Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Wrota piekieł. Ravensbrücke

Wrota piekieł. Ravensbrücke

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-61283-99-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wrota piekieł. Ravensbrücke

Anja Lundholm (1918–2007) – córka niemieckiej Żydówki i zagorzałego nazisty. W latach 30. ojciec wstąpił do SS, matka po pogromach „nocy kryształowej” popełniła samobójstwo. Lundholm studiowała w Berlinie, skąd w 1941 roku uciekła do Rzymu, gdzie nawiązała kontakt z ruchem oporu. W wyniku denuncjacji przez własnego ojca została aresztowana, przeszła przez kilka więzień i w marcu 1944 trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Doświadczenie to naznaczyło ją psychicznie i fizycznie na całą resztę życia.

Polecane książki

e-Matematyka wspomagająca ekonomię – innowacyjny podręcznik do nauki matematyki stosowanej ze wsparciem w środowisku powszechnie dostępnego taniego oprogramowania. Książka adresowana do studentów ekonomii, finansów i zarządzania. […] Poziom książki oceniam jako wysoki. Student (a także wykładowca) m...
W 1946 roku do Warszawy powraca żydowski krawiec Moryc Wajman. Miasto nie jest już jednak takie jak wcześniej – większość jego bliskich zginęła, nie istnieje reprezentacyjna ulica Nalewki, Niemcy wysadzili w powietrze Wielką Synagogę. Zgliszcza wypełniają obcy i cienie, które nadciągają nocami, aby ...
Mary Rennie od śmierci rodziców mieszka u krewnych w Edynburgu i codziennie musi znosić humory egzaltowanej kuzynki Diny. Pewnego dnia kuzynka otrzymuje pierścionek zaręczynowy, który wygląda na bezwartościowe świecidełko. Mary cierpliwie pociesza utyskującą na skąpstwo narzeczoneg...
Obszerny zbiór aforyzmów, przysłów, sentencji zaczerpniętych z różnych kultur i epok. Podzielone według klucza tematycznego wypowiedzi sławnych ludzi dotyczą najistotniejszych spraw zajmujących człowieka od czasów najdawniejszych po współczesne: życie i śmierć, miłość i przyjaźń, mądrość i głupota, ...
Poradnik do gry South Park: Kijek Prawdy przychodzi graczowi z pomocą w codziennym życiu w najdziwniejszej mieścinie Stanów Zjednoczonych. Oferuje on dokładny opis przejścia gry wraz z opisem najcięższych walk z bossami, minigier i zagadek, a także sposobów na eliminację przeciwników poza walką z po...
W pułapce strachuPiękne, odważne, silne. Anna i Marta nie zamierzały pozwolić się zaszczuć. Wzięły sprawy w swoje ręce i pozbyły się stalkera. Czasem jeszcze budzą się w nocy z krzykiem, ale przynajmniej są w stanie w ogóle zasnąć…Próbują żyć tak, jakby nic się nie stało: Marta ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anja Lundholm

© 2007 by Lan­gen­Mül­ler in der F.A. Her­big Ver­lags­bu­ch­han­dlung GmbH, Mün­chen

Ori­gi­nal ti­tle: Höl­len­tor

by Anja Lun­dholm

www.her­big.net

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Ośro­dek KAR­TA, 2014

© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ewa Czer­wia­kow­ska, 2014

TŁU­MA­CZE­NIE Z NIE­MIEC­KIE­GO Ewa Czer­wia­kow­ska

KO­OR­DY­NA­CJA I RE­DAK­CJA Han­na An­tos

PO­SŁO­WIE dr Jo­an­na Szy­mo­ni­czek, In­sty­tut Stu­diów Po­li­tycz­nych PAN

KWE­REN­DY IKO­NO­GRA­FICZ­NE Ewa Czu­chaj

OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZ­NE SE­RII rze­czy­obraz­ko­we.pl

SKŁAD KOM­PU­TE­RO­WY, PRZY­GO­TO­WA­NIE ZDJĘĆ TAN­DEM STU­DIO

NA OKŁAD­CE 1 kwiet­nia 1945. Zwol­nio­ne więź­niar­ki Ra­vens­brück w ocze­ki­wa­niu na trans­port do Szwe­cji. Fot. Uni­ted Sta­tes Ho­lo­caust Me­mo­rial Mu­seum, udo­stęp­nił Sig­mund Baum

PART­NER WY­DA­NIA

In­sty­tut Stu­diów Po­li­tycz­nych Pol­skiej Aka­de­mii Nauk

DO­FI­NAN­SO­WA­NO ZE ŚROD­KÓW

Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go

Ośro­dek KAR­TA

ul. Na­rbut­ta 29, 02-536 War­sza­wa

tel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11

e-mail:ok@kar­ta.org.pl, www.kar­ta org.pl

Wy­da­nie I

War­sza­wa 2014

ISBN 978-83-61283-99-7

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

WPROWADZENIE

„K ie­dyś zgro­ma­dzi­my wszyst­kie opo­wie­ści oca­la­łych więź­niów i wów­czas bę­dzie­my mu­sie­li so­bie przy­po­mnieć, że w każ­dym obo­zie ist­nia­ło ty­siąc róż­nych obo­zów” – na­pi­sa­ła wię­zio­na w Ra­vens­brück Ger­ma­ine Til­lion z Fran­cji. Ta jej re­flek­sja musi bu­dzić prze­czu­cie, a może na­wet pew­ność, że nig­dy nie bę­dzie­my mie­li peł­ne­go do­stę­pu do tam­te­go świa­ta, każ­de zaś świa­dec­two jest za­le­d­wie ka­my­kiem w nie­skoń­czo­nej mo­za­ice.

Jed­ną z oko­ło 130 ty­się­cy więź­nia­rek obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go dla ko­biet w Ra­vens­brück, wio­sce po­ło­żo­nej nie­speł­na 100 ki­lo­me­trów na pół­noc od Ber­li­na, była Niem­ka o ży­dow­skim ro­do­wo­dzie Anja Lun­dholm. Aresz­to­wa­na w Rzy­mie, tra­fi­ła do obo­zu w mar­cu 1944. Mia­ła za sobą bru­tal­ne prze­słu­cha­nia w wię­zie­niach Ge­sta­po, bo­le­sne roz­sta­nie z kil­ku­mie­sięcz­ną có­recz­ką i świa­do­mość otwar­tej nie­na­wi­ści wła­sne­go ojca, za­przy­się­głe­go na­zi­sty z sze­re­gów SS.

Pierw­szy­mi więź­niar­ka­mi Ra­vens­brück były Niem­ki. Od sa­me­go po­cząt­ku obo­wią­zy­wał tam bez­względ­ny re­żim od­zwier­cie­dla­ją­cy się rów­nież w sys­te­mie więź­niar­skich trój­ką­tów, czy­li win­kli. Dzia­łacz­ki po­li­tycz­ne do­sta­wa­ły czer­wo­ny trój­kąt, Ży­dów­ki – dwa trój­ką­ty (w tym je­den żół­ty) two­rzą­ce gwiaz­dę Da­wi­da, człon­ki­nie wspól­no­ty świad­ków Je­ho­wy – trój­kąt li­lio­wy, ko­bie­ty ska­za­ne wcze­śniej za prze­stęp­stwa po­spo­li­te – zie­lo­ny, Cy­gan­ki i uzna­ne za aso­cjal­ne – czar­ny; ten ostat­ni gro­ził za ar­bi­tral­nie okre­ślo­ne for­my spo­łecz­ne­go nie­do­sto­so­wa­nia, a więc za­rów­no za pro­sty­tu­cję, jak i nie­po­praw­ny po­li­tycz­nie dow­cip.

Czer­wo­ny trój­kąt przy­dzie­lo­no Mar­ga­re­te Bu­ber-Neu­mann, zwol­nio­nej z so­wiec­kie­go ła­gru i prze­ka­za­nej w ręce na­zi­stów. Za­pa­mię­ta­ła ona i za­pi­sa­ła mo­ment przy­by­cia do obo­zu w 1940 roku: „Mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi drew­nia­nych ba­ra­ków cią­gnę­ła się […] dro­ga, któ­ra do­cho­dzi­ła aż do pla­cu. […] Zo­ba­czy­łam pierw­sze nie­miec­kie więź­niar­ki. Nad­cho­dzi­ły, ma­sze­ru­jąc zwar­tym szy­kiem. Jed­na bliź­nia­czo po­dob­na do dru­giej. Na gło­wach śnież­no­bia­łe, zwią­za­ne z tyłu chust­ki, suk­nie w sze­ro­kie pasy, na wierz­chu gra­na­to­we far­tu­chy”. Pol­ska więź­niar­ka z San­do­mie­rza wspo­mi­na­ła: „Blo­ki były ze­lek­try­fi­ko­wa­ne, ska­na­li­zo­wa­ne i była w nich woda. Każ­dy blok dzie­lił się na dwie czę­ści, w każ­dej z tych czę­ści znaj­do­wa­ła się sy­pial­nia i ja­dal­nia. Sy­pial­nie mia­ły łóż­ka trzy­pię­tro­we, każ­da więź­niar­ka mia­ła swo­je łóż­ko. Na każ­dym łóż­ku było bia­łe prze­ście­ra­dło i po­wło­ka w krat­kę na koc i po­dusz­kę. Łóż­ka mu­sia­ły być za­sła­ne po woj­sko­we­mu w kost­kę”.

Tym­cza­sem Anja Lun­dholm w 1944 roku za­sta­ła dia­me­tral­nie inną sy­tu­ację: „Le­ży­my w pięć na jed­nej pry­czy. Spo­so­bem sar­dy­nek w pusz­ce: gło­wa obok nóg, na prze­mian”.

Od 1940 roku obóz po­więk­sza­no i roz­bu­do­wy­wa­no, sta­le też ro­sła licz­ba więź­nia­rek i ka­ta­stro­fal­nie po­gar­sza­ły się wa­run­ki by­to­we. Już wkrót­ce obo­zo­wą co­dzien­ność prze­stał okre­ślać per­wer­syj­ny po­rzą­dek, do­mi­no­wa­ły w niej brud, in­sek­ty, głód i cia­sno­ta. Bru­tal­ną ce­zu­rą był wstęp­ny ry­tu­ał re­je­stra­cji i przy­ję­cia do obo­zu. Tu­taj za­czy­nał się pro­ces od­czło­wie­cza­nia więź­niar­ki, któ­rej od­bie­ra­no nie tyl­ko odzież i pry­wat­ne przed­mio­ty, ale też cy­wil­ną toż­sa­mość. Po­tem prze­cho­dzi­ły przez łaź­nię. Na­gość ozna­cza­ła krań­co­wą bez­bron­ność wo­bec umun­du­ro­wa­nych nad­zor­ców, spo­tę­go­wa­ną utra­tą wło­sów, ostat­nie­go atry­bu­tu chro­nią­cej pry­wat­no­ści i ko­bie­co­ści. Dra­ma­tyzm tego pro­ce­de­ru od­da­je za­pa­mię­ta­ny przez więź­niar­ki ob­raz na­giej ko­bie­ty, któ­ra w od­ru­chu wsty­du obie­ma rę­ka­mi za­sła­nia nie pier­si, lecz ogo­lo­ną gło­wę. An­to­nia Bru­ha z Au­strii wspo­mi­na­ła: „Nie je­ste­śmy już ko­bie­ta­mi, nie je­ste­śmy już ludź­mi. Każ­dej przy­dzie­li­li nu­mer, przy­łą­cza­jąc nas w ten spo­sób do wiel­kiej gro­ma­dy bez­i­mien­nych, wy­ję­tych spod pra­wa”.

