Strona główna » Styl życia » Anatomia Góry

Anatomia Góry

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-196-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Anatomia Góry

Zrozumieć górę i tych, którzy próbują ją zdobyć

Publikowane przez niego dzienniki z Narodowej Zimowej Wyprawy na K2 w 2018 roku zdobyły tysiące czytelników. W tej książce Rafał Fronia podejmuje próbę wyjaśnienia, dlaczego najwyższe góry są tak kuszące i co sprawia, że mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa co roku setki śmiałków próbują wdrapać się na ich szczyt. I jak te góry zmieniają człowieka.

Anatomia Góry to niezwykła opowieść o himalaizmie i obcowaniu z górami. To pełne emocji opisy wypraw w Andach, Pamirze, Himalajach i Karakorum. To szaleńcze przygody, górskie cuda, tragedie i sukcesy. A wszystko to okraszone kulisami ostatniej polskiej wyprawy na K2 oraz charakterystyką kolegów himalaistów.

Sięgnij po tę opowieść i poczuj się, jakbyś tam był. Ta książka poniesie Cię na szczyty ośmiotysięczników bez wychodzenia z domu!

Rafał potrafi nie tylko świetnie się wspinać, ale też bardzo ciekawie i bardzo refleksyjnie o tym wszystkim pisać. Czytając tę książkę, poczujecie się trochę tak, jakbyście byli obok niego, przy padającym śniegu, często dotkliwym mrozie i przerażającym wietrze. Nikt tak jak on nie potrafi oddać tego, co towarzyszy nam w górach.

Krzysztof Wielicki

 

Anatomia Góry to dobrze napisany kawałek bardzo osobistego świata Rafała. Czytając tę książkę, będziecie razem wspinać się na osiem tysięcy metrów, a jednocześnie odkrywać swoje marzenia, tęsknoty, pragnienia… To wspaniała podróż. I bardzo ją Wam polecam.

Kinga Baranowska

 

Wielką zaletą książki Rafała Froni jest jej autentyzm i szczerość. Autor pisze ją właściwym sobie stylem, dzięki któremu furorę zrobiły jego dzienniki spod K2. A przy tym pisze to wszystko człowiek, który w górach, niekiedy w anormalnych warunkach, bardzo wiele przeżył. Warto!

Jakub Radomski, „Przegląd Sportowy”

 

BIOGRAM

Rafał Fronia

Jeleniogórzanin, maratończyk, członek Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego. Mówi o sobie: „Romantyk Gór Wysokich”. Zasłynął publikowanymi w internecie dziennikami z Narodowej Wyprawy na K2 w 2018 roku. Uczestnik wielu wypraw w najwyższe góry, m.in. na oba Gaszerbrumy, Broad Peak zimą, Nanga Parbat, Manaslu, Dhaulagiri, Pik Lenina czy Baruntse. Zdobywca Gaszerbruma II i Lhotse. Kartograf i właściciel Wydawnictwa PLAN.

Polecane książki

Poradnik do gry World in Conflict zawiera opis przejścia wszystkich misji, a także listę jednostek z przedstawionymi wadami i zaletami. Liczne wskazówki i mapy ułatwią ogarnięcie sytuacji na polu bitwy i poprowadzenie wojsk ku zwycięstwu. World in Conflict - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez...
Publikacja stanowi kompleksowe i wielopłaszczyznowe omówienie problematyki związanej z działalnością socjalna pracodawców, czyli zasad tworzenia, prowadzenia i wydatkowania środków pochodzących z zakładowego funduszu świadczeń socjalnych. Autorki w praktyczny sposób omawiają stosowanie przepisów ust...
Faktoring może być zastosowany zarówno w obrocie krajowym, jak i międzynarodowym. Do najważniejszych jego zalet należą: możliwość szybkiej zamiany posiadanych należności na środki pieniężne, systematyczny dopływ kapitału obrotowego oraz możliwość terminowego regulowania zobowiązań własnych. Aby ...
Edward Guziakiewicz, Z oazą na ty. Vademecum animatora Ruchu Światło-Życie Autor poradnika „Z oazą na ty”, absolwent Wydziału Teologii KUL, dziennikarz i pisarz, uczestniczył jako animator w latach 1968-1976 w przeszło dwudziestu Oazach Nowego Życia i zimowych kursach animatorów....
Opowieść-Legenda o czwartym Królu, który pochodził z północy. Zabrakło go wśród trzech mędrców oddających pokłon Jezusowi w Betlejem. Skąd pochodził ten król? Król pochodził z Sarmacji leżącej na północ od granic starożytnego Rzymu. Dlaczego króla Sarmatów zabrakło przy narodzinach dzieciątka, co si...
O dzieciństwie, które nas kształtuje. O miłości, która nas okalecza. O przebaczeniu i odkupieniu, które mimo wszystko są możliwe. Tryptyk życia pewnej rodziny.  Widać było tylko szczęście, powieść nominowana do Nagrody Goncourtów, to czwarta już ukazu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rafał Fronia

…tylko nam, zwykłym ludziom, można mówić o sobie,

gdyż nikt tego za nas nie zrobi.

François-René de Chateaubriand

Lawina

Nade mną nie ma nikogo, a mimo to coś szumi, dudni. Odwracam głowę. Dębieję.

Pędzi na mnie biała ściana. Potężna, jak z filmu o tanich efektach. Sztuczna, nierealna, w ogóle tu nie pasuje. Ale pędzi i wyje. Myśli zagłusza ryk. I ten mój krzyk:

– Laaawiiinaaa!

Rzuciłem się w prawo. Tam, gdzie lód przechodzi w skały. Jeden, drugi raz oplatam karabinek liną, kładę się, kulę, raki zabijam w lód, a kask z twarzą wtulam w skalne załomy. Zamykam oczy. Sekunda, dwie. Łup! Uderza we mnie pociąg. Jakbym wszedł pod wodospad. Lecąca biała masa bębni, dudni, szarpie. Czuję, jak napierany śniegiem plecak zaczyna ciążyć, lina wrzyna się w dłoń, a kolejne kule śniegu łomocą w kask. Głuchnę od huku. Wydaje mi się, że krzyczę i ostrzegam Piotrka Tomalę, ale nawet ja siebie nie słyszę. A co dopiero on.

Kamienie. Jeśli tam, w tej śnieżnej fali tsunami, są kamienie, to już po nas. Nagle zapadła cisza.

Otwieram oczy. Niepotrzebnie. W ślad za szarżą śnieżnej husarii pędzi bezładna masa pyłu. Nic nie widać, nic nie słychać. Gdy w końcu odważyłem się wstać, palcami odnajduję radio:

– „Krótki”, żyjesz? „Krótki”!

Jest! Piotr drze się zza załomu, więc zsuwam się w dół. A ze skał wstaje bałwan. Nie ma żółtego kombinezonu, twarzy. Jest tylko oblepiona śnieżna postać z jakiejś koszmarnej kreskówki. Postać ociera twarz, wyłaniają się oczy i roześmiany pysk. Rechotamy jak po wysadzeniu śnieżnego sracza w surrealistycznej komedii.

