Strona główna » Kryminał » Biegacz

Biegacz

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379766673

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Biegacz

Bogdan Popiołek jest zwykłym czterdziestoczteroletnim nauczycielem historii, który w imię walki z nadwagą zaczyna biegać. W czasie oglądania wiadomości bohater rozpoznaje na materiale filmowym mężczyznę, którego spotkał podczas treningu. Okazuje się, że został on zamordowany.

 

Popiołek zdaje sobie sprawę, że jest prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który widział go żywego. Może również mieć wskazówki, które pomogą w ujęciu mordercy. Ku zdumieniu Popiołka jego informacje zostają całkowicie zignorowane przez policję i uznane za bezwartościowe. Sprawa śmierci mężczyzny nie daje mu spokoju. Coraz bardziej zaintrygowany sprawą nauczyciel postanawia sam dowiedzieć się, co naprawdę wydarzyło tego feralnego dnia w poznańskim lasku.  Nie ma pojęcia, że w ten sposób ściąga na siebie uwagę nieodpowiednich ludzi...

 

Polityczne brudy i przekręty, ekologiczna afera i mroczne tajemnice z przeszłości. Biegacz to trzymający w napięciu kryminał, którego akcja wraz z postępami tytułowego biegacza z każdą stroną nabiera tempa. Czy dotrzymasz mu kroku?

Polecane książki

Początek nowej serii Lauren Kate, autorki bestsellerowych Upadłych, to epicka opowieść pełna zapierających dech w piersi uczuć, wstrząsających tajemnic i mrocznej magii… Świat, w którym można utracić wszystko, co się kocha. „Nigdy, przenigdy nie płacz” – tego przed laty nauczyła Eurekę Boudreaux...
Autor kroniki korzystał krytycznie z dzieł Jana Długosza i Macieja Miechowity. Kromer jako pierwszy wyraził też przypuszczenie, że autorem Kroniki polskiej był przybysz z Francji i nazwał go Gallem. Dzieło Kromera podzielone jest na księgi, z których każda poświęcona jest określonej epoce, ograniczo...
„Gdyby nie Brian, nie poznałabym smaku szczęścia, nie dowiedziałabym się, czym jest prawdziwa miłość. (...) Ale również nie poczułabym goryczy odrzucenia i samotności gorszej od tej, której doświadczałam od najmłodszych lat. Nie zaznałabym prawdziwego bólu – takiego ...
Zarządzanie procesem odchodzenia pracowników z firmy jest ważnym elementem polityki personalnej, a jego jakość - sprawdzianem kultury organizacji. Omawiając kwestie zarówno zwalniania pracowników przez pracodawcę, jak i ich odchodzenia z własnej woli, autorka rozważa przyczyny i skutki tych zjawisk ...
Poradnik do gry Sleeping Dogs zawiera dokładny opis przejścia wszystkich misji i spraw policyjnych oraz tzw. Favor Missions. Ponadto w solucji znajdziecie mapki ze szczegółowym oznaczeniem poszczególnych dzielnic oraz opisy każdej z randek. Sleeping Dogs - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez g...
Fascynująca podróż w głąb antycznego świata silnych kobiet. Opowieść o Nefretete – małżonce faraona, ikonie piękna starożytności, której historia po dziś dzień skrywa wiele tajemnic… Korzenie europejskiej cywilizacji sięgają najdawniejszych czasów starożytnego Egiptu. To wówczas nad Nilem żyła Nef...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Bojarski

Copyright © Piotr Bojarski, 2017

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017

WYDANIE ELEKTRONICZNE 2017

Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa

Redakcja: Magdalena Ciszewska

Korekta: Agnieszka Czapczyk / panbook.pl

Projekt okładki: Juliusz Zujewski

ISBN 978-83-7976-667-3

CZWARTA STRONAGrupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

The past never passes.

(Przeszłość nigdy nie przemija).

William Faulkner

Kasieńce

Część I

GBUR

1.

Mniej niż zero

Kiedy biegniesz wczesną wiosną przez las, wiatr niesie za tobą szelest zeschłych liści. Mimo woli odwracasz się wtedy, by sprawdzić, czy kogoś za tobą nie ma. No więc biegłem, co chwilę nerwowo oglądając się za siebie. Przez lasek, który od miesiąca widuję z okna wynajmowanego mieszkania.

Ja, Bogdan Popiołek, lat czterdzieści cztery, metr osiemdziesiąt wzrostu i dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi. Jak to się dziś mówi: singiel. Ofiara mody, a może raczej szaleństwa. W obcisłych jak rajtuzy baletmistrzów portkach i ciepłej, chyba zbyt mocno opinającej mój piwny brzuch bluzie z Decathlonu. I oczywiście w nowiutkich gumowych butach na specjalnych podeszwach, które podobno oszczędzają stawy. Podobno!

Zainwestowałem w tak oryginalny strój, bo nie mogłem już dłużej na siebie patrzeć. Brzuch po zimowym nieróbstwie urósł mi w zastraszającym tempie. Waga… Hm, minimum pięć kilo nadwagi, jak w pysk strzelił. Czułem je z każdym krokiem tej szalonej przebieżki.

Wszystko przez tę modę. Wokół siebie słyszysz, jakie fajne jest bieganie… Fajne! Już po trzech minutach dostałem niepokojącej zadyszki, a po dwóch następnych zacząłem wątpić, czy dam radę biec przez kolejne kilka. Gdzie te endorfiny? – zastanawiałem się. Gdzie te wyzwalane w mózgu hormony szczęścia, niwelujące wszelki ból? Zamiast przypływu euforii poczułem cholerne kłucie w lewym udzie. A zaraz potem coś strzyknęło mi niepokojąco pod kolanem. Tetryku w średnim wieku, zasiedziały przed komputerem! Zachciało ci się naoliwić z dawna zatarte tryby – to masz!

Dysząc ciężko jak zraniony tur, wpadłem na odkryty teren. Dróżka wiodła teraz obok młodnika, białego korą rachitycznych brzózek. Całkiem tu ładnie, pomyślałem. Może spróbuję jeszcze trochę… Zacisnąłem zęby i skupiłem się na wyrównaniu oddechu. W bieganiu to podobno kluczowa sprawa. Tak przynajmniej słyszałem od zawodowców – ja, biegacz od siedmiu boleści…

Powietrze pachniało mchem i ściółką. Było chłodne, a przy tym wilgotne. Czułem, że mi to pomaga. Gdybym biegł w czerwcowym upale, musiałbym już spasować. Ale w marcu… W marcu wyczułem szansę na zrobienie „życiówki”. Jeśli pobiegam jeszcze kwadrans, poprawię swój rekord z ubiegłego tygodnia równo o połowę!

