Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Bayern. Globalny superklub

Bayern. Globalny superklub

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-102-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bayern. Globalny superklub

Historia bawarskiej superpotęgi.

Namiętnie wspierany przez miliony fanów, ale jednocześnie najbardziej znienawidzony w całych Niemczech. Od lat należy do europejskiej czołówki, wciąż znajdując się w rękach kibiców. Ma w składzie wiele gwiazd, nie ma za to długów.

Bayern Monachium to klub pełen skrajności. Uli Hesse, rozmawiając z legendami: Beckenbauerem, Effenbergiem czy Matthäusem, otwiera wrota twierdzy bawarskiej superpotęgi i zabiera czytelnika w fascynującą podróż po jej tajemnicach.

Od zatargów z nazistami, poprzez czasy „FC Hollywood” w latach 90., po erę Guardioli, Lahma i Lewandowskiego. Od jedynego spadku z Bundesligi, poprzez pięć triumfów w Pucharze Mistrzów, po 27 tytułów mistrza Niemiec.

Przed wami wyjątkowa książka o wyjątkowym klubie, którą powinien przeczytać każdy wyznawca motta Mia san mia – Jesteśmy, kim jesteśmy.

 

Opinie o książce:

Książka Hessego to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów Bayernu, ale także dla wszystkich pasjonatów niemieckiego futbolu. Autor w zwięzłym i charakterystycznym dla siebie kronikarskim stylu, znanym choćby z książki Tor!, opisuje losy klubu od jego zarania aż do czasów współczesnych, z wyczuciem akcentując punkty zwrotne w jego historii.
Tomasz Urban, „Piłka Nożna” i Eleven Sports

Najbardziej interesująca historyczna książka piłkarska.
„The Guardian”

Napisanie historii Bayernu Monachium, która nie będzie ani deprecjonować, ani gloryfikować bawarskiego klubu, jest nie lada wyczynem. Uli Hesse zrobił to w tej fascynującej książce, która zdecydowanie wyróżnia się wśród publikacji na temat Bawarczyków.
John Van Lear, „When Saturday Comes”

Polecane książki

Inspirująca podróż w czasie przez krakowskie życie literackie – od kawiarń Młodej Polski przez kultowe miejsca PRL-u po alternatywną cyberkulturę XXI wieku. Owoc wieloletnich badań Jacka Olczyka, który przeczesywał pamiętniki, korespondencję, dobrą i złą prasę, by stworzyć pierwszą tego rodzaju pan...
Ta mikropowieść przenosi czytelnika w daleką przyszłość — do czasów zaawansowanej kolonizacji Układu Słonecznego. Akcja utworu toczy się w ponurym więzieniu o zaostrzonym rygorze na Europie, jednym z czterech dużych księżyców Jowisza. Trwają tam zakrojone na ogromną skalę prace adaptacyjne — z myślą...
Poradnik do gry Total War: SHOGUN 2 - Zmierzch Samurajów jest opisem wszystkich najważniejszych elementów rozgrywki. Niniejszy poradnik jest opisem całości rozgrywki od strony stricte praktycznej. Jego celem jest zobrazowanie jak grać by wygrać.Total War: SHOGUN 2 - Zmierzch Samurajów - poradnik do ...
Michalina Grzesiak, autorka bestsellerowej książki na podstawie bloga "Krystyno, nie denerwuj matki" powraca z nową książką!To nie jest przewodnik, który poprowadzi was przez gąszcz rodzicielskich wyzwań. Z tej książki niczego się nie nauczycie. Nie znajdziecie tu żadnego tutorialu, który odwiedzie ...
Opowieść o zdobywaniu szczytów - tych realnych, górskich, i tych istniejących w naszej wyobraźni, marzeniach. O niepoddaniu się monotonii i przekraczaniu granic. O walce ze słabością ciała i presją innych, uwięzionych w klatce przeciętności, pozbawionych pasji. Bo w życiu chodzi o to, by dotknąć oto...
Opowieść o najbardziej popapranym kryzysie władzy w historii Polski. Prawie prawdziwa. Karzeł, który nie uważa się za karła i król, który nie chce być królem. Erotyczne rozpasanie Luwru i bogobojność Wawelu. Zniewieściali francuscy arystokraci i ceniący twardą siłę sarmaci. Krwawa Noc Św. Bartłomiej...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Uli Hesse

Niech cię wielkość nie trwoży.

Jedni rodzą się wielkimi;

inni w pocie czoła do wielkości przychodzą;

innych wielkość szuka sama[1].

William Shakespeare, Wieczór Trzech Króli

Przedmowa Gabriela StachaCo oznacza kibicować Dumie Bawarii?

Bayern Monachium to klub o wielkiej historii i jakże bogatej tradycji. Zapewne każdy kibic piłki nożnej słyszał o sukcesach tego niemieckiego klubu – w końcu wygranie niemieckiej Bundesligi pięć razy z rzędu nie mogło nikomu umknąć. Bayern to klub budowany przez lata, zarządzony przez byłych piłkarzy i ludzi z pasją, którzy naprawdę mają ten klub w sercu. Bayern to po prostu jedna wielka rodzina, o czym mogło przekonać się już wielu zawodników, jak chociażby Franck Ribéry, który ma za sobą kilka burzliwych życiowych etapów.

Co oznacza kibicować Dumie Bawarii? Dla każdego kibica futbolu sport ten jest czymś wyjątkowym, jednakże w Bayernie jest coś, co sprawia, że kochasz ten klub na dobre i na złe, że cieszysz się razem z zawodnikami z ich sukcesów, smucisz się i nieraz płaczesz z powodu bolesnych porażek, ale za każdym razem wracasz silniejszy i udowadniasz swoją wartość. Można podać wiele przykładów, jak chociażby bardzo bolesna porażka Bawarczyków w 1999 roku z Manchesterem United, kiedy w zaledwie kilka minut monachijczycy zaprzepaścili szansę na spełnienie swojego wielkiego marzenia o wygraniu Ligi Mistrzów. Mimo wszystko klub powstał, wyciągnął wnioski i dwa lata później ku wielkiej uciesze fanów zdobył najważniejsze trofeum w klubowej piłce. Kolejnym przykładem może być jakże boleśnie przegrany finał na własnym podwórku z Chelsea w 2012 roku. Wszystko układało się tak wspaniale, Puchar był już na wyciągnięcie ręki, po czym w końcówce Didier Drogba wyrównał na 1:1 i zespół prowadzony przez legendarnego Juppa Heynckesa musiał pracować na swój sukces od nowa. Ileż się wtedy wydarzyło! Przestrzelony karny przez Robbena w dogrywce czy wreszcie emocjonalny rollercoaster rzutów karnych… Do dziś mam przed oczami płaczącego Bastiana Schweinsteigera czy Philippa Lahma − tego nie da się zapomnieć, wielka rozpacz, wylane łzy i całkowite rozbicie.

Podobnie jak przed laty, Bayern powstał z kolan, nie pozwolił, aby marzenia odeszły w zapomnienie, i pokazał wielką siłę w legendarnym sezonie 2012/13, kiedy to rekordowi mistrzowie Niemiec po jakże genialnej kampanii zdobyli pierwszą w historii klubu potrójną koronę. Emocje towarzyszące akcji duetu Robbery w końcowej fazie spotkania i bramce Arjena Robbena na 2:1 w finale Ligi Mistrzów z Borussią Dortmund są czymś, czego nie da się opisać. Na takie właśnie chwile w wykonaniu swojego ukochanego klubu czeka każdy kibic, to właśnie sprawia, że sport i świat piłki nożnej jest taki piękny.

Bill Shankly powiedział kiedyś: „Niektórzy ludzie uważają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Jestem rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że to coś o wiele ważniejszego”. Jako oddany kibic tego wspaniałego monachijskiego klubu bez ogródek przyznam, że słowa Szkota idealnie oddają sens kibicowania Bayernowi Monachium − jeśli raz zwiążesz się z Die Roten, już nigdy nie odpuścisz i zakochasz się na zawsze. Starasz się być jak najbliżej klubu, chcesz uczestniczyć w jego życiu i robisz wszystko, co tylko możesz, aby stać się częścią Gwiazdy Południa.

Od kilku lat piszę dla DieRoten.pl, największego w Polsce serwisu poświęconego Bayernowi, gdyż uważam, że moim obowiązkiem jako kibica jest dzielenie się informacjami i pokazywanie każdemu, jak wspaniałym klubem jest Bayern Monachium. To po prostu nałóg, który wciąga cię dalej i dalej i zwyczajnie nie ma końca. Nie zapominajmy, że to właśnie my, kibice, tworzymy ten wspaniały sport i jesteśmy jego nieodzowną częścią.

Bayern Monachium to coś więcej niż klub, powiedzenie Mia San Mia doskonale oddaje zaś cały sens kibicowania tej drużynie. W książce Uliego Hessego każdy znajdzie coś dla siebie − nie musisz być kibicem Bayernu, aby poczuć to coś wyjątkowego, co posiada klub. Znajdziesz tutaj wszystko. Bo historia Dumy Bawarii nie zawsze była usłana różami, to zaś, gdzie obecnie znajduje się klub, zostało osiągnięte dzięki dziesięcioleciom ciężkiej pracy i poświęceniu takich legend, jak chociażby Rummenigge, Hoeness, Beckenbauer czy Kurta Landauer, bez którego nie byłoby dziś Bayernu Monachium.

Zanim więcej z góry ocenisz Bayern, sięgnij po tę książkę i dowiedz się, jak wspaniały to klub – klub, który widzi nie tylko czubek własnego nosa, gdyż niejednokrotnie pomagał już innym zespołom w potrzebie. Radość, euforia, gorycz porażki i smutek to nieodłączone elementy świata futbolu, jednakże dzięki Bayernowi jesteś w stanie przeżyć te uczucia głębiej i przekonać się na własnej skórze, co znaczy miłość do klubu i oddanie dla niego. Dzięki książce Bayern. Globalny superklub dowiesz się na ten temat wszystkiego.

Mia San Mia!

Gabriel Stach

redaktor DieRoten.pl

Przedmowa Radosława NowickiegoBawarskie dusze i czerwone serca

Książka Bayern. Globalny superklub nie jest po prostu kolejną publikacją związaną z Bayernem Monachium. To coś znacznie więcej! Do tej pory nikt chyba nie napisał o tym klubie w taki sposób, jak zrobił to Uli Hesse.