W tamtym momencie po raz kolejny zrozumiałem, że mam pewien dar. Dar życia. Jeszcze nigdy nie zginął przy mnie człowiek. Bo widzisz, ja mam Anioła Stróża. On dba o mnie, a ta Jego aura roztacza się na wszystkich wokół. Uśmiechasz się? Dobrze. Ale jeśli napiszę, że to prawda, zapewne pomyślisz, że zwariowałem, a jeśli stwierdzę, że robię sobie z ciebie jaja, będzie ci przykro. Chcesz wiedzieć? Dobrze. Każde słowo w tej książce to prawda. Czytasz więc zapiski wariata. Witam cię w Kukułczym Gnieździe.

Jedziemy.

Leci na nas wielka biała ściana

Dziób. Tysiące lat wyrzeźbiły w granicie fantazyjne kształty. Moje ulubione miejsce w Karkonoszach

Podróż. Tak wiele wypraw, myśli. Mówisz czasem komuś bliskiemu: „Patrz, jak pięknie. Weź mnie za rękę, przytul, obejmij i patrzmy razem”? W takich chwilach nie chcemy być sami. Sami nie umiemy się cieszyć. Smutek wpędza nas w mysie dziury samotności, cierpimy w ciszy, na odludziu złych emocji, żalu. Ale gdy ogarnia nas fala dobra, chcemy zanurzyć się w niej z kimś. Wołamy go, bierzemy za rękę, ściskamy mocniej i wchodzimy razem do ciepłego morza. Boso. Nago. Spokojnie.

W Górach nie ma ze mną bliskich. Nie ma tych, których kocham. Dlatego zamykam ich na stronach dziennika, jadą ze mną na zdjęciach, wetknięci między kartki jak ususzone kwiaty, które mają mi przypominać letnie dni. Jadą tam, by być ze mną. Gadam do nich czarodziejskim długopisem, spod którego wylatują słowa z szybkością karabinu maszynowego.

I kiedy już położę się samotnie na tym stole, kiedy wiatr i mróz, niczym siostry w szpitalu, rozbiorą mnie z obłudy i codzienności, kiedy zostanę wykąpany i oczyszczony w tym krystalicznym Yardenicie i namaszczony kremem do opalania z UV 50+, otwieram zeszyt i jak na wigilii zaczynam się dzielić opłatkiem, życząc sobie, by Góra okazała się łaskawa i abym dostąpił jej magii. Mówię i mówię, a pamiętnik słucha z otwartymi ustami stronic, linijek i kratek.

Zazwyczaj odwiedzam je wszystkie. Do ostatniej karteczki przyklejonej do tylnej okładki. Wtedy wracam. Do domu. Wracam lepszy, spokojniejszy, bardziej chętny do życia. Jak elektryczny samochód z naładowanym akumulatorem jestem gotów do walki tam, na dole. Do śmiania się z tego, co przed wyjazdem mnie przerażało, do słuchania ze spokojem tego, co wzbudzało mą irytację, do kochania tego, czego znienawidzenia byłem bliski.

Witaj. Kłaniam się wam wszystkim, każdej i każdemu z osobna. Kupując tę książkę, kupiłeś bilet na podróż. Nie wiesz dokąd. Nie wiesz, czym i jak będziemy podróżować i co nas tam spotka. Nie wiesz, kiedy wrócisz i jaki ta podróż będzie miała wpływ na Twoje życie. Nie boisz się?

Nie masz obawy, że gdy zamkniesz książkę, to wstaniesz z fotela i zaczniesz się pakować? Nie masz czasem dość tego, co cię otacza? Taka jest podróż, mój przyjacielu. Nie wiemy, jak popłynie kij rzucony do rzeki. I to jest piękne.

Podróż zaczyna się już tu. W naszych głowach, od pierwszej myśli o niej. Dziękuję ci, że ze mną jesteś. Mam dla ciebie wiadomość: ja wciąż jeszcze żyję, podróż jednak mnie zmieniła. Jestem inny. I jest mi z tym tak dobrze.

Moja przygoda z Górami zaczęła się niespodziewanie. Podobnie jak pomysł napisania tej książki. Dotychczasowe życie poświęcone było uwalnianiu myśli przez umartwianie ciała (co niektórzy nazywają sportem), dlatego mojemu organizmowi potrzeba wysiłku. Lata biegania wytworzyły we mnie chęć rywalizacji. Z innymi, lecz chyba bardziej z samym sobą. Dużo prawdy jest w powiedzeniu o „samotności długodystansowca”. Z czasem więc bieganie wygasło, a w powstałą pustkę niepostrzeżenie wcisnęła się nowa pasja – miłość do Gór. Spoglądam na nie codziennie, rano w drodze do pracy i wieczorem, wracając do domu. Rankiem słońce wyłania się zza nich, oświetlając mi drogę. Wieczorem chowa się na Przełęczy Karkonoskiej. Zachód słońca zawsze był mi bliski. I tak zapragnąłem obejrzeć inne górskie zachody i wschody słońca. Góry, najczystsza z form rywalizacji i zmagań. Bez polityki, dopingu i układów.

To, jaki w nich jestem, to nie tylko moja wina czy zasługa, ale też wpływ innych, a właściwie innego. Mojego Mistrza, autorytetu. By stać się autorytetem i wzorem w Górach, nie wystarczy wejść na szczyt. Kim zatem może być ten, kto będzie ważniejszy niż sama Góra? Kogo doceniamy za doświadczenie, za sukces, za charyzmę, za osobowość, koleżeństwo, za poczucie bezpieczeństwa, za dowcip, za partnerstwo, za uczciwość i brak pryncypialności? Autorytet w Górach to nie Lance Armstrong, wygrywający za wszelką cenę, to nie siłacz, co weźmie na plecy 30 kilogramów, nie dający się zmanipulować przywódca, nie przewodnik, który zabiera nas w Góry, by ciągnąć nas na linie jak worek mięsa do szczytu – bo wziął za to kasę.

Kiedyś mój partner powiedział mi: „Wolę z tobą nie wejść, niż z kimś innym wejść”. Za to mu dziękuję.

Kogóż stawiam za wzór i obarczam mianem przyjaciela? Tym kimś jest Krzysztof Wielicki. Kiedy pierwszy raz zabrał mnie w Góry, był jak profesor, mistrz i guru. I choć spędziliśmy razem wiele dni, to wciąż chcę z nim jeździć. Góra sama w sobie jest tylko drogą, a celem jest sama wspinaczka, radość z przebywania w świecie, gdzie horyzont znajduje się znacznie dalej niż nasze troski i zmartwienia. W Górach człowiek jest najważniejszy, a ten, który decyduje o naszym losie, którego naśladujemy, jest kimś szczególnym. To Mistrz. Dziękuję ci, Krzysiu, za to, że byłem tam z tobą. Pod Gaszerbrumami, Broad Peakiem, Dhaulagiri czy K2. Zamieniłbym wszystko, tylko nie ciebie.

