prze­sta­łam ją ob­ser­wo­wać, po­nie­waż nie bu­dzi­ła w ta­kich chwi­lach więk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia. Kie­dy wszak­że wie­czo­rem roz­le­ga­ło się pu­ka­nie do drzwi po­wra­ca­ją­ce­go do domu Gra­ha­ma, w ma­łej do­ko­ny­wa­ło się mo­men­tal­ne prze­isto­cze­nie. W jed­nej se­kun­dzie była na gór­nym po­de­ście klat­ki scho­do­wej. Jej po­wi­ta­nie by­wa­ło sta­le wy­mów­ką albo groź­bą.

– Nie wy­tar­łeś – ty­ka­ła go już – jak się na­le­ży nóg o sło­mian­kę. Po­wiem two­jej ma­mie!

– Już je­steś, mała wier­ci­pię­to?!

– Tak, ale nie mo­żesz mnie do­się­gnąć. Sto­ję wy­żej niż ty – chwa­li­ła się, wy­su­wa­jąc głów­kę przez prę­ty ba­lu­stra­dy (na­wet sta­jąc na czub­kach pal­ców, nie mo­gła prze­chy­lić się przez nią).

– Pol­ly!

– Co, dro­gi chłop­cze? – tak na­zy­wa­ła go czę­sto, prze­jąw­szy ten zwrot od jego mat­ki.

– Umie­ram ze zmę­cze­nia – oświad­czał Gra­ham, opie­ra­jąc się o ścia­nę pa­sa­żu i uda­jąc zu­peł­nie wy­czer­pa­ne­go. – Dok­tor Dig­by, nasz dy­rek­tor, wy­koń­czył mnie do resz­ty do­dat­ko­wy­mi za­da­nia­mi. Zejdź na dół i po­móż mi za­nieść na górę książ­ki i ze­szy­ty.

– O, wiem, wiem! Chcesz mnie zła­pać!

– Wca­le nie. Mó­wię naj­praw­dziw­szą praw­dę. Je­stem sła­by jak trzcin­ka. Zejdź i po­móż mi.

– Oczy two­je są spo­koj­ne jak u bu­rej kot­ki, ale boję się, że sko­czysz na mnie.

– Ja?! Sko­czyć?! Nic po­dob­ne­go! Nie mam sił do ska­ka­nia. Zejdź, a prze­ko­nasz się.

– Może na­wet zej­dę, je­że­li mi przy­rzek­niesz, że mnie nie tkniesz, że nie po­rwiesz mnie w górę i nie bę­dziesz krę­cił mną jak wia­tra­kiem.

– O! Nie był­bym w sta­nie tego zro­bić! – ję­czał, osu­wa­jąc się bez­sil­nie na krze­sło.

– No, do­brze. Po­łóż książ­ki na pierw­szym schod­ku, a sam odejdź o trzy kro­ki w tył.

Kie­dy sta­wa­ło się we­dle jej ży­cze­nia, zbie­ga­ła na dół, nie spusz­cza­jąc oka z osła­bio­ne­go Gra­ha­ma. Oczy­wi­ście jej zbli­że­nie po­ru­sza­ło go od razu, bu­dząc w nim na­gły, gwał­tow­ny przy­pływ sił: za­ba­wa mu­sia­ła udać się w tych wa­run­kach. Cza­sem wpa­da­ła w praw­dzi­wy gniew, cza­sem jed­nak od­by­wa­ło się wszyst­ko względ­nie gład­ko; po­ma­ga­ła Gra­ha­mo­wi wejść po scho­dach i mó­wi­ła:

– A te­raz, dro­gi chłop­cze, chodź i na­pij się her­ba­ty. Je­stem pew­na, że tego ci po­trze­ba.

