Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Chiny w dziesięciu słowach

Chiny w dziesięciu słowach

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63778-51-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Chiny w dziesięciu słowach

Czy można opowiedzieć Chiny za pomocą zaledwie dziesięciu słów?

Yu Hua udowadania, że nie potrzeba więcej.

Dziesięć pojęć, na pozór niemających ze sobą nic wspólnego. Mao Zedong i podróbki, rewolucja i bujanie. Zabierają w fascynującą podróż po przeszłości i teraźniejszości, niby odległych, a jednak nierozerwalnie związanych. Yu Hua patrzy na rewolucję kulturalną oczami dziecka ochlapanego krwią rozstrzeliwanych skazańców, opowiada o jałowej egzystencji wyrwizęba, pisze o przemocy i nudzie, o szaleństwie rewolucji i euforii bogacenia. Pokazuje absurdy dawnych i nowych Chin. Bawi, choć często przez łzy.

Dziesięć słów-kluczy otwiera przed nami świat paradoksów. Pokazuje Chiny, w których ludzie handlują krwią, gdzie moralność nie istnieje, a umiejętność bujania jest cnotą. To Chiny widziane oczami znakomitego chińskiego pisarza. To opowieść gawędziarza, pełna pasji, humoru, farsy i złości. Napisana bez dystansu.

Autorem wykorzystanego na okładce rysunku "Przywódca" jest chiński rysownik Crazy Crab.

Polecane książki

”Jak wam się podoba” to idylliczna komedia autorstwa Williama Shakespeare’a z roku 1599 lub 1600. Akcja tej sztuki osadzona jest w jednym z francuskich księstw, jednak większa jej część rozgrywa się w pobliskim Lesie Ardeńskim, którego pierwowzorem był las z okolic Stratford-upon-Avon, czyli z rodzi...
Publikacja opisuje zasady korzystania z urlopów związanych z rodzicielstwem lub adopcją, a także zasady ich rozliczania oraz ustalania wysokości zasiłku macierzyńskiego za okres tych urlopów. Ponadto Czytelnik może się dowiedzieć, kiedy i jaka umowa ulega przedłużeniu do dnia porodu, a także...
Katarzyna Aragońska, najmłodsze dziecko legendarnych hiszpańskich władców, Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego, miała wyjść za mąż, by przynieść korzyści swojej znamienitej dynastii. W jej żyłach płynęła – odziedziczona po matce – angielska królewska krew. We wczesnym dzieciństwie infant...
Wybuchowa mieszanka Dziewczyny w pociągu oraz Zanim zasnę okraszona szczyptą Dziennika Bridget Jones. Trzymający w napięciu thriller psychologiczny. „The Daily Telegraph” Wciągający debiut rozjaśniający mrok toksycznego związku. „New Idea” Prawdziwa jazda bez trzymanki. Niepokojąca i pełna ...
Siedmiu czworonożnych zabójców. Setki ofiar. Bezkresne przestrzenie podhimalajskich lasów. Dziesięć mrożących  krew w żyłach opowieści o tropieniu, podchodzeniu i zabijaniu. A jednocześnie drobiazgowy opis egzotycznej fauny i flory oraz trudów życia indyjskich wieśniaków całkowicie podporządkow...
Alternatywna teoria dziejów Ziemi – globalne katastrofy i pole energetyczne ukształtowały dzisiejszy obraz naszego świata. • Ludzie i dinozaury żyli jednocześnie, a teoria ewolucji jest błędna!• Przyczyną zagłady dinozaurów były siły elektryczne oddziałujące pomiędzy planetami Układu Słonecznego!• E...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Yu Hua

Tytuł oryginału: 十个词汇里的中国

Redakcja: Aldona Mikusińska

Projekt okładki: Barbara Ćwik

Autor rysunku The
Leader na okładce: Crazy Crab

Copyright © by Yu Hua 2011

Copyright © for the Polish edition by
Wydawnictwo Akademickie DIALOG, 2013

Wydanie elektroniczne Warszawa 2013

Wydawnictwo Akademickie DIALOG

00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./faks: 22 620 87 03

e-mail: editions@dialog.edu.com.pl

http://www.wydawnictwodialog.pl

ISBN 978-83-63778-51-4

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: kontakt@elib.pl

www.eLib.pl

Przedmowa

W 1978 roku dostałem pierwszą pracę
– zostałem dentystą w małym mieście na południu Chin. Jako
najmłodszy z pracowników szpitala poza wyrywaniem zębów miałem
również inne obowiązki. Każdego lata w słomianym kapeluszu i z apteczką na plecach chodziłem do miejskich fabryk i przedszkoli,
szczepiąc robotników i dzieci.

W czasach Mao Chiny, mimo iż biedne,
stworzyły sprawny system publicznej służby zdrowia i zapewniały
bezpłatne szczepionki i szczepienia. Tu właśnie zaczynała się moja
praca. Nie było jeszcze jednorazowych igieł i strzykawek, przez braki
w wyposażeniu musieliśmy wielokrotnie korzystać z używanych. Metoda
sterylizacji także była prymitywna – po umyciu owijało się je
pojedynczo w gazę i układało w aluminiowych pojemnikach obiadowych,
które wkładano do wielkiego kotła. Wlewano wodę, stawiano gar na
węglowym piecu, igły i strzykawki parzyły się przez dwie godziny,
w ten sam sposób jak bułki mantou gotowane na parze.

