Strona główna » Styl życia » Blondynka nad Gangesem

Blondynka nad Gangesem

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7945-206-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Blondynka nad Gangesem

Indie. Magiczne Varanasi nad Gangesem.

Kurs medytacji, gdzie zostałam uwięziona.

Trzymetrowe mury z drutem kolczastym. 

Bez paszportu, bez pieniędzy, bez telefonu, bez możliwości skontaktowania się ze światem.

Nocami za murem wyły głodne szakale.

Samotna wyprawa przez północno-wschodnie Indie. 

Historia całkiem kryminalna, która zdarzyła się naprawdę.

Beata Pawlikowska zawsze podróżuje z aparatem fotograficznym, kamerą i notatnikiem. Podczas wyprawy do Indii, na kilku tysiącach zdjęć i kilkunastu filmach udokumentowała otaczającą ją codzienność. Książka zawiera wiele zdjęć z podróży.

Polecane książki

W prezentowanej publikacji podjęto problematykę dotyczącą opisu i odbioru zjawisk szeroko pojętej popkultury. Autorzy, prowadząc interdyscyplinarny dialog i konfrontując różne perspektywy badawcze, eksplorują oblicza popkultury w dziedzinach: literatury, filmu, sztuk audiowizualnych i mediów. Wychod...
Czego mogą się od siebie nauczyć filozof mizantrop, czerpiący inspiracje tyleż z Heiddeggera i Nietzschego, ile z Jacka Danielsa, oraz wilk, który zamiast polować na łosie, kradnie kanapki z plecaków studentów i wyje na nudnych wykładach? Kiedy młody wykładowca filozofii Mark Rowlands postanowił kup...
Ebook pokazuje, jak samodzielnie przygotować zautomatyzowany szablon faktury. Nowa faktura otrzyma nowy numer na podstawie faktury ostatnio wystawionej. Pokażemy także ewidencję wystawionych faktur, która może służyć jednocześnie jako ewidencja sprzedaży VAT....
Konflikt arabsko – żydowski to pojęcie, które odnosi się do wzajemnej walki Żydów ze światem arabskim (nie tylko z Palestyńczykami, ale także Syryjczykami, Jordańczykami, czy też Libańczykami), która swoją kulminację osiąga na terytorium Autonomii Palestyńskiej i w Strefie Gazy. W sytuacji, w której...
Pierwszą część Symmachii cesarstwa rzymskiego z Bogiem chrześcijan (IV-VI wiek) zatytułowaną „Niezwykła przemiana” – narodziny nowej epoki Autor poświęcił refleksjom na temat szeroko pojętej genezy sojuszu Imperium Romanum z Bogiem chrześcijan i istotnym przemianom, które naznaczyły ów czas przełomu...
Pewność siebie już w Tobie jest, a ta książka pomoże Ci ją wydobyć. W książce znajdziesz 8-tygodniowy trening, który w radykalny sposób odmieni Twoje postrzeganie samej siebie i pomoże Ci poczuć się tak pewnie, jak nigdy dotąd. W każdym tygodniu wzmocnisz jeden z ośmiu filaró...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Beata Pawlikowska

OkładkaStrona tytułowaBeata PawlikowskaBlondynka nadGangesemRozdział 1Tygrysy w Zatoce Bengalskiej

Miałam dziwny sen.

I chyba po raz pierwszy w życiu miałam takie wątpliwości. W październiku kupiłam bilet do Kalkuty. W listopadzie pojechałam jak zawsze do dżungli amazońskiej w Brazylii. W grudniu zaczęłam bić się z myślami.

Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się coś takiego.

Planuję moje podróże tak, jak chcę. Jadę tam, dokąd mam ochotę. Sama wymyślam miejsca, planuję w przybliżeniu trasę i samotnie wyruszam w taką podróż. Wszystko zależy ode mnie.

Tym razem też tak miało być.

Wymyśliłam sobie, że pojadę do Bangladeszu. Dlaczego? Bo to jest niezwykły kraj, w którym rzadko kto bywa. Prawie nic o nim nie wiadomo. To mnie właśnie ciekawi – to, co jest nieznane, nieodkryte, nieopisane. Przybywam do takich miejsc, zdejmuję plecak i wsiąkam w tamtą rzeczywistość, uczę się jej na własnej skórze.

Podróżuję tylko lokalnymi środkami transportu, śpię w zwykłych przygodnych hotelach dla tubylców, jem razem z nimi w ulicznych barach. Smakuję prawdziwe życie. Czasem utknę w dżungli albo w błocie, czasem muszę przezwyciężyć strach i przejść przez rzekę pełną krokodyli albo wspiąć się po stuletniej drabince na zboczu góry. Moknę, marznę, głoduję, ale czasem też wygrzewam się w tropikalnym słońcu i jem najsłodsze ananasy świata.