Za­baw­nie było ob­ser­wo­wać ją, gdy sia­da­ła przy Gra­ha­mie pod­czas po­sił­ku. W jego nie­obec­no­ści była ci­chą, mil­czą­cą osób­ką; przy nim oży­wia­ła się od razu, za­afe­ro­wa­na, nad­ska­ku­ją­ca, ru­chli­wa jak żywe sre­bro. Przy­cho­dzi­ło mi nie­raz na myśl, że le­piej by­ło­by, gdy­by my­śla­ła wię­cej o so­bie i była spo­koj­niej­sza. Nic z tego jed­nak, jej wła­sna oso­ba scho­dzi­ła zu­peł­nie na dru­gi plan; cała jej uwa­ga za­prząt­nię­ta była wy­łącz­nie nim. W jej po­ję­ciu nie mógł być ani do­sta­tecz­nie, ani dość sta­ran­nie ob­słu­żo­ny; Wiel­ki Mo­goł był w jej oczach ni­czym w po­rów­na­niu z nim. Gro­ma­dzi­ła do­ko­ła nie­go wszyst­kie pół­mi­ski i ko­szy­ki z pie­czy­wem i cia­stem, a kie­dy moż­na by są­dzić, że miał pod ręką wszyst­ko, cze­go za­pra­gnął, wpa­da­ła na nowy jesz­cze po­mysł.

– Pro­szę pani – przy­bie­ga­ła, szep­cząc na ucho pani Bret­ton – może syn pani chciał­by zjeść ciast­ko, wiem, że jest tu­taj. – Wska­zy­wa­ła pa­lusz­kiem na kre­dens. Pani Bret­ton była z za­sa­dy prze­ciw­na je­dze­niu cia­stek do her­ba­ty, Pol­ly by­wa­ła jed­nak szcze­gól­nie na­tar­czy­wa. – Jed­no ma­leń­kie cia­stecz­ko, pro­szę pani, tyl­ko dla nie­go, musi prze­cież jesz­cze raz iść do szko­ły. Dziew­czę­tom ta­kim jak ja i jak pan­na Sno­we nie jest po­trzeb­ne do­ga­dza­nie, ale jemu – tak. Tak bar­dzo lubi ciast­ka…

Gra­ham w isto­cie bar­dzo lu­bił ciast­ka i pra­wie sta­le je do­sta­wał. Na­le­ży od­dać mu spra­wie­dli­wość, że miał za­wsze naj­szczer­sze in­ten­cje dzie­le­nia się nimi z tą, któ­rej je za­wdzię­czał. Nig­dy jed­nał nie zga­dza­ła się na to. Na­le­ga­nie na nią w tej mie­rze było nie­za­wod­nym spo­so­bem, żeby ze­psuć jej hu­mor na cały wie­czór. Je­dy­ną na­gro­dą, ja­kiej pra­gnę­ła za swo­je sta­ra­nia, była moż­li­wość krzą­ta­nia się przy nim, sta­nia przy jego ko­la­nach i za­gar­nia­nia pod­czas tych po­sił­ków na wy­łącz­ną swo­ją wła­sność ca­łej jego uwa­gi i jego to­wa­rzy­stwa.

Ze zdu­mie­wa­ją­cą go­to­wo­ścią zaj­mo­wa­ła się wszyst­kim, co mo­gło go in­te­re­so­wać. Moż­na było po­my­śleć, że dziec­ko to nie ma wła­sne­go ży­cia ani wła­snych za­in­te­re­so­wań, musi więc z ko­niecz­no­ści żyć cu­dzy­mi. Te­raz, kie­dy oj­ciec jej był da­le­ko, przy­lgnę­ła do Gra­ha­ma, zda­jąc się być zdol­ną do od­czu­wa­nia jego wraż­li­wo­ścią je­dy­nie, ist­nieć jego ist­nie­niem wy­łącz­nie. Umia­ła wy­li­czyć z pa­mię­ci nie tyl­ko wszyst­kie na­zwi­ska, ale i wszyst­kie prze­zwi­ska jego ko­le­gów szkol­nych; prze­ję­ła od Gra­ha­ma jego spo­sób okre­śla­nia każ­de­go z nich z osob­na; jed­no jego słów­ko wy­star­cza­ło jej, aby do­my­ślić się, o kim mówi. Nig­dy nie za­po­mi­na­ła ani nie my­li­ła cha­rak­te­ry­stycz­nych cech żad­ne­go z nich; zda­rza­ło jej się nie­raz ca­ły­mi wie­czo­ra­mi mó­wić z Gra­ha­mem o jego ko­le­gach i na­uczy­cie­lach, któ­rych nie wi­dzia­ła ani razu w swo­im ży­ciu, zda­jąc się naj­zu­peł­niej świa­do­mą ich wy­glą­du, ge­stów, spo­so­bu za­cho­wa­nia i upodo­bań. Po­tra­fi­ła na­wet na­śla­do­wać ich: je­den z młod­szych na­uczy­cie­li, do któ­re­go mło­dy Bret­ton czuł szcze­gól­ną od­ra­zę, wy­róż­niał się ja­ki­miś sła­bost­ka­mi, któ­re w mig pod­chwy­ci­ła z opo­wia­dań Gra­ha­ma i na­uczy­ła się prze­drzeź­niać go ku wiel­kiej ucie­sze swo­je­go to­wa­rzy­sza. Pani Bret­ton zga­ni­ła ją jed­nak za to su­ro­wo i za­ka­za­ła po­dob­nej za­ba­wy.