W domu, w otoczeniu znajomych twarzy, życie jest niczym dobrze wyreżyserowany spektakl. Godzinami gapimy się w lustro, by widzieć siebie oczami innych. Formujemy siebie i to, co robimy, w wyidealizowany marzeniami i telewizją sposób. Gramy. Ale tam, gdy minie tydzień, gdy dotrzemy do bazy, ogarnia nas inna problematyka. Wtedy niczym z larwy w motyla (a czasem odwrotnie) następuje przemiana. Macho potrafi zapłakać, fajtłapa kpi z lawin i niebezpieczeństw. Ale wszyscy się wyciszają. W środku, na zewnątrz dalej może królować poza, wydzieramy się, pomstując na pogodę czy kiepskie żarcie, ale w środku zaczyna panować harmonia. Nie musimy już skrywać pana Hyde’a, doktor Jekyll jest w domu, od którego dzieli nas pięć tysięcy kilometrów i obcy ludzie. Nikt nie naskarży. Pierwotny rytm spokojnego życia, instynkty, a nie gesty, tęsknota, marzenia urealniają się. W końcu można skupić myśli, które nie muszą już biegać w kierunku cywilizowanego świata. Wreszcie umiemy pojąć, co i kto tak naprawdę jest dla nas najważniejszy. A wtedy przybywa strach: o nas, o nich, o relacje. Robimy się prawdziwsi.

Różne twarze mojego Mistrza, Krzysztofa Wielickiego

Krzysztof Wielicki i ja

Denis opuszcza bazę pod K2. Fot. Piotr Tomala

Poznałem go na lotnisku.

Przyszedł jakby trochę wystraszony liczbą mediów, kamer. Gdy rzucili się na nas z mikrofonami, żądni informacji o wyprawie, jakby schował głowę między ramionami. A potem zaczęliśmy się poznawać. Obserwowałem tego jakże dziwnego i skomplikowanego, ale widać od razu, że twardego faceta. Zaciętość na twarzy, zaciętość w charakterze. Bardzo często znikał nam na długie minuty, wcześniej zakładając adidasy. Chodził na treningi, ćwiczył tam w górze. Nawet w obozach, podczas trekkingu, zamiast pakować się do śpiwora, zakładał adidasy i szedł biegać. Ćwiczyć, być sam ze sobą, przygotowywać się. Cóż z tego, że na zewnątrz -25 stopni i śnieg do kolan. Wracał zaczerwieniony na twarzy, cichutko wślizgiwał się do śpiwora. Leżałem obok i dziwiłem się jego nieinwazyjności. Nie rozpychał się jak inni, nie darł japy, nie domagał się kompletnie niczego. Zastanawiało mnie jego zafiksowanie na Górę. On nie korzystał z zastawy: ze sztućców wyprawowych, talerzy. Miał swoją własną miskę, własny widelec. Bał się. Bał się tego, że się zarazi. Że będzie chory i to przeszkodzi mu zdobyć Górę.

Kiedy codziennie rano parzyłem kawę, kiedy rozlewałem ją do podtykanych kubków, pytałem:

– Denis, napijesz się kawy?

– Nie, Rafał. Dziękuję, Rafał. Nie, nie chcę.

Kiedy świętowaliśmy Nowy Rok, urodziny albo gdy po prostu ktoś wyciągał malutką buteleczkę czegoś mocniejszego, częstowaliśmy Denisa, a on odpowiadał tak samo:

– Nie, dziękuję.

Ja go kiedyś pytam:

– Denis, a ty w ogóle pijesz?

A Denis odpowiadał:

– Piję, ale przyjechałem na wyprawę i pół roku wcześniej odstawiłem wszystko! Nie piję kawy, nie piję alkoholu, żadnego. Ja przyjechałem zdobyć tę Górę.

Pół roku. On wiedział, że może dostać tę propozycję od Krzysia, spodziewał się. I zaczął inwestować. W siebie.

Kiedy podczas trekkingu, czy choćby po dojściu do bazy, pojawiała się jakaś konfliktowa sytuacja, kiedy każdy z nas, uważając, że zjadł wszystkie rozumy, mówił, co powinniśmy zrobić, wtedy Denis powtarzał jak mantrę:

– Pan Krzysztof. Pan Krzysztof to kierownik, on zadecyduje. Decyzja do Kierownika.

Spory cichły. Tak było, wielki szacunek. Pan Krzysztof, nie Krzysiu.

Doszliśmy do bazy. Jest bardzo zimno, wieje wiatr, tragarze rzucają swoje pakunki i po prostu uciekają na dół. A na samym początku moreny piętrzy się stos klamotów: bardzo, bardzo daleko od ściany. Za nisko, stanowczo za nisko. Adam wściekły, Janusz zły, ja zdruzgotany. Wiemy, że to złe miejsce. Że tu wiatry są silniejsze, a do ściany pozostały dwie godziny marszu. Przenosimy bazę. Setki kilogramów, wręcz tony sprzętu. Ale jak? Nie wiemy, lecz w lodowatym wietrze nasilają się krzyki. Jesteśmy wściekli, szalejemy, każemy naszemu kucharzowi Mosinowi natychmiast organizować ludzi i przenosić bazę w górę. Przychodzi Denis, chowa się za kamień, od wiatru. I mówi tylko kilka słów:

– Pan Krzysztof, on zadecyduje.

A Krzysztof, chory, dotarł do bazy ostatni. I powiedział tylko jedno słowo:

– Zostajemy.

Dlatego tam powstało nasze „niemiasto idealne”.

Powstały namioty, baza, a my zaczęliśmy się wspinać.

Każdy wychodził w ścianę. Jeden z nas z uśmiechem, inny z jakąś pokorą, może z lękiem, a on z determinacją. Widziałem, jak znikał przed wyjściem w górę. Szykował się. Nie było zbędnych ruchów, gadania, które być może u innych maskowało jakieś uczucia, lęki. On po prostu szedł. Bez zbędnego hałasu.

Ale był częścią nas. Był kawałeczkiem, puzzlem, stanowiącym całość. I nigdy, do 11 lutego nigdy, nie zdarzyło się, aby uczestniczył w jakimkolwiek konflikcie.

Aż przyszedł 9 lutego. Piękne słońce. Szliśmy z „Krótkim” jakby na szafot, zawieszony na konstrukcji Góry. Jakbyśmy przeczuwali, że tam będzie źle. I było. Po tym, jak złamałem rękę, siedzę w bazie odurzony zastrzykami, prochami i ludową medycyną. Wiatr szarpie namiotem, śmigło nie leci, pierwszy dzień spędzam w mesie. Drugiego dnia znów siedzę w mesie i podchodzi do mnie Denis. Kładzie mi rękę na ramieniu i mówi:

– Rafał, jeśli dzisiaj nie przyleci śmigłowiec, jutro musisz iść na dół i ja zejdę z tobą.