Lubię tak podróżować. Sama, bo wtedy łatwiej nawiązać nić porozumienia ze wszystkimi, których mijam po drodze. Bez szczegółowego planu, bo prowadzi mnie to, co ma się zdarzyć. I z przygodami, bo wtedy lepiej widzę prawdę o samej sobie. Bo przecież dopiero w zaskakujących, nieprzewidywalnych sytuacjach człowiek odkrywa swój prawdziwy charakter.

I tak też miało być tym razem.

Bangladesz. Niewielki kraj położony w delcie Gangesu nad Zatoką Bengalską. Już tylko te słowa wystarczyłyby, żebym chciała tam pojechać.

Delta Gangesu i Zatoka Bengalska.

To brzmiało jak egzotyczny świt otulony kłębkami śnieżnej mgły. Jak szelest szmaragdowych traw pod stopami pręgowanego tygrysa. Jak falująca w ciepłym wietrze suknia dziewczyny na polu trzciny cukrowej. Jak zapach czarnej ziemi po tropikalnym deszczu. Jak lśniący żagiel łódki zbliżającej się po oceanie. Jak obietnica, nadzieja, miłość i zachwyt, które zawsze są częścią wielkiej wyprawy.

A więc Bangladesz!

W Polsce nie ma przedstawicielstwa dyplomatycznego tego kraju, mogłam więc zrobić dwie rzeczy: wysłać paszport do Belgii albo dostać wizę w Kalkucie. To drugie rozwiązanie wydało mi się od razu bardziej przygodowe. Polecę do Indii, pójdę po wizę, a potem autobusem po ziemi dojadę do Bangladeszu. Świetny plan!

Kupiłam bilet. Zorganizowałam dla moich dwóch kotów dom zastępczy na czas mojej podróży. Zaczęłam się pakować.

I nagle poczułam wątpliwość.

To mi się nie zdarzyło nigdy wcześniej!

Byłam na wielu samotnych wyprawach. Bardziej niebezpiecznych i dłuższych niż ta. Bardziej nieprzewidywalnych i ryzykownych. Czasem czułam strach, bo wiedziałam, że wszystko może się zdarzyć, ale jednocześnie zawsze byłam gotowa stawić temu czoła. I wiedziałam, że w chwili kiedy dolecę na miejsce, życie samo poprowadzi mnie dalej. I rzeczywiście zawsze tak było.

Tym razem po raz pierwszy w życiu poczułam coś zupełnie innego. Tak jakby wewnętrzny głos mówił mi, że nie powinnam tam jechać.

Codziennie go słyszałam. Jadąc samochodem, robiąc zakupy w sklepie, biegając po zmrożonej ziemi.

Ciągle w myślach odzywał się ten dziwny głos, który usiłował mnie zatrzymać.

– No ale jak to? – pytałam samą siebie. – Mam nie jechać?? Zrezygnować z tej wyprawy?? Dlaczego???

Odpowiedzi nie było.

Miałam tylko to dziwne przeczucie, które zresztą nie było całkowitą pewnością, a tylko nieustannym zwątpieniem. 50% mojej duszy chciało jechać, a 50% upierało się, żeby tego nie robić.

Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się nic takiego, więc zupełnie nie wiedziałam jak się zachować. Nie podejmowałam więc na razie żadnej definitywnej decyzji. Miałam bilet. Byłam przygotowana do podróży. Nagrałam audycje na czas mojej nieobecności, napisałam zapas felietonów, byłam wolna.

A jednak było w tej wolności coś, przed czym samą siebie usiłowałam ostrzec.

Nie umiałam tego nazwać ani przewidzieć. Ja tylko wiedziałam, że ta wyprawa będzie inna od wszystkich i wiedziałam, że cokolwiek zrobię, prawdopodobnie żadna decyzja nie będzie w tej sytuacji dobra.

Pięćdziesiąt procent pewności i pięćdziesiąt procent ostrzeżenia.

Przed czym?…

Nie miałam pojęcia.

I wtedy właśnie przyśnił mi się ten sen.

Rozdział 2Miałam sen

Śniło mi się, że podróżuję po kraju, którego nazwa zaczynała się na literę „I”. Wydaje mi się nawet, że we śnie znałam jego trzy pierwsze litery: „Ind”.

Wędrowałam jak zawsze samotnie z plecakiem. Samotnie w sensie samodzielnie, bo przecież dookoła było dużo ludzi. Wysiadali z autobusów i pociągów, kupowali na targowisku świeże owoce, warzywa i pęczki ziół, chodzili po ulicach. I ja jak zawsze między nimi – w męskiej koszuli i klapkach, z plecakiem, bez makijażu i biżuterii, żeby łatwiej wtopić się w tło.

