Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Ameno I

Ameno I

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8166-013-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ameno I

O bogowie! Czy za sprawą energii piramid to właśnie oni odradzają się w egipskich zaświatach, gdzieś w gwiazdozbiorze Oriona, czy może to zaawansowana wirtualna gra, w której stawką jest samo przetrwanie? Faktem jest jedynie, że ósemka wybrańców budzi się w zupełnie nowej rzeczywistości i odtąd mnożą się pytania, na które nikt nie zna ostatecznej odpowiedzi. Zaś każdy z bohaterów będzie się musiał zmierzyć nie tylko z zagadkami, zewnętrznymi demonami, ale i mrokiem w sobie.
W rolach głównych występują: Egipcjanka archeolog Zahira, pan Takashi oraz pani Sakura jako japońska para z jakuzy, hinduska córka magnata sojowego Devi i jej krajan Kavi, żołnierz i kosmonauta kapitan Henen, jazydzka uciekinierka Nadia oraz dżihadysta Abdul.
Role drugoplanowe: bogini Bastet, starzec Re, Anubis, królowe: Kleopatra, Hatszepsut, Meritation, faraon Ramzes, król Sargon i inni.
Ameno – podróż do zaświatów czas zacząć – nich się stanie, a oko Horusa wskaże drogę.

Polecane książki

Tak opisanego macierzyństwa jeszcze w literaturze nie było... Minął już rok, odkąd Ari – feministka i żona o piętnaście lat starszego od niej Paula, profesora uniwersyteckiego – urodziła Walkera. Kobieta przeżywa ogromne trudności w odnalezieniu się w nowej dla siebie rzeczywistości. Nie mogąc przyz...
On władczy. Ona waleczna. Walka rozpoczęta. Lexi Archibald wraz z przyjaciółką przyjeżdża na renomowaną londyńską uczelnię, by rozpocząć studia. Już pierwszego dnia wchodzi w konflikt z Knoxem, pochodzącym z rodziny królewskiej chłopakiem, który jest tu uważany za nieformalnego...
Cyd. Poemat średniowieczny hiszpański. Książka zawiera również pierwszą część poematu przetłumaczoną wierszem przez Władysław hr. Tarnowskiego. „Rodrigo (Ruy) Díaz de Vivar (1043-1099, zwany Cydem Walecznym, hiszpański bohater narodowy czasów rekonkwisty, zdobywca i późniejszy zarządca miasta Walenc...
Michał Anioł, Leonardo da Vinci i Rafael – oto artystyczna trójca włoskiego renesansu. Dmitrij Mereżkowski w powieści Leonardo da Vinci. Zmartwychwstanie bogów opisał życie pierwszego z tych trzech geniuszy. W książce Michał Anioł opowiada nam o drugim z nich. Michał Anioł (w...
Czarownica Mądrusia i smok podróżny Smokuś przeżywają wspólnie niesamowite przygody w Krainie Białych Smoków i w zamku złego czarodzieja Karafla. Poznają nowych przyjaciół – mieszkańców Zaczarowanego Morza, płyną potwornym statkiem, lądują na Wyspie Poszukiwaczy Skarbów, by ostatecznie dotrzeć do W...
Poradnik do gry „Agatha Christie’s Death on the Nile” zawiera opis wszystkich 12 etapów śledztwa, zdjęcia 25 kabin, z którymi przyjdzie stawić czoła oraz dokładne rozmieszczenie ponad 1500 przedmiotów, które można napotkać podczas rozgrywki. Agatha Christie's Death on the Nile - poradnik do gry zawi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Bonk

Krzysztof Bonk

Ameno I

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

ISBN wydania elektronicznego: 978-83-8166-013-6

Wydawnictwo: self-publishing

e-wydanie pierwsze 2019

Kontakt:bookbonk@gmail.com

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

I. NADIASzpital Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego w KairzeTrzecie piętro – poziom terapii eksperymentalnychPacjentka Nadia Ibrahim

*

W niewielkim pomieszczeniu szpitalnym, gdzie stało tylko jedno łóżko, spoczywała młoda kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna. Była niemal całkowicie sparaliżowana, a jej ciało coraz szybciej transformowało w coś przypominającego z wizerunku egipską mumię. Pacjentka nie miała na sobie nawet bielizny, aby obcy materiał nie jątrzył powstających na ciele ropiejących ran. Cała powierzchnia dziewczęcej skóry pękała i ulegała złuszczeniu, przywodząc na myśl wyglądem chropowatą korę drewna, z której odkruszały się drobne gałązki i obumarłe liście. Pomiędzy rozłażącymi się płatami tkanki łącznej sączyła dająca przykry zapach wydzielina, stanowiąca wysięk skażonego osocza. Organy wewnętrzne zamierały i postępowała w nich powszechna martwica. Oddech pacjentki podtrzymywano za pomocą respiratora, a ciśnienie krwi, mimo podawania silnych medykamentów, nieustannie spadało. Nieregularny rytm serca sugerował silną arytmię. Zaburzeniu uległy również zmysły dziewczyny. Doświadczała świata jedynie przez zamazany obraz prawego oka i docierały do niej nie do końca wyraźne dźwięki.