Mło­da par­ka rzad­ko się sprze­cza­ła. Raz wszak­że wy­ni­kła po­mię­dzy oboj­giem scy­sja, któ­ra za­da­ła do­tkli­wy cios jej uczu­ciom.

Pew­ne­go dnia miał Gra­ham z ra­cji swo­ich uro­dzin przy­jąć u sie­bie kil­ku przy­ja­ciół – chłop­ców w jego wie­ku. Pani Bret­ton za­pro­si­ła ich na obiad. Pol­ly żywo in­te­re­so­wa­ła się tą wi­zy­tą; tak czę­sto mó­wi­ła z Gra­ha­mem o spo­dzie­wa­nych go­ściach; o nich to opo­wia­dał jej naj­czę­ściej. Po obie­dzie po­zo­sta­wio­no chłop­ców sa­mych w ja­dal­ni, gdzie zro­bi­ło się nie­ba­wem bar­dzo we­so­ło, jak świad­czy­ły do­la­tu­ją­ce stam­tąd ha­ła­sy. Prze­cho­dząc przy­pad­kiem przez hol, zo­ba­czy­łam małą Pol­ly, sie­dzą­cą sa­mot­nie na naj­niż­szym stop­niu scho­dów, wpa­trzo­ną w po­ły­sku­ją­ce ko­lo­ro­we szy­by oszklo­nych drzwi sto­ło­we­go po­ko­ju, w któ­rych od­bi­ja­ło się świa­tło lam­py. Drob­ne czo­ło dziew­czyn­ki za­sę­pio­ne było po­nu­rym roz­my­śla­niem.

– O czym tak my­ślisz, Pol­ly?

– O ni­czym nad­zwy­czaj­nym; chcia­ła­bym tyl­ko, żeby ta szy­ba w drzwiach była prze­zro­czy­sta: mo­gła­bym zaj­rzeć przez nią. Chłop­cy są tacy we­se­li. Chcia­ła­bym wejść do nich, chcia­ła­bym być z Gra­ha­mem i przyj­rzeć się jego ko­le­gom.

– Cóż ci prze­szka­dza wejść?

– Boję się. Ale, jak pani my­śli, czy mo­gła­bym? Czy mo­gła­bym za­pu­kać do drzwi i po­pro­sić, żeby mnie wpu­ści­li?

Przy­pusz­cza­łam, że chłop­cy nie będą mie­li nic prze­ciw­ko je to­wa­rzy­stwu i dla­te­go za­chę­ci­łam ją do za­pu­ka­nia.

Za­pu­ka­ła, zbyt sła­bo zra­zu, aby moż­na było to pu­ka­nie usły­szeć przez za­mknię­te drzwi, po po­no­wio­nej wszak­że pró­bie drzwi uchy­li­ły się i uka­za­ła się w nich gło­wa Gra­ha­ma, roz­ba­wio­ne­go, a za­ra­zem znie­cier­pli­wio­ne­go.

– Cze­go chcesz, mała małp­ko?

– Wejść do was.

– Tyl­ko tyle? Bar­dzo po­trzeb­na nam tu je­steś! Cie­kaw je­stem, co zro­bi­li­by­śmy z tobą. Zmy­kaj do mamy i pan­ny Sno­we i po­wiedz im, żeby po­ło­ży­ły cię spać.