Obo­zo­wa rze­czy­wi­stość ozna­cza­ła woj­sko­wy dryl, mor­der­czą pra­cę, prze­moc i śmierć – z gło­du, wy­czer­pa­nia i cho­rób, w wy­ni­ku po­bi­cia, roz­strze­la­nia, zbrod­ni­czych eks­pe­ry­men­tów me­dycz­nych, w ko­mo­rze ga­zo­wej „za­kła­du uśmier­ca­nia” w Bern­bur­gu, a od koń­ca 1944 roku w no­wej ko­mo­rze w Ra­vens­brück, przez za­strzyk w re­wi­rze lub w od­ru­chu roz­pa­czy – na dru­tach.

Bru­tal­ny re­żim w obo­zie ska­zy­wał na sa­mot­ność w ob­li­czu stra­chu, fi­zycz­ne­go bólu i upo­ko­rze­nia, zaś ce­lo­wo wpro­wa­dzo­na struk­tu­ra więź­niar­skiej wła­dzy i przy­wi­le­jów mia­ła za­po­bie­gać po­wsta­wa­niu wię­zi. Sys­tem de­gra­do­wał, de­pra­wo­wał, re­du­ko­wał do mi­ni­mum prze­strzeń in­dy­wi­du­al­nych za­cho­wań. Mimo to wie­le świa­dectw mówi o bez­in­te­re­sow­nej po­mo­cy i przy­jaź­ni w ob­rę­bie mniej­szych lub więk­szych grup. Pod po­wierzch­nią apa­tii i bez­na­dziei tlił się sprze­ciw.

Za­ło­ga straż­ni­cza Ra­vens­brück była w więk­szo­ści żeń­ska. Ko­bie­ty po­sta­wio­ne prze­ciw ko­bie­tom w wy­ra­fi­no­wa­nym okru­cień­stwie nie­jed­no­krot­nie prze­wyż­sza­ły męż­czyzn. Zda­rza­ły się ludz­kie od­ru­chy, choć tyl­ko jako od­stęp­stwo. Nor­mę zaś wy­zna­cza­ły nad­gor­li­wie re­ali­zo­wa­ne „mę­skie” wzor­ce za­cho­wań, a więc bru­tal­ność, bez­gra­nicz­na po­gar­da, bez­kar­ność. Anja Lun­dholm po­wie­dzia­ła po la­tach, iż było to zde­ma­sko­wa­nie ilu­zji o ko­bie­cie jako „lep­szym czło­wie­ku”, i do­da­ła: „Zo­ba­czy­li­śmy ludz­ką na­tu­rę we wszyst­kich jej wa­rian­tach. Po pro­stu już wia­do­mo, że czło­wiek jest do wszyst­kie­go zdol­ny i że moż­na nim ste­ro­wać”.

Wo­kół ko­bie­ce­go obo­zu w Ra­vens­brück po­wsta­ła ogrom­na li­te­ra­tu­ra. Opra­co­wa­nia hi­sto­ry­ków po­słu­gu­ją się głów­nie nar­ra­cją dat, fak­tów i liczb, za­czerp­nię­tych z ma­te­ria­łów ar­chi­wal­nych i są­do­wych. Inny cha­rak­ter mają świa­dec­twa sa­mych więź­nia­rek. Jed­nak za­pi­sy te naj­czę­ściej miesz­czą się w na­ro­do­wej nar­ra­cji po­szcze­gól­nych kra­jów, zaś ge­ne­ral­nie są wy­ra­zem kon­sen­su zro­dzo­ne­go w mię­dzy­na­ro­do­wej, nie­for­mal­nej wspól­no­cie by­łych „po­li­tycz­nych”. To one kształ­tu­ją ko­lek­tyw­ną pa­mięć obo­zo­wą, na­zna­czo­ną so­li­dar­no­ścią, du­chem opo­ru i cier­pie­niem. Mimo ca­łe­go po­dzi­wu i sza­cun­ku dla he­ro­icz­nych po­staw tych ko­biet, nie moż­na nie za­uwa­żyć, iż „czer­wo­ny trój­kąt” do dzi­siaj wy­klu­cza inne gru­py to­wa­rzy­szek nie­do­li, tak jak czy­nił to już pod­ów­czas.

Więź­niar­ka po­li­tycz­na Anja Lun­dholm przy­by­ła do Ra­vens­brück póź­no i zna­la­zła się na dnie obo­zo­wej spo­łecz­no­ści, w naj­gor­szych ba­ra­kach ostat­nie­go rzę­du, bez sta­łe­go przy­dzia­łu do ro­bo­cze­go ko­man­da. Obo­zo­wa eg­zy­sten­cja na­zna­czy­ła ją psy­chicz­nie i fi­zycz­nie na całą resz­tę ży­cia. O swym okre­sie po wy­zwo­le­niu mó­wi­ła: „Nie mo­głam oswo­ić się z nor­mal­nym ży­ciem. Cią­gle jesz­cze by­łam więź­niar­ką – zresz­tą do dzi­siaj się z tego nie wy­zwo­li­łam”. Mo­ty­wo­wa­na ele­men­tar­ną po­trze­bą utrwa­le­nia – jak sama mó­wi­ła – „tego, co było”, spo­rzą­dzi­ła li­te­rac­ki za­pis do­świad­cze­nia obo­zu, świa­dec­two wy­jąt­ko­we, do­ty­ka­ją­ce sed­na sys­te­mu znie­wa­la­nia i de­pra­wo­wa­nia jed­nost­ki. Nie fe­ru­jąc wy­ro­ków, po­ka­za­ła, co obóz ro­bił z ludź­mi – nie­za­leż­nie, do ja­kiej ka­te­go­rii przy­pi­sa­li ich spraw­cy.

Ewa Czer­wia­kow­ska

„DYSPOZYCYJNE”

Czer­wiec 1944

Za­po­wia­da się upal­ny dzień. Wczo­raj­sze słoń­ce oczy­ści­ło czar­ny piach obo­zo­wej uli­cy z wiel­kich ka­łuż po dłu­go­trwa­łych desz­czach. Sto­imy w dłu­gich sze­re­gach usta­wio­ne na apel, a lek­ki po­wiew wia­tru przy­no­si od so­sno­wych la­sów czy­sty za­pach ży­wi­cy. W kre­ma­to­rium roz­pa­la­ją do­pie­ro po po­łu­dniu. Sam la­ger­füh­rer1 dba o spraw­ne spa­la­nie, bo cho­dzi o to, by w cią­gu nocy roz­wiał się słod­ka­wy odór z ko­mi­na. Po­fał­do­wa­ne oko­li­ce mię­dzy Ha­we­lą a Wkrą2 są po­dob­no nie­zwy­kle uro­kli­we, ci­che i roz­le­głe. My ich nie wi­dzi­my. Błot­nia­ki i ry­bo­ło­wy krą­żą nad po­bli­skim je­zio­rem Schwedt. Je­zio­ra też nie wi­dzi­my, ale do­bie­ga­ją nas krzy­ki dra­pież­nych pta­ków. Dla nas wi­dok koń­czy się na zwień­czo­nym dru­ta­mi pod wy­so­kim na­pię­ciem mu­rze, któ­ry ota­cza po­tęż­ny obóz ko­bie­cy. Po­nad 100 ty­się­cy uwię­zio­nych ko­biet. A co­dzien­nie do­cho­dzą nowe trans­por­ty.

Sto­imy nie­dba­le, na­zna­czo­ne zmę­cze­niem, któ­re wy­kra­cza da­le­ko poza stan fi­zycz­ny. Sta­re, mło­de, wie­le cho­rych, kil­ka w po­wol­nym umie­ra­niu. Im jest szcze­gól­nie cięż­ko. Do­pó­ki tli się w nich jesz­cze iskier­ka ży­cia, mu­szą się usta­wiać i stać wraz z in­ny­mi na bacz­ność; je­śli upad­ną, spusz­czą na nie psy. Sto­ją więc wy­pro­sto­wa­ne, aż sy­re­na ogło­si ko­niec ape­lu. Tłum po­zo­sta­łych usta­wia się już w sze­re­gu po przy­dział pra­cy, one zaś ci­cho osu­wa­ją się nie­ży­we na zie­mię i zo­sta­ną uprząt­nię­te przed nocą.

Wzdłuż obo­zo­wej uli­cy stoi zwę­ża­ją­cy się w per­spek­ty­wie ogrom­ny sze­reg ko­bie­cych syl­we­tek w sza­ro-nie­bie­skie pasy, ni­czym sta­do by­dła, któ­re cze­ka na prze­li­cze­nie. Po­ran­na mgła ota­cza ogo­lo­ne gło­wy nie­bie­ska­wą wo­al­ką. Sto­imy tak od czte­rech go­dzin. Już pra­wie pią­ta. Świa­tło zwia­stu­ją­cej słoń­ce zo­rzy po­ran­nej uwy­pu­kla uszko­dzo­ne miej­sca w po­kry­tych papą da­chach ba­ra­ków. My­ślę, iż moje zmę­cze­nie bie­rze się pew­nie z tego, że zno­wu nie mo­głam spać. A może jed­nak spa­łam? Tak do­kład­nie nie wia­do­mo; po­czu­cie tego, co rze­czy­wi­ste lub nie­rze­czy­wi­ste, o ni­czym tu nie świad­czy.

Na­chmann, na­sza blo­ko­wa, z na­ra­sta­ją­cym po­de­ner­wo­wa­niem krą­ży wo­kół nas jak czuj­ny pies pa­ster­ski; wpy­cha do sze­re­gu sto­ją­ce nie­co z boku, zno­wu zło­ści się na brak dys­cy­pli­ny wśród pod­le­głych jej więź­nia­rek. Li­lio­wy trój­kąt3 na rę­ka­wie iden­ty­fi­ku­je ją jako „ba­dacz­kę Bi­blii”. Do­słow­na in­ter­pre­ta­cja Pi­sma Świę­te­go oraz na­kaz słu­że­nia i bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa wła­dzy zwierzch­niej ścią­ga na nią po­gar­dę nie­jed­nej dzia­łacz­ki ru­chu opo­ru.

– Precz z ła­pa­mi – mówi Pet­zold, tram­wa­jar­ka, aresz­to­wa­na za przy­ja­zne uczu­cia wo­bec po­szu­ki­wa­ne­go ko­mu­ni­sty – albo za­raz obe­rwiesz, ka­na­lio.

Obok mnie od­zy­wa się Lisa:

– Zno­wu nie za­ła­pa­łam się na kawę. Ten ścisk w przej­ściach co rano. Le­d­wo się do­pchasz, za­raz trze­ba się usta­wiać na apel i od­cho­dzisz z pu­sty­mi rę­ka­mi.

– Mo­żesz się obyć bez tych po­myj.

– Ale przy­najm­niej masz coś w żo­łąd­ku. Na­wet je­śli to tyl­ko po­my­je.

