Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Niedzielna dziewczyna

Niedzielna dziewczyna

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66460-26-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niedzielna dziewczyna

Wybuchowa mieszanka Dziewczyny w pociągu oraz Zanim zasnę okraszona szczyptą Dziennika Bridget Jones. Trzymający w napięciu thriller psychologiczny. „The Daily Telegraph” Wciągający debiut rozjaśniający mrok toksycznego związku. „New Idea” Prawdziwa jazda bez trzymanki. Niepokojąca i pełna mrocznego humoru. „Better Reading” Zaczyna się dość niewinnie – poluzowana śruba w kranie, woreczek kokainy zostawiony w niewłaściwym miejscu, fikuśna bielizna wysłana na adres zamężnej sąsiadki, kradzież pary skarpetek przynoszącej właścicielowi szczęście. Ale nic nie zrekompensuje Taylor wstydu, który poczuła, gdy jej służbową pocztę zapchały setki maili z linkiem do sekstaśmy przeznaczonej przecież tylko dla jednej osoby. Musi się zemścić, wyjść na prostą, odegrać się i na nowo poukładać sobie życie. Dla Angusa Hollingswortha nie będzie już w nim miejsca. Strategia wojny polega na przebiegłości i stwarzaniu złudzeń, rzekł mistrz Sun Tzu, autor starożytnego podręcznika, na który natrafia Taylor. A więc wojna. Ta potyczka wymknie jej się spod kontroli szybciej, niż planowała.

Polecane książki

Mając dosyć bycia jedyną dziewicą wśród swoich przyjaciółek, Bliss Edwards decyduje, że najlepszym rozwiązaniem tego problem jest stracenie dziewictwa tak szybko i tak łatwo jak to tylko możliwe – szybki numerek. O jej planie można by rzecz wszystko, ale zdecydowanie nie, że jest prosty. Kiedy dziew...
„Po wstrząsającym prologu każdy kolejny rozdział wciąga czytelnika jak czarna dziura. Przeczytajcie tę powieść. A potem sięgnijcie po inne jego książki. Naprawdę warto!” David Baldacci Policjantce z Karoliny Północnej, Elizabeth Black, grozi zarzut podwójnego zabójstwa. Kobieta zastrzeliła gwałcic...
W magazynie „Zarządzanie Placówką Medyczną” znajdziesz praktyczną wiedzę dla menedżerów i kadry zarządzającej placówkami medycznymi, aktualne zagadnienia, sprawdzone porady, konkretne wskazówki, dobre praktyki do wdrożenia w prowadzonej jednostce. Eksperci magazynu doradzają, jak utrzymać równowagę ...
W ebooku opisano budowę i działanie przykładowych modułowych systemów zasilania awaryjnego i modułowych systemów zasilania gwarantowanego, a także rozwiązania, w którym w jednym kontenerze znajdują się oba te systemy....
Młoda studentka, która rusza w podróż, by poznać bliżej historię dziadka – byłego więźnia obozu koncentracyjnego; zagubiony chłopak z tatuażem i trudną przeszłością, szukający pomocy w psychoterapii; ratujący czyjeś życie lekarz, który musi udźwignąć ciężar przerażającej prawdy o swoim ojcu. Pew...
Komentarz zawiera przystępne i kompleksowe omówienie przepisów ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych ze szczególnym uwzględnieniem tych regulacji, które wywołują najwięcej problemów w zakresie wykładni. Autorami książki są zarówno pracownicy naukowi Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, ja...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Pip Drysdale

The Sunday Girl
Copyright © 2018 by Pip Drysdale
All rights reserved.
First published by Simon & Schuster UK Ltd, England.Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Ewa Penksyk-Kluczkowska (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.plZdjęcia na okładce: © jakkapan, © Anna E, © miraswonderland (adobe stock)Redakcja: Marta ChmarzyńskaKorekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Joanna Rodkiewicz, Iwona WyrwiszISBN: 978-83-66460-26-3Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.plWYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDragaE-wydanie 2019Konwersja:eLitera s.c.

Dla nieujarzmionych

Wojna jest dla państwa sprawą najwyższej wagi, sprawą życia lub śmierci, drogą wiodącą do przetrwania lub upadku. Dlatego też należy jej poświęcić poważne studia.

Sun Tzu, Sztuka wojny, przeł. K.A.M.

niedziela

Sun Tzu rzekł: Strategia wojny polega na przebiegłości i stwarzaniu złudzeń.

5 LUTEGO

Niektóre romanse zmieniają człowieka nieodwracalnie. Ktoś wskakuje na twoją orbitę i obraca cię wokół twojej osi, jak wiatr miotający kogucikiem na dachu. A gdy to mija, bo wiatr zawsze ustaje, jesteś już inny. Obrałeś nowy kierunek. I niekoniecznie właściwy.

Rozumiesz jednak, że takie było zadanie tamtej osoby, taką miała odegrać rolę w twoim życiu. Trzeba było dać jej odejść; nie możesz mieć pretensji do wiatru, że cichnie, bo wiatr taki już jest. W teorii to wszystko wiem. Nie jestem jakąś idiotką. Jestem świetnie wyposażona w nowoczesne mądrości i inspirujące instagramowe memy. I właśnie w tym rzecz: w prawdziwym życiu, w sferze realnego ludzkiego istnienia teoria dzierży w dłoni stare gęsie pióro, a złamane serce spluwę. Więc czy to w ogóle rywalizacja?

Czyli znamy już odpowiedź na pytanie „dlaczego?”: pchnęła mnie do tego miłość, nieszczęśliwa miłość.

Miłość. I sekstaśma.

Jeśli chodzi o „jak?” – to już trochę bardziej skomplikowane.

A kiedy?

No, to akurat najłatwiejsze ze wszystkiego: zaczęło się cztery dni, osiemnaście godzin i dwadzieścia trzy minuty po tym, jak najsilniejszy w moim życiu wicher postanowił mnie opuścić.

I jak to bywa z wielkimi katastrofami, zaczęło się od drobiazgu.

Londyński luty – oczywiście zimno. Deszcz bębnił lekko o szyby, wepchnięta w szparę złożona gazeta zapobiegała zalaniu, a ja siedziałam na beżowo-czerwonym starym dywanie na środku swojego mieszkania. Prawie już opróżniłam butelkę chardonnay i właśnie prowadziłam w Google poszukiwania całkowicie moim ówczesnym zdaniem usprawiedliwione, a mianowicie czekałam na wyniki zapytania „Jak zniszczyć mężczyznę”. Czy też – jeśli mam wiernie relacjonować fakty – „Jak niczyć mżyznę”. Na szczęście Google szybko dokonał deszyfracji języka młodej pijaczki.

Uzyskałam wyniki dwojakiego rodzaju:

Po pierwsze: strony pełne zwięzłych, dokładnych instrukcji prowadzenia zimnej wojny psychologicznej z byłym facetem (z czego większość obejmowała wrzucanie prowokujących zdjęć z innymi mężczyznami do wszystkich możliwych mediów społecznościowych; jedna witryna, jeśli już ją znajdziesz, dostarczy ci szczegółowych instrukcji, jak zdobyć niezasłużony zakaz zbliżania się).