O połowę! Całe szczęście, że nie widzą tego moi uczniowie – pocieszyłem się w myślach. Mieliby ubaw jak jasna cholera. Wieść o tym, że ten grubas Popiołek oszalał, rozniosłaby się lotem błyskawicy po korytarzach gimnazjum, rozbijając w proch i pył resztki mojego pedagogicznego autorytetu. O tak, to byłaby spektakularna klęska wizerunkowa, równa chyba tylko upadkowi cesarstwa zachodniorzymskiego! Albo muru berlińskiego. Całe szczęście, że mieszkam aż pięć przystanków od szkoły. Możliwość ośmieszenia się w oczach uczniów wydawała się raczej nikła…

Ukłucie pod prawym żebrem odebrałem jako ostrzeżenie. Jak pomarańczowe światło kontrolki na tarczy mojego starego forda, wskazujące brak paliwa. Kolka! Że też musiała się przypomnieć akurat teraz, kiedy gnałem po nowy rekord! Zwolniłem, bo to przecież nie wstyd. Zwłaszcza gdy dopiero rozpoczyna się bieganie. Wydłużyłem krok, co spowodowało, że poczułem się jakoś pewniej. Muszę wolniej oddychać – powtarzałem w myślach, walcząc z szarpanym, chaotycznym stylem zasysania powietrza. Muszę za wszelką cenę uregulować oddech…

Zostawiłem już dawno za sobą niskie brzózki i człapałem teraz w lesie bezlistnych koron, szumiących nad moją głową w rytm podmuchów wiatru. Ból w lewym udzie przypominał dobitnie o mojej fizycznej niedoskonałości, ale oddech stał się jakby lżejszy, płynniejszy. I nagle… Nagle odkryłem, że właściwie już mnie nie przytyka! To był zaiste błysk dzikiej euforii. Z tego szczęścia zrobiło mi się nagle gorąco. Zerknąłem na zegarek. Biegłem już prawie czternaście minut! W dodatku kolka nie przejawiała nadmiernej złośliwości, a to wróżyło naprawdę długi bieg!

Kiedy tydzień temu wychodziłem po raz pierwszy, żeby pobiegać, przyjąłem jedną zasadę: nie nastawiam się na konkretny dystans. Postaram się natomiast za każdym razem wydłużyć swój wysiłek o kilka minut. Pierwszego dnia wytrzymałem dziesięć minut truchtu. Z tego powodu poczułem się jak przedwczesny emeryt. Chciałem to jak najszybciej zmienić. Tym razem zanosiło się na znacznie lepszy wynik. Niosło mnie do niego jak na skrzydłach.

Wąska dróżka skręciła w lewo ku dolince, która prowadziła łagodnym zakosem ku stawowi. Łagodny spadek terenu nadał mi pędu i entuzjazmu. Kolka jakby zapomniała, po co istnieje. Bieg nareszcie zaczynał sprawiać mi przyjemność. Najwyraźniej pokonałem kryzys tlenowy, przed którym ostrzegał mnie kolega z pracy. Czyżbym zaczynał łapać, o co w tym wszystkim chodzi?

Podobało mi się tutaj, choć wokół było szaro. Wiosenna zieleń nie zdążyła jeszcze pokryć zboczy wąwozu. Wzdłuż szutrowej ścieżki ciągnęło się malownicze bagienko, prowadzące ku wodnej tafli, przebłyskującej przez nagie konary drzew. Żeby nie zapeszyć, przestałem zerkać na zegarek. Wiedziałem, że biegnę już grubo powyżej kwadransa, i ta świadomość pchała mnie do przodu. Pchała tak dobrze, że w ciągu następnych minut pokonałem całą długość Stawu Browarnego i obiegłem go od zachodu, skręcając w dróżkę wznoszącą się nieznacznie ku górze, ku Zielińcowi – dzielnicy domków jednorodzinnych z lat PRL.

I właśnie tu, na łagodnym wzniesieniu, które okazało się Masywem Centralnym, dopadł mnie drugi kryzys. Zgubiłem rytm i pewność oddechu, zacząłem się męczyć i poczułem, że obolałe mięśnie nóg, nawykłe od lat do bezczynności za biurkiem, dopominają się gwałtownie tego, co lubią. Odpoczynku. A może by tak…

Rzuciłem okiem na zegarek. Dwadzieścia minut! Biegnę już dwadzieścia minut! Rekord pobity o sto procent! Popiołek, stary byku, jesteś wielki! Bardziej siłą rozpędu niż woli doczłapałem do wyłożonej betonowymi płytami alejki, przechodzącej w leśny parking. Jeszcze chwilę, postanowiłem. Jeszcze kilka minut.

Parking był podłużny i zaśmiecony resztkami po fast foodach. Ale nie pusty. W przeciwległym jego końcu, w samym rogu stała jakaś biała landara. Biegłem w jej stronę. Chwilę później rozpoznałem markę furgonetki obróconej do mnie odrapanym tyłem. Stary fiat ducato należał do firmy cateringowej Rogal i Synowie. Tak przynajmniej wynikało z wymalowanego na nim logo. Choć stał z wyłączonym silnikiem, manifestował ochoczo swoją starość, trzeszcząc głośno i dość rytmicznie.

Przebiegając obok zaparowanego okienka szoferki, zrozumiałem dlaczego. W środku wozu odbywał się gwałtowny, choć skrępowany ciasnotą wnętrza akt miłosny. Zdążyłem tylko zobaczyć rozpuszczone blond włosy atrakcyjnej kobiety. I gładko wygoloną głowę jej adoratora. Zaraz potem usłyszałem za sobą pełen oburzenia męski głos:

– Spierdalaj, zboczeńcu!

Przyspieszyłem kroku, zostawiając za plecami przybytek dzikiej namiętności, ale fiat ducato nie przestał grać swojej zrupieciałej melodii miłości. Nie poczułem się więc winny niedyskrecji.

Kilkanaście kroków dalej otoczył mnie gęsty zagajnik młodych, chaotycznie rosnących drzewek i krzewów, nad którymi zwisały ciężkie kable linii energetycznej. Jego środkiem wiodła wąska, niezbyt przyjemnie wyglądająca ścieżka. Dobiegnę nią do końca i spasuję, zdecydowałem.

I wtedy go usłyszałem. Biegł z naprzeciwka, dysząc jeszcze ciężej ode mnie. Zauważyłem go, gdy nadepnął na suchą gałązkę, płosząc wróble skryte w nagich krzewach. Szybkie spojrzenie na jegomościa uświadomiło mi, dlaczego poruszał się tak wolno, niemal dostojnie. Wyglądał na gościa pod sześćdziesiątkę. Ubrany w elegancki dres adidasa i piękne, na pewno droższe od moich buty, sunął regularnym truchtem przed siebie. W uszach miał słuchawki, a wiodące od nich kabelki tonęły w gęstej, siwej brodzie. Na pałąkowatych nogach, z wydatnym piwnym brzuszkiem i przeświecającą przez srebrne włosy łysiną wyglądał nieco groteskowo. Zupełnie jak Koszałek Opałek z obrazków w książce, którą czytała mi niegdyś babcia.

Uniosłem prawą dłoń, by pozdrowić go gestem typowym dla biegaczy, ale nie odwzajemnił uprzejmości. Nawet na mnie nie spojrzał. Z trudem minęliśmy się na ciasnej dróżce. Właściwie to ustąpiłem mu drogi, bo najwyraźniej nie zamierzał się posunąć w bok.