Autor zabiera czytelnika w niezwykłą podróż po świecie Bayernu, w trakcie której szczegółowo opisuje historię monachijczyków od momentu powstania klubu do współczesności, analizuje zachodzące w nim zmiany i procesy, koncentrując się przede wszystkim na ludziach tworzących klub. Zgłębiając historię Bayernu, Hesse zwraca uwagę na fakt, że to przede wszystkim klub sprzeczności i kontrastów, że na jego dzieje składa się wiele czynników, które przez ponad 100 lat historii wpływały na jego sposób działania i kierunek rozwoju. Ale właśnie te sprzeczności i kontrasty sprawiły, że FC Bayern jest dziś tym, czym jest, i właśnie one czynią go tak niezwykłym. FC Bayern Monachium przestał być tylko niemiecki. Dzięki otwieraniu się na nowe horyzonty, ale zachowaniu bawarskiej tożsamości, kultury i tradycji stał się międzynarodową marką. Globalną marką. Globalnym superklubem!

Polecam tę książkę każdemu polskiemu kibicowi Bayernu, gdyż jest to pozycja wyjątkowa! Jej lektura nie dość, że umożliwia dogłębne i szczegółowe poznanie historii klubu, to wnosi również dodatkową wartość – nam, polskim fanom, choć niepochodzącym z Bawarii, ale mającym bawarskie dusze i czerwone serca, pozwala utwierdzić się w przekonaniu, że bez względu na miejsce urodzenia jesteśmy ważną i integralną częścią klubu, wspólnie z kibicami z całego świata tworzymy globalną rodzinę Bayernu, a każdy z nas może z dumą powiedzieć: Jesteśmy, kim jesteśmy! Jesteśmy Bayernem Monachium!

Radosław Nowicki,

prezes stowarzyszenia polskich kibiców

klubu FC Bayern Monachium

Stern des Südens Polish Supporters

Official FC Bayern fan club

WPROWADZENIE

Mimo że rzadko kiedy są z tego naprawdę dobre pieniądze i często nie wybiera się godzin pracy, pisanie o piłce nożnej to wciąż najlepsza robota pod słońcem. Przynajmniej dopóki nie trzeba rozmawiać z piłkarzami, którzy odnieśli ciężką kontuzję.

Tacy gracze zwykle zrzędzą, a niekiedy bywają w podłym nastroju, nienawidzą bowiem sytuacji, gdy nie mogą grać. Obawiają się, że stracą miejsce w zespole, są znudzeni długimi godzinami spędzonymi w towarzystwie fizjoterapeutów. Tęsknią za towarzystwem kumpli z szatni. Są rozdrażnieni tak samo, jak byłby każdy z nas, gdyby ciągle szukano oznak poprawy naszego zdrowia.

Byłem przygotowany na najgorsze, gdy otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł piłkarz, który od ponad trzech miesięcy był wyłączony z gry z powodu kontuzjowanej kostki. Niepotrzebnie się martwiłem. Gdy Philipp Lahm wyciągał do mnie rękę na powitanie, uśmiechał się szeroko.

W rzeczy samej, kapitan drużyny, która w 2013 roku wygrała Ligę Mistrzów (i kapitan reprezentacji, która sięgnęła po mistrzostwo świata), był w tak dobrym nastroju, że obaj zapomnieliśmy, że mieliśmy porozmawiać o piłce. Zamiast tego pogadaliśmy o jego ostatniej pasji – golfie; później zapytałem go, czy to prawda, że ma w domu stół do snookera. Potwierdził, co zapoczątkowało dyskusję na temat tego, która gra jest lepsza: snooker czy ósemka[2].

A później o czymś sobie przypomniałem.

– Ach, prawie bym zapomniał: pozdrowienia i najlepsze życzenia od Franza Rotha.

Na przestrzeni dekad Bayern mógł pochwalić się mnóstwem gwiazd, lecz w kluczowych momentach historii klubu zadziwiająco często na ratunek przychodzili mu niedoceniani bohaterowie. Tak też było z Franzem Rothem, który wsławił się tym, że strzelał decydujące gole dla Bayernu w trzech finałach europejskich pucharów (w 1967, 1975 i 1976 roku).

Twarz Lahma pojaśniała.

– Dziękuję, to bardzo miłe – odparł. – Co u niego?

Lahm urodził się pięć lat po tym, jak Roth opuścił Bayern, by zakończyć karierę piłkarską w Austrii. Zapytałem go więc, czy dobrze zna Franza. Odrzekł, że nie utrzymują bliskich kontaktów, ale czasem zdarza im się na siebie wpaść i obaj doskonale wiedzą, co osiągnął ten drugi. Następnie Philipp powiedział powoli:

– To jeden z największych i najbardziej utytułowanych klubów na świecie, a jednocześnie przypomina wielką rodzinę. I to najwspanialsza rzecz w Bayernie.

Podobne zdanie można często usłyszeć z ust tych, którzy grali w Bayernie, prowadzili go lub pracowali w nim w innej roli. Bo to prawda – jeśli spędzisz trochę czasu w klubowym budynku w Giesing, w normalnej i wcale nie imponującej przepychem części Monachium, gdzie piłkarze Bayernu trenują od 1948 roku i gdzie klub ma swoją siedzibę od 1971 roku, jest duża szansa, że wpadniesz na jakiegoś dawnego gracza monachijskiego klubu.

Karl-Heinz Rummenigge (prezes rady nadzorczej), Uli Hoeness (prezes klubu do 2014 roku, kiedy to wybuchł skandal podatkowy z jego udziałem) i Franz Beckenbauer (prezes honorowy) to ci, o których czyta się najczęściej. Łatwo też zastać Paula Breitnera i Wolfganga Dremmlera, który harował w środku pola jak wół; obaj pracują w tej chwili w pionie skautingu. Walter Junghans, dawny bramkarz Bawarczyków, należy do sztabu szkoleniowego drużyny rezerw, podobnie było z Gerdem Müllerem, który pod koniec 2014 roku ostatecznie przegrał walkę z alzheimerem. Raimond Aumann, inny niegdysiejszy golkiper, od dawna jest koordynatorem ds. współpracy z kibicami. Hans Pflügler, który w 1982 i 1987 roku zagrał w barwach Bayernu w finałach Pucharu Europy, w wieku 32 lat przestał występować w pierwszym zespole, ale przez następne pięć lat był związany z drużyną rezerw (w zasadzie była to drużyna do lat 23), w której wprowadzał w piłkarskie arkana młode nadzieje Bayernu. Obecnie pracuje w dziale sprzedaży klubu z Monachium.

Rodzinne więzy obejmują także dzieci byłych piłkarzy. Syn Paula Breitnera, Max, pracuje w dziale prasowym klubu. Córka Uliego Hoenessa, Sabine, jest związana ze sławnym muzeum Bayernu. Starszy brat Franza Beckenbauera, Walter, prowadzi agencję reklamową, która wydaje klubowy magazyn, syn Cesarza zaś, Stephan, grał w rezerwach monachijczyków, a później – dopóki w sierpniu 2015 roku nie pokonała go śmiertelna choroba – trenował młodzież i zajmował się skautingiem.

Bo domowy, rodzinny, ciepły Bayern Monachium naprawdę istnieje. To nie tylko fasada. W Niemczech głęboko zakorzenił się stereotyp, że zwolennicy monachijczyków to tylko kibice sukcesu, raczej klienci niż fani. Lecz gdy kilka lat temu po raz pierwszy spędziłem w tym klubie trochę czasu, zbierając materiały na potrzeby artykułu na okładkę dla magazynu „FourFourTwo”, Uli Hoeness powiedział mi: „W wielu klubach nie ma żadnej filozofii, prowadzą je inwestorzy, którzy chcą wyłącznie sukcesu. Usiłując dostać się na szczyt, zwracają niewielką uwagę na kibiców, na ludzi. Ale w Bayernie zaangażowanie ludzi w życie klubu odgrywa centralną rolę. To zawsze szokuje tych, którzy uważają, że to niemożliwe, ale dla naszych fanów i członków Bayernu to coś więcej niż klub. To nasz dom. Rodzina zastępcza”. Wyraz jego twarzy i brzmienie głosu nie pozostawiały wątpliwości, że były to szczere słowa.

Ale rzecz jasna istnieje również inny Bayern niż ten przyjazny, gościnny klub. To Bayern, który drażni i budzi wściekłość. Kusi, by stwierdzić, że niechęć, którą Bawarczycy wywołują wszędzie tam, gdzie się zjawią, musi mieć coś wspólnego z ich nadzwyczajną pozycją. Bayern 26 razy świętował mistrzostwo Niemiec, tymczasem dwa inne najbardziej utytułowane kluby, 1. FC Nürnberg i Borussia Dortmund, podnosiły to trofeum tylko po osiem razy[3]. Bayern sięgnął po Puchar Niemiec 18 razy, a drugi pod tym względem zespół, Werder Brema, zrobił to jedynie sześć razy. Od końca lat 70., kiedy to Borussia Mönchengladbach spuściła z tonu, Bayern nie ma żadnego prawdziwego przeciwnika w kraju; pojawiają się tylko zespoły, które są w stanie rywalizować z Bawarczykami przez pewien ograniczony czas, zanim zabraknie im pary. Zrozumiałe, że taka sytuacja irytuje wiele osób.

Ale ten antagonizm jest znacznie starszy. Bayern dzielił opinię publiczną – i to bardzo mocno – na długo przed tym, jak został sięgającą po wszystkie trofea potęgą. Już w 1968 roku, kiedy to klub z Monachium nie miał na koncie choćby jednego mistrzostwa Bundesligi, Sepp Maier został zaatakowany przez kibica po wyjazdowym meczu z Hannoverem 96. Unosząc parasol, by obić nim bramkarza, napastnik wrzeszczał: „Zabiję cię, ty monachijska świnio!” (Maier znokautował napastnika podbródkowym). W państwie, w którym futbol był tak głęboko przesiąknięty regionalną – by nie powiedzieć zaściankową – rywalizacją, że ogólnokrajowa liga została utworzona zaledwie pięć lat wcześniej, niezwykle rzadko zdarzały się ataki na zawodników klubów, które musiały odbyć 600-kilometrową podróż na mecz.