Po drugie: strony pełne zwięzłych, dokładnych instrukcji, jak odzyskać owego byłego faceta (głównie zalecające „regułę zero kontaktu” w połączeniu ze sporadycznymi i prymitywnymi elementami taktyk nakreślonych w opcji pierwszej).

Jedne i drugie były dla mnie bezużyteczne. Absolutnie nie chciałam jego powrotu i potrzebowałam czegoś mocniejszego niż zasada zero kontaktu, by wyrządzić takie szkody, jakich pragnęłam; a pragnęłam zgliszczy. Płonących zgliszczy. Takich, jakich pragnąć może tylko kobieta naprawdę zdradzona. Miałam dość usprawiedliwiania go, dość roli ofiary, dość udawania miłej.

Dziś nieustannie zadaję sobie jedno pytanie: czy zatrzymałabym się w tamtym momencie, gdybym wiedziała, co z tego wszystkiego wyniknie? Ale to chyba nie ma znaczenia – wtedy nie wiedziałam. Poza tym nie za bardzo byłam otwarta na racjonalne argumenty: przepełniała mnie rozpalona do białości furia znana tylko młodym, udręczonym i zranionym. Tak więc Los niewiele miał do roboty – musiał poustawiać dokoła mnie to swoje kosmiczne domino i czekać, aż przewrócę pierwszą kostkę. A ja przewróciłam jak na zawołanie: w chwili gdy wcisnęłam „enter” i wypuściłam w eter swoje pragnienia zniszczenia tego człowieka, ta pierwsza kostka domina przewróciła się nieodwołalnie i ruszył łańcuch zdarzeń.

Bo o to właśnie chodzi w dominie: łatwo zacząć, trudno przerwać. I absolutnie nie wiadomo, do czego to wszystko doprowadzi.

Oczywiście łatwo na pytanie „Czybym się zatrzymała?” odpowiedzieć „Tak. Ależ no pewnie, że bym się zatrzymała!”. Stojąc przed ławą przysięgłych, zapewniłabym, że jak najbardziej. Ale tak z ręką na sercu, tak naprawdę szczerze, odpowiem: Nie, raczej nie.

Za późno już było.

Bo zawsze byłam porządna i grzeczna. Przyjazna, uległa, wyrozumiała. Taką dziewczynę jak ja każdy chce przedstawić rodzicom, wszystkim znajomym i mieć pod ręką, mimo że miłość dawno już wystygła, tylko dlatego że jest (ta dziewczyna, czyli ja) taka uległa. I dlatego właśnie Angus mnie kochał, dlatego mnie potrzebował, dlatego „byliśmy sobie pisani”: byłam „doskonałym yin” dla jego yang, stawał się lepszy przez samo obcowanie ze mną. Życzliwszy. A w każdym razie tak mówił.

Każdy jednak ma swoje ograniczenia, swoje granice, których nie wolno przekraczać, Angus zaś ewidentnie przekroczył moje.

Tak więc dwa dni po wyżej opisanym przeszukiwaniu Google’a owa przyjazna, uległa, wyrozumiała dziewczyna wreszcie pękła. Jak gumka naciągnięta milimetr za mocno. I w tym momencie Życie podniosło przesłodzony woal, pod którym się ukrywałam, i chcąc nie chcąc, musiałam zmierzyć się z innymi aspektami swojej osobowości. Mroczniejszymi aspektami. Brzydkimi. Aspektami słabymi, małostkowymi, jadowitymi.

Aspektami, których może nigdy bym nie odkryła, gdyby nie on.

A te aspekty nie tchórzyły, o nie. One brały odwet.

Nie że chciałam być złym człowiekiem – nikt nie chce robić złych rzeczy. I gdyby to była tylko kwestia naszej mrocznej, pokręconej historii, łączących nas sekretów i tego kijowego zerwania, może bym się wzięła w garść. Lubię myśleć, że pogodziłabym się z sytuacją i poszła swoją drogą. Ale było coś jeszcze.

A dowiedziałam się o tym dzięki wiadomości z Messengera.

W pierwszej chwili uznałam, że to spam – w podglądzie treści widniało xxx – więc ją skasowałam. Zmodyfikowałam odpowiednio ustawienia prywatności i zajęłam się swoimi sprawami. Ale potem przyszedł mejl na mój adres służbowy. Od kogoś innego. Przeczytałam w nim: Cześć, Taylor, bardzo mi się podobał Twój filmik. I tym razem dostałam też link.

Przesłałam to sobie na telefon, kliknęłam na link i na ekranie uruchomił się filmik.

Ze mną.

Wideo, którego nie miała nigdy zobaczyć żadna postronna osoba: potargane ciemnoblond włosy przesłaniają mi jedno oko, z fałszywą skromnością uśmiecham się do kamery. Partnerowała mi Holly. Poznałyśmy się w klubie o trzeciej nad ranem. To był pomysł Angusa. Nigdy wcześniej nie całowałam się z kobietą, ale to było miłe. Delikatne. Holly smakowała jagodami i solą. A to nagranie, takie niedoświetlone i drżące, miało na zawsze być wyłączną własnością Angusa.

Tak obiecał.

A jednak proszę, właśnie je oglądałam, w opisie filmu widniało moje imię i nazwisko – pewnie tak właśnie znaleźli mnie tamci mężczyźni. Google jest w tym niezwykle skuteczny.

Policzki mi płonęły. Serce tłukło się jak szalone w klatce piersiowej. Kiedy mój mózg w końcu pojął potworność oglądanych obrazów i kliknęłam w krzyżyk w rogu ekranu, wyłączając nagranie, zanim rozległ się jakiś kompromitujący dźwięk, coś we mnie pękło. Coś ważnego. Niemal usłyszałam ten trzask.

Może ufność. Może cnota. A może zdrowy rozsądek.

Ale po dwudziestu dziewięciu latach hołdowania ideałom uprzejmości, dobroci, tolerancji i przebaczenia – życia wedle zasady „nie należy odpłacać pięknym za nadobne” – miałam dość. W końcu każde yin ma w sobie odrobineczkę yang. Tak więc gdy metr ode mnie moja szefowa stukała coś na klawiaturze, a ja wpatrywałam się tępo w monitor, udając, że nic się nie dzieje, Życie szeptało mi do ucha moją nową mantrę: Przetrwają, kurwa, najsilniejsi.

Stąd to wyszukiwanie w Google’u. I wszystko, co stało się później.

poniedziałek

Sun Tzu rzekł: Z pewnością ten, kto w ogóle nie robi kalkulacji, zaprzepaszcza szansę zwycięstwa. Z tego powodu zawsze dokładnie analizuję sytuację, aby warunki konfrontacji były zupełnie jasne.

6 LUTEGO

W poniedziałek po zerwaniu wzięłam wolne na żądanie. Siedziałam nad Google’em do 2 nad ranem i obudziłam się nerwowa i nieostrożna, potrzebowałam znieczulenia. Czegokolwiek, co pozwoliłoby zapomnieć. Tak więc leżałam w łóżku do 11, wpatrując się w pęknięcie na suficie i opróżniając butelkę szampana, którą trzymałam w lodówce na specjalną okazję.