Ponieważ igły były wielokrotnie używane, na końcu
prawie każdej z nich sterczał zadzior. Przy wbijaniu igła wchodziła
w miarę lekko, ale przy wyciąganiu wyrywała kawałeczek ciała. Pierwszy
dzień pracy wypadł w fabryce, robotnicy podwinęli rękawy i stanęli
w kolejce. Jeden za drugim podstawiali ramiona i zostawiali czerwone
strzępki na igle. Robotnicy byli w stanie znieść ból, zagryzali
zęby, co najwyżej ktoś jęknął jeden czy dwa razy. Nie zwracałem
na to uwagi, bo po pierwsze wszystkie igły miały zadziory, po drugie
wcześniej było tak samo – robotnicy co roku dostawali szczepionki
i powinni być przyzwyczajeni. Kiedy drugiego dnia znalazłem się
w przedszkolu, gdzie szczepiłem dzieci w wieku od trzech do sześciu lat,
sytuacja wyglądała zupełnie inaczej – każde dziecko wrzeszczało
i płakało. Ponieważ miały delikatną skórę, igły wyrywały
im większe kawałki ciała niż robotnikom, leciało także o wiele
więcej krwi. Do tej pory dźwięczy mi w uszach ten dziecięcy płacz
i pamiętam, że maluchy będące jeszcze przed zastrzykiem, płakały nawet
głośniej niż te już po nim. Miałem wrażenie, że dzieci widząc
na własne oczy cierpienie innych, przeżywały je mocniej od własnego
bólu, ponieważ gorszy niż samo ukłucie był strach przed nim.

Byłem wstrząśnięty i zszokowany. Po powrocie do
szpitala nie zabrałem się od razu do mycia i odkażania sprzętu,
ale najpierw znalazłem osełkę i zabrałem się za ostrzenie igieł
i usuwanie zadziorów. Używane od wielu lat igły były już mocno
wyrobione, dlatego po dwóch, trzech zastrzykach znów pojawiały
się na nich zadziory, a ostrzenie i prostowanie igieł, które
z biegiem czasu stawały się coraz krótsze, stało się częścią
mojej pracy. Tamtego lata codziennie wracałem do domu po zmierzchu
z białymi rękami i palcami w pęcherzach po długich godzinach
spędzonych przy osełce.

Później przez lata, gdy przypominałem sobie ten
epizod, gryzło mnie poczucie winy, że musiałem usłyszeć wybuch
dziecięcego płaczu, żeby zdać sobie sprawę z bólu, jaki znosili
robotnicy. Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? Gdybym przed
kłuciem innych zrobił zastrzyk sobie i wyrwał krwawiący kawałek
własnego ciała, wiedziałbym, jeszcze przed usłyszeniem jęków
robotników i płaczu dzieci, jak bardzo jest to bolesne.

Wyrzuty sumienia wciąż tkwią w głębi mojej duszy
i towarzyszą mi jako pisarzowi od wielu lat. Dopiero gdy cierpienie
innych stało się moim cierpieniem, pojąłem czym naprawdę jest
życie i czym jest pisanie. Uważam, że nic na tym świecie nie jest
w stanie umożliwić takiego wzajemnego zrozumienia jak ból, ponieważ
cierpienie wychodzi z głębi serca. Kiedy w tej książce opisywałem
cierpienie Chin, pisałem także o własnym, bo cierpienie Chin jest
także moim cierpieniem.

* * * * *

„I jako strzała co trafi
do celu, nim uspokoi się drżąca cięciwa”[1] – napisał niegdyś Dante i pokazał nam tempo wydarzeń,
odwracając kolejność skutku i przyczyny. W ciągu trzydziestu lat
zapierających dech w piersiach zmian możemy odnaleźć podobny model
rozwoju, w którym skutek wyprzedza przyczynę. Praktycznie każdego dnia
stykamy się z mnóstwem konsekwencji, ale bardzo rzadko szukamy ich
źródeł. Dlatego konflikty i problemy społeczne, które rozpleniły
się jak chwasty w ciągu ostatnich trzech dekad, zostały przysłonięte
zadowoleniem wywołanym szybkim rozwojem ekonomicznym. Moim zadaniem
będzie odwrócenie standardowej kolejności – zacznę od wspaniale
wyglądających efektów, aby odkryć ich, być może niepokojące,
przyczyny.

„Trwamy dzięki przeciwnościom, giniemy w spokoju
i wygodzie” – tak brzmią słowa chińskiego filozofa Mencjusza,
który sięgnął po przykład sześciu postaci z zamierzchłych czasów,
które wiele przecierpiały zanim w końcu im się powiodło. Człowiek
musi popełniać błędy, a w nieustannym ich poprawianiu tkwi istota
postępu ludzkości. Według Mencjusza przeciwności losu podnoszą
naszą odporność, a wygoda i spokój przyśpieszają nasz kres, czy to
chodzi o jednostki, czy o narody. Kiedy opisuję na tych stronicach moje
osobiste cierpienia i cierpienia Chin, robię to z tym samym przekonaniem,
że przeciwności nas wzmacniają. Dlatego w tej podróży do źródeł
nie uda mi się nie natrafiać na jedno nieszczęście za drugim.

Gdybym chciał opisać każdy aspekt współczesnych
Chin, moja książka nie miałaby końca i przerosłaby Baśnie
z tysiąca i jednej nocy. Dlatego ograniczyłem się do
dziesięciu słów, ale nawet ta skromna liczba wyposażyła mnie
w dziesięć par oczu do oglądania Chin z dziesięciu różnych
perspektyw.