Co za gbur, pomyślałem, pozostawiając go za sobą z niesmakiem. Słuchał Lady Pank. Na tyle głośno, że w przelocie dotarł do moich uszu kawałek starego, osłuchanego przeboju:

Są tacy, to nie żart,

dla których jesteś wart

mniej niż zeroooo!

Przedpotopowy dinozaur, syknąłem w myślach. Nie lubię ludzi, którzy nie potrafią się zachować.

Brodacz pozostał daleko za moimi plecami. Heroicznie walcząc ze słabością, podbiegłem jeszcze kilkadziesiąt metrów, aż wpadłem na główną alejkę, otaczającą szutrową wysypką owal stawu. Tu skapitulowałem ostatecznie i nieodwołalnie – zatrzymałem się, usiłując złapać oddech. Zegarek sprawił mi dużą radość: informował, że za drugim podejściem wytrwałem w biegu prawie pół godziny! Do okrągłego wyniku zabrakło mi dwóch minut, ale co tam! Jeśli tak będą wyglądać moje postępy, za miesiąc pobiegnę maraton!

Nie zdążyłem krytycznie odnieść się do ostatniej konstatacji, bo znowu usłyszałem czyjeś posapywanie. Alejką biegli dwaj faceci w sportowych ciuchach. Wyglądali na zaprawionych w bojach sportsmenów. Przez ich obcisłe dresy prześwitywały nabite mięśniami ramiona i uda. Coś jednak było w nich dziwnego… Już wiem! Ich wiek. Obaj wyglądali na rówieśników brodatego milczka, którego minąłem ledwie minutę wcześniej.

Biegli w milczeniu, jakby nieobecni. Odniosłem wrażenie, że rozglądają się, jakby kogoś szukali. Kręcili siwymi, krótko przystrzyżonymi głowami na prawo i lewo. Darowałem sobie pozdrowienie ręką, zresztą całkiem słusznie. Dwójce biegaczy też nie były w głowie takie fanaberie. Minęli mnie bez słowa i skręcili z alejki w zagajnik rosnący pod linią wysokiego napięcia. Ten sam, w którym chwilę wcześniej widziałem dinozaura ze słuchawkami na uszach. Zdaje się, że nieco przyspieszyli.

Przez chwilę stałem pochylony z rozkraczonymi nogami, wspierając się dłońmi na kolanach. Oddychałem chrapliwie jak kobyła po dostawie węgla na Górę Przemysła. Opór mięśni ud i łydek narastał z każdą minutą, pot lał się spod koszuli Wartą, a może nawet Wisłą, ale nie to było teraz ważne. Rozpierała mnie duma. Że dałem radę. Że pokonałem dwa kryzysy i się poprawiłem. Że nie pękłem. Może jednak będą ze mnie ludzie?

2.

Czarna folia

Koszałka Opałka zobaczyłem raz jeszcze – następnego dnia wieczorem. A właściwie jego drogie adidasy. Rozpoznałem je na ekranie telewizora. Wystawały spod czarnej folii, którą funkcjonariusze w mundurach nakryli zwłoki, wsuwane pospiesznie do policyjnego wozu. Z wrażenia rozlałem jogurt, brudząc sprawdziany leżące na ławie przed moim tapczanem. A zaraz potem, nie zwracając uwagi na skutki tej katastrofy, sięgnąłem po pilota, by podnieść poziom głosu.

…Do morderstwa doszło wczoraj w godzinach popołudniowo-wieczornych w ustronnym, rekreacyjnym miejscu na obrzeżach Poznania. Według naszych ustaleń ofierze zadano cios nożem w klatkę piersiową. Motywy zbrodni nie są na razie znane. Policja odmawia wszelkich komentarzy… – Prezenter lokalnego programu informacyjnego wypowiadał słowo za słowem minorowym tonem.

W kilkusekundowej migawce pokazano miejsce znalezienia ciała: wygniecioną suchą trawę pod rachityczną sosną. I słupki z pniaków blokujące samochodom wjazd do lasu. Chwilę później na ekranie pojawiła się twarz rzecznika lokalnej policji. Wyglądał na zirytowanego pytaniami dziennikarzy o to, kim była ofiara napaści.

– A skąd pan wie, że to była napaść? – Zjeżył się.

– Przecież sam nie zadał sobie takiej rany! – Reporter TVP błysnął refleksem.

– Na obecnym etapie śledztwa nie udzielamy żadnych informacji. – Policjant uciął nerwowy dialog.

Zaraz potem nastąpiła zmiana tematu i prezenter serwisu informacyjnego zajął się zasadami wypłacania pieniędzy z rządowego programu „500 plus”.

Siedziałem przed ekranem jak sparaliżowany. Uświadomiłem sobie, że wczoraj po południu byłem prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który widział brodacza w wieku przedemerytalnym żywego. I dosłownie mnie zatkało.

Moja pierwsza myśl: to przecież mogłem być ja. Napastnik musiał się czaić gdzieś przy leśnej alejce. Być może nawet widział mnie, zanim zaatakował Koszałka. Mój Boże, jak absurdalny wydał mi się nagle ten pseudonim nadany ad hoc nieznajomemu!

Zaraz potem pomyślałem, że policja na pewno szuka świadków zdarzenia. A ja przecież coś widziałem. No właśnie, tylko co? I czy jestem pewien, że rzeczywiście mam śledczym do przekazania coś interesującego? A jeśli mnie wyśmieją? W końcu, mogę im co najwyżej opisać denata. Tyle że jego rysopis znają już aż za dobrze…

Nagle poczułem ciarki na plecach. Dwójka biegaczy! Przecież pobiegli za tym gburem! A jeśli…

W jednej chwili zrozumiałem, że widziałem znacznie więcej, niż początkowo sądziłem. Widziałem, ale czy zobaczyłem?

Chwyciłem długopis, odsunąłem od siebie dwa pobrudzone jogurtem sprawdziany i odwróciłem kartkę trzeciego, czystego. Na gorąco zacząłem na niej spisywać wszystko to, co impulsywnie wyrzucał z siebie twardy dysk mojej pamięci. Wynotowałem kilkanaście punktów, poczynając od godziny, o której widziałem przyszłego denata, i jego zachowania, a kończąc na fizjonomiach dwójki biegaczy podążających jego śladem. Takie zawodowe zboczenie, wyniesione ze studiów. Spis wyglądał wprawdzie jak chaotycznie sporządzona lista zakupów, ale nie dbałem o to. Liczyło się przecież to, co zapisałem.

Zerknąłem za okno. Ciemności kryły już ziemię, jak napisał niegdyś pewien polski pisarz. Był wprawdzie marzec, ale przed dziewiętnastą nawet on musiał uznać wyższość praw natury. Gdzie tu jest najbliższa komenda policji?

Gdy chwyciłem kluczyki, wiedziałem już, dokąd pojadę. W tyle głowy tliła się nadzieja, że może wniosę coś istotnego do śledztwa. W końcu coś zobaczyłem. Tylko co?