To była chyba Indonezja. Pamiętam wąski zaułek późnym popołudniem, na który przez szczeliny między domami przeciskały się promienie zachodzącego słońca. Stałam tam bezradnie i rozglądałam się dookoła, bo właśnie sobie uświadomiłam, że zostałam okradziona. Ze wszystkiego.

Nie miałam paszportu ani biletu powrotnego, telefonu ani pieniędzy. Nie miałam ubrań ani peleryny przeciwdeszczowej, latarki, butów na zmianę, skarpetek ani innych drobiazgów, które z takim przejęciem pakowałam wcześniej na podróż. Nie miałam nic.

Po prostu nic.

Pamiętam jak w tym śnie spojrzałam na swoje ręce i pomyślałam, że teraz będę podróżować naprawdę lekko. Bo ukradziono mi nie tylko główny bagaż, ale też podręczny. Moje aparaty fotograficzne, obiektywy, karty pamięci, notatniki, wszystko, po prostu wszystko.

– Tylko co teraz? – zapytałam siebie we śnie. – Muszę znaleźć polski konsulat, ktoś musi odtworzyć mój paszport, pożyczyć mi pieniądze…

Nie czułam żalu ani gniewu. Raczej gotowość do tego, żeby odnaleźć się w tej sytuacji.

– Pewnie życie chciało mi pokazać, że niepotrzebnie zgromadziłam tyle przedmiotów – pomyślałam we śnie. – Widać one wcale nie są tak potrzebne, jak mi się wydawało. Zostałam okradziona, żebym nauczyła się żyć bez nich.

Dobrze, spróbuję. To ciekawe doświadczenie.

Rozejrzałam się. Uliczka była pusta i cicha. Wydawało się, że jestem tam sama.

I wtedy usłyszałam głosy. I kroki zbliżających się ludzi.

Nie miałam nic, nie wiedziałam gdzie jestem ani dokąd mogę uciekać. Stałam więc i patrzyłam.

Z głębi uliczki wynurzyło się kilku mężczyzn. Od razu wiedziałam, że będą kłopoty. Podeszli do mnie, coś zaczęli krzyczeć, ktoś wyciągał do mnie ręce, ale nagle jeden z nich zawołał coś i wszyscy uciekli.

A ja znalazłam się na posterunku policji.

– Och, co za ulga! – pomyślałam.

Pewnie policjanci przegonili tych dziwnych typów i przywieźli mnie na posterunek, żeby się mną zaopiekować.

Ale oni wcale nie wyglądali na chętnych do pomocy. Wprost przeciwnie.

Najpierw zagniewanymi głosami pytali:

– Kim jesteś? Skąd tu się wzięłaś? Co tu robisz?

Mówiłam, że jestem z Polski, przyjechałam sobie na samotną wyprawę, jestem podróżnikiem i nie mam bagażu, bo zostałam okradziona, ale oni tylko marszczyli brwi, patrzyli na siebie i napierali coraz bardziej agresywnie.

– Dlaczego jesteś tu sama? Czym się zajmujesz? Czy zbierasz jakieś informacje? Kto cię tu przysłał? Dla kogo pracujesz?

Podejrzewali, że jestem szpiegiem! Albo terrorystką! Albo jednym i drugim jednocześnie!

Wyjaśniałam, tłumaczyłam, usiłowałam uśmiechać się, żeby zdobyć ich zaufanie, ale to nic nie dało. Zaczęli mnie torturować.

Pamiętam jak siedziałam na krześle, a policjanci miażdżyli mi palce dłoni, żeby zmusić mnie do mówienia prawdy.

– Co tu robisz?! Dla kogo pracujesz?! – powtarzali.

– Ja jestem tylko zwykłą podróżniczką! – odpowiadałam, a łzy płynęły mi po twarzy.

I wtedy się obudziłam.

– No to nie jadę! – pomyślałam natychmiast.

Wydało mi się, że to był chyba proroczy sen. Tym bardziej, że nigdy wcześniej takich snów nie miewałam.

Postanowiłam więc, że rezygnuję z tej wyprawy. Stracę bilet, trudno, ale widać moje wątpliwości miały sens, skoro zostały potwierdzone przez taki dziwny sen.

Ale wiesz co. Pięćdziesiąt procent mojej duszy wciąż chciało jechać. A tylko pięćdziesiąt procent postanowiło zostać.

– Właściwie ten sen był o Indonezji, a nie o Bangladeszu – olśniło mnie pewnego dnia.