Niczym nowym nie są nawet publiczne debaty poświęcone Bayernowi. Podczas pracy nad tą książką przeczytałem niezliczoną ilość artykułów z „Kickera”, czcigodnej Biblii niemieckiej piłki nożnej. To zadziwiające, jak często na ostatnich stronach numerów, które wyszły znacznie wcześniej, niż Bayern zaczął dominować w tamtejszym futbolu, napotykało się gorące dyskusje między kibicami i krytykami Bawarczyków.

Kiedy otwierałem numer z 20 maja 1974 roku, kilka dni po tym, jak Bayern sięgnął po Puchar Europy, spodziewałem się znaleźć jakieś komentarze wychwalające pierwszy niemiecki klub, któremu się to udało. Zamiast tego znalazłem trzy listy od czytelników z Bawarii, których autorzy gorzko skarżyli się, że na Bayern wszyscy zawsze tylko psioczą. Pan Eduard Weidler, mieszkaniec Passau, napisał: „Są tacy, którzy z najmniejszego powodu piętnują zespół, a nawet cały jego zarząd jako ludzi zachowujących się niesportowo, pyszałkowatych i wrednych”.

To chyba dowodzi, że prawdziwa jest stara mantra niemieckiego futbolu: albo kochasz Bayern, albo go nienawidzisz, nie ma nic pomiędzy. A może jednak to nie do końca prawda, bo w tym kraju jest przynajmniej jedna osoba, która stara się znaleźć to „pomiędzy”. A to dlatego, że z tej pozycji najlepiej jest snuć opowieść. A jako że to kawał historii, zrobiłem, co w mojej mocy, by nie czuć ani miłości, ani nienawiści.

PROLOG

Człapał. Robił tak po części dlatego, że nie urodził się do biegania. Nie był szybki ani zwinny, nie miał znakomitego przyspieszenia na kluczowych kilku pierwszych metrach. Brakowało mu elegancji w ruchach. Niektórzy uważali, że w biegu wygląda niezgrabnie.

Nie był to jednak główny powód, dla którego człapał. W tym sporcie musisz od czasu do czasu pobiegać, nawet jeśli nie jesteś ani szybki, ani zwinny. A on nie martwił się tym, jak wygląda, gdy biegnie. W przeciwieństwie do innych graczy urodził się bez choćby cienia próżności.

Człapał niepewnym krokiem człowieka, który skręcił na niewłaściwym rogu i nagle znalazł się w ciemnej uliczce – a to dlatego, że przechadzał się na połowie przeciwnika, kilka kroków za linią środkową. Wiele lat później ludzie będą twierdzić, że w klubie zabroniono mu ją przekraczać niezależnie od okoliczności. To oczywiście bzdura. W tamtym sezonie strzelił w lidze siedem goli, a nie da się tego zrobić, wystając na swojej połówce przez 90 minut.

Nie istniał więc żaden zakaz. Była za to wytyczna: jeśli libero ruszył do przodu, on musiał zostać z tyłu i asekurować pozycję kolegi. A libero tej drużyny ruszał naprzód bez przerwy.

Rozumiał to uzasadnienie. Poza tym nie tylko nie najlepiej biegał, ale był też niespecjalnym dryblerem. Nie słynął ze znakomitych podań. Miał przyzwoite, acz nie wspaniałe uderzenie. I choć operował piłką lepiej, niż powszechnie uważano, nienaganna technika nie była jego silną stroną.

A jeśli się nad tym zastanowić, to co nią było? Dlaczego był niepodważalną i integralną częścią zespołu, który w tamtym czasie należał do absolutnej czołówki europejskich drużyn?

Może stało się tak, ponieważ rozumiał wytyczne i się ich trzymał. A w tym zespole nie była to szeroko rozpowszechniona zaleta. W jego składzie był przynajmniej jeden atestowany geniusz – rzeczony libero, który robił, co tylko chciał (na boisku, a czasem poza nim), nie musząc przed nikim odpowiadać. Grał tam też utalentowany skrzydłowy, tak szybki, że często ruszał, nie martwiąc się o to, co dzieje się za jego plecami. I nieco zwichrowany lewy obrońca o przeszywającym spojrzeniu, który tak bardzo lubił być w kontrze do wszystkiego, że mówił rzeczy, w które nie wierzył, byle tylko udowodnić, jak bardzo jest niezależny. A także napastnik – rzecz jasna najlepszy na świecie. Był taki świetny między innymi dlatego, że nigdy nie wiedziano, w którym miejscu boiska się pojawi, za to zawsze było to miejsce właściwe. W tym zespole nieprzewidywalny był nawet bramkarz – w dobre dni tryskał humorem, ale w złe zachowywał się jak świr.

Występował w tej drużynie, bo nie przypominał innych piłkarzy. Był godny zaufania, znał swoje miejsce, szanował reguły. Nic dziwnego, że choć wielu innych graczy zyskało bogactwo, sławę i wpływy, które nie mieszczą się w głowie, on każdego poranka o szóstej po cichu otwierał kiosk, by sprzedawać gazety i artykuły piśmiennicze.

Spojrzał przez lewe ramię na libero. Tamten jak zwykle miał piłkę przy nodze. Nawet gdy czas naglił, libero nie dało się ponaglić. Jego podanie było jak zwykle eleganckie, niespieszne i akuratne. Tym razem jednak dało się zauważyć dwie niezwyczajne rzeczy. Po pierwsze, libero zagrał piłkę niemalże do boku; gdyby ktokolwiek inny podał w poprzek boiska, libero mamrotałby pod nosem, że bramka znajduje się na drugim krańcu placu gry, a nie przy linii bocznej. To zagranie oznaczało, że po dwóch godzinach meczu nawet libero stracił pomysł na grę.

Drugą niezwykłą rzeczą było to, że libero zagrał akurat do niego. Zazwyczaj działo się dokładnie na odwrót. Kto wie, być może libero był tak zaskoczony, widząc go w tym miejscu, że podanie wynikało z mimowolnego odruchu.

Zaskakująco sprawnie opanował piłkę prawą nogą i wyrwał do przodu. Gdy znalazł się mniej więcej trzydzieści metrów od bramki przeciwnika, rozejrzał się. Miał przed sobą trochę wolnego miejsca, prawdopodobnie dlatego, że rywale wiedzieli, jak rzadko przekracza linię środkową, i nie byli pewni, czy go atakować, czy nie. Zobaczył, że najlepszy napastnik w historii stoi w polu karnym i domaga się piłki podniesioną ręką.

Zastanawiał się, ile czasu zostało do końca meczu. Widział stadionowy zegar, lecz ten pokazywał jedynie, która godzina, a nie ile trwa spotkanie. Oszacował, że to niemal koniec, za chwilę czy dwie będzie po tym nieszczęsnym meczu. W pewnym sensie był za to prawie wdzięczny. Środkowy napastnik drużyny przeciwnej był szybki i zwinny; przy takich gościach zawsze wyglądał słabo. A tego wieczora wyglądał wyjątkowo słabo. To był jeden z jego najgorszych występów w tym sezonie.

Nagle przez głowę przemknęła mu pewna myśl: sędzia nie odgwiżdże końca meczu, dopóki biegnie do przodu, ale co, jeśli się zatrzyma albo zagra komuś piłkę? Arbiter będzie miał dobrą wymówkę, żeby skończyć spotkanie. Już nie człapał ani nie truchtał, lecz biegł. Z przyczyn, których nigdy nie potrafił później wyjaśnić, obrócił swój silny, umięśniony tułów i cofnął prawą nogę jak ktoś, kto przymierza się do potężnego uderzenia z daleka.

Usłyszał pełen przerażenia krzyk. Usłyszał błagalne wycie najlepszego napastnika w historii, by nie strzelał – nie z takiej odległości, nie w sytuacji, gdy między nim a bramką znajdowało się jedenaście par nóg, nie w takim momencie – na litość boską – w najważniejszym meczu ich życia. Zawahał się jedynie na ułamek sekundy. A później zignorował wytyczne, zasady i krzyki i kopnął piłkę najmocniej, jak potrafił.

Dobiegł go dziwny dźwięk, coś jakby grzmot. Następnie zobaczył, że libero rusza w jego kierunku i rzuca mu się w ramiona. Pomyślał, że to dziwne, bo libero nie zrobił czegoś takiego nigdy wcześniej. Później mówił, że początkowo nie wiedział, co się stało, co takiego zrobił.

Oczywiście, że nie wiedział. Nikt, nawet patentowany geniusz, nie mógł wiedzieć, że człowiek, po którym najmniej się tego spodziewano, stworzył właśnie superklub na skalę światową.

1RENEGACI I KAWALEROWIE

XX wiek miał zaledwie osiem tygodni, gdy jedenastu młodych mężczyzn wyszło z pewnego baru w samym centrum Monachium na wąską alejkę. Jak w przypadku wielu zaułków na starym mieście jej nazwa, Schäfflergasse, związana była z dawną profesją i sugerowała, że kiedyś pracowali tutaj bednarze.

Nie wiadomo, czy mężczyźni skręcili w lewo, czy w prawo. Zrobiło się jednak późno i chłodno, był lutowy wieczór, a oni nie mieli czasu do stracenia. Bezpiecznie więc jest założyć, że obrali najkrótszą drogę prowadzącą ich do celu. W takim przypadku skręcili w lewo, a następnie, po zaledwie kilku krokach, jeszcze raz w lewo.

Wiele lat później zaczęto mówić, jak doskonale się złożyło, że mężczyzn, którzy minęli imponującą Feldherrnhalle, a później pomnik siedzącego na koniu dawnego bawarskiego króla Maksymiliana I Wittelsbacha i założyli FC Bayern Monachium, było akurat jedenastu. Mówiono też, że charakterystyczny jest fakt, że wszyscy oni wywodzili się albo z klasy średniej, albo wręcz z bogatych rodzin, a żaden nie był właściwie z Monachium ani nawet z Bawarii.

Tak, w pewien sposób było to charakterystyczne – tyle że nie do końca tak to wyglądało. 20-letni Otto Naegele, jeden z najmłodszych w tym gronie, był monachijczykiem. Tak samo jak 24-letni Arthur Ringler oraz Fritz i Karl Wamslerowie. 28-letni Franz John natomiast był fotografem i synem skromnego pracownika poczty.