•••

Funkcjonariusze za szybą dyżurki sprawiali wrażenie zmęczonych. Kiedy jednak powiedziałem, że mam ważne informacje związane z zabójstwem biegacza, ich źrenice rozszerzyły się jak po smolistym espresso.

– Proszę wejść – rzucili od razu.

Usłyszałem brzęczyk i szara tafla zbrojonego szkła ustąpiła pod pchnięciem mojej dłoni, wpuszczając mnie do wnętrza komendy. Naprzeciw wyszedł liczący mniej więcej czterdzieści lat aspirant w granatowym mundurze. Rozpoznałem jego policyjne dystynkcje, bo od roku próbowałem napisać powieść sensacyjną. Na razie z mizernym skutkiem.

– Aspirant Borys Gruszka. – Funkcjonariusz przedstawił się, nie wyciągając ręki. – Proszę za mną.

Zaprowadził mnie do najbliższych drzwi. Za nimi zobaczyłem niedużą salę ze stołem i dwoma krzesłami. Jedna ze ścian była prawdopodobnie lustrem weneckim – a może tak mi się tylko zdawało?

– Słucham pana – odezwał się ponownie gospodarz, gdy siedliśmy naprzeciwko siebie. – Co to za pilne informacje?

– Nazywam się Popiołek. Bogdan Popiołek. – Przedstawiłem się. – Widziałem dziś w telewizji wasz apel o zgłaszanie się świadków w sprawie zabójstwa…

– Ale nikt o to nie apelował – zauważył Gruszka i przyjrzał mi się nagle z nieprzyjemnym wyrazem twarzy.

Z miejsca poczułem się jak intruz. A może nawet potencjalny podejrzany.

– Być może… – bąknąłem, zdając sobie sprawę, że się czerwienię. – Chodzi mi o to, że… Że byłem chyba świadkiem czegoś ważnego.

– Pan? Kiedy? Gdzie?

Odchrząknąłem z wrażenia. Towarzyszyło mi niemiłe przeczucie, że z każdym kolejnym zdaniem pogrążam się w oczach policjanta.

– Wczoraj po południu. Kiedy biegałem nad Cybiną.

– A co pan konkretnie zobaczył?

– Widziałem mężczyznę, który został zamordowany…

– Rozumiem. Jak wyglądał? Sprawiał wrażenie zaniepokojonego czymś?

Zamyśliłem się na moment. Szczerze mówiąc, nie zapamiętałem tego dobrze. Może dlatego, że brodacz potraktował mnie jak powietrze. Mimo że pozdrowiłem go dłonią.

– Nie, wyglądał na zrelaksowanego – odpowiedziałem.

– To wszystko? – Aspirant Gruszka się zdziwił.

– Aha! – Nagle to sobie przypomniałem. – Miał na uszach słuchawki, to był Lady Pank… Mniej niż zero, ich pierwszy przebój. Leciało to bardzo głośno.

– Lady Pank… – Funkcjonariusz spojrzał na mnie jak na wariata.

Nabrałem ochoty, by kopnąć go pod stołem w kostkę.

– No cóż… Dziękuję panu bardzo za przyjście tutaj… – Aspirant najwyraźniej uznał rozmowę za zakończoną. – Jeśli coś by się panu przypomniało…

– Widziałem coś jeszcze. – Osadziłem go na miejscu. Spojrzał na mnie mało sympatycznie.

– Tak? A co to było?

Przełknąłem ślinę.

– Widziałem być może zabójców. – Wyjawiłem z poważną miną.

Aspirant złożył dłonie jak do modlitwy. Już wiedziałem, że mi nie wierzy.

– Dlaczego pan sądzi, że to byli zabójcy? – Przeszedł od razu do sedna.

– Bo biegli za brodaczem – odparowałem.

Ta rozmowa już dawno przestała mi się podobać. Irytowało mnie, że muszę się tłumaczyć tylko z tego powodu, że zamierzam poinformować policję o czymś ważnym.

– Wie pan, po lesie wokół Malty i Cybiny biegają tysiące ludzi. – Wzruszył ramionami. – Nie możemy od razu zakładać, że każdy z nich jest z tego powodu podejrzany.

– Ale ci dwaj biegli za nim. – Położyłem nacisk na końcówkę zdania.

– Dlaczego pan tak sądzi? – Gruszka w końcu się zainteresował. – Trzymali się blisko niego? Byli tuż za jego plecami?

– Nie. Pojawili się jakąś minutę później. – Poprawiłem się.

– Skoro minutę później…

– Najwyżej minutę. – Natychmiast doprecyzowałem.

– Skoro „najwyżej minutę” później, to dlaczego twierdzi pan, że biegli akurat za denatem?

Należę do ludzi cierpliwych, ale stróż prawa zaczynał mi działać na nerwy.

– Bo ewidentnie biegli jego śladem. Tak jak on skręcili w zagajnik pod słupami wysokiego napięcia.

Aspirant wzruszył ramionami.

– To jeszcze nic nie znaczy. – Ocenił. – Czy… ma pan coś jeszcze?

Poczułem mocne uderzenie krwi do głowy.

– Nie interesuje pana, jak wyglądali ci dwaj mężczyźni? – zapytałem, z trudem opanowując zdenerwowanie.

Aspirant sprawiał wrażenie, jakby spieszył się do wyjścia.

– A tak, rzeczywiście. – Niechętnie przyznał mi rację. – Więc w jakim byli wieku?

Sięgnąłem po złożoną kartkę, którą trzymałem w kieszeni kurtki, i podałem ją drżącą dłonią funkcjonariuszowi.

– Spisałem tu wszystko to, co zdołałem sobie przypomnieć, kiedy w telewizji podali wiadomość o morderstwie w parku – oświadczyłem z dumą.

Gruszka zerknął na kartkę bez entuzjazmu.

– „Uchwalenie stutysięcznej armii”? – Odczytał, spoglądając na mnie znowu, jakbym był niespełna rozumu.

– Przepraszam. To sprawdzian, napisany przez mojego ucznia… Pan rozumie, reformy Sejmu Wielkiego… – Pospieszyłem z wyjaśnieniem. – Moje notatki są na drugiej stronie.

– Aha – mruknął policjant.

Przebiegł szybkim wzrokiem kilkanaście linijek moich zapisków i po raz pierwszy spojrzał na mnie z odrobinę większym szacunkiem.

– Czy mogę zatrzymać tę kartkę? – Zaproponował. – W charakterze dowodu, oczywiście… Że pan tu był.

– Nie może pan – warknąłem ze złości. – To sprawdzian, a więc w pewnym sensie dokument urzędowy. Muszę go zostawić w dokumentacji szkolnej.

– Rozumiem – odparł nieprzekonany.

– Może go pan skserować. – Podsunąłem mu rozwiązanie.

Skwapliwie przystał na tę propozycję. Byłem pewny, że zrobił to tylko pro forma.

•••

Wyszedłem z komisariatu zły. Na siebie, ale jeszcze bardziej na aspiranta Gruszkę. Na siebie, że zachciało mi się obywatelskiej postawy. Na policjanta – bo dał mi odczuć, jak poważnie traktuje moje informacje. A raczej niepoważnie. Nie wiem, skąd się bierze to poczucie wyższości u ludzi ze służb mundurowych, ale spotkałem się z nim nie pierwszy raz. Nie sądziłem jednak, że tak szybko pożałuję swojej chęci pomocy.

