Strona główna » Kryminał » Bajki dla dzieci gangsterów

Bajki dla dzieci gangsterów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7386-243-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bajki dla dzieci gangsterów

Bajki, które rodzice opowiadają swoim dzieciom, związane są często z ich zawodami. Ale jak, w przystępny sposób, o swojej profesji opowiada synkowi tata… gangster? Zamiast o mafiosach mówi, zatem o… Rycerzach z walecznych księstw Pruszkowa i Wołomina, pomiędzy którymi leży wielkie niczyje miasto. Rycerze z Pruszkowa mają problem: nie dość, że muszą walczyć z zastępami rycerza Dziada z Ząbek, to jeszcze ich zastrzeżoną mafijną nazwę próbują przejąć piraci. Rycerz Dziad też ma zgryz: wciąż znajduje w domu magiczne pudełka, które potrafią zmienić jego merc-karocę w pięćset drobnych kawałków. A straż księcia pana nie może się doczekać, aż wszystkich rycerzy wyłapie, by ich potem wypuścić za sowitą łapówkę. Kto lubi klimaty “Rodziny Soprano” skrzyżowanej z “Miasteczkiem South Park” winien śmiało sięgnąć po “Bajki dla dzieci gangsterów”. Ale uwaga: tych opowieści nie można między bajki włożyć – wszystkie są oparte na faktach

Polecane książki

Waldek, starszy brat Helenki złamał nogę i musi spędzić kilka tygodni w szpitalu. Rodzice są bardzo przejęci i nie ma kto opiekować się małą suczką rasy border collie – Korą. Kora jest samotna i bardzo nieszczęśliwa, podobnie jak Helenka. Tyle że dziewczynka tak naprawdę nie lubi psów, a Kora t...
Tym razem autorka zabiera nas w świat miłości który skrywa wszelakie i niezwykle niebezpieczne tajemnice. Magia, strach i rozpacz ukazane w wierszach pokazują, że kraina uczuć jest niczym wulkan potrafiący przetopić najtwardsze skały. Daj się uwieść i porwać w świat, w który autorka nie bała się zaj...
Dla małych przedsiębiorstw doradztwo biznesowe to jedno ze źródeł wiedzy zewnętrznej ułatwiającej prowadzenie działalności. Jest szczególnie istotne dla firm innowacyjnych, które wykorzystują nowe informacje do poszukiwania okazji rynkowych oraz wprowadzają nowe rozwiązania w swoich produktach, proc...
Historia o gorliwej pobożności i przesądach, za którymi kryją się najmroczniejsze ludzkie instynkty. Po międzynarodowym sukcesie Daru języków Rosa Ribas i Sabine Hofmann powracają z kolejną powieścią o młodej dziennikarce Anie Martí, która tym razem musi zmierzyć się z fanatyzmem religijnym, surową ...
Dąbrowszczacy - Na świecie szanowani, w Polsce poniżani Dąbrowszczacy to książka o Polakach i Polkach, którzy ruszyli na pomoc republikańskiej Hiszpanii. Wraz z antyfaszystami z wielu innych krajów bezinteresownie stanęli w walce z wojskowym zamachem stanu popieranym przez Hitlera i M...
Celem prezentowanej książki jest rozpoczęcie dialogu na temat relacji polskiego romantyzmu wobec nowoczesności. Co oczywiste, dialog taki musi nawiązywać do rozważań dotyczących innych literatur (i innych tradycji badawczych), a także pozostawać próbą, a więc czymś fragmentarycznym i w dużej mie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Przewoźniak i Rafał Pasztelański

Warszawa 2007

© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2007

Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Socha

Redakcja: Anna Chrzanowska

ISBN 978-83-7386-243-2

Wydanie I Warszawa 2007

WYDAWNICTWO NOWY ŚWIAT ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa tel. 022 826 25 43 faks 022 826 25 47 internet: www.nowy-swiat.pl e-mail: wydawnictwo@nowy-swiat.pl

Druk i oprawa: Arspol, Bydgoszcz

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

O ZUCHWAŁYM RYMPAŁKU

I

Dawno temu było sobie wielkie miasto okrakiem nad Wisłą rozsiadłe. W niebo strzelały tam błękitne wieże wieżowców, po szerokich alejach pędziły tysiące karet, a handlu i sklepów, i kupców, i niewiast niecnotliwych, zawsze pofolgować z podróżnymi zdatnych, nikt by nawet nie policzył.

No, do czasu.