Jest jednak prawdą, że tych jedenastu mężczyzn, którzy szli ramię w ramię tego ciemnego, zimnego dnia – 27 lutego 1900 roku – z jednoznacznym zamiarem założenia klubu piłkarskiego, było nadzwyczajnie barwną grupą. Dwóch z nich, Kuno Friedrich i Wilhelm Focke, pochodziło z odległej Bremy, leżącej ponad 750 kilometrów od Monachium. Focke, jak żartowali jego koledzy, miał więcej talentów i szersze zainteresowania niż sam da Vinci. Był między innymi malarzem, rzeźbiarzem, poetą i wynalazcą, a pewnego dnia zostanie uznany za pioniera niemieckiego lotnictwa. Można założyć, że dobrze dogadywał się z Naegelem, który studiował w Akademii Sztuk Pięknych i wkrótce miał zyskać rozgłos jako grafik.

Co niezwykłe, wśród ojców założycieli klubu znajdował się jeszcze słynniejszy artysta, choć nie było go z nimi tej lutowej nocy. Kilka tygodni wcześniej, w styczniu 1900 roku, 17 mężczyzn podpisało dokument, w którym ogłosili wolę dołączenia do nowego klubu piłkarskiego, gdy – i o ile – sytuacja zacznie wymagać jego powołania do życia. Jednym z nich był Benno Elkan, 22-letni rzeźbiarz z Dortmundu, dziś najlepiej znany jako autor Menory Knesetu w Jerozolimie, gigantycznego siedmioramiennego świecznika z brązu, który stoi przed izraelskim parlamentem, a także twórca pomnika koguta naturalnej wielkości, który ozdabia stadion White Hart Lane.

Istnienie tego dokumentu dowodzi, że założenie Bayernu Monachium nie wynikało z decyzji podjętej pod wpływem chwili. Franz John – jako najstarszy był w tej grupie kimś w rodzaju przywódcy z braku laku – i jego kompani wiedzieli, że w pewnym momencie mogą zostać zmuszeni do podjęcia drastycznych kroków, o ile będą chcieli, by przetrwała jedyna rzecz, która jednoczyła tę pstrokatą zbieraninę – ich miłość do futbolu.

Z perspektywy czasu może wydawać się dziwne, że ci wykształceni, twórczy, liberalni, kosmopolityczni i raczej wyrafinowani młodzi ludzie oszaleli na punkcie prostej, prymitywnej gry, którą dziś zwykle postrzegamy jako typowy sport klasy pracującej. Jednakże w czasach fin-de-siècle’u sprawa ta wyglądała całkiem inaczej. Podczas gdy w Anglii futbol przeżywał swą pierwszą złotą erę, a ludzie płacili, by oglądać mecze zawodowych drużyn, sport w Niemczech zdominowany był przez dieTurnen.

Termin ten zwykle tłumaczy się jako „gimnastykę”, ale to nadmierne uproszczenie. Masowy ruch, którym stały się Turnen w Niemczech w XIX wieku, zainicjował pedagog Friedrich Ludwig Jahn, do dziś znany jako Turnvater, ojciecTurnen. Jahn był żarliwym nacjonalistą. Podczas francuskiej okupacji (większość niemieckojęzycznych ziem w latach 1794–1815 znajdowała się pod francuskim panowaniem) doszedł do przekonania, że Niemcy muszą zdobyć większe wpływy i znaczenie w Europie. Od strony politycznej oznaczało to jego zdaniem konieczność zjednoczenia królestw niemieckich, takich jak Prusy czy Bawaria. Jeśli zaś chodzi o kwestie bardziej podstawowe, Jahn twierdził, że Niemcy muszą stać się bardziej zdyscyplinowani, zorganizowani i sprawni fizycznie. Opracował system ćwiczeń, które nazwał Turnen; termin ten wywodził się ze starogermańskiego słowa oznaczającego „ruszanie się”.

Podczas pierwszego zorganizowanego przez Jahna publicznego pokazu – w czerwcu 1911 roku w Berlinie – wielu ćwiczących faktycznie wyglądało jak współcześni gimnastycy. Jego uczniowie dołączyli do ćwiczeń aktywność, którą kojarzymy dziś z lekkoatletyką (bieganie, rzucanie, skoki) i ze sportami walki, takimi jak zapasy i szermierka. Jahn nazywał te wszystkie zajęcia Turnen i nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, że uważa je nie za nieszkodliwy, beztroski sport, lecz „edukację patriotyczną, która ma przygotować do wojny wyzwoleńczej [spod francuskiego panowania]”.

W późniejszych dekadach losy i reputacja Jahna ulegały wielu zmianom. Dotknęły one także owoc jego wyobraźni. W 1848 roku grupa mężczyzn, której przewodził pewien wiedeński aktor, utworzyła w MonachiumTurnverein, klub gimnastyczny. Dwa lata później bawarski rząd go rozwiązał z powodu podejrzeń, że gimnastycy są republikańskimi rewolucjonistami. W następnych latach jednak idea zjednoczenia Niemiec zyskała dużą popularność (i urzeczywistniła się w 1871 roku). Stopniowo gimnastycy odzyskiwali dobre imię. Już w 1860 monachijski Turnverein – albo po prostu TV – został zreorganizowany.

Podobnie jak wszystkie niemieckie kluby monachijski TV, który będzie znany pod nazwą TSV 1860 Monachium, nie miał na celu przynoszenia zysków; jego właścicielami byli członkowie klubu i służył on lokalnej społeczności, w tym konkretnym przypadku klasie pracującej zamieszkującej Giesing. Każdy cieszący się szacunkiem mieszkaniec mógł się zapisać do Turnverein, lecz nikt nie mógł opuścić jego szeregów. Mimo to kilka lat później, w czerwcu 1879 roku, czterech niezadowolonych gimnastyków właśnie to zrobiło i założyło własny klub MTV 1879 (Männer-Turn-Verein, męski klub gimnastyczny).

W nazwie MTV rzucało się może w oczy T od Turnen, ale nie oznaczało to, że w klubie nie dopuszczano innych rodzajów aktywności. W 1880 roku kilku członków zasugerowało otwarcie sekcji szermierki, a jeszcze w tym samym roku w MTV pojawiła się sekcja śpiewacza i zorganizowano chór. Jeśli sądzicie, że sekcja śpiewacza to coś dziwnego w klubie sportowym, spróbujcie sobie wyobrazić, jak zaskoczeni musieli być członkowie MTV, gdy w 1897 roku ktoś zgłosił wniosek, by stworzyć sekcję piłkarską.

Już samo słowo „futbol” wystarczało, by twarze wyznawców Jahna gwałtownie pobladły. Karl Planck, nauczyciel ze Stuttgartu, właśnie opublikował książkę poświęconą tej nowej dyscyplinie sportu, w której nazwał ją „angielską chorobą”, a samych piłkarzy „futżulami”. Znany pedagog Otto Jaeger pisał natomiast: „Nie znoszę tej gry ze względu na to, że piłkarze odbierają piłkę w godny politowania sposób, robiąc wypad[4]”. Panowała ogólna zgoda, że piłka nożna jest niemoralna, ponieważ chodzi w niej bardziej o rywalizację niż o wspólnotę, i jako taka nie ma w sobie nic z niemieckości. Gra w piłkę była niepatriotyczna.

To wyjaśnia, dlaczego w czasach, w których futbol stawał się nowoczesną dyscypliną, uprawiający go mimo ostrzeżeń i uniesionych brwi Niemcy bardzo często byli w rzeczy samej wolnomyślicielami, postępowymi młodymi ludźmi ze skłonnością do buntu, dokładnie takimi, jacy podążali za Franzem Johnem tej wtorkowej nocy w lutym 1900 roku.

Na przykład Otto Naegele był członkiem tworu, który jest zasadniczo uważany za pierwszy klub piłkarski, który powstał w Monachium. Co niezwykłe, nosił on łacińską nazwę Terra Pila (pila to po łacinie „piłka”), a założyli go we wrześniu 1896 roku studenci i uczniowie. Gdy Terra Pila (członkowie klubu byli tak żądni przygód, że grali też w bejsbol) została rozwiązana zaledwie dwa lata później, kilku graczy założyło nowy zespół. Inni, w tym Naegele, wpadli na bardziej oczywiste rozwiązanie – dołączyli do już istniejącego klubu, MTV 1879, albo dokładniej mówiąc: do funkcjonującej tam od niedawna sekcji piłkarskiej.

Początkowo wszystko było w porządku. MTV miał dobry zespół, zbudowany wokół młodego angielskiego bramkarza, doktora Cushinga, oraz znakomitego i bardzo wszechstronnego lekkoatlety – Juliusa Keyla. Ale w 1899 roku do klubu dołączyli doświadczeni gracze. Był wśród nich Josef Pollack, syn żydowskiego kupca. Wróciwszy do rodzinnego Fryburga Bryzgowijskiego, założył Freiburg FC, jeden z najlepszych klubów w południowych Niemczech. Innym członkiem ekipy MTV został Franz John, który przed przenosinami z Berlina do Monachium grał w jednym z najstarszych klubów stolicy Niemiec.

Nie byli doświadczeni tylko dlatego, że po prostu wcześniej już grali w piłkę, lecz z tego względu, że robili to regularnie i wyczynowo. Drużyna MTV występowała wyłącznie w meczach towarzyskich, co zdarzało się pięć, sześć razy w roku, ale w innych częściach kraju dyscyplina była lepiej zorganizowana i rozwinięta. Istniały regionalne związki piłkarskie, a nawet organizowano mistrzostwa. Już w 1894 roku zakładano, że mecz najlepszego berlińskiego zespołu, Viktorii 1889, z Hanau 1893, najsilniejszą ekipą w południowych Niemczech, wyłoni mistrza kraju. Ostatecznie nie doszło do tego spotkania, ponieważ Hanau nie zdołało wysłać drużyny do oddalonego o prawie 500 kilometrów Berlina.

Ale w ostatniej dekadzie XIX wieku niemiecki futbol przechodził fazę intensywnej organizacji. W 1897 roku założono Południowoniemiecki Związek Piłki Nożnej (Süddeutscher Fußball-Verband) i rozpoczęto organizowanie rozgrywki dla dużego obszaru między Frankfurtem a Monachium. A raczej – taki był plan. Żaden bawarski klub nie dołączył jednak do związku. Choć Monachium stało się trzecim, po Berlinie i Hamburgu, największym niemieckim miastem, pozostało w tyle, jeśli chodzi o piłkę nożną.