Lisa po­cho­dzi z pół­no­cy Nie­miec, jest na­uczy­ciel­ką szko­ły pod­sta­wo­wej. Na lek­cji z hi­sto­rii naj­now­szej za­bra­kło jej – a w każ­dym ra­zie tak uwa­ża­ły dzie­ci z Hi­tler­ju­gend z jej kla­sy – ko­niecz­ne­go en­tu­zja­zmu wo­bec bły­ska­wicz­nych zwy­cięstw We­hr­mach­tu. Dzie­ci do­nio­sły ro­dzi­com, ro­dzi­ce do­nie­śli gau­le­ite­ro­wi. Ge­sta­po za­bra­ło Lisę pro­sto z kla­sy, w cza­sie lek­cji. Na rę­ka­wie ma czar­ny win­kiel; uzna­li ją za „ele­ment aso­cjal­ny”.

Ze stra­pie­nia z po­wo­du utra­co­nej po­ran­nej kawy wy­ry­wa ją Stépha­ne, w za dłu­giej suk­ni prze­wią­za­nej sznur­kiem na bio­drach, któ­ra chce się do­wie­dzieć, czy nie ma no­wych wie­ści o sy­tu­acji na fron­cie, bo Lisa przy­jaź­ni się z tą No­wa­czek ze szrajbsz­tu­by, któ­ra co rano czy­ta dzien­nik „Völ­ki­scher Be­obach­ter”, za­nim prze­ka­że go sze­fom. Stépha­ne, daw­niej wła­ści­ciel­ka skle­pu ko­lo­nial­ne­go w Ro­uen, jest za­przy­się­głą an­ty­fa­szyst­ką. Oznaj­mi­ła to też tam­te­mu uprzej­me­mu panu, któ­ry pew­ne­go przed­po­łu­dnia chciał ku­pić ćwiart­kę sa­la­mi, a ona fa­tal­nie po­my­li­ła się co do jego praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści, my­śląc, że ma przed sobą pa­trio­tycz­nie na­sta­wio­ne­go ro­da­ka. Nie na­le­ży wy­cią­gać wnio­sków z po­wierz­chow­nych wra­żeń czy na­wet czy­je­goś spo­so­bu mó­wie­nia; ów uprzej­my pan, ob­da­rzo­ny fi­zjo­no­mią swej mat­ki po­cho­dzą­cej z po­łu­dnio­wej Fran­cji, oka­zał się Niem­cem i świa­do­mym obo­wiąz­ków oby­wa­te­lem swej oj­czy­zny. To wy­star­czy­ło.

Lisa od­po­wia­da, że nie sły­sza­ła żad­nych no­wo­ści od mo­men­tu, kie­dy to przed ty­go­dniem alian­ci wy­lą­do­wa­li w Nor­man­dii.

– Rów­nać sze­reg, rów­nać sze­reg – wrzesz­czy tym­cza­sem Na­chmann – głu­che je­ste­ście, czy co?

– Cze­go się spo­dzie­wa­cie? Le­d­wo za­ję­li fran­cu­skie wy­brze­że i już mie­li­by stać przed bra­mą obo­zu. Przyj­dą tu, przyj­dą, tyl­ko po­cze­kaj­cie.

To Emma, żona rzeź­ni­ka z Aschaf­fen­bur­ga. Po­li­ty­ka jej nie in­te­re­su­je. Swe­go cza­su roz­nio­sło się, że na czar­ny win­kiel za­ro­bi­ła so­bie nie­le­gal­nym świ­nio­bi­ciem, co zresz­tą wy­wo­ła­ło falę nie­po­ha­mo­wa­nej we­so­ło­ści. To był do­bry dow­cip, zna­ko­mi­ty dow­cip, wszyst­kim się spodo­bał i wszyst­kie go po­wta­rza­ły. Śmiech po­ma­ga prze­żyć.

Od­wra­ca się do nas Suzi, le­d­wie pięt­na­sto­let­nia uczen­ni­ca z Utrech­tu, aresz­to­wa­na jako cór­ka i sio­stra dzia­ła­czy ho­len­der­skie­go pod­zie­mia.

– Je­śli do­cze­ka­my – mówi ze spo­ko­jem. W jej gło­sie po­brzmie­wa jesz­cze dzie­cię­cy tembr.

– A dla­cze­go mia­ły­by­śmy nie do­cze­kać?

– Mówi się, że Niem­cy zbom­bar­du­ją obóz, żeby za­trzeć śla­dy.

– Tego by moż­na się po nich spo­dzie­wać – przy­ta­ku­je Stépha­ne.

Inne mil­czą. Nie ma co ko­men­to­wać. To pro­sta i nie­od­par­ta lo­gi­ka. Roz­glą­dam się za Nie­roz­łącz­ka­mi. Sto­ją cał­kiem z przo­du. Zno­wu mu­sia­ły za­ma­ru­dzić przy wy­cho­dze­niu z ba­ra­ku, a te­raz sto­ją w środ­ku pierw­sze­go rzę­du, by tak rzec, jak na pa­tel­ni. Nie­do­brze. Z przo­du na­ra­żo­nym się jest na bez­li­to­sne spoj­rze­nia au­fze­je­rek. Cla­ire, pod­sta­rza­ła ar­tyst­ka ka­ba­re­to­wa, i jej uko­cha­na, cher­la­wa Cil­ly, obie z Ber­li­na, już czy­sto ze­wnętrz­nie do­star­cza­ją per­so­ne­lo­wi war­tow­ni­cze­mu nie­jed­ne­go pre­tek­stu do agre­sji. Mają pe­cha, je­śli dzi­siaj apel bę­dzie od­bie­rać Berg­mann4. Berg­mann nie zno­si les­bi­jek i wy­czu­wa je na ki­lo­metr. W dro­dze do obo­zu los zwią­zał mnie z Lisą, Stépha­ne, Emmą, Suzi i Nie­roz­łącz­ka­mi. Spo­tka­ły­śmy się w jed­nym z eta­po­wych wię­zień. Sie­dem nocy bom­bar­do­wań za zmie­nia­ją­cy­mi się kra­ta­mi dało każ­dej z nas oka­zję do szcze­gó­ło­wej opo­wie­ści o swym do­tych­cza­so­wym ży­ciu i oko­licz­no­ściach aresz­to­wa­nia. Od tego cza­su two­rzy­my pacz­kę. Bez oso­bi­stych kon­tak­tów gi­niesz w tłu­mie. Je­ste­śmy te­raz w obo­zie pra­wie sześć mie­się­cy. Czy to krót­ko? Czy to dłu­go? Któż był­by to w sta­nie oce­nić w miej­scu, gdzie na­wet naj­mniej­sze jed­nost­ki cza­su za­sty­ga­ją w wiecz­ność. Pew­ne jest tyl­ko to, że przy­by­ły­śmy o całe lata za póź­no, do­wo­dzą tego na­sze pię­cio­cy­fro­we nu­me­ry na rę­ka­wach. Już daw­no roz­dzie­lo­ne zo­sta­ły wszyst­kie w mia­rę do­bre sta­no­wi­ska, a uprzy­wi­le­jo­wa­ne miej­sca moc­no trzy­ma­ją w rę­kach „sta­re” więź­niar­ki. Zgod­nie z obo­zo­wym po­rząd­kiem ko­bie­ty przy­by­łe po 1943 roku pod­czas przy­dzie­la­nia prac każ­de­go po­ran­ka trak­to­wa­ne są jako ver­füg­ba­re, „dys­po­zy­cyj­ne”. Je­ste­śmy pa­ria­sa­mi, je­ste­śmy ostat­nie z ostat­nich w obo­zo­wej hie­rar­chii.

„Ach-tung!” Na­tych­miast sta­je­my na bacz­ność. To na­głe na­prę­że­nie dzie­sią­tek ty­się­cy ko­bie­cych ciał prze­bie­ga jak po­ryw wia­tru przez dłu­gi sze­reg. Zza na­roż­ni­ka sto­ją­ce­go na skra­ju ba­ra­ku skrę­ca­ją dwie bio­drza­ste au­fze­jer­ki w wy­so­kich bu­tach z cho­le­wa­mi. Obie mają pry­mi­tyw­ne twa­rze. Już daw­no od­wy­kły od współ­czu­cia, je­śli kie­dy­kol­wiek je mia­ły. In­a­czej nie mo­gły­by prze­cież bez po­waż­nych trud­no­ści wy­ko­ny­wać tej pra­cy; bez­względ­ność to naj­wyż­szy na­kaz w służ­bie Rze­szy i wal­ce z wro­ga­mi oj­czy­zny. Za­trzy­mu­ją się nie­mal do­kład­nie przed nami. Spod czar­nej pe­le­ry­ny jed­nej z nich wy­su­wa się ręka z ta­be­lą i ko­lum­na­mi liczb. Po­rów­nu­ją li­sty; to ża­ło­sny wi­dok pa­trzeć, z jaką gor­li­wo­ścią Na­chmann sta­ra się do­go­dzić umun­du­ro­wa­nym straż­nicz­kom. Jak­bym mia­ła prze­czu­cie: dru­ga au­fze­jer­ka to aku­rat Berg­mann, do tego naj­wi­docz­niej po­iry­to­wa­na. Cien­ką szpi­cru­tą, któ­rą nosi na pę­tli, ude­rza ner­wo­wo w cho­le­wy.

Po uzgod­nie­niu sta­nu licz­bo­we­go z po­zo­sta­ły­mi blo­ko­wy­mi na­stę­pu­je pa­ra­da. Wy­obra­żam so­bie, że ten kwa­drans to je­den z naj­bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cych mo­men­tów w ca­łym prze­bie­gu dnia straż­nicz­ki, kie­dy ni­czym udziel­na wład­czy­ni kro­czy przed mil­czą­cy­mi sze­re­ga­mi swych pod­da­nych, pani ca­łej ar­mii nie­wol­ni­ków, któ­rych lęk wzmac­nia jesz­cze jej po­czu­cie wła­dzy. W mil­cze­niu przy­glą­da­my się, jak Berg­mann czub­kiem szpi­cru­ty ude­rza czy­jąś rękę, prze­su­wa­jąc ją na szew pa­sia­ka, gdzie in­dziej pod­bi­ja w górę czyjś pod­bró­dek – wszyst­ko to ge­sty, któ­re nie mają in­ne­go zna­cze­nia jak tyl­ko to, by nam, pod­lu­dziom, uzmy­sło­wić na­sze miej­sce na fi­zycz­nym i mo­ral­nym mar­gi­ne­sie. Kto stoi cał­kiem z przo­du i pod­da­ny jest lu­stru­ją­ce­mu spoj­rze­niu, musi sto­so­wać za­sa­dę mi­mi­kry i, uni­ka­jąc wzro­ku au­fze­jer­ki, mar­two wpa­try­wać się w jej ucho: ja cię nie wi­dzę, więc ty mnie też nie wi­dzisz. Wiem, że Cil­ly, ten kłę­bek ner­wów, so­bie z tym nie po­ra­dzi. Za­tro­ska­na ob­ser­wu­ję, jak mie­rzy się wzro­kiem z naj­okrut­niej­szą z au­fze­je­rek. Mija kil­ka se­kund, a Berg­mann wpa­tru­je się w part­ner­kę Cla­ire, nie spusz­cza­jąc z niej oka. Bo oczy­wi­ście na­tych­miast spo­strze­gła Nie­roz­łącz­ki, traf­nie przy­pi­su­jąc je do gru­py więź­nia­rek, wo­bec któ­rych pod przy­kryw­ką ofi­cjal­nej po­dwój­nej mo­ral­no­ści żywi naj­głęb­szą po­gar­dę. Ja­sne też jest, że przy­cze­pi­ła się do słab­szej. Już my­ślę, że z nimi ko­niec, kie­dy Berg­mann gwał­tow­nym ru­chem od­wra­ca się i kon­ty­nu­uje pa­ra­dę.