Tuż koło szpitalnego łóżka stanęła pielęgniarka i poprawiła na niskiej, białej szafce koptyjski krzyż, aby zwrócić go przodem ku leżącej dziewczynie. Krzyż mienił się kiczowatym, złotym kolorem z kawałkiem czerwono-niebieskiego plastiku w centrum, który miał imitować drogocenny klejnot. Z kolei przybyła kobieta nosiła na sobie biały, pielęgniarski fartuch i do kompletu czarne, zakonne nakrycie głowy. Jej twarz znaczyły surowe, arabskie rysy. Ta postać tradycyjnie zachowywała tu obojętną postawę oraz milczała. Można było odnieść wrażenie, że dogorywającą pacjentkę traktowała niczym rzecz – usychający kwiat, sama zaś była tu pomocnikiem ogrodnika. Obecnie, po sprawdzeniu parametrów życiowych dziewczyny, czekała.

– Przepraszam za spóźnienie, ale miałem dziś prawdziwe urwanie głowy na poziomie pierwszym. Najmocniej przepraszam…

– Znowu ognisko eboli…? – zapytała leniwie pielęgniarka.

– Tak i ponownie nad Nilem – potwierdził w pośpiechu, wchodzący szybkim krokiem do sali lekarz. Niski, otyły i śniady mężczyzna, brunet w średnim wieku. Chwycił on ze stolika kartę pacjentki i spoglądając na dziewczynę na łóżku, zszokowany dodał: – Na Boga Jedynego… kto… co to jest…?

– Cóż… Nazywamy ją na oddziale Połykaczką Grzechów – odparła obojętnie pielęgniarka.

– Połykaczką… – powtórzył bezwiednie lekarz, starając się oswoić z nowym, odstręczającym widokiem.

– Zgadza się – potwierdziła kobieta. – Ochrzciliśmy ją tak, ponieważ spoglądając na nią, człowiek naraz uświadamia sobie miałkość własnej cielesnej powłoki i skruszony, niczym sam święty, zwraca się ku prawdziwej wierze. – Pielęgniarka przeniosła wzrok na krzyż stojący na szafce i z grymasem niezadowolenia na twarzy dorzuciła: – Poza tym ta szkaradnica wygląda tak, jakby sama połknęła wszystkie, najcięższe grzechy świata…

– Oczywiście… – przytaknął od niechcenia lekarz, który wyszedł już z pierwszego szoku i odjął sobie od ust oraz nosa odruchowo skierowaną tam dłoń. Następnie z pewną pretensją zapytał:

– A gdzie jest doktor Ali? To dla niego się tutaj tak spieszyłem, zaniedbując własny oddział…

– Nasz ordynator z samego rana poleciał na sympozjum do Kuala Lumpur. Nie będzie go co najmniej tydzień – oświadczyła pielęgniarka.

– Tydzień… – mruknął pod nosem lekarz. Wziął głębszy oddech, przetarł palcami ciemne brwi i ostatecznie tracąc niedawną werwę, zmęczonym głosem oznajmił: – Nie przejmę tej pacjentki nawet na jeden dzień. Nie jestem od… takich przypadków. To znaczy właściwie jakich…? – zastanowił się na głos. – Co się tej… osobie, stało? – Spojrzał na dziewczynę na łóżku, jak na trędowatą. Pielęgniarka niespiesznie odpowiedziała:

– To jakaś przybłęda ze wschodu z fałszywymi papierami. Załapała się, jako zwykła kopaczka do wykopalisk pod Sfinksem. I zdaje się, wykopała tam z innymi coś, czego nie należało ruszać z tej ziemi…

– To znaczy…? – dopytał z rezerwą lekarz.

– Nie wiem dokładnie. Teren wokół wykopalisk został zamknięty przez wojsko, więc nie wiadomo, co tak naprawdę zostało tam odkryte. – Pielęgniarka wzruszyła ramionami i ciągnęła dalej: – Za to wszystkich kopaczy spod Sfinksa dokładnie ścięło z nóg. Biedaków porozwozili do szpitali w całym Kairze, ale ci marli z dnia na dzień, jak muchy, mimo że nie znaleziono w ich ciałach żadnych śladów infekcji czy napromieniowania. Poszła wręcz plotka o klątwie… – wtrąciła ściszonym głosem siostra zakonna i jakby w tajemnicy dodała: – Chyba tylko Połykaczka jeszcze żyje. O ile można nazwać to życiem. Wydaje się, jakby kurczowo wzbraniała się przed śmiercią, a przecież po niej ma prawo dostąpić czegoś wspaniałego, prawda? – Kobieta z nabożną czcią objęła dłonią koptyjski krzyż na stoliku.