Jechałam samochodem, była połowa stycznia. Zimno. Pełno śniegu dookoła. Zobaczyłam w wyobraźni zalane słońcem rzeki Bangladeszu, kobiety w kolorowych sari, usłyszałam jak woda pluska dookoła łódki na Gangesie.

– A może to tylko strach podpowiada mi takie dramatyczne scenariusze? – pomyślałam i zacisnęłam ręce mocniej na kierownicy. – To, co się zdarzyło w moim śnie o Indonezji, może wcale nie ma nic wspólnego z tym, co czeka mnie podczas wyprawy do Bangladeszu?

Promyki słońca zamigotały na oblodzonej szybie.

– Pojadę!! – pomyślałam nagle. – Tak, oczywiście, że pojadę! Tak, bo tak bardzo tego pragnę! Mam wszystko gotowe! Mogę ruszać w drogę choćby jutro!

Och tak!!!

Ogarnęła mnie wielka radość. Tak! Wyruszę na moją samotną wyprawę jak co roku! Nie zatrzyma mnie jakiś dziwny sen. To pewnie moja wyobraźnia podpowiada rzeczy, których podświadomie się boję, ale one wcale nie muszą mieć niczego wspólnego z rzeczywistością. Hurra!!! Jadę!!!!

Miałam bilet na 28 stycznia.

Dopiero w samolocie uświadomiłam sobie, że państwo ze snu to nie była Indonezja, tylko Indie. A ja przecież leciałam prosto do Kalkuty, skąd dopiero po ziemi miałam zamiar przedostać się do Bangladeszu.

Kiedy wylądowałam, całą duszą cieszyłam się na tę wyprawę.

Tylko 50% mojej duszy najprawdopodobniej zdawało sobie sprawę z tego, jakie to będzie miało konsekwencje.

Choćby z tego, że niechcący wplączę się w całkiem kryminalną historię i zostanę uwięziona.

Ale po kolei.

Rozdział 3Bramka numer trzynaście

Połączenia są czasem szalone. Leciałam z Warszawy po południu przez Amsterdam i Bombaj do Kalkuty. Dwie przesiadki. W Bombaju wylądowałam o pierwszej nad ranem.

Jest taki moment podczas wysiadania z samolotu, kiedy mija się szczelinę między kabiną a rękawem, czyli podstawionym korytarzem prowadzącym prosto na lotnisko.

Zatrzymałam się. Była czarna noc. Gorąca, wilgotna, tropikalna. Nabrałam głęboko powietrza.

– Jestem w domu! – pomyślałam. – To jest właśnie życie!!

Z tyłu popychali mnie zmęczeni pasażerowie, którzy jak najszybciej chcieli dotrzeć do swoich domów. Ruszyłam więc dalej, przez klimatyzowany, zimny korytarz, unosząc ze sobą w myślach ten krótki moment styczności z prawdziwym światem na zewnątrz.

Westchnęłam z zachwytem. Nie mogłam się doczekać kiedy ogarnie mnie to ciepłe, łagodne powietrze, a ja codziennie będę się w nie z lubością wtulać. Jeszcze tylko kilka godzin. O trzeciej nad ranem mam samolot do Kalkuty.

Odnalazłam mój bagaż, nadałam go jeszcze raz, znalazłam bramkę numer trzynaście.

– Be careful[1] – pouczyła mnie naziemna stewardesa. – Nie będzie żadnego ogłoszenia o odlocie tego samolotu. Pilnuj tej bramki. Jak się otworzy, to wsiądziesz i polecisz.

– Tak jest, proszę pani – odrzekłam. – Dziękuję.

Indie!

Najbardziej niezwykły kraj na świecie!

Z jednej strony to dziwne, że nie będzie żadnej informacji o tym, że samolot jest gotowy do przyjęcia pasażerów na pokład i z której bramki będzie startował. Ale z drugiej strony – wszyscy są poinformowani o tym, że nie będzie takiej informacji, więc załoga naziemna przekazuje ją każdemu pasażerowi z osobna. To znaczy tym, którzy mówią po angielsku.

Może to jest jakiś nieważny lot? Ponadprogramowy? Albo tajny? Bo przecież głośniki na lotnisku działają. Co jakiś czas jest podawana informacja o kolejnych planowanych odlotach, a pasażerowie są proszeni o przejście w odpowiednią część lotniska.

Tylko mój lot jest utajniony. Wiedzą o nim tylko ci, którzy mają tajemny bilet oraz indywidualnie odtajnioną informację o bramce numer trzynaście.

Siedzę więc i czekam. I myślę sobie, że to jest niesamowicie dziwne!