– O mały włos – szep­cze do mnie Lisa.

Ona też ob­ser­wo­wa­ła ten epi­zod, nie­wiel­kie in­ter­mez­zo, wy­da­wa­ło­by się tak przy­pad­ko­we, tak nie­waż­ne, że ni­ko­mu z ze­wnątrz nie przy­szło­by do gło­wy, iż w cią­gu tych kil­ku se­kund zno­wu za­pa­dła de­cy­zja o „być albo nie być” ja­kie­goś czło­wie­ka. Sły­sza­łam kie­dyś, że go­ry­le, w za­sa­dzie ła­god­ne zwie­rzę­ta, wpa­da­ją w szał, gdy spoj­rzeć im pro­sto w oczy. Cil­ly musi mieć anio­ła stró­ża.

Wy­ją­cy dźwięk sy­re­ny wzno­si się i opa­da: ko­niec ape­lu. Na­sza sztu­ba usta­wia się po przy­dział pra­cy w sze­re­gu „dys­po­zy­cyj­nych”, któ­re zgod­nie z wi­dzi­mi­się kie­row­nic­twa obo­zu mogą być skie­ro­wa­ne do wsze­la­kich moż­li­wych ro­bót w cha­rak­te­rze spe­cjal­ne­go ko­man­da. Przy sto­le przed ba­ra­kiem 19 ar­be­its­füh­rer5, szef od pra­cy, roz­dzie­la nu­mer­ki – gru­ba­wy, przy­sa­dzi­sty es­es­man z po­ob­gry­za­ny­mi pa­znok­cia­mi, któ­re­go moż­na by uznać za do­bro­tli­we­go, gdy­by­śmy nie wie­dzia­ły już, że jego po­zor­na jo­wial­ność wy­pły­wa z naj­głęb­szej po­gar­dy.

De­fi­lu­je­my przed nim po­je­dyn­czo. Przed pod­ję­ciem de­cy­zji lu­stru­je każ­dą z nas po­spiesz­nym spoj­rze­niem. Ja do­sta­ję osiem-kre­ska-pięć. Po­dwój­na licz­ba ozna­cza po­dwój­ny przy­dział, pierw­szy od po­ran­ne­go ape­lu do prze­rwy obia­do­wej, na­stęp­ny od dru­giej do wie­czor­ne­go ape­lu, na któ­rym spraw­dza­ją, ile więź­nia­rek w cza­sie pra­cy nie­odwo­łal­nie od­pa­dło i moż­na je skre­ślić, ro­biąc miej­sce dla nowo przy­by­łych.

Do mo­men­tu roz­po­czę­cia pra­cy o ósmej mamy jesz­cze kil­ka mi­nut. Idzie­my z po­wro­tem do ba­ra­ku, by do­stać się do ustę­pu. W cią­gu ko­lej­nych czte­rech i pół go­dzi­ny nie bę­dzie już ku temu oka­zji. Klo­ze­ty obrzy­dli­wie cuch­ną; w na­szym ba­ra­ku mamy przy­pad­ki czer­won­ki. Je­śli któ­raś była na tyle zdy­scy­pli­no­wa­na, że zdo­ła­ła za­osz­czę­dzić po­ło­wę krom­ki chle­ba z po­przed­nie­go obia­du, może ją te­raz skon­su­mo­wać na śnia­da­nie. Po­rów­nu­je­my swo­je przy­dzia­ło­we nu­mer­ki. Z na­szej pacz­ki tyl­ko Stépha­ne dzie­li ze mną ko­man­do.

– Jak my­ślisz, co to może być?

Wszyst­kie za­da­je­my so­bie ta­kie py­ta­nie. Zmie­nia­ją nu­mer­ki. Nig­dy nie ozna­cza­ją one tego sa­me­go.

– Po­cze­kaj.

Zno­wu sy­re­na.

Go­dzi­na ósma. Na dwo­rze, na obo­zo­wej uli­cy sto­ją kie­row­nicz­ki po­szcze­gól­nych ko­mand. Gru­pę osiem-kre­ska-pięć wita Böhm6: do sor­to­wa­nia. Wsta­ją­cy dzień osta­tecz­nie wy­pę­dził cie­nie nocy ze wszyst­kich za­ka­mar­ków. Uli­ca i plac obo­zo­wy za­nu­rzo­ne są w ła­god­nym świe­tle po­ran­ka, a jego rów­no­mier­na ja­sność pod­kre­śla pła­ską struk­tu­rę obo­zu. Jo­lan­ta, Po­lka, jesz­cze osła­bio­na po ty­fu­sie, do­cho­dzi jako ostat­nia.

– Wy­słać ci spe­cjal­ne za­pro­sze­nie?

Już za­ka­so­wa­ła ude­rze­nie pej­czem. Jo­lan­ta za­ci­ska usta; ma 63 lata i jest jed­ną z naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych rzeź­bia­rek w swym kra­ju, wy­róż­nio­ną wie­lo­ma na­gro­da­mi ar­ty­stycz­ny­mi. Ale po­win­na wie­dzieć, że Böhm z przy­jem­no­ścią daje wy­raz swe­mu prze­ko­na­niu, iż wszy­scy Po­la­cy to le­ni­wa ho­ło­ta.

Nie mamy da­le­ko. Wy­cho­dzi­my przez po­dwój­ną bra­mę i zmie­rza­my do oto­czo­nej pło­tem par­ce­li, na któ­rej sto­ją dwie cię­ża­rów­ki z opusz­czo­ny­mi kla­pa­mi. Na­szą gru­pę 35 ko­biet ogar­nia nie­po­kój. Cho­dzą słu­chy, roz­no­szą się po­gło­ski, któ­re mimo wszyst­kich wąt­pli­wo­ści upar­cie się utrzy­mu­ją – że mia­no­wi­cie w na­szym obo­zie co­dzien­nie ga­zu­je się lu­dzi, cho­ciaż nie ma tu pra­wie wca­le Ży­dó­wek; że w Ra­vens­brück wpraw­dzie nie dzia­ła­ją ko­mo­ry ga­zo­we, ale jest kil­ka cię­ża­ró­wek, do któ­rych wnę­trza pod­czas jaz­dy wpro­wa­dza się spa­li­ny. Tu­taj, w naj­więk­szym obo­zie ko­bie­cym Rze­szy, śmierć bawi się w cho­wa­ne­go jesz­cze bar­dziej niż gdzie in­dziej. Nie tyl­ko Ży­dzi są zgła­dza­ni. Śmierć wszyst­kim wro­gom bru­nat­nej oj­czy­zny! A ta oj­czy­zna ma wie­lu wro­gów. Bar­dzo wie­lu.

– Na­przód, wy gęsi śla­ma­zar­ne! Po­go­nić wam kota? – wrzesz­czy Böhm i zno­wu bie­rze za­mach.

Czła­pie­my zbo­czem w dół, na łąkę. Opa­da mnie gwał­tow­ny lęk i mam wra­że­nie, że się du­szę. Ja jesz­cze nie chcę umie­rać. Mam prze­cież do­pie­ro 21 lat. Jed­no­cze­śnie coś we mnie, cze­go nie do­się­gła pa­ni­ka, za­sta­na­wia się rze­czo­wo, cóż to za ga­tu­nek zoo­lo­gicz­ny te gęsi śla­ma­zar­ne.

Kie­dy wresz­cie do­cie­ra­my do cię­ża­ró­wek, dzie­lą nas na dwie gru­py. Sześć ko­biet wy­ła­do­wu­je z pierw­sze­go sa­mo­cho­du ku­beł, w któ­rym po­chlu­pu­je che­micz­ny roz­twór. Ostry śro­dek de­zyn­fe­ku­ją­cy draż­ni bło­nę ślu­zo­wą. Do­ko­ła roz­le­ga się ki­cha­nie, ciek­nie nam z nosa i oczu.

– Co to za świń­stwo? – jed­na z głów­nej gru­py pyta zdez­o­rien­to­wa­na.

– W tym roz­pu­ści się to, co jesz­cze zo­sta­nie z cie­bie po spa­cer­ku, ka­pu­jesz? – Han­ne, ber­li­nian­ka, zna­na jest z ma­ka­brycz­ne­go po­czu­cia hu­mo­ru. Ona już nie ma się cze­go bać. Wy­chu­dzo­nej jak szkie­let, cięż­ko cho­rej na płu­ca bli­żej do śmier­ci niż do ży­cia.

Dru­giej gru­pie przy­dzie­la­ją drew­nia­ną skrzy­nię z otwie­ra­ną bocz­ną ścia­ną, tak wy­so­ką, że moż­na by w niej za­pa­ko­wać sło­nia. Tu też jest sześć ko­biet.

Na­sza resz­ta usta­wia się mię­dzy pierw­szą a dru­gą cię­ża­rów­ką w pod­ko­wia­stym pół­ko­lu z au­fze­jer­ką po­środ­ku, któ­ra sia­da na skła­da­nym krze­śle i wszyst­ko bacz­nie śle­dzi. Do­sta­je­my po­wy­gi­na­ne, bla­sza­ne wia­dra wy­peł­nio­ne my­dli­na­mi, każ­da jed­no. Moż­na za­czy­nać. Stépha­ne trzy­ma się bli­sko mnie. Sto­imy obok sie­bie i ob­ser­wu­je­my, jak pierw­sze na po­le­ce­nie Böhm zdej­mu­ją z cię­ża­rów­ki sztu­ki odzie­ży i wrzu­ca­ją je do wia­der, jed­ną po dru­giej. Te­raz i my spo­strze­ga­my, że wnę­trze cię­ża­rów­ki aż po dach wy­peł­nio­ne jest brud­ny­mi ubra­nia­mi. Po­da­ją je nam po­je­dyn­czo, na­są­czo­ne środ­kiem de­zyn­fe­ku­ją­cym. Mamy wy­sor­to­wy­wać rze­czy po­dar­te, bez­u­ży­tecz­ne, po­zo­sta­łe prać, a po­tem po­da­wać da­lej do są­siad­ki, któ­ra po­wta­rza tę czyn­ność. Je­śli ja­kaś rzecz prze­trwa wszyst­kie pró­by wy­trzy­ma­ło­ści, ostat­nia w sze­re­gu wrzu­ca ją wy­żę­tą pra­wie do su­cha do drew­nia­nej skrzy­ni. Na po­cząt­ku pra­ca nie wy­da­je się szcze­gól­nie cięż­ka. Ale pra­nie cuch­nie zgni­li­zną, śro­dek de­zyn­fe­ku­ją­cy trzy­ma się tyl­ko po wierz­chu. Im moc­niej trze­my, tym wy­raź­niej wy­ła­żą wiel­kie czar­ne pla­my.