Postanowiłem, że będę pisał krótko, zwięźle
i że zacznę moją narracyjną podróż od opisu codziennego
życia, które doskonale znamy. Może się ono wydawać trywialne
i pospolite, ale w rzeczywistości zawiera w sobie wszystkie aspekty,
które wzbogacają, poszerzają i pobudzają ludzki umysł. Polityka,
historia, gospodarka, społeczeństwo, kultura, wspomnienia, uczucia,
pragnienia i tajemnice – to wszystko możemy znaleźć w naszej
codziennej egzystencji. Codzienność przypomina rozległą puszczę,
celne chińskie przysłowie mówi, że „w rozległym lesie można
znaleźć wszystkie gatunki ptaków”.

Dla mnie, podobnie jak dla kierowcy autobusu
jeżdżącego jedną trasą, pierwszy przystanek jest zarazem
końcowym. Mój pełen opowieści autobus wyrusza z codziennego
życia, zatrzymuje się, gdy przejeżdża przez politykę, historię,
gospodarkę, społeczeństwo, kulturę czy wspomnienia, uczucia,
pragnienia i tajemnice, a czasem przystaje również w nieoznaczonych
miejscach. Niektóre historie wysiadają w trakcie podróży, dosiadają
się inne i w końcu, po całym tym ruchu i zamieszaniu, mój autobus
powraca do punktu wyjścia.

Mam nadzieję, że zdołam w dziesięciu prostych
słowach zmieścić niekończący się potok wypowiedzi o dzisiejszych
Chinach, że uda mi się w luźnej narracji, nieograniczanej czasem czy
przestrzenią, połączyć obserwację, analizę i osobiste anegdoty,
i że przetrę wyraźny szlak w zadziwiającej złożoności i olbrzymich
kontrastach współczesnych Chin.

[1] Dante Alighieri, Boska komedia,
pieśń V, przeł. A. Świderska, Kęty 2001.

人民 Lud

Zawsze, kiedy piszę to słowo mam
wrażenie, że coś jest nie tak, że źle je napisałem albo wygląda
jakoś inaczej. Zamykam oczy, chwilę czekam, a gdy je otwieram, już
wygląda lepiej. Ponownie zamykam, otwieram i w końcu mam pewność
– tak, napisałem poprawnie. Tak właśnie jest z tym słowem –
czasem wydaje się obce, czasem znów znajome.

Nie wiem, czy jakieś inne słowo
we współczesnym języku chińskim dorównuje „ludowi” swoją
niezręcznością i które byłoby tak wszechobecne i równocześnie
tak niewidzialne. W dzisiejszych Chinach używają go chyba wyłącznie
urzędnicy, którym wyskakuje z ust przy każdym otwarciu. Zwykli
ludzie sięgają po nie niezwykle rzadko, może wręcz zapomnieli o jego
istnieniu, a jego trwanie to zasługa urzędniczej śliny.

Dawniej słowo „lud” miało swoją wagę. Nasz kraj
nazwano Chińską Republiką Ludową, przewodniczący Mao mówił: „
w służbie ludowi”, najważniejszą gazetą był „Dziennik Ludowy”,
a my, pojedynczy członkowie ludu, codziennie powtarzaliśmy: „po 1949
roku lud jest panem”.

Kiedy byłem dzieckiem słowo „lud” brzmiało równie
niezwykle jak „Przewodniczący Mao”. To były pierwsze znaki, jakie
poznałem, dopiero po nich nauczyłem się pisać swoje imię i imiona
rodziców. Byłem po dziecięcemu pewny, że „lud to Przewodniczący
Mao, Przewodniczący Mao to lud”.

W czasie rewolucji kulturalnej z dumą głosiłem
to wszem wobec. Niektórzy spoglądali na mnie z powątpiewaniem,
uważając, że wymaga to dalszej dyskusji, ale nikt otwarcie się
nie sprzeciwiał. W tamtych czasach każdy stąpał po kruchym
lodzie, wystarczyło jedno fałszywe słowo, żeby zostać uznanym
za kontrrewolucjonistę i doprowadzić do zguby całą rodzinę. Gdy
podzieliłem się z rodzicami moim odkryciem, zaniepokoili się podobnie
jak inni i patrząc na mnie uważnie, pokrętnie wytłumaczyli, że
wprawdzie nie widzą nic niewłaściwego w tym haśle, ale lepiej
żebym więcej tak nie mówił.

Jednak nie byłem w stanie powstrzymać się od dzielenia
się ze wszystkimi największym odkryciem mego dzieciństwa i bez
przerwy je powtarzałem. Pewnego dnia znalazłem dowód na słuszność
hasła w popularnym powiedzeniu: „Przewodniczący Mao jest w sercu
ludu”. Wykorzystałem je do przeprowadzenia rozumowania: „W sercu
ludu jest Przewodniczący Mao, a co jest w sercu Przewodniczącego? My,
cały lud!”, dlatego „lud to Przewodniczący Mao, Przewodniczący
Mao to lud”.

Zobaczyłem, że wątpliwości u mieszkańców miasteczka
powoli ustępowały. Część kiwała potakująco głową i stopniowo
ludzie zaczęli je przejmować, najpierw moi towarzysze zabaw, potem
dorośli.