Tak. On chciał się odwrócić od tej Góry i sprowadzić kolegę w dół. Tym samym przekreśliłby swoje szanse na zdobycie szczytu. Wielka empatia. Jestem przekonany, że nie zrobił tego tylko, by się popisać. Trochę to było utopijne, nierealne, bo jak z jedną ręką miałbym iść przez cały lodowiec? Sto kilometrów marszu, szczeliny i śnieg, do tego rozbijanie namiotów. A my tylko dwaj. Ale on nie żartował. On chciał ze mną zejść.

Mija kilka dni. Denis odwrócił się od wszystkich kolegów po to, żeby tym razem iść samotnie na górę.

Czy ja mam w ogóle moralne prawo oceniać go jako człowieka, jako kolegę, jako partnera? Z mojego punktu widzenia to jest doktor Jekyll i pan Hyde. Wspaniały wspinacz, który musi być szarpany wewnętrznymi rozterkami, skoro chciał zrobić coś takiego dla mnie, a potem robi całkiem coś innego. Jest mi bardzo trudno to oceniać. Wiem, że powrót Denisa do drużyny w kolejnych zimach, jeśli będzie jeszcze K2 dla Polaków, będzie bardzo trudny. Zabraknie go w niej, ale nie dlatego, że my go wykluczymy. To po prostu się stało. Woda, która się wyleje z naczynia, nie może być z powrotem do niego wlana.

Karkonosze, moje Góry rodzinne, moje codzienne panoramy, wschody i zachody, podejścia i zbiegi, szczyty i znajome kamienie. Myślę, że znam je tak dobrze, jak szufladę w mojej nocnej szafce. Eee, chyba nawet lepiej. W Karkonoszach nigdy nie zaskoczył mnie brak czegokolwiek. Wszystko jest na swoim miejscu, zwłaszcza wtedy, gdy o świcie pokonuję biegiem kolejny zakręt Koralowej Ścieżki i wiem, że za chwilę ujrzę Czarny Kocioł, a dobiegające z niego ryczenie jeleni przeniknie mnie do szpiku kości. Uwielbiam tę ciszę, której można dotknąć. Pierwsi wydeptywacze szlaków pojawiają się tu dopiero wtedy, gdy ja już zbiegam w dół. O świcie mam całe Góry dla siebie. I widoki też. Czasem panorama rozciąga się od Ještědu za Libercem na zachodzie aż po Śnieżnik na ziemi kłodzkiej, a czasem nie widać czubków drzew. Fakt, to może zaskoczyć.

Karkonosze to Góry zbudowane z bardzo starych skał. Ich płaskie wierzchołki pozbawione są strzelistych turni. Nie ma tu grani i lodowców. Co więc jest w nich takiego, że wyzwalają sentyment i ciągną do siebie? Czy w taki sposób trzeba pojmować ojczyznę? Czy to właśnie tak kocha się miejsce, w którym się żyje? Czy chodzi o dzieciństwo, o młodość, o „pierwszość”? Bo to moje pierwsze Góry? Nie wiem. Wiem tylko, że widok tego 36-kilometrowego wału zawsze wprawia mnie w zachwyt. Ileż to razy przemierzyłem to pasemko w tę i z powrotem, nie wiem. I nie wiem, ile jeszcze razy to zrobię, ale gdyby ktoś zaproponował mi pracę polegającą na przechodzeniu Karkonoszy od Okraju do Szrenicy, a potem w drugą stronę, to chyba bym się zgodził.

Płaskie wierzchołki Karkonoszy

Karkonosze najcudniejsze są jesienią, gdy kolory rozświetlą je czerwienią i brązami, gdy pośród ciemnej zieleni kosodrzewiny pojawiają się purpurowe liście wierzb i jarzębin. Gdy stanie się powyżej Samotni i spojrzy w pogodny dzień w dół, na schronisko i na Mały Staw, a przed oczami Kocioł zamyka przepiękny amfiteatr, to można tak stać i stać, i gapić się na ten cud bez końca, aż przyjdzie zima i spowije ten zakątek śniegiem, a wtedy jest jeszcze cudniej. Albo gdy o świcie późną jesienią nad Śnieżnymi Kotłami wstaje dzień, a ty już jesteś na górze, twój cień ma długość kilkunastu metrów, a rude trawy falują na wietrze.

Trudno mi jednak pisać o tym w czasie przeszłym, bo kocham je nieustannie i wciąż mnie zmieniają. Co dzień oglądam „moje” Karkonosze i co dzień są one częścią mojego życia. Śnieżka – najwyższy szczyt Karkonoszy i całych Sudetów, mierząca 1603 metry nad poziomem morza – majestatyczna i widoczna z okien wielu jeleniogórskich domów, symbol naszych stron, tak łatwa do zdobycia, że każde dziecko może na nią wejść. Ja sam corocznie wjeżdżam na jej szczyt rowerem w kolarskim wyścigu z Karpacza i wbiegam na wierzchołek, zdarza się, że i dwa razy dziennie.

Śnieżka sprawia wrażenie łatwej Góry

Czy jednak na pewno jest taka łatwa? Pamiętam, jak kilka lat temu w listopadzie, podczas spotkania górskich wyg na corocznym „zakończeniu sezonu”, ludzie, którzy mieli w dorobku pięcio-, sześcio-, siedmio-, ba, nawet ośmiotysięczne szczyty, właśnie tam zawrócili. Szturmowaliśmy zwieńczony spodkami szczyt Śnieżki. Obie ręce na łańcuchach, raki na butach. Było 15 stopni Celsjusza, a wiatr wiał z prędkością 120 kilometrów na godzinę. Doszła nas tylko połowa, a ci, którzy się wycofali, mieli na swoim górskim koncie Kilimandżaro, McKinleya, że o Gaszerbrumie nie wspomnę. A tu wymiękli. Jaki wniosek? Prosty – każdą Górę trzeba szanować i doceniać. To ważna zasada, przestrzeganie jej może być sprawą życia, nawet w tak niewielkich Górach jak Karkonosze.

Pielgrzymy. Czas zaklęty w granicie. Magiczne miejsce

A moje ulubione miejsce? To chyba najtrudniejsze pytanie, jakie sobie sam zadałem. Odpowiem przewrotnie: chyba musi być poza Karkonoszami. Kiedyś miałem wybór: zamieszkać w Górach lub tam, skąd mógłbym na nie patrzeć. Wybrałem to drugie. Tak więc moje ulubione miejsce jest tam, skąd mogę gapić się na te „moje” Góry. To po prostu mój dom w Łomnicy, na dnie Kotliny Jeleniogórskiej. Tu mam cały masyw jak na dłoni: od Okraju przez Czarny Grzbiet, Śnieżkę, Smogornię, Karkonoską Przełęcz, Wielki Szyszak aż po Szrenicę. Mój ulubiony widok. Chyba nic więcej o Karkonoszach napisać nie umiem, poza tym, że je po prostu kocham. I mam pewność, że i one kochają mnie, bo dały mi tak wiele. Tu się wszystko zaczęło.

Idą ku mnie Góry

Wspomnienia wsysają jak powietrzna trąba

Nie wspominam więc.