– To krew, pani au­fze­jer­ko – mówi jed­na zie­lo­no­win­klo­wa; te z zie­lo­ny­mi trój­ką­ta­mi przy­by­wa­ją do nas z wię­zień, bo tu­taj jest po­dob­no bez­piecz­niej niż w bom­bar­do­wa­nych mia­stach – to nie scho­dzi.

Böhm od­wra­ca gło­wę.

– Krew na­szych bo­ha­te­rów – mówi. – Krew na­szych żoł­nie­rzy z la­za­re­tu w Für­sten­ber­gu. Z sza­cun­kiem, wy szma­cia­ry!

– Tak jest, pani au­fze­jer­ko – od­po­wia­da echo z na­szych sze­re­gów.

Rzu­co­ną mi ko­lej­ną sztu­kę odzie­ży roz­wi­jam za ple­ca­mi Böhm. To dzie­cię­ce wdzian­ko, całe na­siąk­nię­te krwią. Spo­glą­da­my na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo. Stépha­ne roz­plą­tu­je po ko­lei ko­bie­cą hal­kę, pa­sek do poń­czoch ob­rę­bio­ny ko­ron­ką, nie­mow­lę­ce śpiosz­ki. Ko­bie­ta z na­prze­ciw­ka – ko­le­żan­ki mó­wią do niej Mi­sza – prze­wra­ca się do przo­du; cał­kiem spo­koj­nie, z na wpół otwar­ty­mi usta­mi osu­wa się na zie­mię. Ko­le­żan­ki za­raz rzu­ca­ją pra­nie do wia­dra, bie­gną na po­moc.

– Ro­zejść się – zry­wa się Böhm i wrzesz­czy.

– Mi­sza ze­mdla­ła, pani au­fze­jer­ko.

Na­sza nad­zor­czy­ni zda­je się być roz­ba­wio­na. Pod­cho­dzi do nie­przy­tom­nej, spo­glą­da na nią, krę­cąc gło­wą.

– Sła­be ner­wy, co? Co też z was za dupy! To krew bo­ha­te­rów – po­wta­rza – każ­da Niem­ka może być dum­na. Ale wy tego nie ro­zu­mie­cie, pa­ta­ła­chy.

Przy­po­mi­na mi się wie­czór w ba­ra­ku, kie­dy Mar­ti­na szep­tem opo­wia­da­ła nam hi­sto­rię z ko­man­dem ogro­do­wym. Gro­żo­no im przy­kład­ny­mi ka­ra­mi, gdy­by nie do­cho­wa­ły mil­cze­nia. Pew­ne­go ran­ka ich ko­man­do uzbro­jo­ne w ło­pa­ty wy­ru­szy­ło w dro­gę, po­noć do wil­li sze­fa obo­zu, gdzie mia­ły za­ło­żyć ogró­dek skal­ny. Tym­cza­sem za­pro­wa­dzo­no je nad dłu­gi, otwar­ty rów, ka­za­no po­sy­pać jego za­war­tość chlo­ro­wa­nym wap­nem i za­ko­pać – był wy­peł­nio­ny po brze­gi cia­ła­mi – ko­biet, dzie­ci. Wszyst­kie na­gie. Jesz­cze te­raz czu­ję bez­sil­ną złość. Ale na co zda się gniew wo­bec prze­mo­cy? Ro­bak, któ­ry bun­tu­je się w cie­niu cięż­kie­go buta.

Słoń­ce stoi wy­so­ko. Robi się nie­zno­śnie go­rą­co. Na­sze gru­be pa­sia­ki ciem­nie­ją od potu. Kost­ki krę­go­słu­pów ry­su­ją się ostro pod ma­te­ria­łem na zgię­tych ple­cach. Mil­czą­co bie­rze­my do rąk mo­kre kłę­by ma­te­ria­łu, wy­ży­ma­my je, po­da­je­my da­lej. Chu­de jak pa­ty­ki ręce pra­cu­ją sa­mo­dziel­nie, bez kon­tak­tu z mó­zgiem. Pa­lą­ce słoń­ce pada na 35 ogo­lo­nych głów. Co chwi­la któ­raś za­czy­na się chwiać, za­my­ka na kil­ka se­kund oczy, żeby prze­zwy­cię­żyć za­wro­ty gło­wy; wy­chu­dzo­ne szkie­le­ty z wy­dę­ty­mi od gło­du brzu­cha­mi.

– Szyb­ciej, szyb­ciej, ślicz­not­ki. Chy­ba że chce­cie prze­ga­pić obiad?

– Nie, nie, pani au­fze­jer­ko.

Na każ­de, na­wet naj­bar­dziej idio­tycz­ne py­ta­nie per­so­ne­lu obo­zo­we­go mamy od­po­wia­dać gło­śnym chó­rem. Wo­kół nas roz­cią­ga się lek­ko po­fa­lo­wa­na, idyl­licz­na me­klem­bur­ska kra­ina w bar­wach jak z ro­man­tycz­ne­go al­bu­mu – świa­tło i dal. My jed­nak zaj­mu­je­my się odzie­żą z pla­ma­mi krwi za­mor­do­wa­nych i spraw­dza­my jej przy­dat­ność dla mor­der­ców.

Z dala do­bie­ga od­głos sy­re­ny.

Böhm wy­cią­ga gwiz­dek:

– Po­łu­dnie! Zbiór­ka do wy­mar­szu! Na­przód!

Obo­jęt­nie rzu­ca­my na tra­wę, co któ­ra ma aku­rat w ręce, usta­wia­my się piąt­ka­mi. Per­spek­ty­wa wrzu­ce­nia cze­goś do brzu­cha oży­wia przej­ścio­wo na­sze wą­tłe siły wi­tal­ne. Zwar­tą mar­szo­wą gru­pą wkra­cza­my przez po­dwój­ną bra­mę pod na­pi­sem „Ar­be­it macht frei” z po­wro­tem do obo­zu. Ze wszyst­kich stron nad­cho­dzą więź­niar­ki za­fa­so­wać zupę. Po dwie­ście ko­biet w ba­ra­kach pró­bu­je na­raz prze­pchnąć się do sztu­bo­wej, któ­ra blo­ko­wym i uprzy­wi­le­jo­wa­nym więź­niar­kom wy­da­je ja­ło­wy ziem­nia­cza­ny wy­war z prze­le­wa­ją­cych się ko­tłów. Hal­ler, ge­niusz ma­te­ma­tycz­ny, wy­li­czy­ła – bli­sko dwa ty­sią­ce ko­biet na 450 le­go­wisk w jed­nym ba­ra­ku, do­li­cza­jąc przej­ścia mię­dzy pry­cza­mi, ozna­cza nie­speł­na pół­to­ra me­tra kwa­dra­to­we­go na jed­ną więź­niar­kę. Le­ży­my w pięć na jed­nej pry­czy. Spo­so­bem sar­dy­nek w pusz­ce: gło­wa obok nóg, na prze­mian.

Stépha­ne prze­pchnę­ła się do mnie. W ką­ci­ku ust drga jej ja­kiś nerw; ona nie sły­sza­ła o tam­tym ro­wie.

– Umyć ręce, naj­pierw umyć ręce – po­wta­rza kil­ka razy.

Ale nie ma już cza­su na umy­wal­nię; bio­rąc do rąk chleb, ob­kła­da­my go krwią za­mor­do­wa­nych tam, za bra­ma­mi obo­zu.

– Nie myśl o tym – mó­wię. – Po­patrz, do­sta­łaś pięt­kę. Czło­wie­ku, ale masz szczę­ście!

Koń­ców­ka bo­chen­ka to rzecz spe­cjal­nie upra­gnio­na. Ka­wa­łek skle­pio­nej skór­ki stwa­rza ilu­zję, że chle­ba jest wię­cej. Stépha­ne uśmie­cha się i cie­szy. Twarz na po­wrót się jej wy­gła­dza.

Zno­wu trze­ba się usta­wiać, tym ra­zem w piąt­ko­we ko­man­do. Pięć jest w obo­zie licz­bą ma­gicz­ną, na­po­ty­ka­my ją co krok.

– Do­kąd idzie­my, pani au­fze­jer­ko?

– Pia­sko­wa Góra – od­po­wia­da krót­ko.

Mil­cze­nie, w ja­kim wy­ru­sza na­sza gru­pa, ozna­cza szok, prze­ra­że­nie. Tak re­agu­ją ska­zań­cy, któ­rzy do­pie­ro w ostat­niej mi­nu­cie do­wia­du­ją się, że idą na stra­ce­nie. Prze­klę­ta Pia­sko­wa Góra. To nie pra­ca, to męka, wy­kon­cy­po­wa­ne do naj­drob­niej­sze­go de­ta­lu tor­tu­ry cia­ła i du­szy, nie­ma­ją­ce żad­ne­go in­ne­go celu jak tyl­ko do­dat­ko­we dzie­siąt­ko­wa­nie sta­nu oso­bo­we­go obo­zu. My, „dys­po­zy­cyj­ne”, zno­wu ru­sza­my na front. Prze­ży­ją wy­łącz­nie naj­sil­niej­sze. Będę jed­ną z nich? To py­ta­nie za­da­ją so­bie w tym mo­men­cie chy­ba wszyst­kie.

Nasz od­dział li­czą­cy 120 ko­biet cią­gnie przez mia­stecz­ko Für­sten­berg. Na pa­ra­pe­tach lśnią pe­lar­go­nie, kot drze­mie w pro­mie­niach słoń­ca. Kil­ku męż­czyzn stoi wo­kół ław­ki, na któ­rej sie­dzi star­szy czło­wiek i opo­wia­da coś, gwał­tow­nie ge­sty­ku­lu­jąc. Ko­bie­ta z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi wy­glą­da przez okno. Nie­wia­ry­god­ny jest ten spo­kój, za­le­d­wie kil­ka­set me­trów od na­sze­go obo­zu. Cie­ka­we, czy za­my­ka­ją się w do­mach po­po­łu­dnia­mi, kie­dy wiatr przy­wie­wa na uli­ce cuch­ną­cy dym z kre­ma­to­rium? Na od­głos na­szych czła­pią­cych kro­ków męż­czyź­ni spo­glą­da­ją w tę stro­nę i za­raz od­wra­ca­ją wzrok. Ko­bie­ta pod­no­si się znad bia­łe­go grosz­ku i po­spiesz­nie za­my­ka okno.

– Śpie­wać – raz-dwa – wrzesz­czy au­fze­jer­ka.

Z przo­du in­to­nu­ją „Przy stud­ni koło bra­my”, pew­nie dla­te­go, że aku­rat mi­ja­my kil­ka lip w let­niej sza­cie. To nie jest mar­szo­wa pio­sen­ka. Te z tyłu mylą krok. Mia­ła nam do­dać ani­mu­szu, ale milk­nie ża­ło­śnie po kil­ku tak­tach.