Miasto, choć wielkie i bogate, było jednak niczyje. Mimo że po ulicach krążyły Niebieskie Oddziały księcia pana, to nie one naprawdę na nich rządziły. Wokół miasta na okolicznych równinach rozsiadły się trzy księstwa rycerzy-rabusiów. Pierwsze z nich, zwane Wołominem, opanowało trakty ku wschodowi prowadzące. Drugie, zwane Pruszkowem, tkwiło jak nóż wbity na zachodnich rubieżach wielkiego miasta. Trzecie, najmniejsze i najbardziej głodne gniazdo rycerzy-rabusiów, przycupnęło na bagnach pomiędzy głębokimi rzekami; i choć bardziej przypominało psią budę z byle desek pozbijaną, nazwali je ludzie Nowym Dworem. I to z tych trzech księstw szło w miasto prawo pięści i siła złego, zwłaszcza na jednego.

W tej to ziemi niczyjej, przez trzy księstwa rycerskie na sztuki szarpanej, urodził się i wychował młody rozrabiaka zwany Rympałkiem. Oddali go, nieboraka, rodzice do szkoły, to z niej uciekł. Oddali go zatem do terminu u jubilera. Też by uciekł – z pełnymi kieszeniami, ale to był warsztat brata, więc uczciwość tym razem zwyciężyła. Rympałek skrzyknął hewrę takich jak on wisusów i dalej hasać po dzikiej krainie Wielkiego Niczyjego Miasta. Ponieważ jednak przed Niebieskimi Oddziałami trudno było w pojedynkę uciekać i nie było skąd brać na łapówki, w razie gdyby go złapali, poszedł Rympałek do Pruszkowa, do bramy zakołatał, starszyźnie się pokłonił, przyjęto go jak swego.

II

Stał raz Rympałek na granicy królestwa i dziwował się, jak

Niebieskie Oddziały bacznie pilnują, by z zachodnich krain żadna skradziona kareta nie wjechała do Wielkiego Niczyjego Miasta. Poszedł potem na drugą granicę i dziwował się, jakże tam pilnują, by kradzione karety dalej, do wschodnich cesarstw wjechać nie mogły. I jak dodał dwa do dwóch w swoim rozbójnickim rozumie, wyszło mu, że jak by te karety kradzione raz w drugą stronę pojechały, to by żaden Niebieski od księcia pana nawet i nie spojrzał: skąd jadą, dokąd i po co.

Uradowany poszedł wtedy na pruszkowskie przedmieście do chłopa, który tak głupi był, że go cała okolica Słupem zwała.

Słup siedział na ławeczce przed domem, popijał porzeczkę strong i rozmyślał, czemu tak głupio świat jest poukładany, że bez pracy nie ma kołaczy. Przyszedł Rympałek do niego, przysiadł się i zapytał:

– Ty, Słupie, kasy nie potrzebujesz?

– Potrzebuję, panie – odpowiedział rezolutnie Słup.

– A betę-karetę chciałbyś mieć? – spytał Rympałek.

– Nie obraziłbym się – przyznał Słup. – Jeno nie wiem, skąd miałbym ją mieć, skoro ja już dwanaście lat na tej ławeczce pracy szukam i znaleźć jakoś nie umiem.

– A to się temu zaradzi – ucieszył się Rympałek. Dał Słupowi strój jak się należy – krawat i garnitur, ogolił go, uczesał i w dyrdy z nim do banku pobiegł – wyrabiać konto. Ani się Słup obejrzał, a już kredyt wziął. Ani się drugi raz obejrzał, a już betę-karetę w tym kredycie posiadał, bo w dokumencie wyraźnie stało „właściciel: Słup”. Ani się obejrzał trzeci raz, a już beta-kareta pojechała do Francji, gdzie ktoś kupił ją tanio i z pocałowaniem ręki. Ani się obejrzał czwarty raz, jak już był właścicielem trzech następnych karet, a potem trzydziestu trzech. Ale po co miał się oglądać i niepotrzebnie szyję nadwerężać, kiedy oto na kuchennym stole leżało przed nim pięćset złotych w gotówce i zgrzewka porzeczki strong?

– A ty Słupie, jakich krewnych nie masz? – spytał któregoś dnia Rympałek.

– Juści mam, wszystkie jako i ja, Słupy się nazywają – powiedział Słup i naspraszał krewnych swych, aby i oni zarobili sobie uczciwie i bez spocenia podkoszulka.