Ale gdy wszyscy zaczęli mówić „lud to
Przewodniczący Mao, Przewodniczący Mao to lud” poczułem się
zaniepokojony, bo w czasie rewolucji nikt nie zważał na prawo
własności i odkryłem, że tracę pozycję twórcy. Powtarzałem
dookoła: „Ja pierwszy to powiedziałem! Ja!”, ale nikt się tym
nie przejmował, nawet koledzy mieli w nosie, że to ja jestem autorem
powiedzenia. Nawet gdy przedstawiałem im niezbite dowody czy rozpaczliwie
błagałem, kręcili głowami: „Nie, wszyscy tak mówią”.

Rozzłoszczony zacząłem wręcz żałować, że
podzieliłem się z innymi moim odkryciem. Powinienem ukryć je
w sercu na wieki, zachować tylko dla siebie i rozkoszować się nim
przez całe życie.

Gigantyczne zmiany, jakie w ostatnim
czasie zachodzą w mojej ojczyźnie, szokują Zachód. W ciągu zaledwie
trzydziestu lat Chiny, jak błyskawicznie zmieniający maski aktor opery
syczuańskiej, przeobraziły się z kraju, w którym polityka góruje
nad wszystkim, w kraj, gdzie rządzi pieniądz.

W kluczowych okresach historii zawsze pojawia się
jakieś symboliczne wydarzenie. Takim właśnie była masakra na placu
Tiananmen w 1989 roku. Pekińscy studenci wylali się z kampusów
i zebrali na placu, domagając się demokracji i sprzeciwiając
się korupcji urzędników. Ponieważ rząd przyjął twardą
linię i odrzucił postulat rozmów z demonstrantami, rozpoczęli
oni głodówkę, a popierający ich mieszkańcy miasta wyszli na
ulice. Wtedy pekińczyków niespecjalnie pociągało hasło „demokracja
i wolność”, to żądania „walki z korupcją” sprawiło, że
tak licznie przyłączyli się do demonstracji. Minęło jedenaście
lat od rozpoczęcia reform Deng Xiaopinga i chociaż spowodowały
one wzrost cen towarów, to gospodarka rozwijała się stabilnie,
podnosił się poziom życia, a chłopi stali się beneficjentami
zmian. Nie nadeszły jeszcze lata 90. z falą bankructw i upadłości
fabryk, a robotnicy jeszcze nie stali się ofiarami zmian. Konflikty
nie były tak powszechne, jak na przykład teraz, kiedy w całym
społeczeństwie tli się wściekłość. W tamtym czasie zaczęły
się pojawiać złość i rozlegać głosy niezadowolenia dotyczące
sposobu, w jaki synowie i córki wysokich urzędników bogacili
się na państwowym majątku. Właśnie to sprawiło, że gniew ludzi
skoncentrował się na protestach przeciwko wykorzystywaniu przywilejów
przez urzędników. Patrząc z perspektywy obecnej, potężnej
i wieloaspektowej, korupcji, ówczesne „przywileje urzędnicze” były
po prostu niczym. Począwszy od 1990 roku korupcja wzrasta w równie
szokującym tempie jak gospodarka.

Ten masowy ruch, który rozprzestrzeniał się jak
ogień po całych Chinach, szybko zgasł po strzałach oddanych
o świcie 4 czerwca. Kiedy w październiku tego samego roku odwiedziłem
Uniwersytet Pekiński, panowała już na nim zupełnie inna atmosfera. Po
zapadnięciu zmroku nad brzegiem jeziorka majaczyły tylko cienie
zakochanych par, a jedynymi dźwiękami, jakie dobiegały z akademików,
były stukot kości mahjonga i głośne powtarzanie angielskich
słówek. W ciągu zaledwie jednego lata wszystko się zmieniło, jak
gdyby wiosną nic się nie stało. Tak drastyczny kontrast ma tylko
jedno wytłumaczenie: wydarzenia na placu Tiananmen – to jednorazowy,
skoncentrowany wybuch, który rozładował narastające od czasów
rewolucji kulturalnej polityczne emocje Chińczyków. Następnie pasję
polityczną zastąpiła pasja do pieniędzy i cały naród, jak jeden
mąż, zabrał się za zarabianie, czego naturalną konsekwencją był
okres ekonomicznej prosperity lat 90.

Nastąpił wysyp nowych słów, jak na przykład
internauci, gracze giełdowi, inwestorzy, fani gwiazd, bezrobotni
robotnicy, chłoporobotnicy, które kawałek po kawałku odcinały
kolejne grupy ludzi od wyblakłego pojęcia „lud”. W czasie
rewolucji kulturalnej definicja ludu była bardzo prosta – robotnicy,
rolnicy, żołnierze, intelektualiści, handlowcy, przy czym handlowcy
nie oznaczali biznesmenów, ale ludzi pracujących w handlu,
sprzedawców. Moim zdaniem wydarzenia na placu Tiananmen w 1989 roku
sprawiły, że pojęcie „lud” narodziło się na nowo, innymi
słowy nastąpiła rekonstrukcja znaczenia, wyzuto go ze starego sensu
i przypisano nowy.

W ciągu czterdziestu lat, od początku rewolucji
kulturalnej aż do dziś, słowo „lud” stało się puste. Sięgając
po modne wyrażenia, można stwierdzić, że słowo „lud” to tylko
puste opakowanie, w którym wprowadza się na rynek nowe produkty.