Jesz­cze ka­wa­łek dro­gi przez pa­gór­ko­wa­to wzno­szą­cy się te­ren i do­cie­ra­my na pła­skie wzgó­rze, na któ­rym sze­ro­ko roz­le­wa­ją się pa­lą­ce pro­mie­nie słoń­ca. Je­ste­śmy na miej­scu i spo­glą­da­my w dół na sztucz­ną do­li­nę. Tam, na dole stoi stąd pra­wie nie­wi­docz­na stud­nia, wy­ko­pa­na przez ko­man­do bu­dow­la­ne. Przy stud­ni koło bra­my…

Nad­jeż­dża unter­schar­füh­rer Pflaum. Sa­mo­chód wzno­si tu­ma­ny pia­chu. Spo­co­na au­fze­jer­ka w sza­rej kurt­ce mun­du­ro­wej stoi na bacz­ność i mel­du­je na­szą go­to­wość do pra­cy. Pflaum, pięk­ny i gład­ki jak za­wsze – na ple­cach ma­ry­nar­ka opi­na mu oty­łe sie­dze­nie – cią­gnie z sa­mo­cho­du bia­łe­go szpi­ca na smy­czy. Wstrzy­mu­je­my od­dech. Unter­schar­füh­rer ma w ca­łym obo­zie sła­wę sa­dy­sty nie­na­wi­dzą­ce­go ko­biet, któ­re­mu spra­wia przy­jem­ność upo­ka­rza­nie i drę­cze­nie więź­nia­rek, za­leż­nie od na­stro­ju i hu­mo­ru.

Usta­wia­ją nas w pary. Każ­da do­sta­je drew­nia­ną skrzy­nię z dziu­ra­mi na pal­ce w bocz­nej ścia­nie. Gru­pa więź­nia­rek ma na­peł­niać pia­chem po brze­gi to drew­nia­ne no­si­dło. Po­tem pa­ra­mi trze­ba bie­giem zno­sić je zbo­czem w dół, do stud­ni. Tam cze­ka­ją już wy­bra­ne sła­be, star­sze ko­bie­ty, któ­re mają pom­po­wać wodę na pia­sek w no­si­dle, aż cały nią na­siąk­nie. Ko­bie­ty przy pom­pie są cho­re, nie­mal do­szczęt­nie za­gło­dzo­ne i po po­wro­cie do obo­zu skre­ślą je z li­sty albo co gor­sza wy­księ­gu­ją jako „nie­za­trud­nial­ne”. Opo­wia­da­ła mi o tym Re­na­te ze szrajbsz­tu­by.

Nasz bry­ga­dzi­sta praw­do­po­dob­nie mnie nie zno­si. Bo skąd wpadł na po­mysł, by przy­dzie­lić mi do skrzy­ni z pia­skiem aku­rat Ko­lan­ko?

– Ko­lan­ko, to ty tu­taj?

– Sau­er­kamp na­pi­sa­ła na mnie mel­du­nek. Przy­szła kry­ska… – mówi Ko­lan­ko z gry­ma­sem uśmie­chu. – Zno­wu nie mo­głam utrzy­mać ję­zy­ka za zę­ba­mi.

Wszyst­kie w blo­ku lu­bią tę peł­ną ży­cia isto­tę, któ­ra tak dzi­wacz­nie cho­dzi – po trzech kro­kach zgi­na ko­la­na, jak­by nogi były za sła­be, by udźwi­gnąć cię­żar nie­wiel­kie­go, szczu­płe­go cia­ła. To po­zo­sta­łość po tor­tu­rach Ge­sta­po w cza­sie po­by­tu w wię­zie­niu. Ko­lan­ko też jest po­li­tycz­na i za po­mo­cą spraw­dzo­nych me­tod pró­bo­wa­no wy­do­być z niej na­zwi­ska to­wa­rzy­szy wal­ki. Sil­ne ner­wy to je­den z wa­run­ków prze­trwa­nia. Dzie­sięć nie­skoń­cze­nie dłu­gich dni i nocy na sto­ją­co w celi z no­ga­mi po łyd­ki w wo­dzie w po­łą­cze­niu z cięż­ką atro­fią mię­śni przy­nio­sło jej prze­zwi­sko Ko­lan­ko.

Roz­dzie­la­ją no­si­dła. Jak na za­wo­dach spor­to­wych Pflaum gwiż­dże na start. Ru­sza pierw­sza para ze skrzy­nią peł­ną pia­chu. My je­ste­śmy czwar­te z ko­lei.

– Jak ty to so­bie wy­obra­żasz, że­by­śmy so­bie z tym po­ra­dzi­ły? Nie do­nie­sie­my ani jed­nej. W dół ja­koś pój­dzie. Ale po­tem z ca­łym tym cho­ler­stwem pod górę, do tego two­je nogi, i to ze dwa­dzie­ścia razy aż do wie­czo­ra.

– Ja uty­kam ryt­micz­nie – mówi Ko­lan­ko po­god­nie. – Po­patrz: raz-dwa-trzy-ko­lan­ko, raz-dwa-trzy-ko­lan­ko. Mu­si­my się tyl­ko zgrać. Ty się po pro­stu do­pa­su­jesz. Tak oszczę­dza się siły, ro­zu­miesz?

Ru­sza­my. W po­ło­wie dro­gi Pflaum pew­nie prze­cie­ra oczy, kie­dy mi­ja­my go, ryt­micz­nie ku­le­jąc. Bia­ły szpic u jego boku ma­cha ogo­nem i po­pi­sku­je. Chy­ba uznał, że to świet­na za­ba­wa. Mam wraż­li­we ręce pia­nist­ki; pal­ce nie wy­trzy­mu­ją cię­ża­ru na uchwy­cie. Do­sta­ję za­dysz­ki już na pierw­szym od­cin­ku. Ale Ko­lan­ko ko­men­de­ru­je bez­li­to­śnie: raz-dwa-trzy-ko­lan­ko. Skąd ta de­li­kat­na isto­ta bie­rze tyle sił? Bez tchu do­cie­ra­my do ko­biet przy stud­ni. To szkie­le­ty, dwie wy­chu­dzo­ne zja­wy. Obok nich straż­nik pil­nu­je, by sta­ły wy­pro­sto­wa­ne. Nie­li­to­ści­we słoń­ce roz­pa­la gołą skó­rę na gło­wie, któ­ra pie­cze i się kur­czy. Ko­bie­ty chwie­ją się na no­gach. Po­pę­ka­ne usta spra­gnio­ne są wody. Sto­ją przy stud­ni, ale nie wol­no im się na­pić. Ani łyka. Za to mu­szą nam te­raz po­móc pod­nieść skrzy­nię. Osiem bez­sil­nych rąk pró­bu­je uchro­nić ją przed prze­wrot­ką, za to był­by mu­ro­wa­ny mel­du­nek na wszyst­kie czte­ry. A mel­du­nek ozna­cza karę. La­ger­füh­rer­ka Binz7 ma fan­ta­zję sa­dyst­ki.

Kil­ka razy prze­py­cha­my skrzy­nię, aż znaj­dzie się w sto­sow­nym miej­scu pod wy­lo­tem pom­py. Ko­bie­ty za­czy­na­ją pom­po­wać. Ra­mię pom­py jest za­rdze­wia­łe, trud­no nim po­ru­szać, w pa­nu­ją­cej do­oko­ła ci­szy wy­da­je kwi­czą­ce od­gło­sy. Te­raz szyb­ko, mu­si­my wra­cać. Z od­da­li wi­dzi­my już, że za­ta­cza­jąc się, nad­cho­dzą ko­lej­ne. Pia­sek jest cięż­ki od wil­go­ci. Mu­si­my wy­tę­żyć wszyst­kie siły, by pod­nieść ocie­ka­ją­cą wodą skrzy­nię. Straż­nik za­pa­lił so­bie pa­pie­ro­sa i przy­glą­da się obo­jęt­nie.

Bie­giem z po­wro­tem, marsz, marsz, raz-dwa-trzy-ko­lan­ko. Pod górę, na wzgó­rze. Moją pra­wą rękę na zmia­nę z lewą po­kry­wa ima­gi­nar­na sko­ru­pa lodu. W wię­zie­niach śled­czych Ge­sta­po nie pod­da­no mnie wpraw­dzie ku­ra­cji wod­nej, ale prze­kłu­te i wy­pa­la­ne pa­znok­cie też nie po­pra­wia­ją krą­że­nia. Te­raz je­stem rada, że przy­pa­dła mi Ko­lan­ko, ten dyg w mar­szu na mo­ment od­cią­ża.

Pflaum usa­do­wił się w po­ło­wie wy­so­ko­ści wzgó­rza. Uchwy­tem skó­rza­ne­go pej­cza ryt­micz­nie ude­rza w cho­le­wy bu­tów. Zno­wu nad­cho­dzi para klau­nów, mówi do swe­go psa. Chy­ba jest roz­ba­wio­ny na­szym mar­szem. Po­zwa­la nam przejść. Tyl­ko ile razy jesz­cze uda się nam to po­wtó­rzyć? Unter­sturm­füh­rer zna­ny jest z nie­obli­czal­no­ści.

W gło­wie pul­su­je mi krew. Po siód­mym ła­dun­ku roz­grza­nie ustę­pu­je po­czu­ciu zim­na. Mar­z­nę, kie­dy usta­wia­my się do ko­lej­ne­go trans­por­tu. Z góry wi­dzi­my, jak pierw­sze się prze­wra­ca­ją. Na­sza au­fze­jer­ka po­da­je Pflau­mo­wi me­ga­fon:

– Wsta­wać i to za­raz!

Pod­no­szą się z tru­dem z zie­mi, chwy­ta­ją skrzy­nię, za­ta­cza­ją się i idą da­lej. Po­tem, kie­dy już cał­kiem opad­ną z sił, nie wsta­ną, a przed nocą po­zbie­ra się je ra­zem z in­ny­mi, któ­re pa­dły w dro­dze, i przy­nie­sie do obo­zu. Póź­niej pój­dą przez ko­min, a my wszyst­kie po­zaz­dro­ści­my im od­zy­ska­nej wol­no­ści: pra­ca czy­ni wol­nym.

Ko­lan­ko pod­wi­nę­ła wy­so­ko rę­ka­wy pa­sia­ka. Ręce ma – tak jak twarz – usia­ne pie­ga­mi. Już czwar­ty raz tra­fi­ła do ko­man­da na Pia­sko­wej Gó­rze, chy­ba es­es­ma­ni lu­bią jej uty­ka­nie. Ale ona zda­je się nic so­bie z tego nie ro­bić.

– Co się sta­nie z ca­łym tym wy­sy­pa­nym tu pia­skiem? – py­tam.

– Jak wy­schnie, znio­są go w od­wrot­nym kie­run­ku – od­po­wia­da.

– To jest naj­bar­dziej nie­zno­śne – mówi Svo­bo­da, in­te­lek­tu­alist­ka, też z na­sze­go ba­ra­ku – ta bez­sen­sow­ność. Na­tę­żać reszt­ki sił na coś, co nie ma w ogó­le sen­su.

Lo­ewe­rens, Ho­len­der­ka, spo­glą­da z gnie­wem:

– A co, wo­la­ła­byś, żeby to mia­ło sens? Sko­ro tak ko­niecz­nie chcesz ko­la­bo­ro­wać, to…

– Uspo­kój­cie się! – sto­ją­ca przed nami Ra­isa, czer­wo­no­ar­mist­ka, zdo­bycz wo­jen­na po kam­pa­nii w Ro­sji, zwra­ca w ich stro­nę swą mo­krą od potu twarz. – Trze­ba oszczę­dzać siły.