Idą ku mnie Góry

Przyszłość oskrzydliły strzelistymi zboczami,

Więc nie marzę

Nic nie widzę,

Poza nimi.

Idą ku mnie Góry

Nie potrafię im odmówić, stanąć tyłem,

Ulegam ich mocy.

Idą ku mnie Góry

I choć noc nastała, zapłonęły światła

Tylko je już widzę.

Idą ku mnie Góry

Wczoraj chciałem im się schować

A dziś znów je kocham.

Idą…

A ja rozstawiam ramiona

By je przyjąć jak Kochankę

Wszystko im oddając.

Idą ku mnie Góry

Tak czekałem na ich przyjście…

Zawsze szliśmy własną drogą, nie oglądając się ani wstecz, ani na innych. Alpy, góry, pasja. Jaro zginął w błękicie fal tych gór, a moja droga wciąż trwa

Idziemy wyżej. Z Karkonoszy poniosło mnie w Alpy. Tatry pominę celowo. Bo Tatry to rozdział na osobną książkę, nie umiem ich opisać jako jednej części. Spotkamy się z nimi, jeśli tylko będę dostatecznie odważny, aby o nich napisać. Bywam tam ciągle, częściej zimą, gdy do złudzenia przypominają mi góry najwyższe. Dalej są moim celem.

Alpy. Góry, w których jest wszystko. Góry, które mają same plusy, a tylko jeden minus – przeludnienie. Przeciętny alpejski szczyt w czasie lata i dobrej pogody jest szturmowany przez paręset osób dziennie. Czasem jest taki tłok, że trzeba czekać na swoją kolej, aby wgramolić się na wierzchołek. Zupełnie inaczej jest, gdy wybieramy się w nieznane Góry, tam jest pusto. Tylko któż chce tego, co nieznane? No właśnie. Chciejmy. Nie leźmy w tłum.

Tak więc moją przygodę z Górami rozpocząłem razem z Jarem, moim pierwszym, wspaniałym partnerem i przyjacielem, który też kochał Góry. I tam został, w toniach alpejskiego Attersee. Wybacz mi, Jaro. Tyle chciałbym ci teraz powiedzieć…

Zaczęliśmy od najbardziej znanej Góry Europy. Mont Blanc, 4807 metrów nad poziomem morza. Wydawało się, że to olbrzym, trzykrotnie wyższy od naszej Śnieżki. I taki właśnie się okazał. Potężny, zaśnieżony i błyszczący w słońcu biały masyw, poprzecinany serakami i skałami, wznosi się w niebo nad Chamonix. Po całonocnej podróży samochodem byliśmy wypompowani, ale widok naszego celu uskrzydlił nas. Od razu po zrobieniu małych zakupów pozostawiliśmy auto w Les Houches i o 17.00 wyruszyliśmy w górę.

Do Venedigera wiodą drabiny jak do Everestu.

Idealne miejsce na trening w ekspozycji

Padał deszcz, ale humory nam dopisywały. Plecaki wgniatały w ziemię, a my zakosami, ścieżką wśród lasu, pięliśmy się wyżej i wyżej. Noc zastała nas w Baraque Foreste, jeszcze w lesie i tam postanowiliśmy przenocować. Zawsze lepiej przespać się w jakiejś szopie niż w namiocie. Barak okazał się już zajęty i po krótkiej chwili byliśmy zaprzyjaźnieni z grupką Polaków z Gliwic.

I tak zasnęliśmy. Rano my ruszyliśmy w górę, a nasi nowi koledzy w dół po prowiant. Siedzieli kilka dni w górskim schronie, Goûterze, czekając na pogodę, więc skończyło się jedzenie i szli po zakupy. My, zaopatrzeni tylko na trzy dni akcji górskiej, wyrwaliśmy się jak konnica na czołgi. Śmiali się z nas. Ale cóż, plan to plan. Pomknęliśmy w górę. Skończył się las, a przy kolejnym baraku – Tete Rousse – zaczął się lodowiec. Założyliśmy raki, czekan w dłoń i przy przepięknej pogodzie podeszliśmy do Kręgielni.

Potężna ściana skał, piargu i lodu. Najniebezpieczniejsze miejsce wspinaczki. Nie przez warunki, ale przez ludzi. Ci, którzy idą wyżej, zrzucają na tych z dołu skały i bryły lodu, tu też jest najwięcej wypadków. I nie ma mądrych, przed nadchodzącą lawiną nie ma przecież ucieczki. Trzeba po prostu mieć szczęście. To tu kilkanaście lat później zginął Wojtek Kozub, alpinista, kolega, wspaniały chłopak.

Pot lał się z nas strumieniami, z wysiłku i napięcia. Stres powiększył jeszcze helikopter, który zabierał ciało zapakowane w worek. Ktoś nie zdołał pokonać grani. Nie wiedzieliśmy, czy były to zwłoki, czy ktoś poważnie ranny. Słońce wytapiało kolejne głazy i z okolicznych zboczy co pewien czas schodziły lawiny.

Wreszcie szczyt, koniec ściany. Niespodziewanie zza kolejnej skały wyłonił się dach schroniska i stanęliśmy na twardym i płaskim lodowcu. Pierwszy etap dobiegł końca. 3800 metrów nad poziomem morza. Ciepło, wręcz gorąco, w słońcu jakieś 30 stopni. Rozebrani ganialiśmy w samych gatkach dookoła namiotu i cieszyliśmy się jak dzieci. Pogoda wymarzona. Powoli nadszedł wieczór, na niebie, niczym posypana brokatem czarna suknia wróżki, skrzyły się gwiazdy. Wstaliśmy o 23.00. Spania i tak nie było, bo zrobiło się zimno, chłód przebijał się przez nasze kiepskie karimaty i śpiwory. Dłonie, by nie drętwiały z zimna, podkładałem to pod plecy, to pod tyłek. Z ulgą więc przywitałem moment wymarszu.

Ruszyliśmy o północy. W korowodzie światełek. Takich jak my było tej nocy chyba ze 40 chłopa (pewnie dlatego, że przez kilkanaście poprzednich dni nie było odpowiedniej pogody). Przed Dôme de Goûter, na wysokości 4000 metrów nad poziomem morza, złapał nas brak aklimatyzacji. Byliśmy zaskoczeni – po raz pierwszy na takiej wysokości – nieprzyzwyczajony organizm zaczął odmawiać posłuszeństwa, ból głowy, słabość, zadyszka, do tego uczucie, że zaraz żołądek zacznie oddawać kolację. Ruszam – wszystko jest OK, a po kilku krokach kręci mi się w głowie. Brnęliśmy noga za nogą przez ciemność, a przed świtem, jeszcze przed malutkim, metalowym schronem, Vallotem, pojawił się nieodłączny towarzysz wysokości i Gór – mróz. Zgęstniała krew przestała dochodzić do stóp i dłoni, nasz kiepski ekwipunek zawiódł (chyba jestem jedynym, który wspiął się na Mont Blanc w krótkich spodenkach!). O 4.00 dotarliśmy do Vallota. Ta blaszana puszka wielkości przydomowej altanki na narzędzia musiała pomieścić kilkudziesięciu alpinistów, więc w środku było ciaśniej niż sardynkom, ale za to cieplej. Myślę, że Vallot uratował więcej istnień niż jakikolwiek inny budynek na świecie.

