Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Chirurg

Chirurg

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7885-027-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Chirurg

Serią publikowanych w odstępach rocznych powieści Tess Gerritsen zapewniła sobie pozycję autora # 1 na rynku thrillerów medycznych – przed Robinem Cookiem, uznawanym za mistrza gatunku. Wielkim fanem pisarki jest Stephen King, który stwierdził w wywiadzie prasowym: W moim domu czytamy każdą jej książkę. Niezwykle brutalny zabójca, nazywany przez media „Chirurgiem”, zabija młode samotne kobiety, przeprowadzając na nich zabieg wycięcia macicy bez znieczulenia. Policja ustala, że podobna seria morderstw miała miejsce dwa lata wcześniej, a ich sprawca został zastrzelony przez doktor Catherine Cordell, piękną lekarkę zatrudnioną w bostońskim Centrum medycznym – jedyną ofiarę, której udało się ujść z życiem. Catherine znowu czuje się zagrożona. Jej jedynym sprzymierzeńcem wydaje się detektyw prowadzący śledztwo. Czy obie sprawy i obu zabójców coś łączy?

Polecane książki

Osobista opowieść amerykańsko-bośniackiego pisarza o chłopięcych latach spędzonych w Jugosławii i o przymusowej emigracji, o utracie przeszłości i przymusie odnalezienia się w nowej teraźniejszości. "Wojna przyszła do nas i teraz czekaliśmy na to, kto przeżyje, kto będzie zabijał i kto umrze".   Ale...
Opis przejścia do The First Templar opisuje każdy z dwudziestu etapów. W poradniku zawarto komplet informacji niezbędnych do ukończenia wszystkich zadań głównych oraz pobocznych. Ponadto w tekście przewijają się porady dotyczące przeciwników czy zagadek.The First Templar - opis przejścia - poradnik ...
Długa jazda pociągiem to świetna okazja do przemyśleń. Magdzie, emerytce, podczas podróży przewija się przed oczami całe życie. Młodość przeminęła błyskawicznie, mężczyźni zawiedli, rodzice dawno zmarli. Nadeszła niechciana, samotna starość, pełna obaw o przyszłość. Magda aktywnie działa na rzec...
Dziewiętnastowieczna Ameryka. Margaret i Kate Fox (postaci autentyczne) wychowują się w farmerskiej rodzinie na prowincji. W starym domu, do którego się przeprowadzają, Kate nawiązuje kontakt z duchem. Mr Splitfoot – jak go nazwała – przychodzi na każde wezwanie. Wieść rozchodzi się po okolicy. ...
13 opowiadań, z których każde zabiera czytelnika w inny świat, inny klimat, inne emocje. Nie zabraknie więc strachu (oj, nie!), wzruszenia, ale też całkiem sporej dawki śmiechu. Jest magia, jest  świat dalekiej przyszłości, demony z kosmosu,  postapokaliptyczna wizja, bajka na opak, wilkołak, kt...
Niniejsza książka, wydana w nowej serii tłumaczeń polskich ustaw na język angielski, niemiecki, francuski i rosyjski, zawiera angielskie tłumaczenie Ustawy o podatku od towarów i usług. Obejmuje ono ostatnią nowelizację Ustawy, obowiązującą od 20.5.2010. Prezentowane tłumaczenie uwzględnia najbardzi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tess Gerritsen

Tytuł oryginału:

THE SURGEON

Copyright © Tess Gerritsen 2001

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2002

Polish translation copyright © Jerzy Żebrowski 2002

Redakcja: Barbara Syczewska-Olszewska

Konsultacja medyczna: Krystian Hermanowski

Ilustracja na okładce: Vetta/Getty Images/Flash Press Media

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7885-027-4

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

2013. Wydanie elektroniczne

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych– jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Podziękowania

Na specjalne podziękowania zasłużyli:

Bruce Blake i detektyw Wayne R. Rock z Komisariatu Policji w Bostonie oraz doktor Chris Michalakes za fachową pomoc.