Franz John nie był zadowolony z tej sytuacji. Wydawało mu się, że MTV powinien dołączyć do związku piłkarskiego, i zaczął namawiać do tego członków klubu. „Zacząłem nad tym pracować – wspominał ćwierć wieku później. – Najpierw rozmawiałem osobno, prywatnie z tym czy innym członkiem MTV, dzieliłem się pomysłami, uzmysławiałem, jak bardzo zmieni się sytuacja klubu, gdy zostanie częścią Południowoniemieckiego Związku Piłki Nożnej. Popatrzcie, mówiłem, jak zorganizowany jest sport w miastach, które wielkością nijak nie mogą się równać z Monachium, a wtedy zrozumiecie, że potrzebujemy sportowego rozwoju, by zrobić postęp”.

Przekonał kilka osób, ale nie za wiele. W dosadny sposób powiedziano mu, że gimnastycy są zaciekłymi przeciwnikami dołączania do związku, który organizuje rozgrywki wyczynowe. I tak w klubie było niespokojnie, bo bramkarz doktor Cushing sprowadził z Anglii buty z kolcami i nagle wielu piłkarzy zaczęło uprawiać także lekkoatletykę. Co gorsza, odnosili sukcesy. W oczach gimnastyków ściganie się z rywalami bądź z czasem, by zdobyć paterę za zwycięstwo albo ustanawiać rekordy, było typowo angielskie. Innymi słowy, oznaczało moralną zgniliznę.

Właśnie wtedy Franz John zrozumiał, że być może konflikt da się rozwiązać wyłącznie w jeden sposób – tworząc własny klub. Oczywiście zarówno on, jak i podobnie myślący członkowie MTV, na przykład Pollack, mogli po prostu opuścić klub i dołączyć do innego, na przykład do TSV 1860 Monachium, w którym zaledwie kilka miesięcy wcześniej, w marcu 1899 roku, wystartowała sekcja piłki nożnej. John bał się jednak, że zawsze będzie skonfliktowany z reakcyjnie i nacjonalistycznie nastawionymi gimnastykami. Potrzebował klubu, w którym grano by tylko w piłkę. (Musiało minąć pół wieku, zanim założony w końcu przez Franza Johna klub stał się wielosekcyjny wskutek stopniowego dołączania różnych dyscyplin sportu. W 1974 roku, ponad 20 lat po śmierci Johna, w Bayernie powstała nawet sekcja gimnastyczna).

To wszystko wyjaśnia, dlaczego powstał dokument podpisany przez 17 osób. Już w styczniu 1900 roku John badał grunt, pragnąc przekonać się, czy zdoła znaleźć wystarczająco wielu sprzymierzeńców, by powołać do życia nowy klub. „Najważniejsi ludzie w MTV przeczuwali, co się święci – pisał później – i zwołali walne zgromadzenie klubowej sekcji piłkarskiej na 27 lutego 1900 roku, w restauracji Bäckerhöfl”.

Niemal natychmiast po otwarciu zebrania John usłyszał reprymendę i został oskarżony o wprowadzanie podziałów w klubie. Doszło do gorącej dyskusji. Wielu piłkarzy było całkowicie zadowolonych z gry w MTV, wśród nich Julius Keyl, doskonały zawodnik, który miał duże wpływy w klubie. Zapewniali oni Johna, że wciąż istnieją duże szanse, że MTV dołączy do Południowoniemieckiego Związku Piłki Nożnej. John jednak odpowiedział, że gimnastycy zawsze będą dyrygowali piłkarzami. Wtedy głos zabrał wspólny przyjaciel Johna i Keyla: „To chyba oczywiste, że ci dżentelmeni chcą odejść i założyć własny klub. Dlaczego więc nie zakończymy tej dyskusji i nie rozejdziemy się w spokoju, jak przyjaciele, tak byśmy dobrze rozumieli się nawzajem w przyszłości?”.

John i jego 10 zwolenników wzięli okrycia i opuścili pomieszczenie. Opowiadał później, że jeden z prominentnych członków klubu wrzeszczał za nimi: „Niech idą. Niedługo sami wrócą!”. Wyszli w ciemność i ruszyli do Café Gisela na Fürstenstrasse, restauracji oddalonej o 10 minut piechotą, niedaleko Odeonsplatz, jednego z najsłynniejszych i najważniejszych placów w Monachium (innym takim placem jest Marienplatz, gdzie Bayern tradycyjnie świętuje zwycięstwa).

O wpół do dziewiątej wieczorem John rozpoczął spotkanie, które zamieniło się w zebranie założycielskie jednego z największych i najsłynniejszych klubów na świecie. Trzeba było przebrnąć przez trochę formalności, ale 10 mężczyzn doskonale wiedziało, czego chce, bo tylko trzech – John, Pollack i Paul Francke, młodzieniec z Lipska, który został kapitanem klubu i grającym trenerem – wygłosiło mowy, zresztą naprawdę krótkie. Najdłużej dyskutowano na temat finansów (kusi, by dodać, że to dla klubu charakterystyczne). Ostatecznie zebrani ustalili miesięczną opłatę członkowską w wysokości jednej marki.

Co zaskakujące, w kluczowej kwestii, to jest nazwy klubu, porozumiano się szybko i bez zbędnych ceregieli. Założyciele klubu zdecydowali się nadać mu nazwę pochodzącą od regionu, w którym się znajdował, co było powszechną praktyką w owym czasie. Takie patriotyczne popisy były wówczas bardzo popularne, a nie bez znaczenia okazało się to, że piłkarze – na których zawsze spoglądano podejrzliwie – sugerowali w ten sposób, że są godnymi zaufania poddanymi cesarza. W Berlinie istniał słynny klub Preussen (Prusy), a już wkrótce w Augsburgu powstał klub Schwaben (Szwabia).

Bardzo popularne było wtedy używanie nazw łacińskich. Kluby z Westfalii, Hesji czy Nadrenii nazywały się Westfalia, Hassia albo Rhenania, istniała też niezliczona ilość Alemannii, Germanii bądź Teutonii. Można by się więc spodziewać, że John i jego towarzysze wybiorą nazwę Bavaria (w łacińskim i angielskim brzmieniu tej nazwy), ale taki klub powstał już kilka miesięcy wcześniej. Być może dlatego wykorzystali niemieckie określenie „Bayern”.

Mimo faktu – a może właśnie dlatego – że większość z 11 mężczyzn tworzących teraz Bayern FC przybyła do Monachium z daleka, na klubowe barwy wybrano tradycyjnie bawarskie biel i błękit. Następnie, jak gdyby potrzeba było jeszcze dowodu, jak wiele uprzednio już zaplanowano, John poinformował obecnych, że władze miejskie pozwoliły drużynie grać na publicznym placu przy Schyrenstrasse, na południe od rzeki Izary. O 23.15 wszyscy poszli do domów.

Próbując po tylu latach odtworzyć wszystkie kroki podjęte tamtego wtorku przez 11 założycieli klubu, napotyka się na kilka problemów. Ani Schäfflergasse, ani Fürstenstraße nie noszą już swych dawnych nazw. Od dawna nie ma też budynku, w którym mieściła się restauracja Bäckerhöfl, a jedną z ważniejszych przyczyn tego stanu rzeczy jest fakt, że duża część centrum Monachium została zmieciona z powierzchni ziemi wskutek brytyjskich nalotów. Również Café Gisela zniknęła niemal bez śladu.

Co zdumiewające, uchowało się pierwsze klubowe boisko – i wciąż jest boiskiem miejskim, wykorzystywanym obecnie przez okoliczne szkoły. Odwiedziłem je 115 lat po tym, jak założono Bayern. W lutym okalające je drzewa wciąż nie miały liści. Mogłem tam stanąć w jaskrawym, acz niedającym ciepła słońcu i wyobrazić sobie, że jest 18 marca 1900 roku, dzień, kiedy Bayern rozegrał swój pierwszy mecz w historii – z Munich FC, klubem, który był spadkobiercą Terra Pila.

Wyobrażam sobie 11 młodzieńców – wszyscy mają krótkie włosy, większość także wąsy. Noszą białe spodnie sięgające kolan. Na bramce stoi Otto Naegele. Jest korner dla Bayernu i Paul Francke idzie ku chorągiewce w narożniku, by go wykonać. Mocno kopie piłkę, mając nadzieję, że dotrze do jednego z ustawionych w polu karnym kolegów z drużyny. Futbolówka leci i leci, aż w jakiś sposób – może dlatego, że Francke ma niezłego kopa, a może ze względu na silny tego dnia wiatr – ląduje w bramce. Bayern wygrywa zaś 5:2.

Kluby to dziwna sprawa. Pozornie to tylko zmieniający się z biegiem lat pochód nazwisk i twarzy. (Nie wspominając o tym, że w Niemczech, gdzie prawie wszystkie kluby należą do swoich członków, liczba osób związanych z daną drużyną może być przeogromna. W dzisiejszych czasach Bayern Monachium ma 270 tysięcy stałych członków, dzięki czemu jest największym klubem sportowym na świecie przed Benficą Lizbona). A jednak wydaje się, że pewne kluby żyją własnym życiem. Posiadają tożsamość – aby uniknąć ezoterycznego terminu „zbiorowa dusza” – która tak naprawdę nigdy się nie zmienia, niezależnie od tego, kim są sami członkowie danego klubu i komu przekażą władzę.

Paradoksalnie, dwóch ludzi, którzy zrobili najwięcej, by powołać do życia własny klub, opuściło Bayern już w 1903 roku, po niecałych trzech latach. Franz John powrócił do Berlina i dołączył do swej dawnej drużyny – VfB Pankow, a Josef Pollack wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. A jednak okoliczności, w jakich powstawał bawarski zespół, i tożsamość 11 ojców założycieli rozbrzmiewała echem poprzez dekady i wpłynęła na przyszły kształt klubu w zadziwiającym stopniu.