Ni się Niebieskie Oddziały spostrzegły, bety-karety szust! na Zachód pognały, raz a dobrze. A ty, strażniku szukaj wiatru w polu i Słupa na ławeczce. A Rympałek siedział w swej melinie i śmiał się do łez.

III

Jakoś tak w sierpniu, na wielkim drewnianym pomoście daleko w morze wychodzącym, Niebieskie Oddziały łapsnęły innego rycerza-rabusia zwanego Pershingiem. Trafił on do najgłębszego lochu. Rympałek zaraz zrozumiał, że teraz albo nigdy – wielkim rycerzem zostanie właśnie on sam. Zaraz skrzyknął Pershingowych sługów, giermków, trabantów i żołnierzy, zadania przydzielił, księgowość w komputerze założył i rządzić Wielkim Niczyim Miastem zaczął.

Naprzód przypomniał sobie, że nikt jeszcze nie policzył onych niewiast niecnotliwych. Raz-dwa je policzono, przy okazji nie zapominając o naliczeniu opłat za ochronę. Z tego szły pieniądze na łapówki dla Niebieskich Oddziałów; a jeśli który z żołnierzy do lochów trafił, to i na wikt dla jego najbliższych nie brakowało.

Cisnęli go Niebiescy bez litości, krok w krok za nim chodzili.

– A taki dyszel, nie złapiecie mnie – powiedział Rympałek.

I stał się jeszcze bardziej zuchwały. Jechali za nim Niebiescy radiowozem, to im go odebrał, a ich samych w lesie do drzewa przywiązanych zostawił. Tydzień nie minął, a już tym radiowozem zatrzymał Rympałek kupców, co z wizami turystycznymi na pielgrzymkę do Stambułu podążali. Jak woźnica zafasował kulę w brzuch, zaraz się do czapki Rympałka posypało złoto, pieniądze i kosztowności. Ale i na tym nie było końca.

– Napadnijmy na sklep, na stację benzynową, na kantorek – szeptali mu kamraci do ucha. Bez skutku.

– Banki, to jest przyszłość – zwykł mawiać Rympałek, surowo patrząc, czy aby który z kamratów na lewiznę nie chadza albo czy mu się pracować może nie chce. Jak się który go nie słuchał, tak z miejsca w twardej walucie musiał płacić. Jak mu jeden betę-karetę uszkodził, zaraz krzesłem barowym w łeb wziął i jeszcze za uszkodzenie musiał zwracać, a zapłacił tyle, co za całą karetę prawie.

Jako się rzekło, w bankach była przyszłość i pieniądze. W lipcu upalnym Rympałek najechał na bank i jednemu kupcowi pod kasą worek pieniędzy odebrał. Długo się Niebieskie Oddziały zastanawiały, gdzie Rympałek karabin schował, że go nikt z bronią po tym napadzie nie widział. Tymczasem karabin schował Rympałek w wózku dziecięcym, pod bankiem porzuconym, ale to się dopiero pokazało, kiedy wózek po napadzie trafił do Niebieskiej Izby Dziecka z zawiadomieniem o porzuceniu niemowlęcia.

W końcu jednak zuchwały Rympałek przedobrzył. W wielkim blokowisku napadł na konwój pieniądze wiozący dla królewskich felczerów i znachorów. Strzelby w ruch poszły, kanonada zrobiła się nielicha, karety podziurawione jak sita pozostały na ulicy. Ale opłaciło się. I zuchwały Rympałek mógł w domowym komputerze wpisać czystego zysku milion i dwieście tysięcy złotych.

Tego było jednak Niebieskim za wiele. A i znachorzy się zdenerwowali, bo Rympałek skradł przecież pieniądze przeznaczone dla nich. Niebieskie Oddziały zaczęły łapać rympałkowych żołnierzy jednego po drugim. A Rympałek to uciekł, to się wywinął, to kogoś porwał, żeby z wprawy nie wyjść, to ówdzie jakiś napadzik zlecił. Ale następnego roku wpadł jak śliwka w kompot, wywleczony z legowiska już nie przez Niebieskie Oddziały, ale przez Czarne Hełmy, które książę pan za ciężkie pieniądze najmował tylko do takich właśnie hazardowych misji.

IV

Dwa lata trzymali Rympałka w lochu. Straszyli, męczyli, przekupywali, obiecywali – nic nie wskórali. Za to kilku jego kamratów śledztwa nie wytrzymało i wsypało Rympałka: a to że kogoś porwał i ogniem przypiekał, a to że napadł, a to że zbił kogoś do nieprzytomności.