Jeszcze tego samego dnia rano wszyscy ludzie dookoła byli tacy sami jak ja. Potem leciałam samolotem, oglądałam filmy, a kiedy wysiadłam, niespodziewanie jestem inna od wszystkich. Kobiety ubrane w barwne sari, szczupli mężczyźni o wystających kościach policzkowych w skromnych spodniach i koszulach. Wszyscy mają czarne oczy i czarne włosy. Nigdzie nie widzę żadnych Europejczyków. W tym tajnym locie z Bombaju do Kalkuty jestem chyba jedyną białą o niebieskich oczach.

Przygoda!

Uśmiecham się. Uwielbiam ten moment, kiedy zaczyna się moja kolejna podróż i nic nie wiem. Nie wiem co się zdarzy, nie wiem dokąd dotrę ani kogo spotkam. Gdzie utknę, co odkryję, czym się zachwycę. To wszystko przede mną.

A teraz muszę tylko pilnować trzynastej bramki, żeby złapać samolot do Kalkuty.

Druga nad ranem. Za oknami noc. Parna, ciężka od wilgoci. W poczekalni zimno. Zawijam szyję w szalik. Zjadam kilka suszonych daktyli, żeby się rozgrzać. Wyjmuję notatnik, zapisuję kilka zdań, a potem nagle widzę kątem oka dziwną pustkę. Tam, gdzie wcześniej stali ludzie z bagażami, teraz mdło odbija się w podłodze żarówka. Bramka numer trzynaście! Otwarta! Wszyscy już polecieli!

Biegnę. Wsiadam. Lecę. Kalkuta!!!

Rozdział 4Kalkuta! Indie!

Jasne, że sprawdziłam prognozę pogody. W Bangladeszu miało być +28 w dzień i słońce. Już nie mogłam się doczekać!

Specjalnie planuję moje samotne wyprawy na środek polskiej zimy. W Warszawie było minus dziesięć. Ja zamierzałam spędzić miesiąc w plus trzydzieści. Tak lubię najbardziej.

Sprawdziłam też oczywiście prognozę pogody dla Kalkuty, gdzie zamierzałam zostać przez dwa dni, czyli tylko tyle, żeby dostać wizę i kupić bilet na autobus. Miało być +28. Mierzone w środku dnia przy słonecznej pogodzie. Dziwne, ale całkowicie zignorowałam inny zastanawiający fakt, a mianowicie to, że temperatura przewidywana w nocy była osobliwie niska. Chyba nie chciałam tego widzieć. No, ale jeśli udajesz, że czegoś nie ma, to wcale nie oznacza, że to coś zniknie, prawda?

No właśnie.

Po ponad dwudziestu czterech godzinach spędzonych w samolotach i na lotniskach, z miłym wspomnieniem dotknięcia bombajskiej parnej nocy oraz ze szczęśliwie odebranym bagażem wyszłam z lotniska w Kalkucie.

I stanęłam jak wryta.

Mój zaskoczony umysł przeszukiwał gorączkowo pamięć podręczną. Gdzie ja miałam być? I gdzie jestem? Czy coś jest ze mną nie w porządku? Czy może coś nie w porządku jest ze światem, z którym się właśnie zetknęłam?…

Czym prędzej cofnęłam się do budynku.

Zamrugałam z niedowierzaniem.

Potrząsnęłam głową, żeby się obudzić – gdyby to miał być sen.

Ale nie był.

Żegnaj, tropikalna nocy południowych Indii! Żegnaj, gorący wietrze, który niesiesz zapach kokosowego mleka! Żegnaj, drogi Bombaju!

Witaj, mroźna Kalkuto!!!!

O rety!!!!

Było strasznie zimno!!!!

Chyba po raz pierwszy w życiu poczułam wdzięczność za to, że na lotniskach jest tak bardzo zimno. Bo tylko dlatego zawsze zabieram ze sobą ciepły polar albo lekką puchową kurtkę, a do tego na wszelki wypadek dodatkową bluzkę z długimi rękawami i szal.

Nawet kiedy wybieram się w tropiki – czyli tak jak teraz.

– Tropiki!!! – żachnęłam się.

Otworzyłam plecak i szczękając zębami czym prędzej ubierałam się w dodatkowe warstwy. Puchowa kurtka. Szal na szyję.

– Szkoda, że nie mam rękawiczek – przeszło mi przez myśl.

Ale może jestem taka zmarznięta z powodu długiej podróży? Sztuczne światło, klimatyzowane, suche powietrze, samolotowe jedzenie, brak snu – może to sprawia, że niewłaściwie odbieram temperaturę na zewnątrz.

– Tak, na pewno – pocieszyłam się.

Wystarczy znaleźć hotel, wziąć gorący prysznic i zjeść porządne śniadanie. Wtedy wszystko wygląda lepiej.