Jane Berkey, Don Cleary i Andrea Cirillo za cenne uwagi na temat pierwszej wersji książki.

Linda Marrow, wydawca, za dyskretne wskazywanie drogi.

Mój anioł stróż, Meg Ruley.

(Każdy pisarz potrzebuje swojej Meg Ruley!).

I mój mąż, Jacob. On szczególnie.

Prolog

Dzisiaj znajdą jej ciało.

Wiem, jak to się stanie. Potrafię sobie wyobrazić całkiem wyraziście ciąg wydarzeń, które doprowadzą do tego odkrycia.

O dziewiątej rano nadęte paniusie z biura podróży Kendall & Lord będą siedziały przy biurkach, stukając wypielęgnowanymi palcami w klawiatury komputerów, aby zarezerwować rejs po Morzu Śródziemnym dla pani Smith i wczasy narciarskie w Klosters dla pana Jonesa. A dla państwa Brown w tym roku coś nowego, coś egzotycznego: może Chiang Mai albo Madagaskar. Nic zanadto męczącego. Nie, nie. Przygodzie musi, nade wszystko, towarzyszyć komfort. To motto firmy Kendall & Lord: „Przygody z wygodami”. W ich biurze panuje duży ruch i często dzwoni telefon.

Paniusie szybko zauważą, że Diany nie ma w pracy.

Któraś z nich zadzwoni do jej domu w Back Bay, ale nikt nie podniesie słuchawki. Może Diana bierze prysznic i nie słyszy telefonu? Albo wyszła już do biura, tylko się spóźnia? Może być wiele powodów jej nieobecności… Ale z czasem, gdy nadal nie będzie odpowiadała na telefony, zaczną się niepokoić.

Przypuszczam, że to dozorca budynku wpuści koleżankę Diany do mieszkania. Widzę, jak potrząsa nerwowo kluczami, mówiąc: „Jest pani jej przyjaciółką? Na pewno nie będzie miała pretensji? Będę musiał jej powiedzieć, że pozwoliłem pani wejść”.

Wchodzą do mieszkania i koleżanka woła: „Diano? Jesteś w domu?”. Idą korytarzem obok oprawionych starannie plakatów biura podróży. Dozorca podąża tuż za nią, bacząc, by niczego nie ukradła.

Potem zagląda do sypialni, widzi Dianę Sterling i przestaje się przejmować czymś tak banalnym jak kradzież. Chce tylko opuścić mieszkanie, zanim zwymiotuje.

Chciałbym być tam, kiedy zjawi się policja, ale nie jestem głupi. Wiem, że będą obserwować każdy przejeżdżający samochód, wszystkich gromadzących się na ulicy gapiów. Zdają sobie sprawę, jak bardzo mnie kusi, żeby tam wrócić. Nawet teraz, gdy siedzę w Starbucks, wpatrując się w świt za oknem, czuję, jak ciągnie mnie do tamtego pokoju. Ale jestem jak Ulisses, który słucha śpiewu syren, przywiązany bezpiecznie do masztu. Nie rozbiję się o skały. Nie popełnię tego błędu.

Piję kawę, patrząc, jak Boston budzi się do życia. Wsypuję do filiżanki trzy łyżeczki cukru. Kawa musi być słodka. Lubię doskonałość. W każdym calu.

Z oddali słychać głos syreny. Wzywa mnie. Czuję się jak Ulisses, pragnący wyrwać się z więzów, ale trzymają mocno.

Dzisiaj znajdą jej ciało.

Dowiedzą się, że wróciliśmy.

Rozdział pierwszy

ROK PÓŹNIEJ

Detektyw Thomas Moore nie lubił zapachu lateksu. Wciągając gumowe rękawiczki i wzbijając chmurę talku, czuł jak zwykle, że zaraz ogarną go mdłości. Ten zapach wiązał się z najbardziej nieprzyjemną stroną jego pracy i jak pies Pawłowa, śliniący się pod wpływem określonego bodźca, kojarzył go nieuchronnie z wonią krwi i płynów ustrojowych. Węch ostrzegał go, że powinien zebrać siły.