Dziewięć miesięcy go sądzili. Zaraz się jednak pokazało, że kamraci przed majestatem sądu odwołali, co zeznali w śledztwie. Dziwnie się bowiem jakoś tak porobiło, że a to żona jednego dostała rybę w paczce, choć to nie była Wigilia, a to dziecku innego piesek granatem się udławił… dość, że odwołali co prędzej, cokolwiek tam przeciw Rympałkowi zeznawali.

Ale sąd swoje wiedział. I Rympałkowi wlepił dziesięć lat wieży. A niedługo kolejny sąd zdecydował, że jeszcze raz mają go sądzić za to, czego mu w pierwszym procesie nie udowodniono. I tak zuchwały rozbójnik Rympałek pewnie już z tej wieży nie wyjdzie. No chyba żeby wyszedł, jak sobie w swych zbójnickim rozumie planuje, za dwa lata. Wtedy bajka będzie toczyć się dalej.

JAK PRUSZKÓW POKONAŁ PIRATÓW

I

Wczasach, kiedy młodsi ustępowali miejsca starszym w dyliżansach, kiedy kaseta magnetofonowa czuła się niezagrożona ze strony nowoczesnych nośników dźwięku, a telefony komórkowe ważyły tyle, co półlitrówka wódki i na tyle też wystarczała żywotność ich baterii, w owych romantycznych rycerskich czasach na świecie roiło się od rycerzy. Prawdę rzekłszy, rycerzy było wtedy na świecie mrowie, a mrowie. Zdało się, wyjdzie człowiek na ulicę Wielkiego Niczyjego Miasta i kamieniem rzuci, to o ile nie trafi w dziewkę lekkich obyczajów, w posła albo w studenta, o tyle celnie przypalantuje jakiemuś człeczynie w dresach, z wiechciami słomy wystającymi z adidasów, a ten już gębę rozedrze na pół świata, że on wszak rycerz jest pasowany. Na każdym rogu ulicy, w każdej melinie, pod każdym sklepem z porzeczką strong w Popściejewie, na każdej zabawie tanecznej i na królewskim jarmarku, wszędzie nagle zaroiło się od rycerzy mnożących się jak koty w marcu albo króliki w dowolnej porze roku. Wszędzie mnóstwo rycerzy, wołających się pruszkowskimi rycerzami.

Coś ich, do dziewki-lekkich-obyczajów-żyjącej-w-biedzie, zwyczajnie zrobiło się za dużo.

II

Mości panowie, ilu nas tak właściwie jest? – zapytał pewnego razu w pruszkowskim zamku rycerz Wańka, popatrując na kompanów. Wokół niego, przy prastarym Okrągłym Stole siedzieli rycerze: Słowik, Pershing, Parasol, Kajtek, Malizna, Bolo i Żaba.

– Nas w zarządzie? Ośmiu – odpowiedział rycerz Słowik, niezadowolony, bo z białej ścieżki, którą na Okrągłym Stole usypał, zbyt dużo proszku zostało w pęknięciach prastarych dębowych desek.

– Do tylu liczyć umiem. Imaginujesz waćpan sobie, ilu nas jest w ogóle? – nie dawał za wygraną rycerz Wańka.

– Dobre pytanie – pokiwał głową rycerz Parasol. – Jest Masa i Kiełbasa, jest Bysio, pięciu kompanów Bryndziaków, jest rycerz Kenys i Matyś, jest Sankul i Burzyn, jest rycerz Chyła, rycerz Jąkaty, Zbynek, Gonzo, Szuler, Sajur, Karaś i Western… – i tak wymieniał jeszcze dobre dwa pacierze, aż zabrakło wina i trzeba było posłać któregoś z młodych po nowy antałek.

– Prawdę rzeczecie, rycerzu Parasolu, ale to są chłopaki, których znamy, a oni mają swoich chłopaków, a bywa, że i tamte chłopaki mają swoich chłopaków. To ilu nas jest, tak w szczególności? – spytał znowu rycerz Wańka.

I zasępili się rycerze, bo do tylu liczyć nie umieli. Na pewno nie bez maszynek do liczenia banknotów.

A rycerz Wańka z rycerzem Kajtkiem ujawnili, czemu tak siedzą i liczą, parając się zajęciem godnym kupców bardziej niż rycerzy, czemu tak kalkulują i dodają, niczym zakurzeni bakałarze, zamiast uczciwie zabawić się po rycersku i jakieś Bum-Komuś! fajne zrobić albo chociaż TRATATA!