Kalkuta! Indie! Początek mojej nowej, fantastycznej wyprawy. Cudownie! Taksówka. Adres hotelu wyszukanego w przewodniku. Błękitny świt. Puste miasto. Kierowca skulony z zimna. I ja skulona na tylnym siedzeniu.

Będzie dobrze!

Rozdział 5Hotel bez nazwy

Jest taka słynna uliczka Sudder w starej części Kalktuty. Niedaleko głównej siedziby straży pożarnej, poczty, targowiska, najstarszego muzeum w Indiach i domu, gdzie przez pewien czas mieszkał poeta Rabindrath Tagore. Niektórzy mówią, że to jest turystyczne getto Kalkuty. Ale w pozytywnym sensie, bo jest tam sporo tanich hoteli, barów, agencji podróży i kantorów wymiany waluty. A oprócz tego normalnie toczy się życie.

Rikszarze boso ciągną riksze, ledwie mieszcząc się między samochodami. Przy krawężnikach stoją sprzedawcy ulicznego jedzenia i owoców. Na targowisku jest zgiełk i ścisk. Powiewają szale z paszminy, czyli najdelikatniejszej wełny z sierści himalajskich kóz. We wnękach domów parują garnki ze świeżo zagotowaną herbatą, stukają gliniane czarki i monety w tekturowym pudełku. Ale przepraszam, wybiegłam w przyszłość.

Tak jest dopiero w ciągu dnia.

Na razie był przenikliwie zimny, szary świt.

Pusto na ulicach.

Taksówkarz spojrzał na mnie i powiedział:

– To chyba tutaj.

No, chyba tutaj. Bo skąd ja to mogę wiedzieć? Widziałam jakieś szyldy z nazwami hoteli. Jeśli kierowca mówi, że dotarliśmy na miejsce, to chyba ma rację, prawda?

– Ale ten hotel jest zamknięty – dodał.

– Zamknięty? – zdumiałam się.

No rzeczywiście, przecież napisałam do nich maila i nie dostałam odpowiedzi. Założyłam, że kiedy dotrę na tę słynną uliczkę Sudder, na pewno znajdę jakiś hotel, skoro miało ich być tutaj tak dużo.

Tak dużo?…

Rozejrzałam się niepewnie.

– Czy to jest Sudder Street? – zapytałam.

– What street?[2] – kierowca zmarszczył czoło.

– Sudder – powtórzyłam wyraźnie. – Sudder Street.

– No chyba Sudder – odrzekł kierowca wzruszając ramionami. – Chciałaś jechać do tego hotelu, tak?

– No tak – odparłam bez przekonania.

To była najbardziej pusta i nieżywa uliczka, jaką można było sobie wyobrazić. Bardziej przypominała kogoś złożonego od dawna niemocą niż popularny szlak dla turystów. Ze ścian wystawały krzywe rynny, nadgniłe od wilgoci tablice i zarośnięte grzybem stopnie.

– Ten hotel jest zamknięty – powtórzył kierowca.

Rzeczywiście. Wszystkie drzwi w zasięgu mojego wzroku były zaryglowane. Nikt nie odpowiadał na stukanie i walenie w okna. Ale na ulicy pojawili się dwaj goście zawinięci w szaliki.

– Szukasz hotelu? – zaproponowali natychmiast. – Dobry hotel! Tanio! Zaprowadzę cię!

– Nie, nie, nie, dziękuję! – powiedziałam natychmiast.

Indie słyną z transakcji wiązanych. Idziesz do hotelu polecanego przez „przypadkowo” spotkanego przechodnia i płacisz dodatkową prowizję, bo twój przewodnik w rzeczywistości jest wynajęty przez hotel do poszukiwania klientów. Tak samo jest ze sklepami i nawet budkami na targowisku. I bardzo często takimi agentami są też taksówkarze, którzy dostają określoną kwotę za dowiezienie klienta do hotelu, z którym współpracują.

Zapomniałam o tym drobnym fakcie.

Dawno już nie byłam w Indiach.

Spojrzałam na kierowcę. Przecież nie będę o świcie w kompletnie pustym mieście na piechotę i po omacku szukała hotelu.

– Ja znam jeden hotel – zaoferował się natychmiast. – Niedaleko stąd.

– Jedźmy – powiedziałam tylko.

I pojechaliśmy.

Tknęło mnie natychmiast, jak tylko wysiadłam z taksówki, a kierowca razem ze mną poszedł na recepcję.

„Recepcję”! O rety!

Na dole nie było żadnego szyldu. Trzeba było wejść w ciemną, ponurą bramę, kilkadziesiąt metrów dalej skręcić w lewo, znaleźć wąskie wejście, wspiąć się na pierwsze piętro i zastukać do szklanych drzwi.