Lekarz tylko pokiwał bez wyrazu głową. Raz jeszcze wbił wzrok w kartę pacjentki i czytając, zapytał:

– Nasz szacowny ordynator… Po co ją tutaj ściągnął, tę Połykaczkę i czego on właściwie ode mnie oczekuje? Przecież ta dziewczyna to wrak człowieka i praktycznie już trup…

– Szacowny doktor Ali przed wyjazdem przekazał mi, cytuję; „że byłby niezwykle rad z utrzymania przy życiu i sumiennego podlewania jego usychającego kwiatuszka”, tak nazwał Połykaczkę. Podobno pragnie przeprowadzić na niej te swoje eksperymentalne terapie z komórkami macierzystymi. Zaznaczył też, że w celu utrzymania obiektu przy życiu, jego kwiatuszek możemy dowolnie, ponownie cytuję; „przystrzyc”…

– Przystrzyc… Rozumiem… – Lekarz pokręcił z dezaprobatą głową, podszedł do aparatury medycznej i dłuższy czas analizował aktualne wykresy. Aż w końcu, po widocznej walce z samym sobą, zdecydowanym głosem przemówił: – Niech będzie. Skoro ta osoba jest pod specjalną kuratelą doktora Ali, to zrobię, co w mojej mocy, aby ocalić ją do powrotu naszego ordynatora.

– I tak wszystko jest w rękach Boga… – oznajmiła rezolutnie pielęgniarka, wznosząc wzrok do góry.

– Oczywiście – zbył obojętnie te słowa lekarz i z siłą w głosie dodał: – Spróbujemy jednak trochę nakierować boskie poczynania na doraźne ocalenie tej istoty. Dlatego każ na moje polecenie natychmiast przygotować salę operacyjną na poziomie czwartym i wezwij zespoły F5 oraz F6.

– Oba? – zdziwiła się pielęgniarka.

– Tak – nie pozostawił wątpliwości lekarz. – Pacjentka jest już w połowie trupem i dusi się własnym, trupim jadem. Dlatego amputujemy jej kończyny najwyżej, jak się da, a do tego wytniemy nieprzydatne już organy, jak woreczek żółciowy, macicę, śledzionę, czy słabszą, prawą nerkę. Następnie do powrotu ordynatora wprowadzimy ją w stan śpiączki farmakologicznej. To wszystko, co możemy zrobić i zrobimy to. – Po tym oświadczeniu mężczyzna na moment zastygł sztywno i wskazując na dziewczynę, ściszonym głosem zwrócił się do pielęgniarki: – Czy… czy ona jest w stanie wegetatywnym, czy jest nieprzytomna…?

– Nie wiem… – Siostra zakonna kolejny już raz wzruszyła ramionami. – W każdym razie zauważyłam, że jej parametry życiowe nie spadają poniżej krytycznej granicy, jeżeli włączam jej stale program w telewizji z udziałem tego kosmicznego bohatera, kapitana Henena.

– Tego… astronautę…?

– No tak. Sama lubię go oglądać, a jako boża służka dzielę się tą atrakcją z Połykaczką. To w końcu dobry uczynek, łaska pańska, tak się dzielić, prawda?

– Prawda…

– Właśnie. A kiedy jest relacja na żywo z kosmosu z kapitanem, to i ciśnienie się naszej Połykaczce czasem podnosi, aż niemal rozkwita. No powiedzmy… Ale… o akurat zaczynają nadawać! – Naraz podekscytowana pielęgniarka zajęła miejsce bliżej łóżka, gdzie przed twarzą pacjentki ustawiony był włączony monitor służący do odbierania programów telewizyjnych. Także i lekarz spoglądał na rozpoczynającą się transmisję, zajmując miejsce z drugiej strony posłania. Ponadto kątem oka sam zauważył, że ciśnienie leżącej na łóżku dziewczyny rzeczywiście drgnęło nieco do góry.

II. HENENOrbita okołoziemskaPokład międzynarodowego statku badawczo-ekspedycyjnego Ozyrys II.

*

– Salut moja ty kosmiczna braci! Na stanowiska!

– Jawoll!

– Da! Urrra!

– Henen! Ty przodem i pamiętaj, nie zasłaniaj tym razem kamery, cały świat na nas patrzy!

Jasne i… włączam transmisję… – mruknął sam do siebie, ale jedynie w myślach wywołany mężczyzna. W końcu był już w pełnym skafandrze i wolał oszczędzać tlen. Następnie spojrzał z otwartego włazu statku kosmicznego na bezkresną, gwiezdną dal. Upajał się tą chwilą, wrażeniem, z którym niczego innego nie można było porównać.