– Biada nam bracia rycerze i Księstwu Pruszkowskiemu naszemu – wzniósł ręce do góry rycerz Kajtek. – Biada nam, bo gdzie się nie obrócisz, tam wszędzie jacyś źli ludzie biją, kradną, fałszują czeki, wystawiają abonamenty za ochronę osób i mienia, dziewice hańbią, na mieszczan napadają, a przez rzeki graniczne towar cichcem wiezą! Nie masz w Rzeczpospolitej spokoju ni prawości żadnej.

– O co się waść turbujesz? To naturalna rzeczy jest kolej, że zły pieniądz dobry wypiera, a jako to zwyczajnie na świecie bożym, złe do dobrego się miesza – mruknął rycerz Parasol.

– Ale oni robią to w naszym, pruszkowskim, imieniu! Z naszymi to barwami, na swych rycerskich tarczach do boju idą i na nas wątpliwa chwała ich czynów spada. Lada kiep w Kiepskiej Woli nogą od krzesła sąsiada przytomności i portfela pozbawi, a już na drugi dzień powiada, że jeśli sąsiad do Niebieskich Oddziałów pójdzie ze skargą, to on mu chałupę spali, bo wszak rycerzem pruszkowskim jest! – nie posiadał się z oburzenia rycerz Wańka i aż garncem pełnym wina o spękany blat Okrągłego Stołu strzelił, a krwistoczerwone bryzgi miotnęły naokoło jako deszcz karminowy.

– Nie wylewaj waćpan wina – mruknął ponuro rycerz Żaba, bo mu rubinowe krople zamoczyły białą ścieżkę, jak w sam raz usypaną precyzyjnie pomiędzy najgłębszymi szczelinami blatu.

– Boją się nas, i dobrze – mruknął rycerz Parasol, któremu się od nadmiaru wina jeszcze nie do końca okienko we łbie otwarło.

– Ale Księstwo Pruszkowskie to nie jakiś unurzany w latrynie adidas czy inne parszywe chanel nr 5, żeby je na prowincji pokątnie podrabiać – wrzasnął rycerz Kajtek. – Niedługo będą po tym naszym Wielkim Niczyim Mieście ganiać Moskale, a może i Chińczycy, wołając, że są z „Pruś-koi-waa”! – dokończył i jednym haustem wychylił antał okowity.

– Ha, chcą być z Pruszkowa? Niech płacą! – zakrzyknął rycerz Parasol wreszcie do rzeczy, podrywając się z krzesła.

– Niech płacą, sucze syny! Albo do lasu! – wykrzyknął, poderwawszy się z siedziska rycerz Wańka.

– A jak nie chcą być z Pruszkowa, to też będą z Pruszkowa! – zerwał się na równe nogi rycerz Bolo. I miecz swój wzniósł ku górze. Zresztą, ptasia grypa wie, co on tam wzniósł, dość że wszyscy inni wznieśli to samo, a podobnież były to szklenice śpirytusu i wznieśli toast:

– Pruszków rządzi. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!

III

I najprzód sporządzili spis rycerzy. Zarząd Księstwa Pruszkowskiego wezwał swych kapitanów i nakazał porachować, kto Księstwa pozostaje rycerzem pasowanym, kto giermkiem, kto lennikiem prawym, a kto użyteczną obozową ciurą.

– A przy okazji – zaznaczył rycerzowi Masie rycerz Kajtek – podliczcie no tych, którzy rycerskim rzemiosłem się parają, ale samojeden, na własną rękę to czynią. Teraz ich samych porachujemy, potem porachujemy się z nimi – dodał rycerz Kajtek z uśmiechem.

I poszli rachmistrze wprost na szerokie gościńce przecinające Wielkie Niczyje Miasto, poszli w zaułki krzywe, poszli do dziupli brudnych i karetami zastawionych, zajrzeli do fabryczek i melin, do oficyn i na poddasza. Poszli nawet na komendę Niebieskich Oddziałów przepatrzeć w aktach, kogóż tam zapisano i pod którą cyferką. Jednym słowem Księstwo Pruszkowskie sporządziło spis co się zowie.

Ale i tego było mało.

Wzięli rycerze Kajtek, Słowik, Malizna i Wańka swe czarne bety-karety i ruszyli w świat szeroki. Bo ze świata niepokój dochodził, że byle kiep z kijem samobijem, pruszkowskim rycerzem się okrzykiwał i w ten sposób ułatwiając sobie drogę do klienta, kradł bezczelnie sławny i zastrzeżony znak towarowy. I ujrzeli pruszkowscy rycerze, że piractwo okrutnie się szerzy, a ich ojczyste, podrabiane bezlitośnie księstwo traci na tym miliony dukatów.