A o 11.03 wysłałam esemes do Jamiego. Byłam pewna, że skasowałam jego numer, gdy poznałam Angusa, ale najwyraźniej nie. Bo proszę bardzo, zachował się, sprytnie ukryty pod pseudonimem „Anderson. Chce tylko seksu. Nie dzwonić pod żadnym pozorem”.

Poznałam go dwa lata wcześniej na wystawie street artu na Brick Lane, umówiliśmy się na dwie randki. Pierwsza była bajkowa, druga nerwowa. Nasz krótki romans zakończył się przedramatyzowaną kłótnią w uliczce Soho – ja jeszcze nie chciałam uprawiać seksu, a on… cóż, on chciał. Ale może ja cały czas niewłaściwie na to patrzyłam: może romanse naprawdę były przeżytkiem, a ja potrzebowałam do życia tylko niezobowiązującego pukanka. Kiedy więc Jamie odpisał, podając swój adres, bez wahania do niego pojechałam.

– I jak terapia? Pomogła? – spytał, wpatrując się w sufit, z papierosem mentolowym w palcach. Od niechcenia tylko przykryty prześcieradłem, prawą dłonią bawił się papierosem, teatralnie wyjmując go z ust i zawieszając w powietrzu. Pod słowem „terapia” rozumiał siebie. Seks. Miałam ochotę mu powiedzieć, że jego usta smakowały pomarańczami, a Życie kojarzyło mi się z kostką Rubika – nie swoją złożonością, lecz całkowitą bezcelowością. I że nie pomoże na to żadna terapia ani seks. Ale odpowiedziałam tylko „OK”. Kłamstwo numer jeden.

Sięgnęłam po telefon: nic.

Cisza zacisnęła swoje śliczne dłonie na moim gardle, wbiła kciuki w krtań, poczułam ucisk w klatce piersiowej: w najbliższy piątek, 10 lutego wypadały czterdzieste trzecie urodziny Angusa. Prezent dla niego, starannie wybrany kaszmirowy sweter w kolorze zieleni butelkowej już zapakowany leżał w mojej szafie, wypalając tam bolesną dziurę. Angus nigdy go nie włoży.

Opadłam na posłanie, a Jamie bez przekonania objął mnie ramieniem. Od tej farsy zażyłości poczułam się bardziej samotna niż w największym odosobnieniu. Sięgnęłam po jego papierosa i zaciągnęłam się. Angus nie znosił, jak paliłam – papierosy, zioło, cokolwiek – mówił, że smakuję śmietnikiem, więc w zasadzie całkiem przestałam przy nim to robić. Stawałam na głowie, by wpasować się w jego migoczący świat wysokogatunkowej kokainy i chivas regal.

Ale brakowało mi tego. I lubiłam patrzeć, jak wypuszczony obłok dymu rozprasza się nade mną. Widziałam w nim symbol mojej tlącej się wciąż duszy, tej jedynej części mnie, której nawet Angusowi nigdy nie pozwoliłam tknąć.

– Powiesz mi, co się stało? – spytał Jamie, sięgając po swojego papierosa. Zaciągnął się po raz ostatni i zgasił go na okładce CD leżącej przy łóżku. Coltrane, Blue Train.

– Nie – odparłam.

Spojrzał na mnie swoimi bystrymi oczami, aż mimowolnie się roześmiałam.

– A co się miało stać, jak sądzisz? – spytałam, siadając i oglądając się na niego przez ramię. – Zerwaliśmy. – Rozejrzałam się po pokoju, szukając swojej bielizny. W panującym tu lodowatym zimnie dostałam gęsiej skórki, więc zasłoniłam piersi rękoma i wstałam. – Czy ty nie jesteś aby adwokatem? Jakim, kurna, cudem masz klecić linię obrony z takim mózgiem?

– Idiota – odrzekł, wtulając twarz w poduszkę. Pamiętam, że miała kolor cytrynowy. Wydało się to dziwnie kobiecym elementem jak na łóżko zaprzysięgłego kawalera.

– Och, nie bądź dla siebie taki okrutny.

– Mówiłem o nim – wymamrotał, przekręcając głowę tak, żeby mnie widzieć.

Chciałam przykucnąć, by zajrzeć pod łóżko, ale nie mogłam. Byłam naga. Przeszłam więc przez salon – czułam na sobie jego wzrok.

– Dokąd idziesz? – usłyszałam stłumione przez poduszkę pytanie.

– Szukam butów – odparłam. Właśnie namierzyłam swoją bieliznę na skórzanej kanapie w kolorze karmelowym. Obok na podłodze leżała moja torebka. Włożyłam majtki, wsunęłam ręce w ramiączka stanika i sięgnęłam do tyłu, by go zapiąć.

Przede mną na niskim stoliku stały nasze puste dwie szklanki: wódka z sokiem pomarańczowym. W sumie brunch. A przy nich leżały napoczęta ciemna czekolada i dwa egzemplarze książki.

Wzięłam jeden do ręki.

– Co to jest? – zawołałam do Jamiego, czytając tytuł: Sztuka wojny.

– O co pytasz? – odparł, stając w drzwiach nago.

– O to. – Podniosłam książkę.

– Miałem w tym tygodniu studenta na shadowingu, a ta książka miała mu pomóc w ogarnianiu strategii. – Podszedł i objął mnie ramionami w pasie. Czułam na czubku głowy jego oddech. – Może weźmiesz sobie jeden egzemplarz? Miałabyś fory. – Słyszałam w jego głosie ubawienie.

– Bardzo śmieszne. Może wezmę. – Wsadziłam książkę do torebki.

I tak to właśnie się stało, tak się przewróciła pierwsza kostka. W ciągu pięciu dni od zerwania z Angusem sekstaśma spowodowała przeszukiwanie Google’a po pijaku, na skutek tego wzięłam wolne na żądanie, z wolnego na żądanie wyniknął pijacki seks z łobuzem, a pijacki seks zaowocował darmową książką, która to darmowa książka niedługo wywróci moje życie do góry nogami. Na amen.

Sukienkę znalazłam na krześle w jadalni. Wysunęłam się z ramion łobuza, włożyłam sukienkę i wróciłam do drania.

– Zapniesz mnie? – spytałam, odwracając się plecami.

Zastosował się.

– Możesz mi zamówić transport? – dodałam słodkim głosem, zakładając buty.

– Oczywiście – odrzekł, już wybierając numer. – Myślisz, że pacjentka będzie potrzebowała powtórki sesji terapeutycznej? – spytał, trzymając telefon przy uchu.

– Może. – Kłamstwo numer dwa. To spotkanie mi nie pomogło, wręcz poczułam się gorzej. Każdy jęk przypominał mi Angusa, a ilekroć zamykałam oczy, widziałam ciało Holly napierające na moje, ciepło jej palców przeczesujących moje włosy czerwonawe w przygaszonym świetle. Nie zrobiłabym tego ponownie. Jadłam powoli kawałek ciemnej czekolady i słuchałam, jak Jamie zamawia samochód.

***

Zanim dotarłam do domu, moje oczy przypominały podmiejskie okna zmęczone całodziennym dźwiganiem żaluzji, język miałam wyschnięty, do tego od zimna ciekło mi z nosa. Musiałam pokonać trzy biegi schodów do mojego mieszkania, natomiast czułam się jak po sześciu, w kółko usiłowałam wsadzić do zamka nie ten klucz, a alkohol już wyparował. Ale mój umysł oczyścił się w inspiracji.