Kasz­ta­no­wa grzy­wa i za­czer­wie­nio­na twarz Gra­ha­ma znik­nę­ły; drzwi za­trza­snę­ły się za nim z ha­ła­sem. Pol­ly sta­ła oszo­ło­mio­na, onie­mia­ła.

– Dla­cze­go mó­wił do mnie tak ostro? – szep­nę­ła po chwi­li. – Nig­dy nie mó­wił do mnie w taki spo­sób. Co mu zro­bi­łam złe­go?

– Nie, Pol­ly, nie zro­bi­łaś mu nic złe­go, tyl­ko wi­dzisz, Gra­ham za­ję­ty jest te­raz swo­imi ko­le­ga­mi.

– Tak. I lubi ich bar­dziej ode mnie! Od­pę­dza mnie te­raz, bo ma ich u sie­bie!

Chcia­łam ją po­cie­szyć, a za­ra­zem sko­rzy­stać ze spo­sob­no­ści wpo­je­nia w nią paru pod­sta­wo­wych mak­sym fi­lo­zo­ficz­nych, któ­rych po­kaź­ny za­sób mia­łam za­wsze w po­go­to­wiu. Po­wstrzy­ma­ła mnie jed­nak przy pierw­szym wy­po­wie­dzia­nym sło­wie, za­tkaw­szy so­bie uszy pa­lusz­ka­mi, i rzu­ci­ła się na ka­mien­ną pod­ło­gę, po­kry­tą sło­mia­nym chod­ni­kiem.

Ani War­re­no­wi, ani ku­char­ce nie uda­ło się jej pod­nieść, zo­sta­wi­li­śmy ją więc w spo­ko­ju i po­zwo­li­li­śmy jej le­żeć, do­pó­ki sama z wła­snej woli nie uzna­ła za wła­ści­we wstać i odejść.

Gra­ham jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru za­po­mniał o swo­im znie­cier­pli­wie­niu i, po odej­ściu ko­le­gów, zwró­cił się, jak zwy­kle, do ma­łej to­wa­rzysz­ki za­baw. Wy­rwa­ła mu się wszak­że z rąk, oczy jej roz­bły­sły gnie­wem, nie chcia­ła po­wie­dzieć mu do­bra­noc, nie chcia­ła pa­trzeć na nie­go. Na­za­jutrz za­cho­wał się wo­bec niej obo­jęt­nie, a ona była sztyw­na i zim­na jak mar­mur. W ten spo­sób mi­nął jesz­cze je­den dzień. Gdy do­py­ty­wał się, jaki jest wła­ści­wie po­wód jej dą­sów, nie otwo­rzy­ła ust. Nie mógł oczy­wi­ście gnie­wać się na nią praw­dzi­wie: zbyt nie­do­bra­ną sta­no­wi­li pod każ­dym wzglę­dem parę; zra­zu też pró­bo­wał ją uła­go­dzić, a po­tem po­now­nie za­drę­czał py­ta­nia­mi:

– Dla­cze­go je­steś taka za­gnie­wa­na na mnie? Co ci zro­bi­łem złe­go?

Za całą od­po­wiedź roz­pła­ka­ła się, a wte­dy uko­ił ją piesz­czo­ta­mi, któ­re przy­wró­ci­ły daw­ną ich przy­jaźń. Na­le­ża­ła jed­nak do istot, po któ­rych po­dob­ne wy­da­rze­nia nie prze­śli­zgu­ją się bez śla­du. Za­uwa­ży­łam, że po tej hi­sto­rii już nig­dy wię­cej nie szu­ka­ła go, nie wpra­sza­ła się do jego to­wa­rzy­stwa ani też nie na­rzu­ca­ła mu się w ża­den spo­sób. Po­le­ci­łam jej pew­ne­go razu, aby za­nio­sła mu książ­kę, kie­dy sie­dział za­mknię­ty w swo­im po­ko­ju do na­uki.

– Po­cze­kam, aż wyj­dzie – od­par­ła dum­nie. – Nie chcę, żeby prze­ze mnie wsta­wał od biur­ka i otwie­rał mi drzwi.