– To tak, do dziewki-lekkich-obyczajów-żyjącej-w-biedzie, nie może być – stwierdzili rycerze pruszkowscy i wnet płonące wici zajaśniały po ulicach Wielkiego Niczyjego Miasta i na pruszkowskim podgrodziu.

IV

Piraci podrabiali niecnie zasłużone i dumne znaki Pruszkowa i przychodząc z tymi podróbkami do ludu prostego, zarabiali miliony. To haniebne. Ale bywało i gorzej. W tym ogólnym zalewie tandety nikt już nie wiedział, kto czyim jest wasalem i kto komu hołd lenny składał. Mało tego, zdarzało się i tak, że piraci pod fałszywym pruszkowskim znakiem nachodzili dwór takich rycerzy, którzy sami dla Księstwa Pruszkowskiego wykonywali poufne zadania.

Tak stało się onego straszliwego dnia, gdy gang z grodu zwanego Radomiem, stosujący niechrześcijańskie metody kopania z półobrotu w twarz, napadł nocą na dwór rycerza Wicka. Rycerza pobito, a żonę jego tak nastraszono, że dziecię, które w swym łonie nosiła, odumarło.

I przybył rycerz Wicek do Księstwa Pruszkowskiego i skłonił się przed rycerzem Pershingiem i poprosił o pomoc i zemstę. Co się rychło ziściło, bo gangowi z grodu zwanego Radomiem wytłumaczono, na kogo można napadać, a na kogo nie. A także i to, że od teraz będą napadać dla Księstwa Pruszkowskiego. Jako że w roli tłumaczy wystąpiły kije samobije oraz wiertarka, porozumienie osiągnięto w kilka godzin.

A pruszkowscy rycerze, wzorem handlowych korporacji, umieścili w każdym mieście rycerza-rezydenta, żeby każdy inny rycerz wiedział, do kogo ma się zgłosić, by się zaciągnąć pod pruszkowskie znaki i potem płacić od każdego rycerskiego rzemiosła po trzydzieści procent od sta, a jak był lojalny i obrotny, to w ramach promocji – tylko dwadzieścia procent. A jakby rycerz jaki miał chęć napaść na czyjś dwór, manufakturę czy inną karczmę obłożyć abonamentem za ochronę osób i mienia, to też mógł przyjść i spytać się, czy tam mu wolno pójść, czy wręcz przeciwnie. I od razu zrobiło się wiadomo, kto pruszkowskie znaki na tarczy może nosić, a komu TRATATA! A windykacja należności i oddłużanie takich, co długów nazaciągali bez liku, szło sprawnie jak nigdy dotąd. Bo nieuczciwi ludzie teraz już wiedzieli, że jak przychodzą rycerze z pruszkowską chorągwią, to oznacza to nie żaden wenecki karnawał, tylko, że trzeba wyskakiwać z kasy.

A piractwo wszeteczne, jak się błyskawicznie rozwinęło, tak się i skończyło. Zaś wielu z tych, co nie chcieli zrozumieć, że w kapitalistycznym państwie podrabianie własności intelektualnej podlega ochronie, użyźniło ziemi szmat.

I bardzo dobrze, że użyźniło, bo Księstwo Pruszkowa potrzebowało ziemi.

Ale dopiero po 1 maja 2004 roku. I o tym będzie w innej bajce.

V

Jednakowoż największe wzburzenie pruszkowskich rycerzy wzbudziło piractwo faraonów egipskich, którym nie dość, że mało było własnej nader rozwiniętej kultury i tajemniczych hieroglifów, to jeszcze pokusili się także i pruszkowskim podpisywać się znakiem. Z kronikarskiej uczciwości dodać należy, że wzburzenie rycerzy było ogromne, ale i zyski ze wzburzenia nieporównywalne z niczym innym.

A działo się to tak: faraonowie postawili w Wielkim Niczyim Mieście piramidę nazwaną „Titan”. Każdy obywatel, kmieć, rzemieślnik albo i szlachcic pasowany miał prawo wnieść do piramidy dwa tysiące germańskich marek w złocie, a jeśliby kto przyprowadził ze sobą brata albo sąsiada z pieniędzmi, tedy za doprowadzenie dostawał na miejscu cztery sta i jeszcze pół seciny marek. Każdemu wpłacającemu obiecywali faraonowie oddać potem dziesięć razy tyle, ile przyniósł.