Podeszłam do ciężkich granatowych zasłon i zaciągnęłam je: szarawe niebo na zewnątrz przechodziło od zmierzchu do nocy i właśnie zaczęło padać. Zdjęłam ubrania, a włożyłam starą koszulę po Angusie – pozostałość po szczęśliwszych dniach, gdy zyskała drugie życie w roli mojej piżamy. Pachniała mydłem. Kiedyś pachniała nim. Zrobiłam sobie earl greya, weszłam do niepościelonego łóżka i podciągnęłam kołdrę pod brodę. Palce u stóp zdrętwiały mi z zimna, słyszałam, jak sąsiadka z góry wraca z pracy, jej szpilki stukały w mój sufit.

Wtedy po raz pierwszy otworzyłam Sztukę wojny.

Rozdział pierwszy: Rozpoznanie.

Sun Tzu rzekł: „Strategia wojny polega na przebiegłości i stwarzaniu złudzeń. Dlatego jeśli jesteś do czegoś zdolny, udawaj niezręcznego, jeśli jesteś aktywny, stwarzaj pozory bierności. Jeśli jesteś blisko, stwórz pozory dużej odległości, jeśli uwierzą, że jesteś daleko, znajdź się niespodziewanie blisko”.

Całkiem sensowne. Choć o wiele za bardzo skomplikowane jak na moje potrzeby. Ja miałam tylko jeden cel, a mianowicie zniszczyć go tak, jak on zniszczył mnie. Podstępnie. Nieodwracalnie. Przez pół roku naszego związku rozmontowywał puzzle, ukradł ich kluczowy element, a potem je wyrzucił, wiedząc, że nikt już nigdy nie będzie w stanie ich ułożyć. Musiałam jednak mieć plan. Strategię. Coś porządnego. Zrobiłam więc to co zawsze, gdy szukam rozwiązania: a mianowicie listę.

Reputacja

Praca

Pieniądze

Rodzina

Zdrowie

Dom

Zdrowe zmysły

Seks

Cała reszta

Zapisałam ją w swoim dzienniku. W zasadzie to nie był mój dziennik, to był stary notes w fioletowej skórzanej okładce, kupiłam go, żeby sobie zapisywać przydatne francuskie wyrażenia, które chciałam zapamiętać. Zabrałam go na nasz pierwszy weekend w Paryżu. I trzymając go teraz w dłoniach, aż skrzywiłam się na to wspomnienie. Spotykaliśmy się już dwa miesiące, leżeliśmy nago w pokoju hotelowym, skąpani w różowawym świetle, firanki były rozsunięte, w oddali majaczył szczyt wieży Eiffla. On przed chwilą powiedział, że chce mnie przedstawić rodzicom, a ja pełna nadziei opuszkami palców wodziłam po jego twarzy. Miał małą białą bliznę na górnej wardze, jakby sobie ją rozbił w dzieciństwie.

– Co ci się stało? – spytałam.

W głębi jego oczu coś mignęło. Wstrząs.

– Krykiet – odrzekł, głośno przełykając ślinę. Ale po tym błysku w oczach zorientowałam się, że kłamie. Wtedy po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć jego bezbronność, i to wspomnienie już mnie nie opuściło: błysk, różowawe światło, firanki. Chciałam go chronić.

Właśnie tamtego wieczoru zapisałam coś w notesie po raz pierwszy: la magie dans la lumière. Strony od pierwszej do trzeciej były wypełnione podobnymi wyrażeniami, ale przy stronie czwartej najwyraźniej się znudziłam, bo od tego miejsca wszystkie kartki były puste.

Teraz to już nie był mój zeszyt francuskich słówek. Od tego momentu będzie to pisane świadectwo moich planów i postępów w ich realizacji. Takiego głupiego błędu nigdy więcej nie popełnię.

Czytałam dalej: „Przez czynnik pogody rozumiem wpływ sił natury: działanie zimowego chłodu oraz letnich upałów, możliwość przeprowadzenia wojskowej operacji odpowiednio do danej pory roku”. Twarz zapłonęła mi rumieńcem. Zimowy chłód i letnie upały… ten opis doskonale pasował do mojego ostatniego związku. Słowa patrzyły na mnie z kartki, jak niewinny kaktusik, który tylko czeka, żeby puścić mi krew. Napiłam się herbaty. A mój umysł starał się nadać sens zniszczeniu.

Bo to wszystko na początku wydawało się takie obiecujące: Angus był bankowcem, olśniewającym, namiętnym i śmiałym. Życie z nim przypominało film: ni z tego, ni z owego przysyłał mi do biura bukiet czerwonych róż, w trakcie biznesowego lunchu dzwonił z toalety w knajpie, by powiedzieć, jak za mną tęskni, braliśmy razem długie kąpiele, wygadując jakieś duperele. No i seks: czasami czuły i delikatny, czasami ostry. Nigdy nie wiedziałam, czego się spodziewać, i nigdy wcześniej nie czułam takiej pewności, że jestem kochana. Powtarzał, że jesteśmy ostatnimi romantykami w czasach tinderowych przygód, co mnie bardzo odpowiadało.

Bo ponad wszystko na świecie pragnęłam wierzyć, że miłość istnieje i że wypowiadane na ślubie „tak” coś znaczy; że moi rodzice byli wyjątkiem, nie regułą. I Angus dał mi tę wiarę. Urządzaliśmy pikniki nad Sekwaną na kocu ukradzionym z hotelu, niecierpliwi uprawialiśmy seks w miejscach publicznych, do późnej nocy rozmawialiśmy o tym, jak będą wyglądać nasze dzieci (moje oczy, jego włosy), i żartowaliśmy sobie w sposób zrozumiały tylko dla nas. Potrafił mnie rozśmieszyć jednym spojrzeniem nad stołem na przyjęciu. Na początku wszystko było takie proste: ja należałam do niego, on do mnie. W pierwszym tygodniu spędziliśmy razem niemal wszystkie noce. A w ciągu dwóch poznałam większość jego przyjaciół oraz papugę (Eda). To była prawdziwa magia, jak życie w wiecznym zmierzchu.

Aż po paru miesiącach zapadła noc.

Powoli tkał się wokół nas całun ciemności. Zaczęło się od prostytutek w jego historii wyszukiwania, potem przyszły ciche dni, a potem uświadomiłam sobie, że to, co brałam za chwile słabości, jest tak naprawdę codziennością. Pierwsze uderzenie w policzek, gierki i romans z Kim. Seks stał się ostrzejszy, a ja nie protestowałam, więc może dlatego uznał, że nie ma sprawy, jeśli mnie w czasie kłótni chwyci za gardło. I zaraz potem przeprosiny. Wymówki. Seks na zgodę i łzy. Ilekroć jednak już-już miałam odejść, wystarczyło, bym spojrzała na mężczyznę, w którym się zakochałam, i uderzała mnie pewność, że to przynajmniej po części moja wina. Bo przecież wiedziałam, jak wspaniały umie być Angus, kiedy jest szczęśliwy. Więc zostawałam.