Od strony Vallotu grań Bosses i szczyt Dachu Europy Mont Blanc

Alpejski Matternhorn – najbardziej charakterystyczna góra świata… i może nawet najpiękniejsza

O 6.00 ruszyliśmy dalej. Szczyt jak na dłoni, granią Bosses wspinaliśmy się szybko, by o 8.14 stanąć na „czubku Europy”. Widoki godne szczytu, hen po horyzont i bezkresną dal, wszystkie oznaki cywilizacji skryły chmury zalegające w dolinach, jak Pan Stworzenia. W dole nicość, z której wystają pojedyncze wyspy szczytów. To poczucie samotności. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale właśnie w tym momencie na ośnieżonym szczycie Mont Blanc zachorowałem na nieuleczalną chorobę zwaną WSPINACZKĄ. Bywa, iż choroba rozwija się dynamicznie i z czasem doprowadza pacjenta do śmierci. A ja? Choć chory, jednak żyję i mam się dobrze, a minęło już tyle lat. Policzyłem. Umierałem już sześć razy. Gdybym był kotem… wiem, zostały mi tylko trzy życia.

Powrót był już pestką. W południe zalegliśmy w namiocie. Uff, koniec. Czyżby? Oczywiście, że nie. Po godzinie namiotem zaczęło podrzucać i szarpać po zimnym lodzie. Pojawił się kolejny górski kompan – wiatr. Spanikowaliśmy. Po 15 minutach już byliśmy w drodze. Schodziliśmy w dół grani jak powaleni, jeszcze przed wieczorem stanęliśmy na skraju lodowca przy baraku Tête Rousse – teraz dopiero byliśmy bezpieczni. Nie pamiętam, czy wtedy coś jedliśmy, pamiętam tylko, że w nocy byli w baraku też jacyś Węgrzy, ale wyczerpanie odjęło nam świadomość na całe 10 godzin. Tak nie spałem chyba nigdy.

Ale jedno trzeba powiedzieć: Mont Blanc był nasz!

Zanim znów odwiedziłem Alpy, minęło kilka lat. Pamiętam z czasów, gdy biegałem wyczynowo, że Zermatt w Szwajcarii zrobił na mnie ogromne wrażenie, a jak Szwajcaria, to oczywiście Monte Rosa i najwyższy wierzchołek Dufourspitze, drugi szczyt całych Alp.

Monte Rosa – potężny masyw wielu wierzchołków

Podróż jak podróż, długa i ciężka, ale po 14 godzinach dotarliśmy do Zermatt i w czwórkę wyruszyliśmy wijącą się zakosami ścieżką ku lodowcowi. Pierwszy nocleg wypadł już powyżej lasu. Przepiękna panorama na Matterhorn o zachodzie słońca i o jego wschodzie wynagrodziła trudy podróży. Drugi dzień to ciężkie przejście do plateau na wysokość 3000 metrów nad poziomem morza, droga przez jęzor lodowca popękanego w sieć szczelin i końcówka wśród rumowisk i głazów. Umęczeni dotarliśmy wieczorem do obozu, w którym stacjonowała już wyprawa Litwinów. Pogoda dopisywała, humory też, więc jak to jest w zwyczaju, już przed północą byliśmy w drodze, atakując dość pokaźną ścianę skał i lodu. Gdy dotarliśmy do górnego lodowca, byliśmy trochę sponiewierani, ale dogoniliśmy Litwinów i wydawało nam się, że przez lodowiec przemkniemy niczym wiatr. Nic bardziej mylnego. Zatrzymały nas szczeliny, a nieoznakowana droga przez to porżnięte lodowe pole zamiast godziny trwała cztery. Co chwila wycofywaliśmy się i szukaliśmy innej drogi, skacząc i balansując między szczelinami. Pod koniec, gdy przechodziłem przez śnieżny most, ten zarwał się pode mną i runąłem w szczelinę. Nie wiem, czy Jaro by mnie utrzymał, czy też polecielibyśmy obaj na dno, gdyby nie to, że dwa, może trzy metry niżej był kolejny most, tym razem z lodu, i tam się zatrzymałem. Szczęście na miarę szóstki w totka, i to dwa razy z rzędu! Czerń lodowej szczeliny była bezdenna. Myślę, że tam, na jej dnie, do którego byśmy dolecieli, nie mielibyśmy żadnych szans.

Kopuła Dufourspitze, piękna góra

Świt przywitał nas w wielkim kotle, a tu, ku naszemu zdziwieniu, wycofali się Litwini, umordowani walką ze szczelinami. Góra czekała więc tylko na nas dwóch. Brnęliśmy w górę aż do lodowej kopuły przedszczytowej, gdzie czyhała już kolejna pułapka. Tym razem żołądkowa. Na lodzie twardym jak szkło i nachylonym pod kątem 60 stopni układ trawienny Jara odmówił posłuszeństwa. Cóż było robić. Założyliśmy mały obóz, a Jaro, pozbawiony uprzęży i asekurowany przeze mnie, mordował się ze sobą. Ale jakoś poszło i ruszyliśmy dalej. Po nieco więcej niż 11 godzinach dotarliśmy na pierwszy wierzchołek Dufoura. Uff. Byliśmy u celu. Zejście miało być czystą formalnością. Niestety. Po lodzie o mocnym nachyleniu trwało dłużej niż podchodzenie i było o wiele bardziej niebezpieczne. Stroma kopuła bez żadnych występów, progów, skałek. Tylko lodowe zbocze. Nie można sobie pozwolić na błąd, potknięcie. Asekurując się wzajemnie, zsuwaliśmy się w dół, do widniejącego niżej śniegu.

Lodowe pola pod szczytem Grossvenedigera

Grossvenediger (Wielki Wenecjanin) to niewielka górka w Taurach w Austrii. Aby ją zdobyć, wystarczy zwykle weekend i trochę zaparcia. Jest to Góra z cyklu tych „lekkich i przyjemnych”, a przy tym cudownie osadzona w alpejskich sceneriach. Podobno przy dobrej widoczności widać stąd Adriatyk.

Pogodę znów mieliśmy dobrą. Razem z moimi partnerami przebrnęliśmy przez długą dolinę do schroniska Adlerschut. Góra była stamtąd ciekawa, obryw skalny wyeksponowanej piramidy wyglądał imponująco, a skały opadające w dół do jęzora lodowca jeszcze potęgowały wrażenie wielkości.