Na odchodnym usłyszałem od aspiranta Gruszki, że „w razie potrzeby” jeszcze się do mnie zgłoszą. Skinąłem głową, że kupuję ten marny dowcip.

Na parkingu przed komisariatem przystanąłem przy samochodzie, by odetchnąć chłodnym powietrzem. W ciemnościach wokół mnie żarzyły się okna ratajskich wieżowców. Musiałem przemyśleć kilka spraw. Miałem wewnętrzne przekonanie, że poprzedniego dnia widziałem coś istotnego. Coś, co mogło być kluczem do wyjaśnienia zagadki zabójstwa gbura. Mimo że zginął w dramatyczny sposób, nie mogłem się pozbyć tego jednego, głupiego wrażenia, jakie pozostało mi po zaledwie kilkusekundowym kontakcie wzrokowym z Koszałkiem na leśnej ścieżce. Zapamiętałem właściwie tyle, że nie odwzajemnił mi pozdrowienia dłonią – gestu wszystkich biegaczy. No i ten cholerny Lady Pank, przez który aspirant Gruszka potraktował mnie jak goniącego za sensacją kretyna. Czułem, że dwóch biegaczy w wieku przedemerytalnym mogło mieć coś wspólnego z jego śmiercią. W końcu biegli za brodaczem. Może starali się go dogonić?

Nagle zrozumiałem, że nie mogę tak tego zostawić. Nie mogłem poprzestać na zgłoszeniu mojej obserwacji na policji. Nie miałem ani krzty pewności, że funkcjonariusze skorzystają z moich informacji. Wyciągając z kieszeni kluczyki do escorta, wpadłem na to, że mógłbym rozejrzeć się po okolicy, w której znaleziono ciało brodacza. Co mi szkodzi, przecież jutro mam tylko trzy lekcje z samego rana…

Siedziałem już za kierownicą, gdy przypomniałem sobie coś jeszcze. Firmę cateringową Rogal i Synowie. I jej rozkołysanego miłością fiata ducato. Ktokolwiek zabawiał się wczoraj w szoferce furgonetki, mógł przypadkiem zobaczyć coś ważnego. Muszę dotrzeć do tych ludzi, uznałem.

Odjeżdżając z parkingu, miałem już w głowie gotowy plan działania.

3.

Poznaję cię, zboczku!

W poniedziałkowe południe nad Cybiną było pusto i niezbyt przyjemnie. Jedynie głuchy pomruk silników dochodzący z niedalekiej drogi do Antoninka przypominał, że miejsce to znajduje się jeszcze w granicach miasta. Dzień należał do tych, w które najlepiej nie wyściubiać nosa za drzwi. Bure chmury skutecznie przesłoniły słońce, a z nieba siąpiła zimna mżawka. Gdyby nie to, że na miejsce dotarłem niespiesznym, niemal emeryckim truchtem, dawno już zrobiłoby mi się zimno.

Czułem w nogach sobotni rekord. Zakwasy przypominały o sobie bólem w udach i łydkach. Marny był ze mnie biegacz, skoro nie potrafiłem im zapobiec. Fachowcy wiedzą, jak się gimnastykować czy rozciągać, by uniknąć tego typu problemów. Mnie po moim „heroicznym” wyczynie nie było już na to stać.

Postanowiłem, że przejdę wolnym krokiem trasę od zagajnika do leśnego parkingu, rozglądając się uważnie. Jeżeli dobrze rozpoznałem kilka topograficznych szczegółów w telewizyjnej relacji z miejsca przestępstwa, do zdarzenia musiało dojść jeszcze przed parkingiem, na którym dwa dni temu stał fiat firmy cateringowej. W pamięć zapadły mi zwłaszcza drewniane pniaki blokujące wjazd do lasu. I wyschnięta, dziwnie poskręcana sosna. To tam musiała się rozegrać szybka, krwawa scena. Ktoś zaatakował starszego mężczyznę czymś ostrym, totalnie go zaskakując…

Zszedłem z szerokiej szutrowej alei i znowu – jak przed dwoma dniami – poruszałem się wąską ścieżką w gęstym, niskim zagajniku pod linią energetyczną. Tyle że teraz szedłem z przeciwnego kierunku, jakby odtwarzając trasę, którą przebył brodacz. Rozglądałem się uważnie na boki, ale poza śmieciami po przekąskach, napojach i fast foodach nie dostrzegłem na ściółce nic interesującego. Nieco rozczarowany zostawiłem linię wysokiego napięcia za sobą i przyspieszyłem kroku.

Miejsca zbrodni nie trzeba było szukać. Wskazywały je już z daleka resztki biało-niebieskiej policyjnej taśmy, którą dwa dni temu funkcjonariusze rozwinęli między kilkoma świerkami, odgradzając teren przestępstwa. Lekki wiatr targał nimi niczym żałobnymi wstęgami. Miejsce było ustronne i – niestety – idealne do ataku. Złamana, odsunięta na pobocze sosna mogła skryć za sobą przyczajonego napastnika. A może nawet dwóch…

Złapałem się na tym, że zaczynam myśleć jak glina – i zawstydziłem się. Kim ja, u licha, jestem, żeby formułować takie wnioski? Chyba naczytałem się za dużo książek Henninga Mankella o komisarzu Wallanderze. Albo naoglądałem się zbyt wielu kryminałów w telewizji. Moje spostrzeżenia wydały mi się zresztą banalne. Jak się one miały do rzeczywistości, skoro podejrzanymi byli dwaj mężczyźni biegnący za zamordowanym – a więc wcale nieczyhający na niego w miejscu ataku? Jak pięść do nosa.

Skoro jednak coś mnie tutaj przygnało, zdecydowałem się rozejrzeć wokół. Jedynymi żywymi istotami w promieniu kilkuset metrów były kruki. Zachowywały się tak, jakby śledziły moje poczynania. Przechadzały się pewnym krokiem po zeschniętej ubiegłorocznej trawie, zerkając niedwuznacznie w moją stronę. Być może któryś z nich widział swoimi wyłupiastymi oczyma to, co wydarzyło się tutaj dwa dni wcześniej. Marni z nich jednak byli świadkowie. Mogły tylko krakać. Może któryś z nich wykrakał to nieszczęście?