Jednocześnie już transmitował podziwianą przez siebie wizję do milionów odbiorców na Ziemi. Stanowiło to jeden z warunków prywatnych sponsorów, pokrywających częściowo koszty misji w kosmosie. Inny warunek postawiono taki, że w celach reklamowych sam Henen miał poddać się kreacji na wielkiego, kosmicznego bohatera. Dlatego zawsze ruszał do akcji przodem. Zaś ludzie na planecie mogli podziwiać go nie tylko w czasie samych misji. Jego imieniem sygnowano sportowe marki samochodów, męską garderobę, sprzęt wyłącznie dla twardzieli, jak narzędzia, także ogrodnicze. Ponadto dumna sylwetka kapitana dominowała choćby na pudełkach popularnych sojowych płatków śniadaniowych dla dzieci i całej masie innych reklamowanych przez niego produktów.

– Henen! Nie marnuj tlenu! – Mężczyzna usłyszał naraz z głośników w hełmie ponaglenie, skąd inąd słuszne. Uniósł więc przed siebie zaciśniętą dłoń, tak, aby jego pięść znalazła się w kadrze na tle rozgwieżdżonego nieba, po czym przytwierdzony za linę do Ozyrysa II, dał potężnego susa w kosmiczną próżnię. Dla zwielokrotnienia wizualnego efektu wirował wokół własnej osi, żeby obraz z umieszczonych na nim miniaturowych kamer również szybko się zmieniał. Potęgowało to wrażenie dynamicznej akcji w kosmosie, szczególnie gdy w tle co raz pojawiała się i ginęła Matula Ziemia. To zawsze wzbudzało dodatkowe zachwyty wśród telewidzów. Lecz teraz, po tych tanich popisach, Henen skoncentrował uwagę głównie już tylko na powodzeniu samej misji.

Chwycił mocno za linę, do której był przytwierdzony i odzyskał pewną kontrolę nad dryfowaniem w próżni. A zaraz ostrożnie złapał kontakt stopami z potężną asteroidą, o bardzo nietypowym kształcie piramidy, a pędzącą, nie inaczej, tylko wprost na planetę Ziemię. Było to już kolejne złowrogie ciało niebieskie, które w ostatnim czasie zamierzało potraktować ludzkość niczym pradawne dinozaury. A kto miał temu zapobiec? Oczywiście nieprzejednany bohater Ziemian walczący dzielnie z kosmicznymi kamieniami! Tak na marginesie znudzony już nieco życiem, ale bynajmniej nie kosmosem, kapitan Henen.

Po udanym abordażu na asteroidę, na której powierzchni z trudem utrzymywał się z powodu prawie zerowej grawitacji, uczynił on zachęcający ruch ręką do pozostałych członków ekipy. Była ich w sumie czwórka. Zgodnie z obowiązującym parytetem płci dwóch mężczyzn i dwie kobiety; Rosjanin, Francuzka, Niemka oraz on – międzynarodowy bohater. Pod nimi natomiast znajdował się kawał kosmicznego gruzu, który musieli skierować w inną stronę kosmosu, ale nie tylko to. Mieli też za zadanie pobrać próbki tego kosmicznego draństwa i między innymi to właśnie dlatego asteroida nie została na dzień dobry potraktowana atomówką, a w to miejsce rozgrywało się prawdziwe, międzygwiezdne show.

Wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu, kiedy NASA, wtedy jeszcze dyskretnie, zlokalizowała pierwszą asteroidę mającą duże prawdopodobieństwo kolizji z Ziemią i postanowiła wysłać na nią misję badawczą. Okazało się wówczas, że na tym miniaturowym ciele niebieskim zagnieżdżone jest najprawdziwsze w świecie życie. Co prawda zamrożone i w formie jednokomórkowych bakterii, ale jednak. Informacja ta przeciekła niebawem do mediów i od tego czasu rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. Dotacje dla kosmicznych agencji, w tym wpływy od prywatnych sponsorów, poszybowały w górę, podobnie jak kolejne wystrzeliwane ku niebu statki. Lecz te, ku wielkiemu rozczarowaniu sponsorów, niestety nie odnalazły innych przykładów kosmicznej flory czy fauny. Niespodziewany przełom nastąpił, dopiero gdy Europejska Agencja Kosmiczna dostrzegła za pomocą teleskopów całe roje gwiezdnego gruzu zmierzającego wprost ku ziemi. I w tym momencie cała ta kosmiczna sprawa przybrała zupełnie inny wymiar. Wkrótce bowiem okazało się, że jedynie asteroidy atakujące, jak z premedytacją, błękitną planetę zawierały obce DNA, zupełne jakby ktoś świadomie pragnął zainfekować nimi Ziemię. Aczkolwiek nie był to koniec niespodzianek. Na niektórych takich skałach odnaleziono już nie jedno, a wielokomórkowe twory obcego pochodzenia. Natomiast na ostatniej misji wielki kapitan Henen rozdeptał na asteroidzie najprawdziwszego w świecie kosmicznego robala. Czego oczywiście nie omieszkał skrzętnie sfilmować. I wtedy świat już totalnie oszalał.