Mło­dy Bret­ton miał ulu­bio­ne­go ku­cy­ka, na któ­rym czę­sto wy­jeż­dżał na spa­cer; Pol­ly śle­dzi­ła za­wsze przez okno jego od­jazd i przy­jazd. Am­bi­cją jej było móc ob­je­chać na ku­cy­ku cho­ciaż­by je­den raz po­dwó­rze do­ko­ła, nig­dy jed­nak nie pro­si­ła o do­stą­pie­nie tego za­szczy­tu. Pew­ne­go dnia ze­szła na po­dwó­rze, aby być obec­na przy zsia­da­niu Gra­ha­ma z ku­cy­ka. Gdy sta­ła opar­ta o furt­kę, pra­gnie­nie prze­jażdż­ki pło­nę­ło ogniem w jej oczach.

– Cóż, Pol­ly, masz ocho­tę prze­je­chać się? – za­py­tał Gra­ham nie­co nie­dba­le. Przy­pusz­czam, że ton jego wy­dał jej się zbyt obo­jęt­ny i lek­ce­wa­żą­cy.

– Nie, dzię­ku­ję ci – od­par­ła, od­wra­ca­jąc się z do­sko­na­le uda­wa­ną ozię­bło­ścią.

– Ra­dzę ci, prze­jedź się – po­wtó­rzył. – Wiem, że spra­wi ci to przy­jem­ność.

– Nie wy­obra­żaj so­bie, że dbam cho­ciaż tro­chę o to – od­par­ła wy­nio­śle.

– Nie­praw­da. Po­wie­dzia­łaś Lucy Sno­we, że bar­dzo pra­gniesz móc się prze­je­chać.

– Lucy Sno­we jest plot­ka­rą – brzmia­ła jej od­po­wiedź (lek­kie se­ple­nie­nie i prze­krę­ca­nie li­ter w nie­któ­rych wy­ra­zach było je­dy­ną jej ce­chą praw­dzi­wie dzie­cię­cą). Po­wie­dziaw­szy to, we­szła do domu. Gra­ham, któ­ry wró­cił wkrót­ce po niej, ode­zwał się mat­ki:

– Mamo, my­ślę, że to stwo­rze­nie musi być chy­ba po­my­lo­ne, ist­ny ga­bi­net oso­bli­wo­ści. Nud­no jed­nak by­ło­by mi bez niej. Bawi mnie da­le­ko wię­cej ani­że­li ty i Lucy Sno­we.

– Pan­no Lucy – zwró­ci­ła się do mnie Pol­ly (po­wo­li przy­wy­kła wda­wać się ze mną w po­ga­węd­ki, kie­dy by­ły­śmy wie­czo­rem same w na­szym po­ko­ju) – wie pani, któ­re­go dnia w ty­go­dniu naj­bar­dziej lu­bię Gra­ha­ma?

– Skąd­że mia­ła­bym wie­dzieć coś rów­nie dziw­ne­go? Czy moż­li­we, aby ist­niał taki dzień spo­śród sied­miu, w któ­rym Gra­ham jest inny niż w po­zo­sta­łe sześć?

– Ro­zu­mie się, że jest! Jak to?! Czy pani tego nie ro­zu­mie? Nie wie pani ta­kiej pro­stej rze­czy? Jest naj­do­sko­nal­szy w nie­dzie­lę, bo mamy go w nie­dzie­lę cały dzień i jest wten­czas taki spo­kój, a wie­czo­rem jest taki do­bry.

Uwa­ga nie była by­najm­niej bez­pod­staw­na: cho­dze­nie do ko­ścio­ła i inne tego ro­dza­ju obo­wiąz­ki na­stra­ja­ły Gra­ha­ma w nie­dzie­lę na nutę spo­ko­ju; wie­czo­ry nie­dziel­ne po­świę­cał prze­waż­nie nie­win­nym, może tyl­ko nie­co gnu­śnym ro­dza­jom za­ba­wy przy ogniu ko­min­ko­wym. Naj­czę­ściej brał w po­sia­da­nie ka­na­pę i wzy­wał do sie­bie Pol­ly.