Stanął skoncentrowany przed prosektorium. Wyszedł prosto z upału i czuł już na skórze zimny pot. Było piątkowe popołudnie dwunastego lipca. Powietrze przesycała wilgoć. W całym Bostonie huczały klimatyzatory, a ludzi ponosiły nerwy. Na moście Tobin stali już zapewne w korku ci, którzy uciekali na północ do chłodu lasów w Maine. Moore’a nie było wśród nich. Został odwołany z urlopu, aby obejrzeć koszmar, którego wcale nie pragnął zobaczyć.

Miał już na sobie fartuch chirurgiczny, który wyciągnął z wózka z bielizną w kostnicy. Teraz założył na włosy papierowy czepek, a na buty papierowe ochraniacze, gdyż widywał czasami, co lało się ze stołu na podłogę. Krew, fragmenty tkanki… Nie był bynajmniej szczególnie schludny, ale nie miał ochoty przynosić na butach do domu resztek z prosektorium. Przystanął na kilka sekund przy drzwiach, wziął głęboki oddech i wszedł zrezygnowany do środka.

Na stole leżały osłonięte zwłoki. Sądząc z kształtów, była to kobieta. Moore starał się nie przyglądać zbyt długo ofierze, koncentrując wzrok na obecnych w prosektorium osobach. Doktor Ashford Tierney i pracownik kostnicy układali narzędzia na tacy. Po drugiej stronie stołu stała Jane Rizzoli, również z Wydziału Zabójstw w Bostonie. Miała trzydzieści trzy lata i była niewysoką kobietą o kanciastym podbródku. Rysy jej twarzy zdawały się ostrzejsze niż zwykle, bo nie łagodziły ich niesforne czarne loki, ukryte teraz pod papierowym czepkiem, a ciemne oczy patrzyły przenikliwie. Pół roku temu przeniosła się z obyczajówki. Była jedyną kobietą w wydziale i doszło już do konfliktów między nią a jednym z detektywów, do oskarżeń o molestowanie seksualne i babski szowinizm. Moore nie był pewien, czy darzy Rizzoli sympatią ani czy ona go lubi. Jak dotąd łączyły ich ściśle służbowe stosunki i uznał, że chyba wolała, by tak pozostało.

Obok Rizzoli stał jej partner, Barry Frost, zawsze wesoły glina, którego dobroduszna, pozbawiona zarostu twarz sprawiała, że nie wyglądał na swoje trzydzieści lat. Frost pracował z Rizzoli już od dwóch miesięcy i się nie skarżył. Był jedynym człowiekiem w wydziale, który znosił cierpliwie jej humory.

Gdy Moore podszedł do stołu, Rizzoli powiedziała:

– Zastanawialiśmy się, kiedy się zjawisz.

– Byłem w pobliżu Maine, gdy odebrałem wasz sygnał.

– Czekamy tu od piątej.

– Zaczynam właśnie sekcję – stwierdził doktor Tierney. – Uważam więc, że detektyw Moore zdążył na czas. – Męska solidarność. Zatrzasnął drzwi szafki tak energicznie, że aż zadźwięczała. Rzadko okazywał rozdrażnienie. Pochodził z Georgii i był wytwornym dżentelmenem, który uważał, że kobiety powinny zachowywać się jak damy. Nie lubił pracować z zadziorną Jane Rizzoli.

Pracownik kostnicy przyciągnął do stołu wózek z narzędziami, rzucając Moore’owi przelotne spojrzenie, które mówiło: Czy można ufać tej suce?

– Przykro mi, że nie pojechałeś na ryby – powiedział do Moore’a Tierney. – Chyba będziesz musiał odwołać urlop.

– Jesteś pewien, że to znów nasz chłopak?