Aż wreszcie pewnego wieczoru wybuchła ostateczna, irracjonalna kłótnia i wybrano za mnie.

Następnego dnia mieliśmy wyskoczyć na narty. I zaczęło się od ustawiania naczyń w zmywarce: on wolał rączkami w górę, a skoro się do tego uporczywie nie stosowałam, to znaczyło, że go nie szanuję. Konflikt szybko eskalował i nie trzeba było długo czekać, a już Angus obwieścił, że nasz związek to porażka. Nie spierałam się – Angus potrzebował czasu, żeby się uspokoić – tylko zgarnęłam swoje rzeczy, on wziął moją walizkę (już czekającą przy drzwiach) i w milczeniu poszliśmy z tym wszystkim do samochodu. Potem jeszcze pełna napięcia długa droga do domu, łzawy nocny telefon do mojej przyjaciółki Charlotte i misja ratunkowa.

Rano powlokłam się do pracy, bo i tak nic innego nie przychodziło mi do głowy. Szefowej powiedziałam, że wyjazd na narty w ostatniej chwili odwołano. Próbowałam sprawę zatuszować – na pewno to naprawimy – i czekałam, aż Angus zadzwoni. Ale gdy dostałam link do sekstaśmy, całkowicie zmieniłam punkt widzenia. Już nie chciałam, żeby wrócił, już nie chciałam rozmawiać o naszym związku.

Bo to on mnie błagał o ten film, a ja, ponieważ chciałam być dla niego bardziej ekscytująca i miałam nadzieję, że dzięki temu przynajmniej odrobinę powstrzymam go od poszukiwań, uległam. Gdy tylko dostałam link, jak wariatka w kółko pisałam do portalu. Błagałam, żeby to zdjęli. Wydzwaniałam do Angusa i na jego poczcie głosowej zostawiałam kolejne błagania. Wszystko na próżno.

W niedzielę kliknęłam na ten link chyba ze sto razy, sprawdzając, czy może filmik zniknął. Ale nie znikał, ciągle był. A potem Charlotte zwróciła mi uwagę, że ilekroć na ten link klikam, pewnie podbijam pozycję filmiku w rankingu. Więc przestałam klikać.

Przy drzwiach wejściowych zamiauczała Chiara, kotka sąsiada. Odłożyłam książkę i wpuściłam ją. Wywijała ósemki wokół moich nóg i odprowadziła mnie do mojego fioletowego notesu i Sztuki wojny.

Krok 1. Reputacja.

Wydawało się, że to najlepszy wybór na początek, bo życie Angusa i moje było tak ściśle połączone – znałam tyle jego tajemnic. Na pewno znajdę coś, co bym mogła wykorzystać przeciwko niemu: znałam dane jego karty kredytowej, hasło do poczty, wiedziałam, gdzie trzyma kokainę, kim są jego przyjaciele, gdzie mieszkają jego rodzice i że korzystał z usług prostytutek…

Prostytutek.

To na pewno to.

Spotykaliśmy się od pięciu miesięcy, gdy po raz pierwszy się na nie natknęłam w historii jego przeglądarki. Miałam nadzieję, że się mylę, więc spytałam wprost. Wściekł się, i to bardzo – jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie – może faktycznie przesadziłam. Pod tyloma względami był cudowny, a przecież nikt nie jest doskonały. Potem całe dnie się do mnie nie odzywał. Kiedy wreszcie się pogodziliśmy, powiedział, że w ten sposób sobie radził, gdy był głęboko zraniony i czekał, aż przejdzie burza.

Wmawiałam sobie, że ten gniew wynika z zażenowania: został przyłapany na oglądaniu porno. Że droga do zażyłości zawsze jest pełna przeszkód, że namiętność to broń obosieczna i że skoro pragnę tego kochającego Angusa, to muszę zaakceptować również jego mroczne oblicze. Ale wtedy po raz pierwszy w dorosłym życiu poczułam nękający ból, który wywołać może tylko nagła cisza. A jedynym efektem było to, że jeszcze bardziej się upewniłam w swojej miłości do niego. I jeszcze bardziej byłam pewna, że go potrzebuję.

Potem jednak już nigdy mu tak do końca nie zaufałam. Przybierała natomiast na sile moja paranoja: zaczęłam przetrząsać mu kieszenie, ilekroć siadał do kompa, zaglądałam mu przez ramię, udając, że chcę mu pomasować kark. Uważnie śledziłam, które klawisze naciska. Składając wszystko do kupy, kawałek po kawałku. Aż wkrótce poznałam jego hasło do poczty – i do PayPala, bo były takie same: Supercock88.

Gdy znowu znalazłam prostytutki w jego historii, zatrzymałam to dla siebie: w końcu to było tylko porno. Nic ważnego. Nic, co by zasługiwało na kłótnię. Ale po raz trzeci znalazłam je wkrótce po tym, jak dowiedziałam się o jego romansie z Kim.

Tym razem sama weszłam na te strony. Na wszystkie. Nie mogłam się powstrzymać: musiałam wiedzieć, czego on tam szuka. Dlaczego ja mu nie wystarczam. I wtedy zauważyłam, że wszystkie te dziewczyny pracują w jednej agencji, znajdującej się zaraz za rogiem. Nasz związek trwał już wówczas prawie rok. I chociaż znowu o tym nie wspomniałam – po co? to by nic nie zmieniło – zapisałam sobie dane. Numer telefonu, adres, mejl. I imiona trzech dziewczyn, które oglądał najczęściej: Christy, Madelaine, Heather.

Na wszelki wypadek.

I teraz wreszcie miałam sposobność je wykorzystać. Ale gdy tak siedziałam, słuchając deszczu spływającego z rynien gęstymi głośnymi strumykami, z mruczącą Chiarą u boku, wypełniała mnie kipiąca, toksyczna frustracja. Bo chociaż Angus zrobił mi tyle złego, chociaż tyle o nim wiedziałam – zachowałam imiona dziewczyn i dane agencji – co miałabym z tym zrobić? Nie mogłam tak po prostu powiedzieć o tym ludziom. Po pierwsze: gdybym to zrobiła, on by się zwyczajnie wyparł. Jego słowo przeciwko mojemu: powiedziałby, że jestem niezrównoważona, mściwa, że zmyślam. Po drugie: dlaczego w ogóle ktoś by miał się tym przejąć? Nie, musiałam się wykazać większą pomysłowością. Zrobić coś, czego nie da się zbagatelizować, czego nie sposób zignorować.

Tak jak ja nie mogłam zbagatelizować sekstaśmy wrzuconej do internetu.

wtorek

Sun Tzu rzekł: Jeśli słyszymy o nieudanych przedsięwzięciach na wojnie, winę ponosi przedłużająca się kampania. Atak nie musi być pomysłowy, ale musi być niezwykle szybki.

7 LUTEGO

Cicho zamknęłam za sobą drzwi i zdjęłam buty. Była 19.01. Za pół godziny włączy się nocny monitoring klatki schodowej, a służbę obejmie Jake.