Gra­ham był chłop­cem nie­zbyt po­dob­nym do in­nych ró­wie­śni­ków; nie szu­kał wy­łącz­nej roz­ko­szy w czy­nie; był skłon­ny do wpa­da­nia od cza­su do cza­su w mo­men­ty za­du­my; znaj­do­wał tak­że przy­jem­ność w czy­ta­niu, a jego lek­tu­ra nie była do­bie­ra­na do­ryw­czo, byle jak, na oślep. Miał wy­raź­ne, cha­rak­te­ry­stycz­ne upodo­ba­nia, a na­wet prze­bły­ski in­tu­icyj­ne­go gu­stu w wy­bo­rze. Rzad­ko, co praw­da, ro­bił uwa­gi o tym, co czy­tał, nie­jed­no­krot­nie jed­nak wi­dy­wa­łam go sie­dzą­ce­go i roz­my­śla­ją­ce­go o prze­czy­ta­nym dzie­le.

Pol­ly klę­cza­ła przy nim na ma­łej po­du­szecz­ce umiesz­czo­nej na dy­wa­nie. Roz­mo­wa, któ­ra za­wią­zy­wa­ła się po­mię­dzy oboj­giem, roz­po­czy­na­ła się za­zwy­czaj szep­tem, przy­ci­szo­nym, ale sły­szal­nym. Tu i ów­dzie pod­chwy­ty­wa­łam jej uryw­ki, w isto­cie też przy­znać mu­sia­łam, że ja­kiś lep­szy i pod­nio­ślej­szy na­strój zda­wał się uspo­sa­biać Gra­ha­ma oso­bli­wie ła­god­nie.

– Na­uczy­łaś się no­wych hym­nów w tym ty­go­dniu, Pol­ly?

– Na­uczy­łam się bar­dzo ład­ne­go. Ma czte­ry wer­se­ty. Chcesz, abym je wy­po­wie­dzia­ła?

– Do­brze, ale mów ład­nie. Nie spiesz się.

Pol­ly na wpół śpiew­nie wy­re­cy­to­wa­ła hymn, a on przy­stą­pił do wy­ka­za­nia błę­dów jej re­cy­ta­cji, udzie­la­jąc for­mal­ne­go wy­kła­du na ten te­mat dziew­czyn­ce wsłu­cha­nej w jego sło­wa.

Uczy­ła się ła­two i z rów­ną ła­two­ścią na­śla­do­wa­ła po­da­ny wzór, nade wszyst­ko zaś przy­jem­ność, jaką spra­wia­ło jej po­czu­cie, że za­do­wo­li­ła Gra­ha­ma, czy­ni­ła z niej do­sko­na­ły ma­te­riał na uczen­ni­cę. Póź­niej na­stę­po­wa­ło gło­śne czy­ta­nie – cza­sem roz­dzia­łu z Bi­blii: tu­taj rzad­ko po­trzeb­ne było po­pra­wia­nie. Dziec­ko czy­ta­ło płyn­nie i wni­kli­wie wszel­kie ustę­py opi­so­we, a kie­dy na­tra­fi­ła na te­mat, któ­ry była w sta­nie zro­zu­mieć, a zwłasz­cza je­śli mógł ją za­in­te­re­so­wać, wy­ra­zi­stość i głę­bia uczu­cia jej re­cy­ta­cji sta­wa­ły się wręcz zdu­mie­wa­ją­ce. Jó­zef wrzu­co­ny do stud­ni, Da­niel w ja­ski­ni lwów – były jej ulu­bio­ny­mi opo­wie­ścia­mi; zwłasz­cza pierw­sza szcze­rze ją wzru­sza­ła.

– Bied­ny Ja­kub! – wo­ła­ła czę­sto ze wzru­sze­niem. – Jak bar­dzo ko­chał swo­je­go syna, Jó­ze­fa! Tak bar­dzo – do­da­ła pew­ne­go razu – tak bar­dzo, Gra­ha­mie, jak ja ko­cham cie­bie; gdy­byś miał umrzeć (otwo­rzy­ła po­now­nie księ­gę, od­szu­ka­ła wer­set i od­czy­ta­ła go): „Od­ma­wia­ła­bym wszel­kich słów po­cie­chy i zstą­pi­ła­bym do two­je­go gro­bu w ża­ło­bie”.