Wiosną 1989 roku Pekin stał się
anarchistycznym rajem. Milicja zniknęła z ulic, a studenci i mieszkańcy
samorzutnie przejęli ich obowiązki. Wątpię, czy jeszcze kiedykolwiek
zobaczymy taki Pekin. Wspólny cel i jednakie pragnienia sprawiły, że
w mieście pozbawionym policji panował idealny porządek. Wystarczyło
wyjść na ulicę, aby poczuć przyjazną i serdeczną atmosferę. Można
było jeździć metrem i autobusami bez biletów, wszyscy uśmiechali się
do siebie nawzajem, zniknął dystans pomiędzy ludźmi. Nie uświadczyło
się, wcześniej powszechnych, kłótni na ulicach; zazwyczaj małostkowi
i chytrzy, uliczni sprzedawcy za darmo dawali demonstrantom jedzenie
i wodę; emeryci wyciągali ze swoich chudych kont gotówkę
i wspomagali głodujących na placu studentów; nawet złodzieje
wydali oświadczenie w imieniu związku złodziei: „W ramach poparcia
głodujących studentów zaprzestajemy wszelkich kradzieży…”. Pekin
stał się miastem, w którym „wszyscy ludzie są braćmi”.

Jeśli mieszkasz w chińskim mieście, nie możesz
pozbyć się wrażenia – ileż tu ludzi! Ale tylko po zobaczeniu
tłumów, jakie zebrały się wtedy na Tiananmen, naprawdę dotrze do
ciebie, że Chiny to najludniejszy kraj na świecie. Każdego dnia na
placu falowało morze głów. Studenci, którzy przyjechali do Pekinu
z innych prowincji, stawali na skraju placu czy na rogach ulic i przemawiali
dzień za dniem, aż do ochrypnięcia, ale mimo że prawie niesłyszalni,
uparcie mówili dalej. Ich publiczność, czy doświadczeni życiem
starcy, czy matki z dziećmi na rękach, z szacunkiem przyjmowała
wszystkich mówców, nawet widząc dziecinne twarze studentów i słysząc
dziecinne przemowy, gorąco klaskała i potakiwała z aprobatą.

Czasem zdarzały się również komiczne
sytuacje. Pewnego popołudnia siedziałem w ciemnej sali Chińskiej
Akademii Nauk Społecznych przy Jianguomen, uczestnicząc w zebraniu
Stowarzyszenia Intelektualistów Stolicy. Kiedy czekaliśmy na
Yan Jiaqi, jednego z doradców Zhao Ziyanga, zauważyłem, że kilka
osób obsztorcowywało redaktora pewnej gazety, w której właśnie
opublikowano manifest stowarzyszenia. Byli niezadowoleni ze zbyt
niskiej pozycji swoich nazwisk na liście i że wyprzedzają ich
o wiele mniej znane osoby. Dlaczego nazwiska ludzi bez żadnej renomy
pojawiły się tak wysoko? Biedny redaktor bronił się, że nie miał
z tym nic wspólnego, w końcu nawet przeprosił, ale nie ułagodziło
to jego rozmówców. Kłótnia skończyła się, kiedy pojawił się
Yan Jiaqi.

Wtedy spotkałem go po raz pierwszy
i ostatni. Zapamiętałem bardzo wyraźnie atmosferę tego
popołudnia. Sławny naukowiec, który utrzymywał bliskie kontakty
z Zhao Ziyangiem, wszedł przygnębiony do ciemnej sali. Ludzie uciszyli
się, gdy przekazał złą wiadomość. Cichym głosem powiedział:
„Zhao Ziyang jest w szpitalu”.

W ówczesnej sytuacji politycznej wiadomość, że ważny
polityk ma problemy zdrowotne i znajduje się w szpitalu mogła oznaczać
dwie rzeczy – albo odsunięto go od władzy, albo, że się ukrywa. Gdy
tylko Yan Jiaqi powiedział, że Zhao jest w szpitalu, wszyscy zgromadzeni
w sali intelektualiści natychmiast zrozumieli, co to oznacza. Część
zaczęła się dyskretnie wymykać, wkrótce wszyscy rozeszli się
i zniknęli jak liście zrzucane z drzew przez jesienny wiatr.

Po wydarzeniach na placu Tiananmen Zhao Ziyang przepadł
bez śladu. Dopiero gdy zmarł w 2005 roku, agencja Xinhua opublikowała
lakoniczną notkę dotyczącą tego ważnego polityka: „Towarzysz
Zhao Ziyang cierpiał na przewlekłe choroby układu oddechowego
i krwionośnego, był wielokrotnie hospitalizowany. W ostatnich dniach
stan jego zdrowia się pogorszył i mimo podjętej akcji ratowniczej
zmarł 17 stycznia w Pekinie w wieku 85 lat”.

W Chinach, nawet gdy umrze chociażby emerytowany
minister, oficjalny komunikat prasowy jest znacznie obszerniejszy. W notce
nie wspomniano ani słowem o przebiegu kariery dawnego lidera partyjnego,
nie napisano również, kiedy odbędzie się pogrzeb. Ale informacja
o dacie ceremonii pożegnalnej dotarła do grup petentów mieszkających
na Pekińskim Dworcu Południowym. Nie mam pojęcia, jakimi kanałami
informacja przedostała się do tej najsłabszej części chińskiego
społeczeństwa, ale sami się zorganizowali i wyruszyli oddać ostatni
hołd Zhao. Ponieważ nie mieli przepustek, policja rzecz jasna nie
pozwoliła im wejść, ale rozwinęli transparenty i wspominali zmarłego,
stojąc na zewnątrz.