I zno­wu ko­lej na nas. Ko­lan­ko po­ru­sza się już z wi­docz­nym tru­dem. Od­dy­cha krót­ki­mi hau­sta­mi, na czo­le wy­stą­pi­ły jej żyły. Opty­mi­stycz­ny gry­mas uśmie­chu, jej znak roz­po­znaw­czy, znik­nął. Zyg­za­kiem zmie­rza­my do stud­ni. Ni­cze­go już nie za­uwa­żam, wi­dzę tyl­ko ro­ze­dr­ga­ne po­wie­trze. Za każ­dym kro­kiem skrzy­nia jest cięż­sza. Dro­ga po­wrot­na pod górę wy­ma­ga na­tę­że­nia ostat­ku sił.

– Szyb­ciej! Bie­giem! – ko­men­de­ru­je Pflaum. Na­sze uty­ka­nie, już od daw­na po­zba­wio­ne ryt­mu, naj­wi­docz­niej prze­sta­ło być za­baw­ne. Cał­kiem nie­ocze­ki­wa­nie Ko­lan­ko na­gle sta­je i opusz­cza skrzy­nię. W po­chy­łej po­zy­cji mo­kry pia­sek osu­wa się na zie­mię.

– Nie­zdol­na do cho­dze­nia, pa­nie unter­sturm­füh­re­rze! – mel­du­je za­chryp­nię­ta.

Zwa­rio­wa­ła? Musi prze­cież wie­dzieć, że za żad­ne skar­by nie wol­no draż­nić Pflau­ma. Nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak tyl­ko też upu­ścić skrzy­nię i sta­nąć na bacz­ność.

– No, no. Nie­zdol­na do cho­dze­nia. Pa­trz­cie tyl­ko. Mam ci tro­chę po­móc, co? – oczy sta­ły mu się te­raz wą­skie jak szpar­ki. Prze­cho­dzi mi przez gło­wę, że ma za wy­so­ki głos jak na męż­czy­znę. Nie­na­tu­ral­ny ton tego gło­su spra­wia, że mar­z­nę.

– Skrzy­nia w górę! Rusz­cie się!

Schy­la­my się, by zno­wu pod­nieść ła­du­nek. Ostry, gry­zą­cy ból w oko­li­cach ne­rek. Pflaum sma­gnął nam by­kow­cem po ple­cach. Po­ty­kam się na po­chy­łym pod­ło­żu, pa­dam do przo­du, chcę już tyl­ko roz­pro­sto­wać znu­żo­ne ręce i nogi na go­rą­cej zie­mi i po pro­stu le­żeć. Strach, że sta­nę się obiek­tem jed­nej z jego sła­wet­nych or­gii bi­czo­wa­nia, każe mi sta­nąć na nogi. Ko­lan­ko obe­rwa­ła jesz­cze bar­dziej. Sta­ła tuż przy nim. Nie mam od­wa­gi na nią spoj­rzeć. Ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem, po­ko­nu­je­my ostat­ni od­ci­nek dro­gi do miej­sca wy­ła­dun­ku.

– Chy­ba nie wy­trzy­mam do wie­czo­ra – dy­szy Ko­lan­ko w cza­sie wy­ła­dun­ku. Na ple­cach na jej pa­sia­ku wi­dać krwa­we pla­my.

– Mu­sisz – mó­wią inne, po­dob­nie wy­czer­pa­ne – wy­trzy­maj.

– Mu­sisz – mó­wię i ja – oni tyl­ko cze­ka­ją, aż zdech­nie­my. Nie rób im tej przy­jem­no­ści. Po­tem Kri­stin opa­trzy ci ple­cy.

Nor­weż­ka Kri­stin, le­kar­ka, żona nie­miec­kie­go Żyda, ude­rzy­ła w twarz ge­sta­pow­ca, któ­ry przy­szedł po jej męża. Pu­blicz­nie, przy lu­dziach. Od tego cza­su jest u nas, w Ra­vens­brück. Męża wy­sła­li trans­por­tem do Bu­chen­wal­du.

Kie­dy ni­sko sto­ją­ce słoń­ce nie jest już tak go­rą­ce i roz­świe­tla całą oko­li­cę czer­wo­na­wym bla­skiem, au­fze­jer­ka gwiż­dże do od­wro­tu. Ko­niec męki. Zbiór­ka. Es­es­man Pflaum chu­s­tecz­ką strze­pu­je kurz z mun­du­ru, po­tem wsia­da ze swym szpi­cem do sa­mo­cho­du i od­jeż­dża.

Ko­lan­ko ma wy­krzy­wio­ną z bólu pie­go­wa­tą twarz. Kil­ka z nas do­da­je jej otu­chy.

– Przy­się­gam, że je­śli jesz­cze raz zro­bi mi coś ta­kie­go, za­bi­ję go jak psa!

Cho­ciaż wszyst­kie je­ste­śmy skraj­nie wy­czer­pa­ne, żad­na z nas nie pa­dła. Cie­szy to szcze­gól­nie te z czer­wo­ny­mi trój­ką­ta­mi. To też jest opór. Bier­ny opór jest wów­czas cen­ny, kie­dy już nie moż­na sprze­ci­wiać się czyn­nie. Przez uciąż­li­wy te­ren ma­sze­ru­je­my mil­czą­co z po­wro­tem do obo­zu. Nikt nie śpie­wa, raz-dwa; to­wa­rzy­szą­ca nam au­fze­jer­ka z ko­ści­stą twa­rzą i wą­ski­mi usta­mi w ob­li­czu na­sze­go sta­nu ma przy­pływ ludz­kie­go współ­czu­cia. Nie wy­do­by­ły­by­śmy z sie­bie nic poza chra­pli­wym char­ko­tem. Gar­dła mamy wy­schnię­te. Czła­pie­my ni­czym garst­ka nie­do­bit­ków po­ko­na­nej ar­mii. Po­de­szwy obo­zo­wych pan­to­fli przy­dzie­lo­nych nam z za­so­bów ma­ga­zy­nu odzie­żo­we­go peł­ne są dziur; sto­py bolą i krwa­wią.

Jesz­cze raz w prze­ciw­nym kie­run­ku prze­cho­dzi­my przez miej­sco­wość Für­sten­berg, któ­ra za­cho­wu­je się tak, jak­by nic nie sły­sza­ła o woj­nie i wy­da­rze­niach na świe­cie. Na drze­wach w ogród­kach ko­ły­szą się w lek­kich po­wie­wach wia­tru doj­rze­wa­ją­ce owo­ce. Po­szcze­ku­je na nas nie­wi­docz­ny pies. Z ko­ściel­nej wie­ży – wid­nie­je na niej me­ta­lo­wy kur, któ­ry ła­pie pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca – do­bie­ga mo­no­ton­ny dźwięk ze­ga­ra wy­bi­ja­ją­ce­go osiem­na­stą go­dzi­nę dnia. Szu­kam kwia­tów w oknach. Stra­ci­ły swe bar­wy po tej stro­nie uli­cy, któ­ra już leży w cie­niu. Z do­mów, zza czy­stych fi­ra­nek do­bie­ga brzęk ta­le­rzy. Pew­nie już na­kry­wa­ją do ko­la­cji, spo­koj­ni miesz­kań­cy spo­koj­nej miej­sco­wo­ści. Nie chcę so­bie wy­obra­żać, co tam sta­wia­ją na sto­le, my za­raz do­sta­nie­my swo­ją zupę. Za­sta­na­wiam się, czy nie prze­szka­dza im smród spa­le­ni­zny, któ­ry cią­gnie z obo­zu nad mia­stecz­ko i wci­ska się przez szpa­ry do miesz­kań. Pa­lo­ne ko­ści mają inny za­pach niż pa­lo­ne drew­no. Czyż­by nikt się nie za­sta­na­wiał, skąd się bie­rze ten dym, któ­ry osma­la ścia­ny ich do­mów?

Przed nami, na środ­ku jezd­ni dzie­ci gra­ją w pił­kę. Mają okrą­głe, do­brze od­ży­wio­ne bu­zie, śmie­ją się gło­śno i bez­tro­sko, nie prze­szka­dza im, że się zbli­ża­my, do­pie­ro kie­dy je­ste­śmy tuż przy nich, zbie­ga­ją na bok. Je­den z chłop­ców rzu­ca pił­kę w na­szą stro­nę. Ła­pie ją Ma­nia, wy­so­ka Po­lka, i od­da­je mu z cie­niem uśmie­chu. Z prze­ciw­nej stro­ny uli­cy zbli­ża się szyb­ko kor­pu­lent­na ko­bie­ta – wło­sy blond zwią­za­ne na kar­ku w nor­dyc­ki wę­zeł – i od­cią­ga od nas dziec­ko.

– Nie wol­no tak ro­bić, Frie­dhelm, sły­szysz?! To zbrod­niar­ki, wro­go­wie pań­stwa, mu­szą cho­dzić pod ob­sta­wą.

Twarz mal­ca, przed chwi­lą peł­na jesz­cze dzie­cin­nej bez­tro­ski, przy­bie­ra nie­przy­ja­zny wy­raz. Wcze­śnie uczą się po­słu­szeń­stwa bez py­tań, moi mło­dzi ro­da­cy, z któ­ry­mi nic mnie już nie łą­czy.

Wcho­dzi­my do obo­zu. W po­wie­trzu do­brze zna­ny smród słod­ka­we­go dymu, bru­kwi i nie­okre­ślo­nych che­mi­ka­liów. Zno­wu, jak w po­łu­dnie, ze wszyst­kich stron zbli­ża­ją się ze­wnętrz­ne ko­man­da i usta­wia­ją na pla­cu ape­lo­wym do prze­li­cze­nia. Do­łą­cza­my do nich. Głód przy­sła­nia zmę­cze­nie.

– Jo­se­pha, masz tę por­cję mar­ga­ry­ny z ostat­niej so­bo­ty?

– Mam. Ale po­dro­ża­ła.

– Ile chcesz?

– Ile da­jesz?

– Pół­to­rej por­cji chle­ba. Świe­ży, wczo­raj­szy i dzi­siej­szy.

– Zdech­niesz, jak zjesz tłuszcz bez chle­ba.

– No i co z tego. Da­jesz tę mar­ga­ry­nę?

– W po­rząd­ku. Tyl­ko to­bie.

Przy­cho­dzi mi do gło­wy, że tak zja­dła­bym coś słod­kie­go, po­win­nam więc wy­mie­nić z Lew­czyń­ską swój ju­trzej­szy chleb na por­cję mar­mo­la­dy. Na pew­no ma jesz­cze tę odro­bi­nę; cho­ru­je na raka żo­łąd­ka i nie za­le­ży jej na sło­dy­czach.

Po­ja­wia się Braun­ste­iner8, by ode­brać apel. Nie­za­do­wo­lo­na, z obie­ma rę­ka­mi wci­śnię­ty­mi w kie­sze­nie sza­rych spód­ni­co­spod­ni, sta­je przed nami na roz­sta­wio­nych no­gach, wy­słu­chu­je ra­por­tu blo­ko­wej, ma­cha ręką, kie­dy wy­da­je się, że trze­ba nas jesz­cze raz prze­li­czyć. Ją też po­pę­dza głód; ko­le­żan­ki już cze­ka­ją w kan­ty­nie dla SS.