Zaś teraz? Kapitan korzystał z całego tego kosmicznego zamieszania i jakby to powiedzieć piekł wiele ognisk na jednej asteroidzie. Zatem wraz ze swoją grupą nagrywał film dla sponsorów, zmieniał trajektorię kosmicznej skały i równocześnie poszukiwał następnych gatunków obcych form życia.

W tym celu, obok czwórki astronautów, wylądowały na niewielkim ciele niebieskim wystrzelone z Ozyrysa II skrzynie ze specjalistycznym sprzętem. Były to zdalne mechanizmy do odwiertów. Zasysały one do pojemników materiał z asteroidy, a w wyżłobionych tunelach umieszczały silniki, które odpalone, miały za cel przesunąć kawałek kosmicznej skały, by w konsekwencji ominęła ona Ziemię. Natomiast ekipa Henena stała na straży całego tego procesu, by go bezpośrednio kontrolować i zapobiegać ewentualnym komplikacjom.

Jak do tej pory wszystko szło zgodnie z planem. A na potwierdzenie w pewnym momencie kapitan usłyszał z mikrofonu w hełmie budujące słowa Rosjanina:

– Zgodnie z analizą spektralną skała jest wystarczająco miękka, wszystko idzie bez zarzutu, Henen, wgryzamy się po całości!

W odpowiedzi kapitan uniósł ku mężczyźnie kciuk do góry, oczywiście tak, aby wyprostowany palec był widoczny na wizji. Zaciśnięte pięści, uniesione kciuku. Tak właśnie miało to wyglądać i kreować jednoznaczny przekaz na Ziemię – kapitan Henen znowu wygrywa z obcymi, kupcie zatem dzieciakom więcej tuczącej, lukrowanej karmy z płatków sojowych z jego dumną podobizną!

Lecz naraz kapitana coś zaniepokoiło. Z odwiertów dokonywanych przez maszyny na asteroidzie zaczęła się bowiem wydobywać bliżej nieokreślona czarna i płynna substancja, przyjmująca w próżni kształt licznych, miniaturowych kropel. Te jednak nie dryfowały bezładnie w pozbawionej atmosfery przestrzeni, a kierowały się w podejrzanie zorganizowany sposób wprost ku astronautom.

Niezidentyfikowana ciecz pierwszą oblepiła Francuzkę. Coraz bardziej zaniepokojony Henen obserwował, jak nieszczęsna żabojadka próbowała energicznie zetrzeć z siebie smolistą substancję. W efekcie jej kombinezon został gwałtownie rozerwany i to raczej nie tylko pod wpływem siły kobiety. Zaś to coś czarnego wlewało się dalej do ubioru kosmonautki, a zaraz także i w nią samą, ponieważ czarnym kroplom w przestrzeni zaczęły towarzyszyć czerwone, uwalniane z otwartego krwiobiegu Francuzki.

W tym momencie już z całkiem zdruzgotany Henen popatrzył na pozostałą dwójkę kompanów unurzanych w czerwono-czarnej posoce. Oni, w analogiczny sposób, co ich towarzyszka, również dogorywali na asteroidzie.

Sam poczuł na plecach własnego kombinezonu uciążliwe gniecenie i nieprzyjemne wrażenie przewiercania. Aż ochronna powłoka i jego skafandra została rozerwana, po czym odniósł paskudne uczucie, że tajemniczy kosmiczny intruz z łatwością przeniknął przez powierzchnię skóry i gwałtownie penetrował wnętrze jego samego.

Henen padł na kolana. Obraz zawirował mu przed oczyma, a w ciele odczuł piekielny ból. Najsilniejszy w czaszce, jakby narastające gwałtownie ciśnienie, przez które odnosił wrażenie, że zaraz dosłownie eksploduje mu mózg.

*

Lekarz i pielęgniarka z zapartym tchem wpatrywali się w monitor przed twarzą pacjentki. Widoczny był tam zarys gwiezdnego nieba, asteroidy oraz ludzi w skafandrach osnuwanych przez coś przywodzącego na myśl wylaną w próżnię ropę naftową przemieszaną z krwią. Do tego dochodził opętańczy wrzask, wylewający się z głośników Henena, a pochodzący od jego kompanów i transmitowany do odbiorców na Ziemi. Aż naraz obraz z hełmu kapitana zalała dokładnie czerwona ciecz.