W odpowiedzi Tierney odciągnął prześcieradło, odsłaniając zwłoki.

– Nazywa się Elena Ortiz.

Choć Moore spodziewał się tego, co zobaczył, widok ofiary podziałał na niego jak obezwładniający cios. Czarne włosy kobiety, zesztywniałe od krwi, odstawały jak kolce jeżozwierza od marmurowo bladej twarzy. Usta miała rozchylone, jakby zastygłe w pół słowa. Krew odpłynęła już z ciała i jej rany wyglądały jak purpurowe szramy na tle poszarzałej skóry. Jedną z dwóch widocznych ran stanowiło głębokie cięcie na szyi, spod lewego ucha przez tętnicę i krtań. Było śmiertelne. Druga rana widniała nisko na brzuchu. Nie zadano jej po to, by zabić. Służyła zupełnie innemu celowi.

Moore przełknął z trudem ślinę.

– Rozumiem, dlaczego ściągnęliście mnie z urlopu.

– Ja zajmuję się tą sprawą – oznajmiła Rizzoli.

Usłyszał w jej głosie nutę ostrzeżenia. Broniła swego terytorium. Wiedział, skąd to się bierze. Ciągłe drwiny i sceptyczne uwagi, na jakie narażone były policjantki, budziły w nich agresję. Prawdę mówiąc, nie zamierzał rzucać jej wyzwania. Musieli pracować razem nad tą sprawą i za wcześnie było walczyć o dominację.

Starał się zachować pełen szacunku ton.

– Możesz zapoznać mnie ze szczegółami?

Rizzoli skinęła głową.

– Ofiarę znaleziono o dziewiątej rano w jej mieszkaniu przy Worcester Street w South End. Zwykle około szóstej przychodziła do pracy w kwiaciarni, kilka przecznic od domu. To rodzinna firma, własność jej rodziców. Gdy się nie pojawiła, zaczęli się martwić. Brat poszedł jej szukać i znalazł ją w sypialni. Doktor Tierney szacuje, że śmierć nastąpiła między północą a czwartą rano. Zdaniem rodziny nie miała aktualnie chłopaka i nikt w kamienicy nie pamięta, by odwiedzali ją mężczyźni. Była pracowitą, pobożną dziewczyną. Katoliczką.

Moore popatrzył na przeguby ofiary.

– Została skrępowana.

– Tak. Taśmą na przegubach i kostkach. Znaleziono ją nagą. Miała na sobie tylko biżuterię.

– Jaką?

– Naszyjnik. Pierścionek. Kolczyki. Szkatułka z biżuterią w sypialni była nietknięta. Nie chodziło o rabunek.

Moore spojrzał na siną poziomą smugę na biodrach ofiary.

– Tułów był również unieruchomiony.

– Miała przewiązane taśmą uda i talię. A także usta.

Moore westchnął ciężko.

– Chryste…

Patrząc na Elenę Ortiz, przypomniał sobie nagle inną kobietę. Kolejną ofiarę. Blondynkę z ciętymi ranami na szyi i brzuchu.

– Diana Sterling – rzekł pod nosem.

– Odnalazłem już raport z jej sekcji – stwierdził Tierney. – Na wypadek gdybyś potrzebował go przejrzeć.

Ale było to zbędne. Sprawa Diany Sterling, którą kiedyś prowadził, ciągle nie dawała mu spokoju.

Rok temu trzydziestoletnią Dianę Sterling, zatrudnioną w biurze podróży Kendall & Lord, znaleziono nagą i przywiązaną taśmą do łóżka. Miała rozcięte gardło i brzuch. Zbrodnia pozostała niewyjaśniona.

Doktor Tierney skierował światło na podbrzusze Eleny Ortiz. Krew spłukano już wcześniej i krawędzie rany miały bladoróżowy kolor.

– Są jakieś ślady? – spytał Moore.

– Zanim ją umyliśmy, znaleźliśmy kilka włókien. I przyklejony do rany włos.