Bayern Monachium nigdy nie przestał być klubem postępowym, niezależnym, wolnomyślicielskim. Były to cechy, za które musiał zapłacić wysoką cenę podczas panowania nazistowskiej dyktatury. Bayern pozostał też klubem w jakiś sposób przyciągającym i jednoczącym ludzi zewsząd, niekoniecznie z miasta, które znajduje się w jego nazwie. (Do dziś panuje powszechne przekonanie, że mieszkańcy Monachium kibicują raczej TSV 1860 niż Bayernowi; być może tak było kiedyś, ale te czasy się skończyły, poniekąd dlatego, że TSV od dawna znajduje się w stanie – jak się wydaje, ostatecznego – upadku). Bayern nigdy nie stracił swojego otwartego i kosmopolitycznego charakteru; gdy John wrócił do Berlina w 1903 roku, nowym prezesem klubu został Holender Willem Hesselink.

Podczas piastowania posady Hesselink uzyskał dwa tytuły doktora – filozofii i chemii. Takie drobiazgi podkreślają inną charakterystyczną cechę Bayernu, która tak naprawdę nie zmieniła się od tamtych czasów: klub stworzony przez artystów i białe kołnierzyki zawsze w większym stopniu dochowywał wierności tradycji, wykształceniu i klasie niż większość jego rywali. Nie zaskakuje zatem, że we wczesnych latach istnienia Bayernu w pierwszym zespole mogły grać tylko osoby, które skończyły przynajmniej szkołę średnią. A zespół ubierał się tak dobrze, że wkrótce zdobył pierwsze przezwisko: nazywano go Klubem Kawalerów.

Nie trzeba chyba mówić, że krytycy Bayernu zawsze mieli skłonność, by zastępować określenie „wierność tradycji” innym słowem – „arogancja” (niekoniecznie naciąganym, zwłaszcza jeśli słyszało się kibiców Bayernu intonujących popularną przyśpiewkę stadionową, w której nazywają kibiców TSV 1860 „chłopkami z Giesing”). W rzeczy samej – innym przezwiskiem klubu, które przylgnęło do niego w pierwszej dekadzie istnienia, było Protzenklub, Klub Pyszałków.

Ostatecznie zespół, który został powołany do życia, gdy rozwydrzona grupa renegatów opuściła inny klub, na ponad 100 lat pozostał bezdomny – i to w niejednym sensie tego słowa. Zwycięski mecz z Munich FC był jedynym oficjalnym spotkaniem, które Bayern rozegrał na boisku przy Schyrenstrasse. Areną następnych pięciu meczów „u siebie” była otwarta przestrzeń zwana Theresienwiese, gdzie co roku odbywa się Oktoberfest. Potem, w roku 1901, ojciec Fritza i Karla Wamslerów, bogaty fabrykant, użyczył Bayernowi kawałka ziemi przy Clemensstrasse, w zamieszkanej przez bohemę artystyczną dzielnicy Schwabing. Przez kilka lat klub nazywał to miejsce swoim obiektem, a następnie rozpoczęła się odyseja po mieście, w czasie której klub korzystał z ośmiu różnych stadionów, bez prawa własności do żadnego z nich. Sytuacja zmieniła się dopiero z otwarciem Allianz Areny w 2005 roku.

Ten lśniący obiekt, zbudowany na mistrzostwa świata w 2006 roku, stoi tak daleko na peryferiach miasta – ponad 10 kilometrów od miejsca, gdzie znajdowała się Café Gisela – że są i tacy, co mówią, że to już nie Monachium (to nieprawda, ale dotarcie tam to bez wątpienia nie lada wyprawa). To może być uciążliwe, ale w jakiś sposób pasuje, bo Bayernowi brak tego, co w innych klubach nazywa się prawdziwym domem.

Od końca lat 40. piłkarze Bayernu trenują przy Säbener Strasse w Giesing, w samym środku dzielnicy mieszkaniowej. W późniejszych latach przeniesiono tam też główną siedzibę klubu. Niski czerwono-biały budynek – przypominający wyglądem funkcjonalne szkoły państwowe budowane w późnych latach 60. – stał się nieomal stałym elementem monachijskiego krajobrazu, a członkowie klubu szczerze go uwielbiali, mimo że dawno temu zrobił się zdecydowanie za mały dla jednego z największych klubów na świecie. Choć jednak Franz Beckenbauer wychował się dosłownie 20 minut spaceru od Giesing, jest to tradycyjne terytorium fanów TSV. Bayern skończył tu tylko dlatego, że trzeba mieć jakiś dach nad głową, nieprawdaż?

Ach, była jeszcze inna rzecz, którą Bayern robił dobrze od samego początku – i to bardzo, bardzo dobrze. Niecałe dwa miesiące po tym, jak bawarska drużyna powstała, zmiażdżyła jeden z najstarszych klubów piłkarskich w mieście, Nordstern FC, pokonując go 15:0. We wrześniu 1902 roku Bayern z łatwością wygrał 3:0 pierwsze w historii derby z TSV 1860. Faktem jest jednak, że w tych wczesnych latach funkcjonowania klubu prawdziwymi derbami był pojedynek Bayernu z MTV 1879, ponieważ TSV nie miał wtedy wielkich szans (między 1907 a 1912 rokiem Bayern wygrał 14 z 15 meczów z tym rywalem).

Ale jedna rzecz w nowo powstałym klubie nie wyglądała tak dobrze – mianowicie finanse. Bayern miał wprawdzie kilku bogatych mecenasów, takich jak firma Wamsler czy Alfred Walter Heymel, wydawca, który odziedziczył majątek po przybranym ojcu i podarował monachijczykom pierwszy komplet strojów (błękitne koszulki i białe spodenki). Ale jak wszystkie inne zespoły Bayern był drużyną amatorską, która zarabiała tylko dzięki wpłatom członkowskim i sprzedaży biletów na mecze. A ponieważ nie mógł się chełpić szczególnie dużą liczbą członków, między innymi dlatego, że miał tylko sekcję piłkarską, a do tego nie posiadał własnego obiektu, stan klubowych finansów ciągle był problemem.

Właśnie dlatego na początku 1906 roku Bayern połączył siły z także mającym wówczas siedzibę w Schwabing Münchner Sport-Club (MSC). W tej chwili MSC jest przede wszystkim znany jako klub hokejowy, lecz dawniej parano się w nim wszystkim, co tylko nie podpadało pod kategorię Turnen, od boksu po tenis. W pewnym momencie MSC mógł się pochwalić 22 oddzielnymi sekcjami i nazywać największym klubem sportowym w Europie. Był też tak duży, że stać go było, by wydzierżawić od miasta rozległy obszar. Znajdował się tam ładny obiekt piłkarski, na którym wkrótce pojawiła się pierwsza zadaszona trybuna w Monachium. Stadion mógł pomieścić tysiąc widzów, mówiło się też o zamontowaniu jupiterów, by drużyny mogły trenować także wieczorami.

Obiekt okazał się taką pokusą, że włodarze Bayernu zwrócili się do MSC z propozycją zostania jego sekcją piłkarską. W MSC wyrażono zgodę, przede wszystkim dlatego, że pierwsza drużyna Bayernu uważana była w mieście za potęgę. MSC przystał nawet, by Bayern grał pod niezmienioną nazwą. Pojawił się tylko jeden warunek, który nie podlegał negocjacjom: Bayern musiał występować w barwach MSC – białych koszulkach i czerwonych spodenkach.

Związek obu klubów przetrwał zaledwie kilka lat, po części dlatego, że popularność piłki nożnej – a także Bayernu – rosła tak szybko, że obiekt, który początkowo wydawał się olbrzymi, wkrótce stał się za mały. Niemniej zmiana klubowych barw okazała się trwała. Graczy Bayernu zaczęto nazywać Die Rothosen, Czerwonymi Spodenkami. Później skrócono to do samego Die Roten – Czerwoni. To wciąż najpopularniejszy przydomek klubu. (TSV 1860 określa się jako Lwy, ze względu na klubowy herb, albo Die Sechziger[5] – od roku powstania, niemniej sami mieszkańcy Monachium nazywają oba kluby po prostu Czerwonymi i Niebieskimi).

Bayern rozstał się z MSC w 1919 roku, a w następnych latach dorobił się jeszcze innego przydomku, tym razem bardziej mrocznego, brzydszego i złowieszczego, ponieważ wskazywał na to, co miało nadejść. Niektórzy ludzie zaczęli nazywać Bayern klubem żydowskim – der Judenklub.

Z początkiem pierwszej wojny światowej w Niemczech w dramatyczny sposób wzrosły nastroje antysemickie. W nagradzanej książce na temat żydowskiego dziedzictwa Bayernu Dietrich Schulze-Marmeling wspomina, że pewne kluby „oskarżano o żydowskość, chociaż zwykle miały bardzo niewielu żydowskich członków. Liczyła się nie liczba żydowskich członków klubu, lecz to, czy Żydzi sprawowali w nim oficjalne funkcje i mieli duże wpływy”. Z pewnością tak się miały sprawy w Bayernie – w latach poprzedzających dojście nazistów do władzy drużynę z wielkim powodzeniem prowadziło trzech żydowskich trenerów z rzędu.

Chodziło również o prezesa klubu. W styczniu 1919 roku na to stanowisko został wybrany 35-letni księgowy – Kurt Landauer. Po raz drugi, ponieważ rządził już w Bayernie w latach 1913–1914, gdy w klubie potrzebowano na szybko kogoś, kto przejąłby tę funkcję po powszechnie lubianym Angelo Knorrze, który został aresztowany z powodu homoseksualizmu (w owym czasie było to wedle niemieckiego prawa przestępstwo).

Landauer, który dołączył do Bayernu już w 1901 roku i był bramkarzem zespołu rezerw, potrafił ściągnąć na siebie całą uwagę. Urodził się niedaleko Monachium, uwielbiał kobiety, piwo i pieczeń wieprzową. Gdyby jeszcze był katolikiem, sprawiałby wrażenie Bawarczyka jak z obrazka. Ale był Żydem. I choć nie był wierzący ani praktykujący, to wystarczyło, żeby Bayern został nazwany żydowskim klubem.

To samo mówiono o Eintrachcie Frankfurt, ponieważ największymi dobrodziejami i sponsorami klubu było trzech żydowskich biznesmenów, właścicieli wielkiej fabryki butów. Ze względu na osobliwe wyroki fortuny, które – wedle woli – można nazwać absurdalnymi, ironicznymi, a nawet tragicznymi, 12 czerwca 1932 roku Bayern – w niemałej mierze dzięki zręczności Landauera jako szefa klubu – zagrał w finale krajowych mistrzostw właśnie z Eintrachtem Frankfurt. Zaledwie siedem miesięcy przed dojściem nazistów do władzy dwa żydowskie zespoły były najlepszymi drużynami piłkarskimi w Niemczech.