Byłem dziwnie rozkojarzony. Pewnie dlatego, że nigdy wcześniej nie bawiłem się w policjanta. Musiałem skupić myśli. Miejsce, w którym znaleziono ciało, wyglądało na dokładnie przeczesane. A może raczej zadeptane przez policyjną ekipę. Choć czytałem, że śledczy starają się nie niszczyć śladów i nie pracują tłumnie, mnie to miejsce wydało się pełne pozostałości po śledztwie. Liczne ślady butów potwierdzały, że w sobotni wieczór zakątek ten mógł gościć nawet kilkunastu funkcjonariuszy. Świadczyły też o tym wciąż widoczne wgniecenia w ściółce – ślady opon, które docierały niemal pod feralną, cherlawą sosnę. Zapewne tutaj zatrzymał się policyjny karawan…

Nagle coś spłoszyło kruki. Poderwały się ze złowrogim dźwiękiem w górę, wywołując dreszcz na moich plecach. Czarna chmura odfrunęła zwartym szykiem ku stawowi, pozostawiając we mnie uczucie niepewności i lęku. Choć tego dnia nie znalazłem nic interesującego w krzakach wokół miejsca zdarzenia, wracałem do domu dziwnie niespokojny. Coś nie pozwalało mi zapomnieć o dwóch facetach biegnących za gburowatym brodaczem.

•••

Firma Rogal i Synowie mieściła się na parterze jednej z zaniedbanych kamienic przy ulicy Mostowej. Choć fasada niegdyś efektownego budynku z secesyjnymi balkonami dosłownie się sypała, odsłaniając cegłę z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, użytkowy dół budynku robił solidne wrażenie. Szerokie, przeszklone wejście zdobił elektronicznie wyświetlany szyld, świadczący o dużym poczuciu humoru właściciela tego biznesu. Po słowach Rogal i Synowie na podłużnym ekranie wyświetlał się bowiem pokaźny poznański rogal świętomarciński.

Siedzibę firmy cateringowej namierzyłem w Internecie. Z tego, co można było wyczytać na stronie Rogala i Synów, wynikało, że trudni się głównie obsługą garmażeryjną imprez na targach lub w dużych przedsiębiorstwach, takich jak Volkswagen Poznań. Oznaczało to, że może mieć liczne grono pracowników. Wierzyłem jednak, że szybko odnajdę jurnego byczka, który lubi się rozerwać w leśnych ostępach.

Miałem dużo szczęścia. Gdy wszedłem do środka, zauważyłem potężnego osobnika w czarnej koszulce z logo grupy Rammstein. Była obcisła i uwydatniała rzeźbę jego klatki piersiowej, wyćwiczonej zapewne w osiedlowej siłowni. Miał na oko trzydzieści lat. Choć w lesie przez zaparowane okienko fiata widziałem go ledwie przez sekundę, rozpoznałem go po krótko przystrzyżonej głowie. Stał oparty o ladę, za którą siedziała też sympatyczna młoda dziewczyna. Z pewnością nie ta, której włosy mignęły mi w przelocie w sobotę podczas biegu. Tamta miała je zdecydowanie dłuższe i blond. Tym razem byczek z fiata ducato wdzięczył się do krótko obciętej brunetki. Pewnie ją też chciałby wywieźć do lasu, przemknęła mi przez głowę dość wredna myśl.

Na mój widok kierowca fiata zmarszczył wysoko podgolone czoło. A zaraz potem wystartował z palcem wycelowanym w moją cherlawą klatę. A może raczej w mój efektowny piwny brzuszek.

– Poznaję cię, zboczku jeden! – Nie potrafił powstrzymać emocji. – Lubisz podglądać ludzi, co?! Mało ci było w sobotę?!

Nie chciałem żadnej scysji z umięśnionym kafarem, przy którym poczułem się jak mrówka przy słoniu. Tym bardziej przy świadkach.

– Daj spokój. – Zaproponowałem lekko łamiącym się głosem. – Przebiegałem tylko przypadkiem…

– Przypadkiem! – Byczek się żachnął. – Nie wciskaj mi tu kitu! Zaglądałeś do środka przez szybę!

– Chyba cię pogięło – odparowałem, bo poczułem się urażony. – Nie jestem żadnym zboczeńcem, jeśli o to ci chodzi.

Szerokie jak bochny chleba dłonie osiłka zbliżyły się niebezpiecznie do mojej kurtki.

– I co, przyszedłeś, żeby mi to powiedzieć? – Obrzucił mnie zdezorientowanym wzrokiem.

– Nie – odezwałem się z godnością. – Przyszedłem w innej sprawie. Może pan… Możesz mi pomóc w pewnym śledztwie.

– W czym?

– W śledztwie. – Ściszyłem głos, bo panienka za ladą najwyraźniej zainteresowała się naszym dialogiem, strzygąc uszami jak sarenka. – Chodzi o to, że mogliście… To znaczy mogłeś coś zobaczyć. Coś ważnego, związanego z zabójstwem, do którego doszło wtedy w tamtej okolicy.

Drab w koszulce z logo zespołu Rammstein i spodniach moro opuścił z wrażenia wydatną szczękę. Ale tylko na moment.

– A kim ty właściwie jesteś, koleś, że o to pytasz? – Facet zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem, jakby chciał mnie ostrzec: nie podskakuj, bo chętnie użyję bicepsów.

Zawahałem się. Nie mogłem się przyznać, że jestem nauczycielem. Natychmiast by mnie zlekceważył – i wcale bym mu się nie dziwił.

– Jestem prywatnym detektywem. – Zablefowałem, niesamowicie dumny z przytomności swego umysłu. – Prowadzę pewne dochodzenie.

Byczek z Rogala spojrzał na mnie nieufnie.

– Nie wyglądasz pan na takiego – wypowiedział się tonem fachowca. – A jakąś legitymację pan masz?

Serce zabiło mi mocniej w piersi. Mój wspaniały pomysł na podejście kierowcy w kilka sekund spalił na panewce.

– O co chodzi, panowie? – Usłyszałem nagle za swoimi plecami niski głos mężczyzny pod pięćdziesiątkę. – Jakieś zamówienie czy reklamacja?

Odwróciłem się ku mojemu wybawcy. To musiał być właściciel firmy. Pewność na jego szerokim obliczu mówiła więcej niż droga na pierwszy rzut oka marynarka.

– Ani jedno, ani drugie – odpowiedziałem z uśmiechem. Zależało mi, by zyskać zaufanie Rogala. – Bogdan Popiołek, jestem prywatnym detektywem.

Żeby było śmieszniej, wypowiadając te słowa, nie poczułem się kłamcą. W końcu w pewnym sensie prowadziłem już własne śledztwo. Byłem na miejscu zbrodni, a teraz zbieram dowody…

– O! – Rogalowi się wyrwało. Brzmiało to jednak na tyle przyjaźnie, że z miejsca wyczułem dobry klimat. – Detektywa tu jeszcze nie mieliśmy. Roman Rogal, jestem szefem tego biznesu. Rozumiem, że pomaga pan policji?

Potwierdziłem skinieniem głowy, a w duchu modliłem się, by nie zechciał mnie sprawdzić.

Nie zechciał.

– W czym mogę panu pomóc? – zapytał życzliwie.

Myślałem, że pójdzie dużo trudniej, a tu proszę. Postanowiłem kuć żelazo, póki gorące.

– Pana pracownik mógł być świadkiem w pewnej sprawie. – Wyjaśniłem, starając się zachować spokojny, rzeczowy ton. – Pewnie słyszał pan o tym zabójstwie nad Cybiną?

Roman Rogal potwierdził skinieniem głowy.