Z tą chwilą lekarz i pielęgniarka wręcz podskoczyli w miejscu, a aparatura elektroniczna w szpitalnym pomieszczeniu zaczęła wydawać z siebie piskliwy, alarmowy dźwięk.

– To zapaść! – krzyknął jak wyrwany z hipnotycznego transu lekarz. Przez moment przymierzał się do reanimacji pacjentki, ale zamiast tego skierował gniewnie wypowiedziane słowa do pielęgniarki: – Pomóż mi! – Kobieta jednak wciąż wpatrywała się z rozdziawioną szczęką w czerwony ekran. – Tracimy ją! – ponaglał mężczyzna.

III. TAKASHI I SAKURAOśrodek rewitalizacji i terapii alternatywnych na wyspie Kiusiu.

*

Zapadał już zmierzch. Ekskluzywny, czarny śmigłowiec z parą leciwych vipów na pokładzie zawisł nad lądowiskiem mieszczącym się na dachu budynku w kształcie trapezu, czyli ściętej piramidy. Wiał dość silny wiatr zacinający dodatkowo deszczem, co wprawiało powietrzny środek transportu w stan lekkiego chybotania. Zaraz jednak pilot udanie skierował helikopter ku twardej nawierzchni z namalowanymi na biało pasami nawigacyjnymi.

Odsunięte zostały boczne drzwi i z wnętrza śmigłowca z wolna wysunęła się mechaniczna rampa, która niebawem dotknęła dachu budynku. Po wystawionym podeście zeszła para młodych mężczyzn, Azjatów, w nienagannie skrojonych, czarnych garniturach. Stanęli po przeciwległych stronach rampy i rozłożyli okazałych rozmiarów ciemne parasole. Po chwili pod osłonami przed deszczem pojawił się pierwszy wolno jadący wózek inwalidzki, na którym zasiadała studwudziestoletnia kobieta, Japonka, pani Sakura. Za nią, na analogicznym środku transportu, poruszał się jej leciwy rówieśnik pan Takashi, również rodowity przedstawiciel kraju kwitnącej wiśni. Na koniec wyszła z helikoptera jeszcze jedna para ubranych w ciemne garnitury ochroniarzy.

Ten niewielki kondukt przemieszczał się w półmroku spowodowanym późną porą dnia oraz ciężkimi, deszczowymi chmurami na niebie. Aż przybysze dotarli do kolistego włazu na dachu. Był to zarazem element windy, która drgnęła i wraz z pasażerami zaczęła się opuszczać. A w miarę, jak zjeżdżała coraz niżej, u góry nasuwała się płyta, uzupełniająca brakujący obecnie element dachu. Jednocześnie koliste, wewnętrzne ściany budynku uległy rozjarzeniu jasnym światłem.

Kiedy platforma stanęła dokładnie w środkowej części kompleksu, rozsunięte zostały na boki drzwi i przybyszom ukazała się sporych rozmiarów hala. Po obu stronach wrót ukłoniły się nisko dwa szpalery ubranych w białe kitle pracowników palcówki, w sumie kilkanaście osób pozostających w pochylonych pozach. Dalej, w tle pomieszczenia, widoczna była przezroczysta piramida okazałych rozmiarów mocno przenicowana elektronicznym sprzętem. Do jej wnętrza uczynił zapraszający gest jeden z kłaniających się, ubranych w biały kitel mężczyzn.

Ciągle nie padło ani jedno słowa, a pani Sakura oraz pan Takashi wjechali na wózkach przez prostokątne przejście do piramidalnej budowli. Czwórka ich ochroniarzy pozostała na zewnątrz. Do środka natomiast weszła para pracowników i pomogła leciwym vipom przyjąć pozycję leżącą w skrzyni przypominającej wyglądem sarkofag.

Zanim prostokątny pojemnik został zakryty pokrywą, starsi kobieta oraz mężczyzna spojrzeli sobie głęboko w zapadnięte oczy otoczone płatami pomarszczonej, obwisłej skóry. Następnie można było odnieść wrażenie, że ich przeorane głębokimi zmarszczkami twarze ozdobił smutny, niczym pożegnalny uśmiech.

Wiedzieli bowiem, na co się pisali i jakie istniało ryzyko, aby w obecnej tu maszynerii spróbować przedłużyć swe życie. Proponowana im eksperymentalna terapia nie została dostatecznie przetestowana, a co za tym szło, nie należała do bezpiecznych. Jednak pani Sakura i pan Takashi nie mieli już czasu. Po wielokrotnym przeszczepie narządów wewnętrznych, regularnych transfuzjach młodej krwi i nieudanych próbach ingerencji genetycznych nie pozostało im zbyt szerokie pole manewru. Dlatego łapali się desperacko każdej możliwości, żeby odwrócić wydawało się nieuchronny proces rozpadu ich dogorywających ze starości ciał.