Przykład Willema Hesselinka, holenderskiego prezesa klubu (a także jego piłkarskiej gwiazdy i szkoleniowca), pokazuje, że w Bayernie nigdy nie bano się sięgać po pomoc z zagranicy. Nie było to nic niezwykłego w niemieckiej piłce na początku XX wieku, ponieważ świadomość, że to angielski sport, była powszechna i dlatego poszukiwano brytyjskich ekspertów, by poznać meandry futbolu. Ale Bayern od samego początku był w zadziwiającym stopniu otwarty na zewnętrzne wpływy– i to kolejna rzecz, która się nie zmieniała.

Dla porównania: w Norymberdze, 150 kilometrów od Monachium, w tym samym 1900 roku powstał klub, który miał stać się największym i najlepszym niemieckim zespołem w całym kraju. Ale w 1. FC Nürnberg dumnie podkreślano, że do lat 20. XX wieku drużyna nie miała w zasadzie trenera, uważając, że w klubie są tak dobrzy gracze, że nie trzeba im mówić, co mają robić. Bayern postępował zupełnie inaczej. Już w sierpniu 1911 roku, gdy prezesem monachijczyków był wcześniej wspomniany Angelo Knorr, klub zatrudnił angielskiego szkoleniowca.

Kluczowe jest tu określenie „zatrudnił”. Warto przypomnieć, że w tym czasie niemiecki sport był stuprocentowo amatorski i miało tak pozostać w ciągu najbliższych dekad. W rzeczy samej wszystko, co związane z pieniędzmi, uważano w niemieckim sporcie za tabu tak długo, że nawet dziś, gdy drużyny zarabiają setki milionów i adekwatnie do tego płacą piłkarzom, nazywanie klubu komercyjnym to największa obelga.

Chociaż, jak później zobaczymy, liczba wyjątków wzrasta, zasadniczo niemieckie kluby nie mają indywidualnych właścicieli (pojedynczych osób czy korporacji), nie są bowiem spółkami, które można by sprzedać albo kupić. W Niemczech sport nie jest częścią przemysłu rozrywkowego ani zresztą żadnego innego przemysłu. To doświadczenie wspólnotowe.

To jeden z wielu powodów, dlaczego aż do lat 60. nie było tam ogólnonarodowej ligi. Tylko zawodowe kluby mogłyby wziąć na swoje barki koszty związane z wysyłaniem drużyny na mecze w tak dużym kraju i tylko zawodowi piłkarze byliby w stanie przemierzać go regularnie. Tak więc kwestia rozgrywek, które staną się znane jako Bundesliga, z natury zawsze łączyła się z ideą zawodowej piłki. Nie można było mieć jednego bez drugiego.

Właśnie dlatego niemiecka piłka pozostała regionalna długo po tym, jak wszyscy inni zaczęli myśleć o czymś więcej. Na przestrzeni lat zmieniały się reguły, harmonogram rozgrywek, liczba zaangażowanych w nie zespołów i nazwy lig, ale podstawowa idea pozostawała taka sama od 1903 roku, kiedy ukoronowano pierwszego oficjalnego mistrza kraju, aż do roku 1963, gdy koniec końców została powołana do życia Bundesliga. Wszystkie niemieckie landy[6] zostały podzielone na kilka lig, które w przybliżeniu odpowiadały rozgrywkom regionalnym. Po zakończeniu sezonu podstawowego najlepsze drużyny z tych lig rywalizowały w systemie pucharowym lub w małym turnieju, by wyłonić mistrza danego regionu. Następnie mistrzowie regionów grali ze sobą systemem pucharowym aż do finału, w którym rywalizowano o tytuł mistrza Niemiec.

Bayern był blisko awansu do dalszej, ogólnokrajowej fazy rozgrywek w 1910 i 1911 roku, kiedy zajmował drugie miejsce wśród drużyn z południowych Niemiec, tuż za piekielnie mocnym zespołem Karlsruher FV. Jedno z bezpośrednich starć między tymi drużynami przyciągnęło na kameralny obiekt monachijczyków niesłychany tłum czterech tysięcy widzów, dzięki czemu klub zarobił furę pieniędzy.

Powstało pytanie: jak mądrze zainwestować te fundusze? Prezes Knorr zasugerował, by na próbę zakontraktować na jeden sezon szkoleniowca na pełen etat. Dlaczego na próbę? Cóż, pewne południowoniemieckie kluby odebrały ciężką lekcję, że nie każdy Brytyjczyk jest z automatu oddanym człowiekiem sportu. Niektórzy trenerzy z kraju, w którym narodził się futbol, wyróżniali się – o czym pisze zajmujący się historią Bayernu Andreas Wittner – „nie tyle umiejętnością przekazywania podstawowej wiedzy taktycznej, co regularnymi wyprawami do pubów i pochłanianiem nadmiernych ilości alkoholu”.

W sierpniu Bayern podebrał drużynie Karlsruher człowieka z pewnym doświadczeniem – Charlesa Griffitha, byłego trenera rugby. Nie był pierwszym obcokrajowcem (ani nawet pierwszym Anglikiem), który został trenerem zespołu, ale to on pchnął go na całkiem inny poziom. Griffith wprowadził codzienne treningi w tygodniu i skłonił klub do wynajęcia sali gimnastycznej zimą, by umożliwić drużynie ćwiczenie pod dachem. Stosując treningi biegowe, sprawił, że kondycja piłkarzy się poprawiła, a dzięki podnoszeniu ciężarów gracze stali się silniejsi fizycznie. Już wkrótce Hans Tusch, wiceprezes Bayernu, mógł wychwalać zespół za „dobrą grę, a także godną takiego klubu sportową postawę i dyscyplinę”.

Był tylko jeden problem – wyniki. Absurdalnie przypadkowa porażka w ostatniej kolejce sezonu podstawowego kosztowała Bayern pierwsze miejsce w lidze regionalnej. Brak perspektywy przynoszących duże dochody meczów ze znanymi rywalami w fazie pucharowej mistrzostw Niemiec sprawił, że klubu nie było dłużej stać na płacenie Griffithowi pensji, więc opuścił on drużynę już w kwietniu 1912 roku. Niemniej ziarno zostało zasiane. Dzięki Anglikowi w Bayernie nauczono się, że można pozostać klubem amatorskim, a jednocześnie profesjonalnie podchodzić do gry w piłkę. W następnym sezonie następca Knorra, Kurt Landauer, podpisał kontrakt z trenerem nawet bardziej znanym niż Griffith – Williamem Townleyem, byłym napastnikiem Blackburn Rovers i reprezentantem Anglii, pierwszym graczem, który ustrzelił hat-tricka w finale Pucharu Anglii.

Townley prowadził już z dużymi sukcesami trzy inne niemieckie drużyny i Landauer wiązał z nim wielkie nadzieje. Bayern był najlepszym zespołem w Monachium, jedną z dwóch, trzech czołowych ekip w Bawarii i należał do siedmiu, ośmiu najmocniejszych klubów w południowych Niemczech. Landauer uważał, że następny krok to dołączenie do krajowej elity. Nie była to bynajmniej nierealistyczna wizja, jako że z drużyny wywodziło się już trzech reprezentantów Niemiec: zwinny prawoskrzydłowy Max Gablonsky, środkowy napastnik Fritz Fürst i bramkarz Ludwig Hofmeister.

Prawdą jest jednak, że reprezentacja Niemiec znajdowała się wciąż w powijakach – pierwszy mecz rozegrała dopiero w 1908 roku – i była amatorska w najmniej pochlebnym tego słowa znaczeniu (gdy Gablonsky w maju 1910 debiutował na arenie międzynarodowej w rozegranym w Duisburgu i przegranym 0:3 meczu z Belgią, tylko siedmiu niemieckich kadrowiczów dotarło na miejsce przed rozpoczęciem spotkania i żeby uzupełnić skład, z tłumu wyłowiono czterech miejscowych zawodników). Ale Bayern z pewnością miał przed sobą świetne perspektywy. Na przykład taki Hofmeister był wystarczająco dobry, by grać w reprezentacji, ale nie na tyle, żeby występować w Bayernie. W 1910 roku do klubu dołączył Karl Pekarna, bramkarz tak utalentowany, że grał zawodowo – i to nie w jakimś tam zespole z kontynentu, lecz w Glasgow Rangers. Poza Wielką Brytanią zawodowstwo wciąż było nielegalne, więc Pekarna był zmuszony zostać ponownie amatorem, ale doskonale wiedziano, że zanim golkiper przywdział barwy monachijczyków, wcale niemała sumka przeszła z ręki do ręki.

Klub funkcjonował jednak na zdrowych zasadach. W sezonie 1913/14 Bayern miał 900 członków (w tym 400 w wieku juniorskim); łącznie na różnych szczeblach oficjalnych rozgrywek w jego barwach grało 12 drużyn seniorskich i 20 młodzieżowych. Przyszłość rysowała się w różowych barwach. Ale nigdy się nie dowiemy, czy Townley byłby w stanie odnieść z pierwszym zespołem sukces na skalę krajową, czy też nie, ponieważ latem 1914 roku wybuchła pierwsza wojna światowa. Townley, który nagle stał się wrogiem Niemców, pospieszył z powrotem do domu, a Landauer, podobnie jak prawie dwie trzecie członków Bayernu, ruszył do boju za państwo, które uważał za swoje.

Ponad 60 członków klubu nie przeżyło tej czteroletniej rzezi, ale Landauerowi się udało. Wrócił z francuskiego frontu jako oficer, z dwoma medalami na piersi. Wojna została przegrana, a Kaiser zmuszony do abdykacji – Cesarstwo Niemieckie upadło. Ale tak jak inni niemieccy Żydzi, ryzykujący głową dla narodu, który raczej niechętnie ich tolerował, niż w pełni akceptował, Landauer czuł, że udowodnił, iż jest dobrym Niemcem. Nie wiedział, że wkrótce prawicowe grupy zaczną obwiniać o wojenną klęskę socjalistów i Żydów, co będzie miało straszliwe konsekwencje, a jego ukochane Monachium z liberalnego, artystycznego i przyjemnie prowincjonalnego miasteczka stopniowo zmieni się w matecznik faszyzmu. I że całe państwo będzie coraz bardziej i bardziej wrogie i niebezpieczne, aż w końcu pozostanie mu jedna kryjówka, jedno jedyne miejsce, gdzie będzie szanowany, kochany i chroniony – jego klub, Bayern.