Pozostający na dole drabiny społecznej petenci
to produkt uboczny korupcji w Chinach. Doświadczeni bezprawiem
i prześladowaniami, najpierw pokładają nadzieję w prawie, licząc,
że sądy wymierzą sprawiedliwość, ale korupcja systemu sądowniczego
sprawia, że tracą jakąkolwiek wiarę w prawo. Przyjeżdżają do
Pekinu składać petycje, mając nadzieję, że wyższy rangą urzędnik
rozpatrzy uczciwie ich sprawy. Takich ludzi nazywa się „uchodźcami
sądowniczymi”.

W Chinach istnieje alternatywny wobec prawa
system petycji, który stanowi ostatnią deskę ratunku dla ludzi
doświadczających różnych krzywd, i pozwala łudzić się ofiarom
korupcji i niesprawiedliwości, że istnieją jeszcze uczciwi
urzędnicy. To, że jest większe zaufanie do ludzi niż do prawa,
jest pozostałością po starym i mocno zakorzenionym przekonaniu
o wyższości rządów dobrych ludzi nad rządami prawa. Petenci,
rujnując siebie i swe rodziny, ściągają z całego kraju do stolicy
i marzą, że pewnego dnia spotkają prawego urzędnika, który przyzna im
rację. W 2004 roku oficjalna liczba zgłoszonych petycji przekroczyła 10
milionów. Petenci borykają się z niewyobrażalnymi przeszkodami, gdy
głodni śpią pod gołym niebem, policja przegania ich jak żebraków,
a niektórzy z wygodnie usadowionych intelektualistów nazywają ich
umysłowo chorymi.

Właśnie taki bezbronny „lud” w styczniu 2005 roku
pożegnał Zhao Ziyanga. W ich oczach był „najbardziej pokrzywdzonym
człowiekiem w Chinach”, bardziej niż oni sami, bo jak bardzo by nie
cierpieli, zawsze pozostawała szansa petycji, a Zhao „nie miał gdzie
iść ze skargą”.

Pod koniec maja wróciłem do rodzinnego Zhejiangu i po
załatwieniu spraw rodzinnych 3 czerwca po południu wsiadłem do pociągu
do Pekinu. Położyłem się na leżance w przedziale drugiej klasy
i słuchałem stukotu kół na szynach, dopiero kiedy w przedziale zapaliło
się światło, zauważyłem, że nastał zmrok. Wtedy sądziłem, że
ruch studencki przypomina maraton, będzie długo trwał i nie wiadomo
kiedy się skończy. Ale gdy zbudziłem się rano i w dojeżdżającym
do Pekinu pociągu włączono głośniki, z podnieconego głosu spikera
wywnioskowałem, że wojsko wkroczyło na plac.

Po wystrzałach 4 czerwca studenci, miejscowi i przybysze
z innych miast, zaczęli opuszczać Pekin. Wyraźnie pamiętam morze
głów, gdy rano wysiadłem na Dworcu Pekińskim. Ludzie masowo uciekali
z miasta, a ja w tym paskudnym momencie wróciłem do stolicy. Gdy
wyszedłem objuczony plecakiem na plac przed dworcem i nieustannie
zderzałem się z biegającymi we wszystkie strony ludźmi, zrozumiałem,
że za chwilę będę, tak jak oni, uciekał z miasta.

Wyjechałem 7 czerwca, a ponieważ w Szanghaju zapalił
się pociąg i czasowo zamknięto linię Pekin – Szanghaj, postanowiłem
okrężną drogą dostać się do Wuhanu, a stamtąd łodzią dopłynąć
do Zhejiangu. W kilka osób wynajęliśmy wóz i na pace pojechaliśmy
Aleją Chang’an do dworca. Pekin, zaledwie kilka dni wcześniej
tętniący życiem, przedstawiał sobą żałosny widok opuszczonego
miasta, na ulicach prawie nie było ludzi, jedynie ze spalonych
samochodów unosił się czarny dym. Za estakadą Jianguomen stał
czołg z lufą złowrogo wycelowaną w naszą bezbronną gromadkę. Na
dworcu udało się nam dopchać do oblężonych kas i kupić bilety
na miejsca stojące, bo miejscówki już wykupiono. Przed wejściem
do hali dworcowej żołnierze przy bramkach dokładnie nas przeszukali
i przepuścili dopiero wtedy, gdy upewnili się, że nasze twarze nie
znajdują się na listach poszukiwanych.

Nigdy w życiu nie podróżowałem równie
zatłoczonym pociągiem. W wagonie wypełnionym uciekającymi z Pekinu
studentami praktycznie nie było żadnych pustych przestrzeni pomiędzy
ludźmi. Niestety, po godzinie jazdy poczułem, że muszę skorzystać
z toalety. Z olbrzymim wysiłkiem przepychałem się przez tłum, ale
w połowie drogi zrozumiałem, że to nie ma sensu. Słyszałem, jak ktoś
wrzeszczy i wali w drzwi łazienki, ale wewnątrz także było pełno
ludzi odkrzykujących, że nie są w stanie ich otworzyć. Musiałem
wytrzymać kolejne trzy godziny, aż do momentu, gdy pociąg zatrzymał
się w Shijiazhuangu. Od razu pobiegłem do łazienki, potem znalazłem
automat telefoniczny i zadzwoniłem z prośbą o pomoc do znajomego
redaktora literackiego czasopisma. Wysłuchał mnie i powiedział:
„Teraz wszędzie jest chaos, nigdzie nie jedź. Zostań tutaj i napisz
dla nas powieść”.