Tymczasem sarkofag z pacjentami w środku został szalenie zamknięty i podłączony do aparatury elektronicznej zespolonej z piramidą. Sam pojemnik był tak naprawdę zaawansowaną komorą bio-rewitalizacyjną. W jego wnętrzu para vipów miała przejść w stan hibernacji i odbyć proces intensywnej krioterapii. Organiczne tkanki poddane pod kontrolą ekstremalnie niskim temperaturom zgodnie z założeniami terapii powinny wyzwolić w sobie mechanizmy samonaprawy i doprowadzić do samoregeneracji organizmów. Z kolei sama sceneria, gdzie odbywał się zabieg, nie miała stanowić bynajmniej jedynie kiczowatej otoczki. Odpowiedni wystrój nawiązywał do popularnych w wielu kręgach naukowych teorii o unikalnych właściwościach zastosowania w przestrzeni zasad tak zwane świętej geometrii. Stąd cały zabieg odbywał się wewnątrz piramidy.

Niebawem właściwa procedura została w pełni uruchomiona i powierzchnia kryształowego ostrosłupa rozjarzyła się białym światłem. Po dłuższym czasie jasność zdobiąca piramidalne ściany uległa zmianie w blady błękit, a potem przeszła w intensywny lazur. W ten sposób manifestacja kolejnych barw na zewnątrz odnosiła się do systematycznego obniżana temperatury w sarkofagu, a także potwierdzała prawidłowy przebieg zainicjowanego procesu.

W całej hali ciągle trwała permanentna cisza i każdy z kilkunastu naukowców bez reszty pogrążony był w śledzeniu wykresów uruchomionej aparatury. Aż w pewnym momencie, przez kryształowe powłoki piramidy, obecnie granatowe, przebiegł żółty rozbłysk. Z tą chwilą wśród pracowników ośrodka zapanowało niezdrowe pobudzenie. Naraz światła mignęły na pomarańczowo, a wraz z tą sygnalizacją obsługujące elektronikę osoby zaczęły zdradzać coraz silniejsze objawy zdenerwowania i pospiesznie szeptać do siebie nawzajem.

Z kolei para ochroniarzy w czarnych garniturach przy drzwiach piramidy poprawiła dłońmi w czarnych rękawiczkach pistolety umiejscowione w kaburach przy pasach. Druga para przybyłych z vipami elegancko ubranych mężczyzn stojących przy windzie, do kompletu pogładziła opuszkami palców rękojeści swych katan.

Te dyskretne ruchy przedstawicieli jakuzy nie pozostały niezauważone i były aż nazbyt wymowne. Dlatego wraz z rozjarzeniem się kryształowej budowli na czerwono w szeregach naukowców zapanowała już prawdziwa niczym nieskrywana panika. Lecz nadchodzącej katastrofy nic już nie mogło powstrzymać. Cały proces wymknął się spod kontroli i nagle sarkofag wewnątrz piramidy eksplodował fioletowymi jęzorami ognia.

IV. KAVIObóz biedoty na pograniczu pakistańsko-indyjskim.

*

Soja, wegetarianizm, modlitwa, kontemplacja, Shiwa i soja. Całe połacie zielonych pędów wzrastającej soi, której szczytna hodowla obróciła życie setek tysięcy, a może i milionów okolicznych mieszkańców w obraz absolutnej nędzy i rozpaczy, a nawet więcej – bezgranicznego cierpienia. Czy karmicznie zasłużonego? Kavi, który dopiero co minął skraj pól uprawnych wielkich potentatów ziemskich, miał to obecnie gdzieś, podobnie jak całą swoją świętą sadhanę, zbiór praktyk duchowych. W gardle bowiem co raz wzbierała mu gorzka żółć i czół narastający gniew, niemogący znaleźć ujścia, przez co ten wydawał się wręcz wypełniać każdą komórkę jego ciała. Choć nie tylko jego, także obcego tworu trawiącego go za życia.

Diagnoza była niczym zadławienie się na śmierć śrutą sojową – chłoniak nieziarniczy – złośliwy nowotwór krwi. Zresztą matka Kaviego zmarła już na glejak mózgu, a jego siostra dogorywała w jednym z piramidalnych namiotów w obozie, zmagając się w nierównej walce z rakiem żołądka z przerzutami na cały przewód pokarmowy. A miało być tak pięknie; soja, wegetarianizm, modlitwa, kontemplacja, Shiwa i soja. Ale nie, nie było pięknie, za to ziszczał się najprawdziwszy w świecie koszmar.