W styczniu 1919 roku członkowie klubu ponownie wybrali Landauera na prezesa Bayernu – i zaczęła się pierwsza złota era w historii Bawarczyków. Pod jego przewodnictwem Bayern połączył na jakiś czas siły z innym klubem (o ironio, nazwanym na cześć tego strasznego Turnvatera Jahna), znowu błędnie licząc na to, że dzięki temu zyska własny stadion. Latem Landauer raz jeszcze sprowadził Williama Townleya, co było śmiałym posunięciem, zważywszy na to, że wojna zakończyła się zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Rok później prezes wykupił ubezpieczenie od wypadków dla wszystkich graczy pierwszego zespołu – kolejne charakterystyczne dla Landauera posunięcie, dalekowzroczne i wyprzedzające jego czasy.

To był dobry moment, by ruszyć do przodu, ponieważ w trakcie wojny stało się coś przedziwnego – Niemcy stracili zainteresowanie dla Turnen i dostali bzika na punkcie piłki nożnej. Ostatni finał o mistrzostwo Niemiec przed wojną (rozegrany w Magdeburgu mecz Greuther Fürth z Lipskiem) przyciągnął sześć tysięcy widzów. Pierwszy finał po wojnie (zespół 1. FC Nürnberg zmierzył się z Greuther Fürth, a mecz odbył się 13 czerwca 1920 roku we Frankfurcie) obserwował 35-tysięczny tłum, który wypełnił cały stadion. W chwili rozpoczęcia spotkania ciżba ludzi wciąż stała w kolejkach przed wejściami, a koniki żądały za jeden bilet 200 marek. Czegoś takiego nie widziano nigdy wcześniej. Powojenne reformy socjalne, choćby wprowadzenie ośmiogodzinnego dnia pracy, sprawiły, że futbol stał się sportem robotników.

Robotnicy zaś nie tylko oglądali mecze. Żywiołowo rozwijał się Niemiecki Związek Piłki Nożnej (DFB, Deutscher Fußball-Bund), założony zaledwie miesiąc przed powstaniem Bayernu, w styczniu 1900 roku. W 1919 roku federacja zrzeszała 3100 klubów i ponad 460 tysięcy członków. Rok później te liczby wynosiły już odpowiednio 4400 klubów i 760 tysięcy członków. Kluby działające pod parasolem DFB wystawiały we wszystkich kategoriach wiekowych i na wszystkich poziomach rozgrywkowych ponad 20 tysięcy drużyn.

Jedną z nich był pierwszy zespół Bayernu. Powiedzieć, że klub się szamotał, to może trochę za wiele, ale z pewnością znajdował się w impasie – upragniony tytuł mistrza południowych Niemiec pozostawał nieosiągalny. Najpierw rozgrywki w tej części kraju zdominowała drużyna Karlsruhe, teraz zaś doprawdy mityczny status zdobył zespół 1. FC Nürnberg. Chcielibyście może wiedzieć, jak bardzo mityczny? Cóż, drużyna ta o tyle przewyższała inne, że klub zaczęto nazywać… Klubem. (W 1925 roku klub – czy raczej Klub – otrzymał honorowy tytuł Rekordmeistera, który nadawano drużynie z największą liczbą mistrzostw kraju na koncie. 1. FC Nürnberg nosił dumnie to miano przez ponad sześć dekad, aż do czasu, gdy wiadomo-jaki-klub odebrał je drużynie z Norymbergi na dobre. Obecnie określenie Rekordmeister to szeroko rozpowszechniony synonim nazwy Bayern).

Co więcej, na gruncie lokalnym Bayernowi rzucił rękawicę pewien mały, upierdliwy monachijski klub. Wacker Monachium przez kilka lat przyprawiał Landauera o ból głowy. Nie było wyjścia, Landauer ponownie potrzebował wsparcia z zagranicy. W 1924 roku Bayern podpisał kontrakt z Jamesem McPhersonem, Szkotem, o którym wiedziano niewiele więcej ponad to, że fanatycznie zwracał uwagę na przygotowanie fizyczne. (Niektóre źródła podają, że grał w Newcastle United, ale to nieprawda; był tam wprawdzie trener, który tak się właśnie nazywał, ale to nie ta sama osoba. Podejrzewam, że McPherson zatrudniony przez Bayern to szkoleniowiec norweskiej reprezentacji na igrzyskach olimpijskich w Antwerpii w 1920 roku). Pod jego przewodnictwem zawodnicy pierwszego zespołu zaczęli przypominać na poły profesjonalnych graczy. Płacono im nie tylko za mecze, ale i za treningi. Choć były to skromne kwoty, Anton Löffelmeier z archiwum miejskiego w Monachium oblicza, że piłkarz regularnie występujący w pierwszym zespole mógł zarobić na czymś, co w gruncie rzeczy było jego hobby, nawet 150 marek; w tamtych czasach miesięczna płaca robotnika wynosiła do 200 marek.

Było to typowe dla Bayernu – i oczywiście logiczne dla rozwoju klubu – posunięcie, lecz nietrafione czasowo. W DFB coraz więcej do powiedzenia mieli zatwardziali konserwatyści, a związek podejmował zdecydowane i energiczne kroki przeciw rozwijającemu się zawodowstwu. Stanowisko władz federacji było tak restrykcyjne, że starano się nawet zabronić meczów między zespołami amatorskimi i zawodowymi. Landauer grzmiał w klubowym periodyku: „Gdzie skończy niemiecki futbol, jeśli niemieckim klubom zabrania się rywalizować z drużynami z Anglii, Austrii, Czechosłowacji i Węgier?” (we wszystkich tych państwach zalegalizowano zawodowstwo lub do tego zmierzano).

Pod koniec pierwszego sezonu McPhersona w roli szkoleniowca Bayernu klub świętował swoje 25-lecie; uroczystość zorganizowano w Teatrze Narodowym w Monachium, miejscu tak ekskluzywnym, że „Kicker” dziwił się na swoich łamach: „Nigdy wcześniej klub piłkarski nie znalazł się na ustach wszystkich dzięki równie wspaniałemu wydarzeniu”. W publikacji wydanej z okazji jubileuszu Bayernu znalazły się takie słowa o Landauerze: „To jego nadzwyczajnej pracowitości zawdzięczamy poważanie w kraju i za granicą”.

Członkowie klubu i jego kibice zostali również uraczeni zapierającym dech w piersiach, niemal egzotycznym wydarzeniem na piłkarskiej murawie – meczem z drużyną z Ameryki Południowej. Na początku maja Bayern gościł mistrza Argentyny, Boca Juniors, zespół z Buenos Aires, pierwszą drużynę z tego kraju, która postawiła stopę na europejskiej ziemi. Manuel Seoane wyprowadził gości na prowadzenie, ale Georg Hutsteiner wyrównał przed przerwą i mecz zakończył się remisem 1:1. W ciągu trzech miesięcy Boca Juniors zagrali w Europie siedem spotkań i tylko z tego jednego pojedynku nie wyszli zwycięsko.

Niemniej najbardziej wyczekiwany prezent z okazji jubileuszu pojawił się rok później. W 1926 roku monachijczycy przerwali dominację 1. FC Nürnberg w niemieckim futbolu, wyprzedzając w lidze regionalnej aktualnego mistrza o dwa punkty, następnie zaś drużyna McPhersona została mistrzem południowych Niemiec po małym turnieju rozgrywanym w systemie każdy z każdym, który zakończyła przed Greuther Fürth. Po raz pierwszy Bayern miał zagrać na naprawdę dużej scenie – w finałowych fazach rozgrywek o mistrzostwo kraju. Radość nie trwała jednak długo, w 1/8 finału bowiem Bayern został pokonany przez mały klub, Fortunę Lipsk, o którym mało kto w Monachium słyszał. Wywołało to taki wstrząs, że wielu członków Bayernu dzwoniło do rozgłośni, by upewnić się, czy w radiu nie podano błędnego wyniku.

Następnym szkoleniowcem, który próbował zajść z Bayernem na szczyt, był kolejny cudzoziemiec, Leo Weisz. Węgier, którego ściągnięto z zespołu lokalnego rywala Bayernu, Wacker Monachium, w 1928 roku poprowadził Die Roten do ich drugiego mistrzostwa południowych Niemiec. W maju, siedem tygodni przed rozpoczęciem rozgrywek pucharowych o mistrzostwo Niemiec, monachijczycy zagrali przykuwający powszechną uwagę mecz z West Hamem. Młoty nie zaliczały się może wówczas do czołówki angielskich drużyn, grały jednak w pierwszej lidze (i były oczywiście w pełni zawodowym klubem), więc zwycięstwo Bayernu 3:2 było szokującym rezultatem.

Niestety, był to ostatni oszałamiający wynik Bayernu w tym sezonie. Drużyna awansowała do półfinału krajowych mistrzostw, gdzie zmierzyła się z Hamburgiem. Mecz rozegrano na neutralnym terenie, w Duisburgu, po 45 minutach był remis 1:1. W drugiej połowie jednak wszystko wzięło w łeb. Alfred Bernstein, 31-letni bramkarz Bawarczyków, połamał palce, a ponieważ były to czasy, w których nie pozwalano jeszcze na zmiany, między słupki wszedł obrońca Emil Kutterer. Bayern przegrał 2:8.

Jak wskazuje na to jego nazwisko, Bernstein był synem wiedeńskiego Żyda. Matka bramkarza Bayernu była jednak Niemką, co prawdopodobnie uratowało mu życie. W mrocznych czasach, które miały nadejść, cierpiał wprawdzie ciężkie prześladowania, ale w przeciwieństwie do prawie wszystkich osób noszących nazwisko Landauer uniknął wywózki do obozu koncentracyjnego, katuszy i niemal pewnej śmierci.

2CZŁOWIEK, KTÓRY WYMYŚLIŁ BAYERN