Z po­wro­tem do ba­ra­ku, za­to­pić się w cał­ko­wi­tej ano­ni­mo­wo­ści cia­sno zbi­tej masy dwóch ty­się­cy ciał, czte­rech ty­się­cy nóg i rąk na prze­strze­ni dwóch i pół ty­sią­ca me­trów kwa­dra­to­wych. Okien nie moż­na otwo­rzyć; po­wie­trze wpa­da tyl­ko przez dziu­ra­wy dach.

Wod­ni­sty wy­war z bru­kwi, zwa­ny zupą, ła­go­dzi dra­pią­cą su­chość w gar­dle, ale nie wy­star­cza na za­peł­nie­nie żo­łąd­ka. W so­bo­ty do­sta­je­my do­dat­ko­wo przy­dział 20 gra­mów mar­ga­ry­ny ryb­nej i odro­bi­nę roz­rze­dzo­nej mar­mo­la­dy. Ma­jąc przed­smak wy­han­dlo­wa­nej w ju­trzej­szą śro­dę sło­dy­czy, już te­raz w wy­obraź­ni czu­ję ją na ję­zy­ku. Wy­da­je mi się, że ła­twiej mogę się obyć bez chle­ba z kasz­ta­no­wej mąki niż bez cu­kru. Stru­mień spo­co­nych ciał prze­wa­la się przez wą­skie przej­ścia w stro­nę le­go­wisk, stop­nio­wo rzed­nie, a po­je­dyn­cze po­sta­cie w peł­nym stro­ju wspi­na­ją się na pry­cze. Tyl­ko nie­licz­ne zdo­by­wa­ją się na wy­si­łek prze­pchnię­cia się do umy­wal­ni, by się oczy­ścić z bru­du. Po co tam cho­dzić, gło­si obo­zo­we ha­sło, zdej­mij tyl­ko ubra­nie i samo pój­dzie. Alu­zja do wszy, od któ­rych aż się roi w szwach pa­sia­ków.

Moje miej­sce jest na skra­ju. W cza­sie snu szcze­gól­nie te z brze­gu mu­szą uwa­żać i le­żeć bez ru­chu, je­śli nie chcą ry­zy­ko­wać upad­ku. Naj­lep­szą ochro­ną jest ob­ję­cie ręką nogi są­siad­ki. Daje to opar­cie. Jed­nak w nocy czę­sto ta noga sta­je się zim­na – brud i śmie­ci sprzy­ja­ją wsze­la­kim in­fek­cjom, naj­czę­ściej ze śmier­tel­nym skut­kiem. Nie­przy­pad­ko­wo blo­ki od 15 do 31 zwa­ne są slum­sa­mi. Nasz blok ma nu­mer 17. Od tych, któ­re dzie­lą z nami za­bru­dzo­ny ma­te­rac z ple­cio­ne­go pa­pie­ru, rzad­ko moż­na do­wie­dzieć się cze­goś bliż­sze­go. Zbyt czę­sto się zmie­nia­ją.

– Prze­stań smar­kać – mówi ta z dru­gie­go skra­ju pry­czy do ogo­lo­nej na łyso no­wej, któ­ra usa­do­wi­ła się mię­dzy nami z pod­cią­gnię­ty­mi no­ga­mi. – Chcę spać.

Nowa mru­ży oczy, z wa­ha­niem prze­su­wa pła­ską dło­nią po gło­wie, wzdry­ga się.

– I dla­te­go be­czysz? – py­tam. – Wszyst­kie przez to prze­szły­śmy. To taki zwy­czaj na po­wi­ta­nie.

– Ale wy ma­cie wło­sy.

– Od­ro­sły – mó­wię.

Uspo­ko­jo­na, że ma się do kogo ode­zwać, opo­wia­da, że le­d­wo we­szła do ba­ra­ku, jed­na z ko­biet wy­mie­rzy­ła jej po­tęż­ny po­li­czek. Po­wie­dzia­ła, że ma na­tych­miast prze­stać pła­kać, bo może to udzie­lić się in­nym. Wie­le więź­nia­rek nie ma sił i nie prze­ży­ło­by ata­ku pła­czu – re­la­cjo­nu­je nowa.

– Mó­wi­ła z ob­cym ak­cen­tem?

– Mó­wi­ła po fran­cu­sku, kie­dy spo­strze­gła, że ro­zu­miem. Po­wie­dzia­ła też, jak się na­zy­wa: de Chau­mont albo tak ja­koś.

– Prze­stań­cie ga­dać! – wrzesz­czy są­siad­ka z le­wej, krzep­ka zie­lo­no­win­klów­ka.

Wy­cią­gam się pła­sko na pry­czy, po­ka­zu­ję no­wej, że ma zro­bić to samo. Z tym po­licz­kiem to mu­sia­ła być Da­niel­le. Na­sza hra­bi­na. Też po­li­tycz­na, współ­or­ga­ni­za­tor­ka ru­chu opo­ru w Al­za­cji. Oka­zu­je wie­le ser­ca to­wa­rzysz­kom nie­do­li, a to tu­taj, w slum­sie, rzad­ka ce­cha.

Na ze­wnątrz, za za­ku­rzo­ny­mi okna­mi ba­ra­ku ma­to­wy blask lamp łu­ko­wych sta­pia się z po­świa­tą wscho­dzą­ce­go księ­ży­ca, two­rząc roz­pro­szo­ną ja­sność. Je­śli w nocy pę­cherz mi nie wy­trzy­ma, będę mu­sia­ła wstać i prze­ma­sze­ro­wać przez pół obo­zu, by do­trzeć do ze­wnętrz­nych la­tryn. Zbyt brzy­dzę się klo­ze­tów w ba­ra­ku, są brud­ne nie do opi­sa­nia. W świe­tle księ­ży­ca zo­ba­czy mnie straż­nik, za­trzy­ma i bę­dzie chciał się do­wie­dzieć, cze­go tu szu­kam po nocy. Zno­wu nie uda­je mi się za­snąć. Cho­ciaż je­stem tak zmę­czo­na – ale to wła­śnie dla­te­go.

Przy pry­czach w tyl­nej czę­ści ba­ra­ku wy­bu­cha kłót­nia:

– Mój chleb! To by­dlę ukra­dło mi chleb! – krzy­czy sta­ra ko­bie­ta.

– Po­szu­kaj tyl­ko. Na pew­no się znaj­dzie.

– Nie, nie ma. Le­żał tu, pod ma­te­ra­cem. To ona, ona mi się przy­glą­da­ła, jak go cho­wa­łam.

– Kto? Kto? – od­zy­wa się kil­ka gło­sów.

– No ta tu­taj, ta Cy­gan­ka!

Re­agu­ją wszyst­kie Cy­gan­ki, a jest ich wie­le. Twar­do bro­nią swo­jej. „My, Sin­ti­sy nie krad­nie­my, łżesz, ty sama je­steś by­dlę.”

Prze­rzu­ca­ją się obe­lga­mi. Le­żą­ce w po­bli­żu bio­rą stro­nę jed­nych albo dru­gich. Kłót­nia za­czy­na gro­zić bi­ja­ty­ką. Na­gle po­ja­wia się sztu­bo­wa.

– Spo­kój i to za­raz! Albo na­pi­szę mel­du­nek!

– Od­mó­wi­łaś już wie­czor­ną mo­dli­twę, Wal­pur­ga? – od­zy­wa się szy­der­czy głos z jed­nej z gór­nych prycz, na­wią­zu­jąc do jej li­lio­we­go win­kla.

Inne przy­łą­cza­ją się za­chwy­co­ne.

– To jesz­cze nie ko­niec świa­ta, pani sztu­bo­wa, na­dej­dzie do­pie­ro po­ju­trze!

– Za­wsze te Cy­gan­ki, nie, pani sztu­bo­wa?

Re­cho­ty. Tam­tej wca­le nie do śmie­chu. Od­po­wie­dzial­na za nie­ska­zi­tel­ny po­rzą­dek w ba­ra­ku nad­sta­wia gło­wę, je­śli zde­cy­do­wa­nie nie za­in­ter­we­niu­je. Ma ra­czej fleg­ma­tycz­ny spo­sób by­cia. Przez mo­ment stoi w drzwiach z bez­rad­nie opusz­czo­ny­mi rę­ka­mi, po­tem jesz­cze raz pod­no­si głos:

– A te­raz spo­kój! Ani sło­wa wię­cej! Ci­sza noc­na!

Od­wra­ca się i wcho­dzi do swo­jej sztu­by.

Cy­gan­ki wśli­zgu­ją się na po­wrót pod cien­kie, wy­słu­żo­ne koń­skie der­ki do swo­ich po­ciech. Jako je­dy­nym w obo­zie po­zwo­lo­no im za­trzy­mać dzie­ci, o ile mają one wię­cej niż osiem lat. Ze skra­ju pry­czy pode mną do­bie­ga ni­ski po­mruk Bien­hold:

– Wy, Cy­gan­ki, mu­si­cie bar­dziej uwa­żać.

Po­chy­lam się do niej.

– Co masz na my­śli?

– One są szcze­gól­nie na­ra­żo­ne. Jesz­cze bar­dziej niż my.

– Nie są­dzę. Zo­sta­wia­ją im na­wet dzie­ci.

– Oni już mają swo­je po­wo­dy!

Mówi z ta­kim na­ci­skiem, że mimo ca­łe­go zmę­cze­nia bu­dzi to we mnie cie­ka­wość. Bien­hold ma już za sobą Da­chau i Au­schwitz, zna się na rze­czy. Schy­lam się jesz­cze ni­żej.

– Ja­kie po­wo­dy?

– Uwa­żaj, bo stra­cisz rów­no­wa­gę – mówi i do­da­je: – Suh­ren cze­ka tyl­ko na przy­jazd dok­to­ra Schu­man­na9, a po­tem się za­cznie.

– Kto to jest ten Schu­mann i co ma się za­cząć?

– Schu­mann to ten, co pro­wa­dzi pro­gram eu­ta­na­zji. Jak już się tu­taj po­ja­wi, to wszyst­kie cy­gań­skie dzie­ci pój­dą na ste­ry­li­za­cję. Dla­te­go do tego cza­su zo­sta­ją z mat­ka­mi. Żeby nie bu­dzić po­dej­rzeń.

Prze­ły­kam śli­nę.

– A po­tem, jak już je wy­ste­ry­li­zu­ją…

– To je za­bi­ją – mówi obo­jęt­nie Bien­hold. – Bo cho­dzi o taki eks­pe­ry­ment me­dycz­ny. Zwło­ki po­kro­ją i do­ko­na­ją ob­duk­cji, żeby prze­ba­dać zmia­ny. A te­raz daj mi już spo­kój.

W ba­ra­ku zro­bi­ło się ci­cho. Wy­czer­pa­ne więź­niar­ki śpią głę­bo­ko i bez snów. Przez szcze­li­ny w da­chu noc­ny wiatr przy­no­si od­le­głe od­gło­sy. Na­wo­łu­je pusz­czyk. Stra­to­wa­na zie­mia za­czy­na śpie­wać, sub­tel­ny, wy­so­ki ton skar­gi wy­peł­nia po­wie­trze. Za mu­ra­mi, w miesz­ka­niach per­so­ne­lu SS nie­sły­szal­ne ze­ga­ry ty­ka­ją w rytm prze­mi­ja­ją­cych go­dzin na­sze­go ży­cia. Boję się.