Spędziłem tam ponad miesiąc, ale pisanie szło mi
jak po grudzie. Początkowo w telewizji codziennie pokazywali schwytanych
studentów z listy poszukiwanych, ponadto na okrągło puszczali powtórki
z częstotliwością, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Coś
takiego powtórzyło się dopiero podczas olimpiady, kiedy pokazywano
chińskich złotych medalistów. Daleko od domu, w obcym hotelowym pokoju,
patrzyłem na zagubione twarze aresztowanych studentów, słuchałem
ujadania spikerów i czułem, że ogarnia mnie przerażenie.

Nagle pewnego dnia obrazy w telewizji się
zmieniły, zniknęły powtórki ze studentami, ucichły pełne
triumfu komentarze. Chociaż poszukiwania i aresztowania trwały
dalej, telewizja wróciła do znajomych ujęć: scen dobrobytu
w całej naszej ojczyźnie. Spikerzy jednego dnia z wigorem demaskowali
przestępstwa pojmanych studentów, drugiego z zachwytem wychwalali
rozwój kraju. Począwszy od tamtego dnia chińskie media przestały
wspominać o wydarzeniach na placu Tiananmen, podobnie jak o Zhao Ziyangu,
nie natknąłem się potem na najkrótszą wzmiankę o nich, jakby ich
wcale nie było, wszystko odgrodzono i schowano. Pamięć o czerwcowych
wydarzeniach zanika nawet wśród tych, którzy brali w nich udział,
być może presja życia nie pozostawia czasu na wspomnienia. Minęło
dwadzieścia lat i pojawiło się pewne niepokojące zjawisko –
w pokoleniu młodych Chińczyków jedynie nieliczni wiedzą o wydarzeniach
na placu, ale i ci niepewnie mówią: „Podobno wtedy demonstrowało
dużo ludzi”.

Dwadzieścia lat minęło w mgnieniu oka,
ale jestem pewien, że pamięć historyczna nie ginie tak szybko. Moim
zdaniem, ludzie, którzy uczestniczyli w wydarzeniach rozgrywających
się w 1989 roku, pewnego dnia powrócą do tego rozdziału swego życia
i bez względu na to, jakie teraz mają poglądy, odkryją wspomnienia
wyryte głęboko w pamięci.

Pamięć o tych wydarzeniach sprawiła, że zrozumiałem,
co oznacza słowo „lud”.

Czasem potrzebujemy szczęśliwego trafu, aby
w pełni uświadomić sobie znaczenie jakiegoś wyrazu – chcę przez to
powiedzieć, że w ciągu życia mamy do czynienia z wieloma słowami
i gdy niektóre pojmujemy na pierwszy rzut oka, to sensu innych, mimo że
ciągle się z nimi stykamy, tak naprawdę wcale nie rozumiemy. „Lud”
należy do tej drugiej kategorii. To jedno z pierwszych słów, jakie
nauczyłem się pisać i czytać. Towarzyszyło mi zawsze w wędrówce
przez życie, bez przerwy miałem je przed oczami i nieustannie
brzęczało mi w uszach, ale nigdy tak naprawdę nie przyswoiłem
jego sensu. Dopiero gdy miałem trzydzieści lat przeżycia pewnej
głębokiej nocy uświadomiły mi w końcu jego wielkość. Dopiero
wtedy rzeczywiście, a nie pozornie, zetknąłem się z tym słowem
i nie chodzi mi o zrozumienie sensu lingwistycznego, socjologicznego czy
antropologicznego, ale o sens wypływający z realnych doświadczeń,
a nie z teorii i definicji. Dlatego mogę powiedzieć, że „lud” nie
jest pustym słowem, że spotkałem jego ucieleśnienie z krwi i kości
i poczułem jego mocno tętniące serce.

To nie gigantyczne demonstracje na placu przyniosły mi
zrozumienie słowa „lud”, ale pewne drobne wydarzenie pewnej majowej
nocy. W Pekinie obowiązywał wówczas stan wyjątkowy, ale studenci
i mieszkańcy miasta samorzutnie zbierali się na skrzyżowaniach,
wiaduktach i wyjściach z metra, żeby uniemożliwić armii wkroczenie
na plac.

Mieszkałem wtedy w Instytucie Literatury im. Lu Xuna,
w Shilipu, we wschodniej części Pekinu. Prawie codziennie w południe
wsiadałem na stary rower, w którym dzwoniła każda część poza
dzwonkiem, i jechałem na plac, gdzie siedziałem do późnej nocy albo
nawet do świtu i dopiero wtedy wracałem do akademika. W maju w Pekinie
jest gorąco w dzień, ale chłodno nocą. Pewnego razu wyruszyłem
w drogę ubrany tylko w koszulę z krótkim rękawem i nocą przemarzłem
do kości. Jechałem z placu do akademika, zimny wiatr wiał w twarz,
a każda część mojego ciała trzęsła się tak samo jak części
roweru. Lampy uliczne nie świeciły, jedynie księżyc wskazywał mi
drogę. Im dłużej jechałem, tym bardziej byłem skostniały. Ale
gdy dojechałem do Hujialou, nagle poczułem wypływający z mroku
powiew ciepłego powietrza, który wzmagał się, im bardziej się
zbliżałem. Potem usłyszałem dźwięki piosenki niesione w powietrzu
i w końcu zobaczyłem światło w oddali. Następnie zadziwiająca
scena rozpostarła się przed moimi oczami. Kiedy otoczyła mnie fala
gorąca, zobaczyłem rozświetlony wiadukt Hujialou, a na nim i pod nim
ponad dziesięć tysięcy ludzi, którzy pod nocnym niebem z przejęciem
śpiewali hymn narodowy:

Naszą krwią i naszym ciałem
wznieśmy nowy wielki mur!