Jake był najprzenikliwszym z portierów w kamienicy Angusa, zupełnie nie pasował do świata piesków pokojowych i granatowych blezerów ze Sloan Square. Chciał być DJ-em, spod rękawów T-shirtu wychodziły mu tatuaże, ukończył też z wyróżnieniem filozofię – o tym wspomniał nawet dwukrotnie. Miał oczy marzyciela, skrzyło się w nich coś takiego… Ale za tymi oczami krył się umysł ostry jak brzytwa, karmiony strawą teorii spiskowych i red bullem.

Jake wpatrywał się w ekrany monitoringu wzrokiem iście sokolim. Więc w chwili gdy on obejmował posterunek, rejon klatki schodowej był zakazany.

A w mojej strategii ewakuacji był to punkt niezmiernie ważny.

***

Dziewięć godzin wcześniej dochodziłam do siebie przy biurku. Podróż metrem okazała się doznaniem brutalnym: jarzeniówki, brak miejsca, połączenie zapachów ciała, curry na wynos i gazet zawilgoconych od mokrych parasolek – wszystko to dziesięciokrotnie zintensyfikowało mojego kaca.

Pracowałam jako analityk badawczy dla firmy nieruchomościowej przy Berkeley Square, więc z oślepiająco jaskrawego ekranu łypał na mnie ogromny arkusz kalkulacyjny przedstawiający wzrost cen nieruchomości w Londynie w ciągu ostatnich pięciu lat. W głowie mi od niego dudniło: potrzebowałam kawy, dwóch paracetamoli i wehikułu czasu – żeby się cofnąć do tego wieczoru, gdy poznałam Holly, i powiedzieć „nie”.

Otworzyłam pocztę przychodzącą, moje mdłości przybrały na sile, gdy przeglądałam tematy mejli. Nic o sekstaśmie. Może spadła w rankingach.

– Jak tam raport Turnera? – To Val. Valerie. Moja szefowa. Siedziała raptem śmieszny metr ode mnie, ale separowała nas błogosławiona ścianka działowa. Nie mogła więc mnie zobaczyć, jak wpatruję się tępo w monitor i usiłuję nie płakać.

– Nabiera kształtów – skłamałam. Bo nie nabierał, ledwie zaczęłam. Tymczasem robił się pilny. Starałam się o awans na starszego analityka, potrzebowałam podwyżki, a Val pod tym względem niewzruszenie stała po mojej stronie. Nie chciałam jej zawieść, ale jakoś trudno mi się było skupić na czymkolwiek innym niż Angus, sekstaśma i lodowate poczucie straty, które przepływało przez moje wnętrze z każdym uderzeniem serca.

– No dobrze, to dzisiaj po południu muszę mu wysłać tyle, ile mamy – mówił dalej głos Val. – Na jutro.

Za moimi plecami bzyknęła kserokopiarka.

– Jasne – odparłam.

Cholera. Jutro. Spotkanie.

Musiałam się skupić. Znaleźć pomysł. Tymczasem rozwinęłam okno przeglądarki i zrobiłam dokładnie to, czego nierobienie obiecałam Charlotte: zalogowałam się do Facebooka.

Był to jedyny portal społecznościowy, którego używał Angus, i ostatnie okno, przez które mogłam zajrzeć do jego życia. Wiedziałam, że to ryzykowne, ale nie mogłam się powstrzymać. Przez półtora roku rozmawiałam z nim niemal codziennie i obecna cisza była po prostu nieznośna, straszliwa.

Ciekawe, czy zmienił już status związku.

Szczęki mi się zacisnęły na myśl o lawinie mejli – w większości od ludzi, których nie widziałam na oczy od dziesięciu lat – uruchomionej jednym ewentualnym kliknięciem jego myszki: „Tak mi przykro…”, „Myślałam, że tak dobrze Wam razem…”, „To fatalnie, a mnie się tak cudownie układa w małżeństwie…”.

Osoby postronne widziały w Angusie ideał, który po prostu nie mógłby przyczynić się do rozpadu naszego związku. Każdy więc zakładałby, że to moja wina, że to ja coś zrobiłam nie tak, że mam jakąś kardynalną wadę. Nie mogłabym nawet zaprzeczyć – nie mogłabym powiedzieć o sekstaśmie ani o żadnej innej z naszych tajemnic – nie poniżając się jednocześnie. Nie, mogłam tylko siedzieć cicho i mieć nadzieję, że wyciągną wnioski mniej obciążające niż prawda.

Ze zmrużonymi oczami i napiętym czołem wpisałam go do szukajki: Angus Holl… O, proszę:

Angus: mój znajomy z Facebooka.

Kliknęłam na miniaturkę – i pokazało mi się zdjęcie profilowe. Właśnie wróciliśmy z pięciodniowego wypadu na Gran Canarię. Mieliśmy piasek pod paznokciami. Spalone ramiona. I ja, w pomarańczowym kostiumie, w stringach, w których zawsze mnie uwielbiał, obejmowałam go nogami w pasie, gdy niósł mnie przez fale. Skórę miał opaloną, oczy o barwie whiskey jaśniały, a jego ciemne włosy pachniały balsamem do opalania, gdy zrobiłam to zdjęcie – i byliśmy szczęśliwi.

– Chcesz o tym pogadać? Potrzebujesz mojej pomocy? – spytała Val. Jej głowa pojawiła się nad ścianką. Zminimalizowałam okno przeglądarki i zerknęłam na zegar: 9.43.

– Jasne. O czternastej zapoznam cię z tym, co już mam, OK? – zasugerowałam. Chciałam, żeby mnie zostawiła w spokoju, żebym mogła się skupić. „Zapoznam cię”. To był zwrot charakterystyczny dla Angusa – ilekroć robiłam coś, co mu się nie podobało, cicho prosił, żebym zechciała go „zapoznać”, co się stało, tak żeby on mógł mnie zapoznać ze swoim wywodem, dzięki któremu zrozumiem, że jestem w błędzie. To wyrażenie stało się szybko moim najmniej ulubionym. A jednak proszę: sama go używałam.

Val się uśmiechnęła, jej siwa głowa znowu zniknęła. Złakniona informacji, z powrotem spojrzałam na ekran. Minęłam wzrokiem miejsce urodzenia i miejsce pracy i o:

„W związku z Taylor Bishop”!

Niczego nie zmienił.

Moje czoło się odprężyło. Płuca odetchnęły. I wszystkie myśli, które z takim trudem odepchnęłam na bok, wróciły ze świeżymi siłami: „Może ciągle mnie kocha… Może to tylko taki etap… Może Charlotte ma rację i on ma problem z tymi kwestiami bliskości… Ten problem, przez który odpycha się tych, którzy znajdują się najbliżej… Może wrzucił tę sekstaśmę, bo gdy zerwaliśmy, był wściekły i zły na mnie, a teraz ją zdejmie. Niedługo. Ludzie robią wszelkiego rodzaju paskudztwa swoim ukochanym. Zwłaszcza swoim ukochanym”.