– Nie bardzo jednak rozumiem, w jaki sposób mój pracownik może być panu pomocny. – Wyraził wątpliwość. – Grzegorz jest non stop w drodze. Robota pali się nam w rękach…

– Gratuluję. – Połechtałem natychmiast ego Romana Rogala. – To świadczy o stabilnej pozycji na rynku.

– No tak… – Szef firmy zmieszał się niespodziewanie. – Staramy się. Każdy orze jak może, sam pan rozumie.

Wzmianka o igraszkach podwładnego Rogala na leśnym parkingu mogła zburzyć dobre mniemanie szefa o jego pracowniku. W żadnym wypadku nie chciałem zdekonspirować umięśnionego trzydziestolatka.

– Z moich źródeł w policji wiem, że pana pracownik zjechał na parking w pobliżu miejsca zdarzenia, żeby… odpocząć. – Zaimprowizowałem radośnie, choć nie bez strachu. – Mógł więc zobaczyć coś ważnego. Chciałbym z nim przez chwilę porozmawiać.

Roman Rogal wydawał się zdziwiony.

– Byłeś tam, Grzesiu? – Zadał pytanie podwładnemu, a ja dowiedziałem się tym samym, kto uprzyjemnia sobie pracę w firmowym fiacie na łonie natury.

Napakowany facet jakby stracił grunt pod nogami.

– No tak, szef rozumie… Czasem trzeba… wyskoczyć na siku. – Zaplątał się w nieporadnym tłumaczeniu.

Rogal wziął je za dobrą monetę.

– Dobrze, Grzesiu. A obiady do NFZ-etu już podrzuciłeś?

– Właśnie wróciłem, szefie…

– To zaproś pana do kantorka. – Zadysponował swobodnie, jakby mówił o kolejnej dostawie jedzenia na targi.

Zaskoczony byczek łypnął na mnie niechętnie okiem, ale nie zaryzykował sprzeciwu.

– Tak jest. – Skłonił się szefowi i wskazał mi ręką, bym poszedł za nim.

Podziękowałem Rogalowi za „zrozumienie wagi sprawy” i natychmiast poszedłem za Grzesiem. Lepiej nie kusić losu swoją nauczycielską gębą.

•••

Zaproszenie do kantorka nie okazało się szczególną nobilitacją. Pokoik był mały, wąski i służył firmie Rogal i Synowie wyłącznie jako magazyn środków czystości, ścierek i mopów, z których korzystała zapewne sprzątaczka. W powietrzu wisiał duszący zapach, stanowiący mieszaninę wyziewów chloru i jakiegoś proszku do czyszczenia zlewu. Miejsca tu było jak na lekarstwo, ale można się było oprzeć o ściany i spojrzeć sobie w oczy.

Osiłek zwany Grzesiem spojrzał na mnie bykiem, jakby mimo wszystko postanowił się zemścić za leśny incydent.

– No dobra, mnie pan nie nabierzesz tak łatwo jak szefa – wypalił, celując palcem w środek mojej klatki piersiowej. – O co chodzi, tylko bez ściemy!

– Już mówiłem – odpowiedziałem spokojnie, wpatrując się z bliska w masę mięśni, rysującą się jak Kordyliery na wysokości jego torsu. – Próbuję ustalić szczegóły związane ze śmiercią pewnego mężczyzny. Niedaleko parkingu, na którym…

Byczek podniósł dłoń, jakby chciał mnie uciszyć raz na zawsze.

– Daj już spokój, kurwa mać! – syknął. – Każdy ma swoje potrzeby. Nie ma do czego wracać…

– Więc nie wracam. Interesuje mnie co innego. Czy nie zauważyłeś wtedy czegoś ciekawego?

– Ciekawego? A co ja mogłem zobaczyć?

– No, nie wiem… – zająknąłem się. – Może widziałeś jakiegoś podejrzanie wyglądającego faceta. Albo dwóch…

Drab uśmiechnął się obleśnie i jakoś tak z politowaniem.

– Facet, chyba sobie jaja robisz! Mnie wtedy… No wiesz… Widziałem tylko cycki Mariolki. No co się tak gapisz, facet? Mówię szczerze, jak na spowiedzi.

Choć nie wyglądał na częstego gościa konfesjonału, wydał mi się w tym momencie wyjątkowo przekonujący. Był samczo wiarygodny. Mimo to postanowiłem drążyć temat.

– Ale mnie zauważyłeś.

– No tak! Bo ty narobiłeś szumu. Usłyszałem ciebie w ostatniej chwili, bo biegłeś jak słoń…

– Wypraszam sobie. – Poczułem się urażony. – Głośni to byliście wy, nie ja.

– No już dobra, facet, wyluzuj. – Napięta kwadratowa twarz Grzesia w końcu złagodniała. – Było, jak było. Nie ma do czego wracać.

– To co, widziałeś coś czy nie? – westchnąłem rozczarowany.

Dialog z pracownikiem firmy Rogal i Synowie nie należał do łatwych i przyjemnych, a zanosiło się na to, że nie będzie również efektywny.

Byczek pochylił głowę, jakby się nad czymś zastanawiał. Przez kilka sekund trwał w zaskakującym bezruchu.

– Ja wiem? – odezwał się w końcu. – Jak już mieliśmy z Mariolką odjeżdżać, to po parkingu śmignął taki stary facet na rowerze.

– Na rowerze? Stary facet? – Z wrażenia aż zachłysnąłem się śliną.

– E, to na pewno nic takiego. – Uspokoił mnie kierowca firmy. – Takich ludzi na rowerze widzę codziennie.

– Skąd jechał? Z której strony? – Zachrypiałem.

– Od drogi, w stronę lasu. – Osiłek doprecyzował.

– Jak wyglądał?

– Łysy jak kolano. I z brzuchem jak w dziewiątym miesiącu. – Zarechotał.

– A dlaczego mówisz, że stary?

– Tak powiedziałem? Nie wiem. Bo łysy był. I tak wyglądał. Znaczy się, staro.

Gdy odchrząknąłem w końcu skutecznie, zrozumiałem, że rowerzysta musiał przejechać obok miejsca zbrodni. Musiał więc widzieć, co tam się stało. Albo przynajmniej zobaczyć broczące krwią ciało. Może to on powiadomił policję?

– To co, kończymy to śledztwo? – Grzesiu niespodziewanie przejął inicjatywę. – Mam jeszcze kilka miejsc do obskoczenia, a szef nie lubi, jak interes stoi.

– Dziękuję – powiedziałem i wyciągnąłem rękę.

Nie uścisnął jej, zawisła w powietrzu.

– Lepiej pan tu już więcej nie przychodź. – Zaproponował mało eleganckim tonem.

Zignorowałem go i nacisnąłem klamkę.

– Zapytaj Mariolkę – powiedziałem mu na odchodnym. – Zadzwonię do ciebie za kilka dni.

Nie dałem mu swojego numeru, bo nie sprawiał wrażenia specjalnie rozgarniętego. Lepiej, żeby nie wpadło mu do głowy nic głupiego. Na przykład wizyta na policji.

– Muszę się z nią najpierw… – Zaprotestował.