Chiński naród jest
w największym niebezpieczeństwie.

Z ucisku wszystkich wychodzi
nasz ostatni krzyk:

Powstańcie! Powstańcie!
Powstańcie!

Jest nas wielu, ale nasze serce bije
jedno![2]

Nie mieli broni, ale byli przekonani, że swoimi ciałami
mogą zatrzymać żołnierzy i czołgi. Zebrani razem, promieniowali
gorącem, jakby każdy z nich był rozpaloną pochodnią. To była
znacząca chwila w moim życiu. Wcześniej byłem przekonany,
że światło jest szybsze niż dźwięk, a głosy ludzi słyszy
się wcześniej niż odczuwa ciepło ludzkiego ciała. W tamtą noc
zrozumiałem, że się myliłem. Kiedy się zgromadzi „lud”, jego
głos mknie szybciej niż światło, a ciepło ciał sięga dalej niż
głos. W końcu zrozumiałem, co oznacza słowo „lud”.

[2] Tłumaczenie z Wikipedii.

领袖 Przywódca

Przywódca, o którym mówię, ma pewną
szczególną prerogatywę: stojąc na trybunie bramy Tiananmen podczas
przeglądu uroczystej parady z okazji Święta Narodowego jako jedyny
może machać do maszerujących tłumów, inni dygnitarze nie mają tego
prawa i mogą tylko stać u jego boku i klaskać. Bez wątpienia jedynym
takim przywódcą był Mao Zedong.

W czasie Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej
Mao Zedong stał na trybunie ubrany w żołnierski mundur i czy to
z powodu upału, czy dając upust radości, często zdejmował czapkę
i wymachiwał nią do maszerujących tłumów. Ale jego najbardziej
ujmującą sceną machania jest ta, kiedy po przepłynięciu Jangcy,
stoi na dziobie łodzi ubrany w szlafrok i pozdrawia tłumy zgromadzone
po obu stronach rzeki.

Taki przywódca, który łączył w sobie właściwą
politykom trzeźwą ocenę sytuacji i swobodę poety, improwizując,
pokazywał swoją przenikliwość i umiejętność przewidywania
przyszłości.

Razem z rewolucją kulturalną pojawiły się
dazibao – gazetki wielkich znaków. Naklejane na
ścianach od ulicy przypominały rozmiarem okna tradycyjnych chińskich
budynków, mniejsze składały się z dwóch arkuszy naklejonych jeden
nad drugim, obszerniejsze tworzyły rząd pięciu czy sześciu płacht
papieru. Stały się chyba największą w dziejach Chin wystawą
kaligrafii. W miastach i wsiach, w alejach i zaułkach, wszędzie
pojawiły się znaki, zazwyczaj koślawe i brzydkie, choć zdarzały się
i piękne. Ludzie zatrzymywali się i z wielką przyjemnością oddawali
się lekturze, bo gazetki, chociaż w większości używały rewolucyjnego
języka, krytykowały opisanych z imienia i nazwiska zazwyczaj aroganckich
i władczych urzędników, co wzbudzało duże emocje.

Pojawienie się gazetek wielkich znaków można nazwać
początkiem walki słabych mas z potężnymi urzędnikami, co spotkało
się z potępieniem ze strony partii i wysokich oficjeli w Pekinie. Wtedy
Mao, zamiast sięgnąć po swój niekwestionowany autorytet i sprowadzić
masy na właściwą drogę, sam sięgnął po ten sposób protestu
właściwy zwykłym ludziom i napisał własną gazetkę wielkich
znaków zatytułowaną: „Bombardujcie sztaby”. Według niego,
wewnątrz partii znajdowały się dwa sztaby, jeden proletariacki,
drugi kapitalistyczny. Możecie sobie wyobrazić, jaki szał ogarnął
ludzi, zastanawiających się, co to może znaczyć, że sam wielki
przywódca Przewodniczący Mao sięgnął po pędzel? To oznaczało,
że Mao napotyka te same niedogodności co zwykli ludzie. Nic więc
dziwnego, że rewolucja kulturalna natychmiast rozprzestrzeniła się
po całym kraju jak szalejący ogień.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

阅读 Czytanie

Dostępne w wersji pełnej

写作 Pisanie

Dostępne w wersji pełnej

鲁迅 Lu Xun

Dostępne w wersji pełnej

差距 Różnice

Dostępne w wersji pełnej

革命 Rewolucja

Dostępne w wersji pełnej

草根 Niziny społeczne

Dostępne w wersji pełnej

山寨 Podróbki

Dostępne w wersji pełnej

忽悠 Bujanie

Dostępne w wersji pełnej

O wydawnictwie

Dostępne w wersji pełnej