Jeden raz. Drugi raz. Trzeci raz.

Po drugiej stronie nagle zabłysła lampka, a obok niej pojawiła się rozczochrana głowa i oczy sklejone od snu. Patrzyły na mnie jak na ducha.

– Otwórz drzwi! – zawołał taksówkarz.

Recepcjonista spał na podłodze za kontuarem. Wstał, podciągnął spodnie, wygładził koszulę. Otworzył drzwi i patrzył na mnie ze zdumieniem.

– Dzień dobry – powiedziałam po angielsku.

Skinął głową. Chyba nie był w stanie jeszcze niczego z siebie wykrztusić. Taksówkarz coś mu wyjaśniał w języku hindi.

– Czy ma pan pokój? – zapytałam.

– Yes, yes – wymamrotał. – A room. How many people?[3]

– One. Jedna osoba.

– How many nights?[4]

– Na razie jedna noc. Bez klimatyzacji – dodałam od razu, bo nigdy jej nie używam. – Jest gorąca woda?

– Nie ma, nie ma – powtarzał rozczochrany recepcjonista. – Jeden pokój, zaraz sprawdzę, muszę poszukać, to chwilę potrwa, momencik.

Ten hotel wyglądał tak, jakby nie było w nim żadnego gościa od pięćdziesięciu lat. Ukryty daleko od ulicy, pachnący brudem i myszami, oświetlony zimnym światłem starych jarzeniówek, pusty, zimny i cichy.

– No, ale to tylko na jedną noc – pocieszałam siebie. – Chodzi tylko o to, żeby gdzieś zrzucić bagaż, napić się gorącej kawy i pojechać do konsulatu Bangladeszu po wizę. Dam radę.

– Dam radę – powtórzyłam w myślach na widok mojego pokoju.

Urwana umywalka w ścianie. Wąska prycza z brudnym prześcieradłem. Goła żarówka na suficie.

– Ile kosztuje ten pokój? – zapytałam.

– Tysiąc rupii – odrzekł bez mrugnięcia okiem recepcjonista.

– Jest gorąca woda? – zapytałam z powątpiewaniem patrząc na zwisającą ze ściany umywalkę.

– O nie, nie ma gorącej wody – odrzekł nieco tęsknym głosem. – Ale woda trochę leci.

Odkręcił kran. Rzeczywiście, trochę leciała. Lodowato zimna.

– Łazienka jest tam dalej w korytarzu – podsunął taksówkarz.

– Zaraz przyniosę świeżą pościel – zapewnił recepcjonista.

– Dobrze, wezmę ten pokój – postanowiłam.

– Zapłacić z góry – powiedział natychmiast recepcjonista.

Oczywiście. Położyłam banknot na kontuarze.

Nie miałam innego wyboru w zimnym, pustym mieście, które jeszcze się nie obudziło.

Rozdział 6Kalkuta. Siódma rano

Wiza do Bangladeszu. I gorąca kawa.

A nie, przepraszam.

Gorąca kawa. A dopiero potem wiza do Bangladeszu.

Wyszłam na ulicę. Naciągnęłam kaptur na głowę. Ach, dzięki ci, Boże, że zabrałam w tę podróż puchową kurtkę z kapturem! Zazwyczaj podróżowałam z ciepłym polarem. Był fantastyczny, bo ogrzewał i zatrzymywał wiatr, ale miał też wady. Był duży i dość ciężki. Zajmował prawie pół plecaka. W porównaniu z nim ta moja nowa kurtka puchowa to cud świata. Można ją upchnąć w woreczek wielkości pięści i waży tyle, co garść piór. No i ma kaptur!

Ściągnęłam mocniej sznurki przy szyi.

Dokąd dalej?…

Miasto jeszcze spało. Bary, restauracje i nawet budki uliczne były jeszcze zamknięte. Może to tylko na tej dziwnej uliczce wciśniętej między domy. Jest już przecież prawie siódma rano!

Ludzie na pewno siedzą w ciepłych barach i piją gorącą kawę.

Prawda?

Tak byłoby w centrum Krakowa i Warszawy, tak byłoby w starej części Bogoty, Limy i Rio de Janeiro. Tak byłoby w Nowym Jorku i w Londynie.

Ale tak wcale nie jest w Kalkucie.

Hej ho!

Podróżowanie to nieustanna nauka czegoś nowego. Kiedy już myślisz, że coś znasz i rozumiesz, życie od razu popycha cię do miejsca, gdzie wszystkie znane ci zasady po prostu nie istnieją.