– Na pewno się jeszcze spotkacie – mruknąłem, wychodząc ze śmierdzącego kantorka.

Byłem tego więcej niż pewien. Za bardzo trzęsły mu się ręce, gdy wspominał o dziewczynie.

4.

To twój nieboszczyk

Następnego dnia w lokalnej „Wyborczej” natknąłem się na policyjny apel. Była to krótka notka na dole drugiej strony. Policja prosiła o kontakt wszelkie osoby „mogące być świadkami lub posiadające wiedzę” o przestępstwie zabójstwa, do którego doszło w minioną sobotę w lesie przy Stawie Browarnym, i gwarantowała ewentualnym informatorom „pełną anonimowość”. Komunikat kończył się numerem telefonu i adresem mailowym komisariatu, który niedawno odwiedziłem.

Aspirant Gruszka zaczął działać, pomyślałem bez entuzjazmu. Sposób, w jaki mnie potraktował, tkwił we mnie jak zadra. Mimo to w pierwszym odruchu pomyślałem, czy nie powinienem jednak ponowić próby. Zdecydowała chłodna ocena faktów: nie miałem tam po co iść. Na razie nie wiedziałem przecież nic więcej. Jeśli będą chcieli, to sami się do mnie odezwą – uznałem. Zdaje się, że Gruszka coś o tym wspominał. Zupełnie uspokojony odłożyłem gazetę na półkę nad łóżkiem, na której zostawiam zwykle ważne papiery. Te namiary mogą się jeszcze przydać…

Siedziałem nad konspektem lekcji o Targowicy, ale nie potrafiłem się skupić. Nie tylko dlatego, że ze ściszonego telewizora co rusz słyszałem okrzyki polityków o „targowicy, która wynosi nasze polskie sprawy za granicę”. Mimowolnie ciągle wracałem myślami do niewielkiego fragmentu lasu, odgrodzonego poszarpaną folią. I do złamanej sosny, za którą łatwo można się było ukryć. Kto to zrobił? I dlaczego? Te pytania nie dawały mi spokoju. I nie pozwalały zasnąć.

•••

– Słyszał pan o tym zabójstwie? – Zagadnąłem któregoś poranka Konstantego Wróbla, mojego sąsiada, od którego wynajmowałem mieszkanie.

Sprawa stała się głośna w naszej dzielnicy, pomyślałem więc, że nie zawadzi wybadać nastroje społeczne. Sąsiada – siwego, choć trzymającego się krzepko faceta pod sześćdziesiątkę w kamizelce moro, w jakiej widuje się często emerytowanych wojskowych lub wędkarzy – zastałem przed furtką, wracając ze sklepu z siatką pełną bułek. Do swojego mieszkania w tak zwanym bliźniaku miałem raptem kilkanaście kroków. Wróbel mieszkał w drugiej połowie domu.

– Zabójstwie? – Zdziwił się. – O którym zabójstwie pan mówi?

– Tego biegacza. Znalezionego w lesie. – Pospieszyłem z wyjaśnieniami.

– A ja myślałem, że chodzi panu o tę dziewczynę, co to niby utopili ją w Warcie… No tak, coś tam w sklepie słyszałem… – odpowiedział raczej niechętnie. – Ale skąd pan właściwie wie, że ktoś go zabił?

Tym razem to ja się zdziwiłem. Uważałem sąsiada za bardziej bystrego. Wprawdzie nigdy nie miałem okazji porozmawiać z nim o jego przeszłości, ale od kilku osób w sklepie słyszałem, że to były wojskowy. Wysoki oficer, zdaje się – przekonywała mnie sprzedawczyni. W jej słowach wyczuwało się szacunek dla munduru, a może przede wszystkim dla bliżej nieokreślonych zasług Wróbla. Z tego powodu pytania sąsiada zabrzmiały dla mnie dość naiwnie.

– No jak to, panie Konstanty… – Zmrużyłem oko, lekko się uśmiechając. – Nie ogląda pan telewizji?

– Nie – mruknął bez entuzjazmu.

– Chyba, że tak… – Przyznaję, że byłem lekko zbity z tropu. – Ale przecież wszyscy o tym rozmawiają. Naprawdę nic pan nie słyszał?

Konstanty Wróbel obrzucił mnie spojrzeniem, po którym poczułem się jak niestabilny emocjonalnie sztubak.

– Mnie się tam, panie, takie sensacje nie trzymają – wycedził przez zęby. – Skoro człowiek nie żyje, to nie ma co się nad tym rozwodzić. Trzeba uszanować jego śmierć i tyle. Problem w tym, że ludzie nie potrafią uszanować, panie Bogdanie. Plotą, co im ślina na język przyniesie. A tego nie lubię. Po prostu nie lubię.

No cóż, wyszedłem na przekupę, pomyślałem lekko zawstydzony. A jednocześnie nabrałem szacunku dla dystansu Wróbla do sprawy. Człowiek starszy ode mnie, bardziej doświadczony, pewnie niejedno w życiu widział. Może był w Iraku albo Afganistanie, może oglądał śmierć na własne oczy? Zaimponował mi tą wstrzemięźliwością w ferowaniu opinii. W jego postawie wyczuwało się emocjonalną stabilność. I odporność na wszelkie ekscytacje z niskich pobudek.

– Ma pan rację – powiedziałem. – Trzeba uszanować czyjeś odejście.

– Trzeba – odrzekł krótko, po żołniersku.

– Przepraszam, że zawracałem panu głowę. – Postanowiłem się pożegnać.

Zerknąłem na zegarek. Kwadrans po siódmej, a przecież chciałem jeszcze coś zjeść przed wyjazdem na ósmą do szkoły.

– Nic się nie stało. – Sąsiad podsumował naszą krótką rozmowę. – Podobno kto pyta, nie błądzi.

Uśmiechnąłem się blado.

– Podobno. – Przytaknąłem z grzeczności i obrałem kurs na moją furtkę.

•••

Kilka dni później przypomniałem sobie o osiłku Grzesiu z Rogala i Synów. A właściwie o obiekcie jego adoracji. O Mariolce, którą tak ochoczo wozi do lasu. A właściwie na leśny parking. Podczas dużej przerwy w gimnazjum wyciągnąłem komórkę i wybrałem numer z notesu. Po głosie w słuchawce rozpoznałem sekretarkę firmy.

– Ma pan szczęście. Grzegorz właśnie wrócił z terenu… – powiedziała. – Grzegorz! Telefon do ciebie!

Minęło kilkanaście sekund i usłyszałem go znowu.

– Mówi Popiołek. – Przedstawiłem się.

– Kto?

– Popiołek. Bogdan.

– Chyba się nie znamy, mistrzu…

– Znamy, znamy. Z leśnego parkingu.

– A, to ty, zboczku… – Grzesiu niespodziewanie się rozkrochmalił. – Trzeba było tak od razu.

– Rozmawiałeś z Mariolką?

– Taaa… – Głos kierowcy zabrzmiał tak, jakby nagle rozmarzył się przy słuchawce. – Wczoraj…

– I co? Zapamiętała coś?