Ob­ję­ła Gra­ha­ma drob­ny­mi ra­mio­na­mi, przy­cią­ga­jąc ku so­bie jego gło­wę z gę­stą grzy­wą wło­sów. Gest ten ude­rzył mnie wów­czas – do­brze to pa­mię­tam – jako nie­opa­no­wa­ny, po­ryw­czy; spra­wia­ło to wra­że­nie, ja­kie­go moż­na by do­znać na wi­dok zwie­rzę­cia, groź­ne­go z na­tu­ry, jed­nak na wpół oswo­jo­ne­go i na­zbyt nie­ostroż­nie da­rzo­ne­go piesz­czo­ta­mi. Nie dla­te­go, abym się oba­wia­ła, że Gra­ham może wy­rzą­dzić jej krzyw­dę albo też na­zbyt szorst­ko od­trą­cić ją, przy­cho­dzi­ło mi jed­nak na myśl, że mała na­ra­ża się na nie­cier­pli­we czy obo­jęt­ne trak­to­wa­nie, co by­ło­by dla niej gor­sze ani­że­li fak­tycz­ny cios.

Na ogół wszak­że Gra­ham przyj­mo­wał ta­kie wy­bu­chy mi­ło­ści z jej stro­ny ra­czej bier­nie: cza­sem na­wet wy­raz za­do­wo­lo­ne­go zdu­mie­nia wo­bec jej po­waż­nych oświad­czyn roz­pa­lał we­so­łe bły­ski w jego oczach. Pew­ne­go dnia po­wie­dział:

– Lu­bisz mnie pra­wie tak samo, jak gdy­byś była moją małą sio­strzycz­ką, praw­da, Pol­ly?

– O, tak, lu­bię cię – od­rze­kła – lu­bię cię bar­dzo!

Nie było mi dane za­ba­wiać się dłu­go stu­dio­wa­niem cie­ka­we­go cha­rak­te­ru dziew­czyn­ki. Za­le­d­wie od dwóch mie­się­cy prze­by­wa­li w Bret­ton, kie­dy nad­szedł list od pana Home’a. Do­no­sił, że osie­dlił się obec­nie na kon­ty­nen­cie w po­bli­żu swo­jej ro­dzi­ny z li­nii ma­cie­rzy­stej. Wo­bec tego zaś, że nic go nie cią­gnie do An­glii, któ­ra sta­ła mu się zde­cy­do­wa­nie nie­mi­ła, nie my­śli po­wró­cić tu­taj w cią­gu dłu­gich lat może, ży­czy so­bie też nie­zwłocz­ne­go po­wro­tu swo­jej ma­łej có­recz­ki.

– Cie­ka­wa je­stem, jak mała przyj­mie tę wia­do­mość – rze­kła pani Bret­ton po prze­czy­ta­niu li­stu. I ja tak­że cie­ka­wa by­łam tego, pod­ję­łam się więc za­ko­mu­ni­ko­wa­nia Pol­ly waż­nej no­wi­ny.

Udaw­szy się do sa­lo­nu – gdzie, ze wzglę­du na jego ci­szę i na­strój, lu­bi­ła prze­by­wać sama i gdzie moż­na było śmia­ło ją po­zo­sta­wić, nie do­ty­ka­ła bo­wiem ni­cze­go, a w każ­dym ra­zie nie bru­dzi­ła ni­cze­go do­tknię­ciem swo­ich pa­lusz­ków – za­sta­łam ją sie­dzą­cą w po­zie oda­li­ski na ka­nap­ce, na wpół ocie­nio­nej opa­da­ją­cy­mi fał­da­mi ko­tar są­sied­nie­go okna. Wy­da­wa­ła się szczę­śli­wa; wszyst­kie jej na­rzę­dzia pra­cy umiesz­czo­ne były do­ko­ła: bia­ła drew­nia­na skrzy­necz­ka do ro­bót, parę ka­wał­ków ba­ty­stu, tro­chę wstą­żek – sło­wem wszyst­ko, co mo­gło być jej po­trzeb­ne do sfa­bry­ko­wa­nia ka­pe­lu­sza dla lal­ki. Lal­ka w noc­nym stro­ju spo­czy­wa­ła w swo­im łó­żecz­ku; jej opie­kun­ka usy­pia­ła ją nu­ce­niem ko­ły­san­ki, zda­jąc się naj­głę­biej prze­świad­czo­ną o usy­pia­ją­cym wpły­wie wła­sne­go śpie­wu. Rów­no­cze­śnie prze­glą­da­ła książ­kę z ob­raz­ka­mi.