Bo w gruncie rzeczy nie ma zasad. Nie ma niczego takiego, co można by uznać za „normalne” i „oczywiste” w danej sytuacji. To może być normalne tylko w odniesieniu do konkretnego przypadku, a ludzie odruchowo przyjmują, że jeśli tak jest „zawsze” w miejscach, które znam, to znaczy, że tak jest wszędzie.

Ale nie jest.

Nie ma niczego stałego.

Nie ma niczego, co jest „zawsze”.

A życie to niekończąca się lekcja nowych możliwości.

Bo nowe możliwości uczą nowego sposobu myślenia. Rozsuwają perspektywy i horyzonty. Otwierają to wszystko, co było zamknięte, a ty nawet nie zdawałeś sobie z tego sprawy.

I w podróży jest oczywiście tak jak w życiu.

W Rzymie, w Toronto, w Caracas i w Sydney siedziałabym teraz w ciepłym wnętrzu, trzymając w dłoniach kubek z gorącą kawą, czułabym jej cudowny zapach i z bezpiecznej odległości patrzyłabym przez szybę na budzący się świat.

Ale w Kalkucie jest inaczej.

Idę skulona po zimnej ulicy. Szare domy, szary chodnik, szare niebo. Gryzący chłód jest jak pluskwa spragniona świeżego ciała. Wciska się uparcie w każdą najmniejszą szczelinę między ubraniem, kąsa w plecy, w szyję, w kostkę.

Może to dlatego jest tak pusto.

Może ten indyjski chłód jest jak atak żarłocznej szarańczy, przed którą nie można się obronić, więc ludzie zawczasu zatrzaskują drzwi i okna, kryją się w łóżkach i szlafrokach, żeby przeczekać trudny czas.

Tylko tacy dziwacy jak ja wychodzą na dwór. Szczękają zębami, tulą ramiona i przemierzają bezludne ulice w nadziei znalezienia odrobiny ciepła.

A może to tylko kwestia czasu.

A może to ja widzę rzeczy inaczej, bo jeszcze nie przestawiłam się na indyjski czas i indyjską duszę.

Sudder Street. Ta słynna, gdzie miało się roić od hoteli, barów i biur podróży. Jest pusta, zimna i cicha. Wszystko pozamykane, zatrzaśnięte, zabite deskami jakby na wieczność. Skręcam w prawo.

Och, czy wiesz jak to jest wyjść z domu o czwartej nad ranem, spędzić kilkadziesiąt godzin w trzech samolotach, by w końcu dotrzeć do celu, wylądować, a potem krążyć ze zdumieniem po bezludnych ulicach w przeraźliwie zimny poranek?

No właśnie. Tak się czułam.

Jak abstrakcyjny przybysz z innej planety.

Moje ciało wylądowało. Moje aparaty fotograficzne, notatniki i ubranie. Wszystkie moje bagaże wylądowały. Ale moja dusza wciąż znajdowała się w drodze. Gdzieś pomiędzy Warszawą, Bombajem a Himalajami. I wszystko wskazywało na to, że chwilowo straciła sterowność, zegary pokładowe wariują, a urządzenia naprowadzające przestały działać.

Kawy!!! Potrzebowałam kawy i porządnego śniadania!!!

Gdzie się podziały cudowne zatłoczone restauracje, które znałam z Bombaju? Gdzie kramy z owocami, które widziałam w New Delhi? Gdzie przytulne bary ze starej dzielnicy Vijayawady? Ha! I co z tego, że byłam wcześniej w Indiach dwa razy i spędziłam tu kilka tygodni?

Kalkuta to miasto na północno-wschodnim skrawku kraju.

Jest zupełnie inna od reszty Indii. I jak bardzo inna wtedy jeszcze nawet nie zdawałam sobie sprawy.

[1]Be careful – (ang.) Uważaj, bądź uważna.

[2]What street? – (ang.) Jaka ulica?

[3]A room. How many people? – (ang.) Pokój. Ile osób?

[4]How many nights? – (ang.) Ile nocy?

Copyright for the Polish Edition
© 2015 Edipresse Polska SA

Copyright for the text, photos, videos and drawings
© 2015 by Beata Pawlikowska

Edipresse Polska SA

ul. Wiejska 19,

00-480 Warszawa

Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska

Redaktor inicjujący: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Tekst, rysunki, zdjęcia, filmy: Beata Pawlikowska

Projekt okładki: Beata Pawlikowska i Maciej Szymanowicz

Opracowanie graficzne: Beata Pawlikowska i Maciej Szymanowicz

DTP: Maciej Szymanowicz

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

mail: bok@edipresse.pl

tel.: 22 584 22 22

(pon.–pt. w godz. 8:00–17:00)

www.facebook.com/edipresseksiazki

Druk i oprawa: Skleniarz, Kraków

ISBN: 978-83-7945-206-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com