Tak, osobowość unikająca. To była podstawa amatorskich diagnoz Angusa w wykonaniu Charlotte. Odkąd się poznałyśmy, poddawała świat psychoanalizie: od pierwszego dnia pierwszej klasy w szkole z internatem, na którą jej rodziców było stać, a moich nie. Uczyłam się tam dzięki stypendium (zawsze byłam dziewczyną z potencjałem) i przez ostatnie półtora roku spędziłyśmy wiele wieczorów, analizując Angusa i jego zachowanie. Albo raczej ja. Ja spędziłam wiele wieczorów, pijąc za dużo pinot grigio i słuchając jej zdrowej dawki sceptycyzmu – tak lubiłam o tym myśleć. Diagnoza mojej przyjaciółki zawsze wahała się pomiędzy trzema głównymi hipotezami: osobowość unikająca, destrukcyjny narcyzm oraz fakt, że Angus urodził się w znaku Wodnika. Nie wiedzieć czemu to ostatnie miało dla niej największe znaczenie. Ale z drugiej strony – nie powiedziałam jej wszystkiego. Omijałam co mroczniejsze szczegóły i tylko przebąknęłam o mało znaczących występkach: romansie z Kim, narkotykach, kłamstwach, cichych dniach. Jak już coś powiesz, nie można tego cofnąć, a nie chciałam, żeby patrzyła na mnie, na nas w taki sposób.

„W związku z Taylor Bishop”.

Gdy kolejny raz przeczytałam to zdanie, moja determinacja pierzchła, oddech spowolnił, a silne jeszcze przed paroma godzinami pragnienie, by Angusa zniszczyć, osłabło. Moje uczucia do niego zawsze były zagmatwane i skomplikowane. Miłość podszyta strachem. Gniew przetykany tęsknotą. A smutek, że tak bardzo się zmieniliśmy jako para, zawsze ustępował nadziei, że może jakoś znajdziemy drogę do siebie.

Może sytuacja wymknęła się spod kontroli. Muszę z nim porozmawiać.

Wpatrywałam się w ekran, próbując wszystko zrozumieć. Ale nagle coś jasnoniebieskiego i migoczącego przyciągnęło mój wzrok. U dołu strony. Przewinęłam jeszcze kawałek.

I proszę: jaskrawoniebieskie niebo nad migotliwym śnieżnym stokiem. Do zdjęcia pozuje on, uśmiechnięty, promienny, szczerząc te swoje wybielane zęby, które świeciły w ciemności jak kostium halloweenowy, ilekroć szliśmy do klubu nocnego. I ona. Uśmiechnięta promiennie u jego boku.

Jego była dziewczyna. Ta, do której już w życiu się nie odezwie. Kim.

***

Ostatecznie tego wieczoru włamałam się do mieszkania Angusa. Czy wtedy wiedziałam, że robię coś niewłaściwego? Oczywiście. Jasne, że wiedziałam. Tylko że już mnie to nie obchodziło.

Po pierwsze: potrzebowałam rękawiczek.

Nie miałam dużo czasu na przygotowania (był wtorek, a on miał wrócić w czwartek), więc przeoczyłam kwestię odcisków palców. Co prawda moje odciski i tak nie bez powodu były rozsiane po całym mieszkaniu – jeszcze przed tygodniem stanowiliśmy przecież parę – ale są takie lekcje wzięte z kryminalistycznych programów telewizyjnych, których po prostu nie da się zapomnieć. Jedna z tych lekcji brzmi: Nie zostawiać odcisków palców. A druga: Nie zostawiać śladów elektronicznych.

Nie włączałam światła, nie chciałam, żeby moja obecność w jakikolwiek sposób przyciągnęła uwagę sąsiadów. Ale mieszkanie znałam doskonale – wiedziałam, które deski w podłodze skrzypią, gdzie są kanty, których lepiej uniknąć. A przez drzwi balkonowe wpadło akurat tyle sztucznego światła, żebym rozpoznała kształty w ciemnościach: stolik do kawy, zimny marmurowy blat kuchenny i czarna skórzana kanapa, na której zwykle oglądaliśmy maniakalnie seriale telewizyjne. Jeszcze teraz czułam na sobie jego ramię, ciepło oddechu w moich włosach, gdy wtulałam się w niego i mówiłam, kto moim zdaniem jest złym bohaterem. Dużo się nauczyłam od tych złych. Z ich błędów.

Przeszłam do kuchni, otworzyłam drzwi stalowej lodówki, żeby sobie zapewnić odrobinę światła, i zajrzałam do szafki pod zlewem. Klęcząc na zimnej podłodze, znalazłam to, czego szukałam: karton z rękawiczkami jednorazowymi, których Angus używał do brudnych robót. Wyjęłam dwie i wciągnęłam na dłonie.

Ciche ciemne szuranie. Ruch. Gdzieś za mną, po lewej.

Odwróciłam głowę.

Serce podskoczyło mi w piersi, wzrokiem szukałam postaci w mroku.

Znowu ten szelest. Dobiegał od okna.

Przestałam oddychać. Zamarłam. I wtedy on poruszył się w promieniu światła.

Ed. Papuga Angusa.

Jego wielka klatka zawsze wędrowała po całym mieszkaniu, a tym razem wylądowała w salonie, na podłodze przy oknie. Ed stał w snopie światła rzucanym przez żarówkę za oknem: burza zielono-żółtych piór i dwoje czarnych oczu. Wpatrywał się we mnie. Wiedział, że nie powinno mnie tu być.

Ocknęłam się, słysząc pikanie otwartej lodówki, przebiegłam wzrokiem po kolorowych butelkach, gąbeczkach i szmatkach pod zlewem. W głowie formował mi się plan, ale na razie jeszcze nie miał konkretnych kształtów. Mój wzrok spoczął na białej rurze odpływowej, wijącej się jak opasły wąż – połyskiwała w świetle lodówki.

W listopadzie rura ciekła. Nic wielkiego – naprawa zajęła pięć minut – ale fachowiec wziął 150 funtów za dojazd. Więc patrzyłam uważnie, jak naprawiał, na wypadek gdyby kiedykolwiek przytrafiło się to u mnie w domu – mój budżet nadwerężała już sama pasta do zębów.

Nie było to skomplikowane, a hydraulik okazał się chętnym nauczycielem: na rurze były trzy nakrętki, jedna z nich się poluzowała i trzeba było ją dokręcić. Łatwizna.

Więc teoretycznie żeby spowodować nowy przeciek, musiałam tylko tę nakrętkę z powrotem poluzować. Wyciągnęłam rękę i zrobiłam to, używając siły potrzebnej do odkręcenia opornego słoika z dżemem truskawkowym. Wybrałam środkową. I odkręciłam nie do końca, lecz tyle, żeby wydostawała się jednostajna strużka. A potem przesunęłam wiaderko ze środkami czyszczącymi na lewo, żeby woda do niego nie skapnęła.

Patrzyłam, jak na dnie szafki zaczyna się tworzyć mała kałuża. Przy odrobinie szczęścia ta miarowa strużka przedostanie się do mieszkania poniżej, zanim Angus wróci z nart, wkurzając już i tak wściekłą sąsiadkę z dołu, panią Clifton – wiceprzewodniczącą rady mieszkańców.