Po przespanej w schronisku nocy wspinaliśmy się szybko i sprawnie. Skończył się piarg i weszliśmy na zmrożony nocnym mrozem śnieg. Aż do potężnej lodowej szczeliny szło nieźle, niestety pokonanie rozpadliny po chybotliwej, stalowej drabince pokrytej lodem trochę nas spowolniło. Po wyjściu na grań okazało się, że ostra i stroma Góra zamieniła się w pokrytą śniegiem obłą białuchę. Brnąc w brei, dotarliśmy na szczyt. Powrót był jeszcze mniej przyjemny. Sama drabinka dostarczyła emocji za cały dzień. Trzeba było wręcz wskoczyć na nią z metrowej lodowej półki. Potem było już lepiej, choć grząski śnieg sprawiał dużo kłopotu. Zaliczyliśmy więc kolejną Górę.

I tak właśnie od czasu do czasu zamiast w Tatry jeździliśmy podziwiać alpejskie szczyty. Na Grossglocknerze w ścianie szczytowej spotkaliśmy na przykład wycieczkę wydzierających się wniebogłosy Czechów. Szli i szli, niczym napoleońska Wielka Armia, zajmując łańcuchy, a my obok, jak te dwa palanty, staliśmy i czekaliśmy. Batonik, łyk wody, kanapka. Do cholery z takim wspinaniem! Wbiliśmy się w lodową ściankę obok i jakoś ominęliśmy czeski sznurek. Na szczycie też nie było gdzie palca włożyć. Ale pogoda jak zwykle – wymarzona.

Dam jedną radę wszystkim chętnym na alpejskie podboje: jedźcie tam w środku tygodnia, a najlepiej jesienią, kiedy kolory poniżej linii śniegu są dodatkową atrakcją wśród ciszy i spokoju.

Wulkany są jak ludzie. Z daleka wszystkie wydają się takie same. Stożki: obłe, strome, pokryte zastygłą lawą, samotne trójkąty burzące idealność widnokręgu. Ale przy bliższym poznaniu pokazują się różnice: szczeliny, pęknięcia i zdradliwe miejsca. Mogą nas zalać lawą, wystrzelić w kosmos erupcją silniejszą niż wybuch bomby atomowej. Ale mogą też nagrodzić najpiękniejszą chwilą w życiu, mogą dać swój cień rzucony na chmury, zachód słońca rozszczepiony na nieistniejące nigdzie indziej kolory. Mogą cię pokochać, zabić.

Ale ja piszę o wulkanie czy o człowieku? Gdy się bliżej pozna Górę, pokazuje nam ona swoją prawdziwą naturę: czasem rozczarowuje lub odmraża kończyny, czasem wycieńcza ekstremalnymi trudnościami bądź próbuje zabić, wypluwając z siebie setki ton rozpalonych do białości kamieni. Ale wszystkie Góry, w tym wulkany, mają jedną wspólną cechę: są wspaniałe. Jak ludzie.

Gdy znów przyciągnęła mnie Ameryka Południowa, wybór padł na wulkany. Góry niezwykłe. Zapragnąłem więc poznać kilka kolejnych i je poskromić. Po poprzednich wyprawach miałem jak najlepsze zdanie o tych Górach ludziach.

Podróż – to dwie siostry. Pierwsza – ta brzydsza – to nuda, ale jest nieodzowna, aby poznać wspaniałości świata, więc jeśli chcesz spotkać tę drugą, śliczną – najpierw musisz umówić się na rendez-vous z tą brzydką. Pociąg, samolot, potem znów samolot, ocean, Caracas, znów samolot, Bogota, wreszcie Quito, stolica Ekwadoru. Ameryka pełną gębą, od niedawna obowiązuje tu amerykański dolar, którym płaciliśmy za ostatni kawałek podróży – egzotyczną, indiańską taksówkę. Po 40 godzinach w drodze gubi się sześciogodzinna różnica czasu, jak rozcieńczona w szklance Cuba Libre, i otępiały organizm wali się spać bez względu na porę dnia. A po przebudzeniu? W Amerykę, mości panowie, w Amerykę idziemy! I to niezwłocznie, czem prędzej.

Dzień pierwszy

Pobudka o 10.00. Bułeczki, sałatka z owoców, sok gęsty jak jogurt i smaczny, jakby najlepsi chemicy dodali do niego cudowny owocowy ekstrakt. Z tarasu obłędny widok na Quito, choć jest mgliście i pochmurno, w pokoiku z łóżkami dla krasnali o 170 centymetrach wzrostu brak okna, a ponieważ to grudzień, nasze nogi niosą nas chętnie na spacer po ciepłym mieście.

Piszę, siedząc w niebotycznej katedrze Basílica del Voto Nacional. Jej ascetyczne wnętrze mieni się kolorami rozszczepionego witrażami światła. Panująca cisza zaczyna mnie przenikać, podobnie jak to światło. Świątynia stanęła w 1883 roku. Ma 150 metrów wysokości, a na jej wieżę wchodzi się po 311 schodach, co za chwilę sprawdzimy. Gdy docieramy na szczyt, zegar o średnicy pięciu metrów wybija 14.00. Plątanie się po Quito zajmuje resztę dnia. Pijemy piwo, co chwila mijają nas defilady i marsze odbywające się corocznie na początku grudnia z okazji święta miasta. Dziewczęta wymachują batutami, chłopcy walą w bębny i cymbały tak, że aż ciarki przechodzą. Zaczyna lać deszcz. Wieczór spędzamy u polskiego konsula.

Spotkanie przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Tomasz Morawski – honorowy konsul RP w Ekwadorze – przyjął nas w swej rezydencji niczym dobrych znajomych. My ubrani w trekkingowe buciory, a tu ambasador Rosji, panie z wyższych sfer, brat konsula – jeden z największych plantatorów róż na świecie, polski misjonarz z Brazylii. No i my. Oszołomki z Polski, będący – jak stwierdził konsul – pierwszymi, którzy przyjechali do Ekwadoru odmrażać dupsko na Chimborazo, zamiast siedzieć na plaży na Galapagos. W ogóle wszyscy stwierdzili, że trzeba się napić, bo zapewne z tej naszej eskapady nie wrócimy, więc okazja jak najbardziej zasłużona. Polska wódeczka w hektolitrowych ilościach, barszcz czerwony i raut dyplomatyczny przekształcił się w typowo polską imprezę, gdzie ambasador został Wołodią, a wszyscy na pożegnanie ściskali się, jakby spędzili ze sobą połowę życia. Jak w ojczyźnie.

Dzień drugi

Dotarliśmy do refugio na 4565 metrach nad poziomem morza. To mały schron bezobsługowy na zboczach Guagua Pichincha. Z Lloa droga pod górę zajęła nam cztery godziny. Majaczące w oddali Quito zniknęło w chmurach w dole. Droga do schronu wiła się wśród pastwisk i krzewów, a sam szczyt ciągle ginął w chmurach i we mgle. Kondycja dobra. Dotarłem ponad godzinę przed grupą i nawet kac po konsularnym raucie jakoś pozostał po drodze. Herbata, zupa z torebki, w końcu położyliśmy się, aby odespać podróż i balangę. Za oknem „dupówa” (czyli pogoda uniemożliwiająca wspinaczkę), cały dzień po okolicy krążyła burza, by w końcu dopaść i nas. O 18.00 – jak to na równiku – zapadła noc. Zawsze zapada o tej samej porze, dzień i noc są tam tak samo długie. Mamy 12 godzin laby.