Transgeniczna odmiana soi została wprowadzona na rynek w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przez firmę Monsanto. Nowa hodowla była odporna na Roundup, środek chwastobójczy na bazie glisofatu, który wybijał na polach praktycznie wszystko, co nie było transgeniczne. Zasadniczy problem polegał jednak na tym, że wspomniany, jak i inne środki chwastobójcze, wprowadzane przez biotechnologicznych gigantów, stanowiły z reguły produkty wysoce rakotwórcze. W tym produkowane na bazie substancji takich jak cyklon B używany w czasie drugiej wojny światowej w komorach gazowych, czy herbicyd 2,4 D, główna składowa substancji agent orange odpowiedzialnej za śmierć milionów cywili podczas wojny w Wietnamie.

Tak, to przerażająca prawda, ale pomiędzy wieloma pestycydami, a środkami masowej zagłady można było postawić niemal znak równości. Kavi to wiedział, widział przecież na własne przekrwione oczy. W końcu tutejsi działacze na rzecz naturalnych upraw pokazywali mu na ekranach komputerów twarde dane, wykresy i kopie oryginalnych dokumentów. Dał im więc nawet trochę rupii zarobionych w pobliskiej przetwórni soi, aby wspomóc datkami ich słuszną walkę w sądach. Na marginesie do tej pory zupełnie bezskuteczną walkę z góry skazaną na niepowodzenie z zaprawionymi w bojach prawnikami wielkich korporacji.

Lecz już czas, aby tę walkę uczynić skuteczną i wprowadzić na nowy, wyższy poziom. Albowiem nadchodził czas, by wreszcie ktoś zamieszany w ten niecny proceder własnym życiem odpowiedział za cierpienie i śmierć okolicznych wieśniaków.

Z tą myślą Kavi zacisnął mocniej rozdygotane z emocji palce na trzonku noża chowanego za fałdą niedbale rozpiętej, bordowej koszuli. Ubłoconą ziemią kroczył przygarbiony z nienawistnym wyrazem twarzy za grupą osób, która przybyła do obozu biedoty, stwarzać pozory, że ktoś się interesuje losem tutejszych ludzi, rozdając im pomoc.

Oczywiście byli to wysłannicy wielkich plantatorów, wilków w owczej skórze, w których zachłannych rękach znajdowały się okoliczne uprawy. Natomiast obdarowywani mieli być wieśniacy, którym opryski spływające z deszczem z korporacyjnych pól zniszczyły doszczętnie własne plony, ziemię, a także odebrały bezpowrotnie zdrowie.

W końcu grupa przybyszy, fałszywych darczyńców, się rozdzieliła. Każdy z nich niósł ze sobą opasłą torbę, by pozostawić jakiś dar tutejszej taniej sile roboczej gnieżdżącej się w namiotach o kształcie piramid. Zaś Kavi właśnie upatrzył sobie jedną z takich osób w długiej, fioletowej sukni ze wspomnianą torbą i plakietką identyfikacyjną.

Namierzona, kobieca postać witała się ciepło z mieszkańcami i wręczała prezenty pod postacią żywności. Oczywiście sojowej żywności, jakże by inaczej. W ruch szła więc fasolka w puszkach, batony sojowe, czy kartony mleka sojowego oraz sojowe mleko w proszku. Kavi wręcz się dziwił, że nie podarowano tu jeszcze sojowych pieniędzy czy bonów, za które można by potem nabywać produkty z wymienionej rośliny.

Aż w końcu kobieta we fiolecie dotarła do namiotu, gdzie nie zastała nikogo. Tutaj uklękła, wyjęła z torby prezenty i układała je z pietyzmem pod trójkątną ścianą.

To była ta chwila, ten moment wielkiej, sojowej pomsty. Kavi zastygł za plecami kobiety i poczuł, jak jego chora, zakażona, gorąca krew jeszcze mocniej się rozgrzała, uderzyła mu do głowy, wydając wręcz w nim gotować. Również wraz z krwiobiegiem podążyła do ręki Kaviego, ściskającego nóż, jak i do drżących z przejęcia patykowatych nóg. Ta przeklęta, chora krew wypełniała go na wskroś!

Nagle mężczyzna rzucił się na kobietę w namiocie. Spadł jej na plecy i przyłożył uzbrojoną rękę pod gardło. Jednak zanim wykonał jedno, decydujące cięcie, jego ofiara złapała rozpaczliwie za ostrze, rozcinając sobie głęboko dłoń. Kavi mocował się z kobietą, szarpiąc nożem, a drugą ręką zasłaniał jej usta, aby nie krzyczała. Ta jedynie wiła się, jak opętana, walcząc rozpaczliwie o życie.

Wszędzie było coraz więcej krwi, aż w tym szaleństwie na wyściółkę namiotu spadły odcięte palce kobiety i tą drogą napastnik znalazł wreszcie drogę do jej gardła. Ostrze zagłębiło się mocno w szyję. Lecz niespodziewanie w tym samym momencie rozległy się wystrzały z pistoletu, a Kavi poczuł w plecach przeszywający go, paraliżujący ból.

V. ZAŚWIATY