Niewykluczone, że takim odwetem dawałam dowód małostkowości, a moja obecność w mieszkaniu Angusa może dowodziła szaleństwa – ale musiałam coś zrobić. Nie mogłam pozwolić, żeby mu wszystko uszło na sucho. I nie byłam szalona tak sama z siebie – nie bez powodu „zbrodnia namiętności” jest uważana za skuteczną linię obrony – byłam po prostu wściekła. Naprawdę wściekła. Wściekła tak, że oczy zachodziły mi mgłą. Jak zobaczyłam to zdjęcie Angusa i Kim, jak zdałam sobie sprawę, że zabrał ją na nasz wyjazd, a ja zostałam w Londynie, sama, ze złamanym sercem, rozgoryczona i wypisująca setki mejli do RedTube’a, podczas gdy on mnie ignorował, tak się we mnie gotowało, że nie pamiętam, żeby się tak gotowało, odkąd widziałam, jak ojciec zdradza moją matkę.

Tak więc plan (wymyślony tego dnia, gdy wpatrywałam się w arkusz kalkulacyjny przez zasłonę łez) miałam prosty: pod jego nieobecność włamać się do jego mieszkania i zdobyć klucz do kamienicy.

Dzięki temu gdy zmienią kod dostępu do bocznego wejścia do garażu – a ze względów bezpieczeństwa zmieniali go co miesiąc – ja dalej będę mogła tam wchodzić i w razie potrzeby skorzystam z klucza do jego mieszkania, który to klucz cały czas miałam, ale też zyskam dostęp do jego skrzynki na listy, umieszczonej zaraz przy wewnętrznych drzwiach prowadzących do garażu. A to otwierało nieprzebrane możliwości wzniecenia zamętu.

Cicho zamknęłam drzwi szafki, potem piszczącą lodówkę i wsunęłam dłoń do stojącej na niej małej glinianej miski, w której Angus trzymał zapasowe klucze. Palcami znieczulonymi przez rękawiczki szukałam po omacku upragnionej zdobyczy. Duży. Twardy. Metalowy. I osobny. Znalazłam. Leżał wśród samotnych recepturek, trzech mniejszych kluczy na kółku, promocyjnego otwieracza do butelek i kilku zniszczonych długopisów.

Wsunęłam go do wierzchniej kieszonki torebki i rozejrzałam się.

Skarpetki.

Jego szczęśliwe skarpetki.

Mogłam się dostać do wnętrza jego głowy.

W sypialni panował mrok, tylko pomarańczowe cyfry błyskały do mnie z budzika przy łóżku: 19.13. W szafie nie wisiały już moje ubrania, ale poza tym nic się nie zmieniło. Ciągle tu nim pachniało – jego korzenną wodą po goleniu, płynem do płukania – a na łóżku wciąż leżała ta sama szara metalizująca narzuta, na której się po raz pierwszy „kochaliśmy”. To jego określenie, nie moje. Na koniec odwrócił się do mnie, objął mnie i wyszeptał:

– Gdzie mam podpisać?

Nigdy wcześniej nie czułam się tak bezpiecznie.

Ale wtedy nad łóżkiem wisiał brzydki obraz – w zgniłych zieleniach i szarościach – który on uwielbiał, a ja nienawidziłam. Powiedział, że to dzieło w stylu Marka Rothko. Niech mu będzie. Do tej właśnie ściany mnie przycisnął, gdy po raz pierwszy chwycił mnie za gardło.

Przed łóżkiem stała wielka komoda. Mahoniowa. Mosiężne okucia. Wybraliśmy ją razem – nasz pierwszy wspólny mebel. Otworzyłam górną szufladę po lewej i wsunęłam dłoń do środka.

Bo co prawda wiele rzeczy da się w związku ukryć – jak już się nauczyłam – ale innych ukryć się po prostu nie da. Na przykład: Czy on chrapie? Jaką lubi kawę? I które skarpetki przynoszą mu szczęście? Skarpetki, które wkłada tylko na ważne spotkania albo na golfa z ojcem. Skarpetki, które muszą być czyste, gdy on ich potrzebuje, o ile nie chcesz dostać po twarzy.

Niewyszkolone oko nie dostrzegłoby w nich nic nadzwyczajnego – prozaiczne brązowo-czarne prążki – sama w przyćmionym świetle ledwie odróżniałam je od innych. Ale nie musiałam. Czekały w ściśle określonym miejscu: po lewej w szufladzie skarpetkowej, zawsze zwinięte razem, dokładnie na końcu i oddzielone od reszty niewielką srebrną papierośnicą.

Wyjęłam je, dzięki latarce w telefonie upewniłam się, że to na pewno one, wsadziłam do torebki. Mimo że Angusa tu nie było, traktowałam je z najwyższą ostrożnością.

Jeszcze raz sięgnęłam do szuflady i wymacałam tę twardą srebrną papierośnicę. Bo papierośnica nie tylko była markerem dla szczęśliwych skarpetek: w niej Angus trzymał kokę na czarną godzinę – główne zapasy przylepiał srebrną taśmą do spodu kanapy. Otworzyłam papierośnicę, wyłuskałam ze środka białą torebeczkę i niespiesznie poszłam do salonu.

Obróciwszy przerdzewiały klucz na stałe wetknięty do zamka drzwi balkonowych, wyszłam na zewnątrz i stanęłam przy poręczy. I gdy tak stałam, wyglądając na poszczerbiony horyzont Londynu, pomyślałam o tych wszystkich wieczorach, które spędziłam na balkonie z Angusem, gdy popijał swoją odprężającą po pracy szkocką. O 20. Co wieczór. Te wszystkie zmarnowane godziny. Ta cała zmarnowana miłość. Wzięłam więc tę torebeczkę białego proszku i upuściłam za balustradę.

Chciałam ją po prostu wyrzucić, żeby spadła na chodnik, ale niezamierzenie wycelowałam o wiele lepiej. Wręcz idealnie.

Spadła na balkon piętro niżej. Na balkon pani Clifton.

I chyba wtedy plan się skrystalizował. Przeciek. Torebeczka koki, którą pani Clifton znajdzie na balkonie.

Narobię mu kłopotów w radzie mieszkańców.

To ciągle był drobiazg. Ciągle błahostka. Ale kostki domina już się przewracały z coraz większą prędkością.

Zerknęłam na telefon: 19.17. Zostało mi trzynaście minut, a właśnie ujrzałam uchylone drzwi do jego gabinetu, więc tam skierowałam swoje kroki.

Stary skórzany fotel patrzył na mnie oskarżycielsko. Kiedyś uprawialiśmy na nim seks. Rozejrzałam się: krzesło, biblioteczka, biurko, bloczek post-itów i niewielki ceramiczny kubek, a w nim dwa podkreślacze – różowy i żółty. Obok niewielki stosik papierów.

I na środku, emitując blask niemal nabożny w tym zaciemnionym pokoju, stał komputer Angusa. Otworzyłam historię: Agent Provocateur, Ocado, Hotmail, Amazon. Nagle przyszło mi do głowy, że może nie wylogował się z RedTube’a. Może ma zapisane hasło. Może sama bym mogła skasować ten film. Wpisałam do paska adresów RedTube. Przeszłam do ekranu logowania. Wpisałam jego adres mejlowy. A następnie powoli, pilnując, żeby nie uderzyć w niewłaściwy klawisz, wpisałam jedyne znane mi jego hasło: S-u-p-e-r-c-o-c-k-8-8.

Tętno mi przyspieszyło.

Ekran zrobił się biały.

Wstrzymałam oddech.

No niestety.

„Niepoprawna nazwa użytkownika lub hasło!”

Twarz