Dzień trzeci.

Pobudka o 6.00, świtało. Mała herbata i ruszyliśmy na krótką wspinaczkę. Głowy bolały wszystkich jak cholera. Po godzinie dotarliśmy do krawędzi krateru, wspinaczka wśród skał prawie po omacku, mgła taka, że nic nie widać na 10 metrów, krater ginął w niej jak przykryty kocem. Nareszcie szczyt – według lokalnych źródeł ma 4801 metrów nad poziomem morza. To mój pierwszy zdobyty wulkan, Guagua Pichincha. Kilka lat temu szczyt napędził wszystkim stracha. Dość potężna eksplozja zasypała Quito popiołem na kilkanaście centymetrów i sparaliżowała na długi czas życie miasta. Powrót do cywilizacji minął szybko i bez zakłóceń. Pierwsza część aklimatyzacji była już za nami.

Dzień czwarty i piąty

Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. Dookoła dziwny, wyżynny krajobraz, czasem rolniczy, czasem pustynny. Wszystkie Góry schowane w chmurach. Gdy dotarliśmy do wrót parku Cotopaxi, nasza Góra wyglądała tak, jakby chciała nas wszystkich pozabijać. A właściwie nie wyglądała, bo była zasnuta chmurami, targana wiatrem i smagana śnieżycą, a niżej, przez ścianę deszczu, stała się dla nas prawie niewidoczna. Niczym widmo wyłaniała się czasem zza chmur. Z szosy zjechaliśmy na torfowiskowy płaskowyż. Jeepy, które wiozły nas w górę, brnęły przez błoto, a my pięliśmy się wyżej i wyżej. Powoli ziemia ustępowała miejsca wulkanicznemu pyłowi. Kawałki lekkiego pumeksu bieliły się wśród czarnej jak noc wulkanicznej wydzieliny, szczelnie otulającej ziemię. Na wysokości 4500 metrów nad poziomem morza zostaliśmy pozostawieni sami sobie i w strugach deszczu, w wichurze, ruszyliśmy ku chmurom.

Spod butów osuwał się bazaltowy pył, a stopy grzęzły w nim do połowy łydki. Bez ochraniaczy sypało się to do butów, a skapująca ze spodni woda, wlewając się tam w ślad za pyłem, robiła śliczne błotko. Ciekawe, kiedy to wyschnie, myślałem, taplając się we własnych butach niczym w bagnie. Wreszcie z mgły wyłoniła się bryła schronu (dobrze, że nie trzeba było rozbijać namiotów). Siedzieliśmy tam i popijaliśmy herbatkę za herbatką. GPS wskazywał 4800 metrów nad poziomem morza. Większość grupy optowała za dodatkowym dniem na aklimatyzację, więc odłożyliśmy atak szczytowy na pojutrze. O 18.00 światło dnia zgasło, więc i my poszliśmy w kimę. Wysoko – niektórym kołowało się w głowie, byliśmy przecież prawie na Mont Blanc!

Równina z której strzela w górę Cotopaxi – niestety schowane w chmurach

Dzień szósty

Po lekkim śniadanku ruszyliśmy w górę. Lód pojawił się na wysokości 5100 metrów nad poziomem morza. Tam wpięliśmy raki, a kije zamieniliśmy na czekany i związani liną ruszyliśmy ku słońcu (które wreszcie łaskawie wyjrzało zza chmur). Jednak 200 metrów wyżej pogoda nie wytrzymała i załamawszy się, spowiła nas mgłą i chmurami. Zawróciliśmy. Później leżałem godzinami i gniłem, sam nie wiem na co czekając. Skończyły się myśli i łeb zdawał się pusty jak butelka po piwie – coś tylko w nim brzęczało. Czekałem na wieczór, spakowałem plecak i wypatrywałem północy. Wtedy wszystkie złe mary i my wraz z nimi, wypełzniemy na świat: mary na cmentarz, a my w górę – ku szczytowi.

Tu, w Ameryce Południowej, wszystkie ataki szczytowe zaczynają się w środku nocy, by wspinacze zdążyli do obozu przed okrutnym słońcem, które topi śnieg. W brei grzęźnie się po kolana, a wytopione z lodu głazy lecą na wlekących się w dół wspinaczy, stanowiąc śmiertelne niebezpieczeństwo.

Niczym mrówki pniemy się na szczyt

Dzień siódmy – 1 grudnia

Rutyna – chyba wszystkie wejścia na szczyt opisuję tak samo. Dzień zaczął się więc punktualnie o północy. A tak naprawdę dla mnie to był ciągle dzień poprzedni, bo nie zmrużyłem oka. Mżawka na zewnątrz szybko zamieniła się w lodowe igiełki. Ale było ciepło. Noga za nogą w górę, organizm zasysał tlen, a dyszał jak stara lokomotywa. Takie sapanie samo w sobie rozgrzewa, a do tego dochodził jeszcze wysiłek. Nie marzliśmy więc. Znów prowadziłem pierwszy zespół, za mną wpięci w linę szli moi partnerzy. Ciemno jak cholera. To nieprawdopodobne, ale można zabłądzić, idąc na szczyt.

Po trzech godzinach mozolnego podchodzenia pokonaliśmy potężną ścianę i dalej szło się już łagodniej, granią. Wreszcie świt. Świt. To, co ujrzałem, stawia Cotopaxi na pierwszym miejscu mych Gór. Seraki lodowe, wysokie jak domy. My w ich labiryncie, jak mrówki na lodowej pustyni. Słoneczne światło, rozszczepiane w potężnych zmrożonych soplach, mieni się tysiącem barw, a w dole morze chmur. My niczym na wyspie pośród oceanu, jak jedyni ludzie na Ziemi. Przechodzimy pod serakiem wysokim jak wieżowiec. Nie sposób zrobić zdjęcia, a sople mają z 10 metrów długości. Jak taka cholera się oderwie, to koniec.

Brnęliśmy, asekuracja była potrzebna jak diabli. Chłopcy mówili o adrenalinie jak na bungee, ale widziałem, że słabną i musiałem ich ciągnąć. Chyba za mało było tej aklimatyzacji. Miałem świetny dzień, cieszył mnie każdy krok, każdy oddech, uśmiechałem się wesoło, co chyba trochę ich wkurzało.

Na 5600 metrów nad poziomem morza wyszliśmy z labiryntu. Wtedy jeden z kolegów powiedział, że będzie miał torsje (w pierwszej chwili nie wiedziałem, o czym gadał), ale gdy po prostu zaczął rzygać jak kot, połapałem się, co jest grane. Nie był w stanie iść. Postanowił zostać i zaczekać, aż będziemy schodzić. Było bezpiecznie, mógł sobie tam siedzieć, a my mogliśmy iść dalej.

Potężne zamrożone sople w słońcu mienią się tysiącem barw