Moore okazał nagłe zainteresowanie.

– Należał do ofiary?

– Był o wiele krótszy. Jasnobrązowy.

Elena Ortiz była brunetką.

– Poprosiliśmy już o próbki włosów wszystkich osób, które miały kontakt z ciałem – wyjaśniła Rizzoli.

Tierney skupił uwagę na ranie.

– Mamy tu do czynienia z poprzecznym cięciem. Chirurdzy nazywają to „cięciem Maylarda”. Brzuch był rozcinany warstwami. Najpierw skóra, potem powięź, mięsień i otrzewna jamy brzusznej.

– Jak u Diany Sterling – oznajmił Moore.

– Owszem. Są jednak pewne różnice.

– Jakie?

– W przypadku Diany Sterling krawędzie rany były trochę poszarpane, jakby sprawca wahał się lub miał niepewną rękę. Tutaj tego nie widać. Zauważ, jak idealne jest nacięcie. Żadnych nierówności. Zrobił to z całkowitą pewnością siebie. – Tierney spojrzał Moore’owi w oczy. – Nasz nieznany sprawca czyni postępy. Poprawił technikę.

– Jeśli to nadal ta sama osoba – stwierdziła Rizzoli.

– Są jeszcze inne podobieństwa. Widzicie ten prostokątny kształt końcówki rany? Wskazuje, że cięcia dokonano od prawej do lewej. Jak u Diany Sterling. W obu przypadkach użyto prostego ostrza, bez ząbków.

– Skalpela?

– Możliwe. Równe cięcie sugeruje, że ostrze się nie chwiało. Ofiara była nieprzytomna albo tak mocno związana, że nie mogła się poruszać, nie mogła walczyć. Nie była w stanie sprawić, by ostrze zboczyło z prostej linii.

Barry Frost wyglądał tak, jakby zbierało mu się na wymioty.

– Chryste! Błagam, powiedz, że już nie żyła, kiedy to robił.

– Obawiam się, że to nie jest pośmiertna rana. – Zza chirurgicznej maski widać było tylko zielone oczy Tierneya, które pałały gniewem.

– Miała przedśmiertne krwawienie? – spytał Moore.

– W jamie brzusznej. Co oznacza, że jej serce nadal pracowało. Żyła, gdy… to się działo.

Moore spojrzał na sine kręgi na przegubach ofiary. Podobne ślady miała wokół kostek, a na jej biodrach widniały podskórne krwiaki. Elena Ortiz próbowała uwolnić się z więzów.

– Jest jeszcze inny dowód na to, że żyła, gdy rozcięto jej brzuch – oznajmił Tierney. – Włóż rękę do rany, Thomas. Chyba wiesz, czego się spodziewać.

Moore wsunął niechętnie dłoń w rękawiczce do rany. Ciało było zimne w dotyku, wyziębione po kilkugodzinnym spoczywaniu w chłodni. Czuł się tak, jakby wkładał rękę do indyka, by wyjąć z niego podroby. Wetknął dłoń aż po przegub, dotykając palcami krawędzi rany. Takie penetrowanie najbardziej prywatnej sfery ciała kobiety stanowiło pogwałcenie jej intymności. Starał się nie patrzeć na twarz Eleny Ortiz. Tylko w ten sposób mógł podejść z dystansem do jej doczesnych szczątków i skoncentrować się z zimną krwią na tym, co uczyniono z jej ciałem.

– Nie ma macicy – stwierdził, patrząc na Tierneya.

Doktor skinął głową.

– Została usunięta.

Moore wyjął rękę z ciała i spoglądał na ranę, przypominającą rozwarte usta. Teraz Rizzoli wsunęła do środka dłoń w rękawiczce, próbując spenetrować krótkimi palcami wnętrze rany.

– Niczego więcej nie usunięto? – zapytała.

– Tylko macicę – odparł Tierney. – Pęcherz i jelita pozostały nietknięte.

– Wyczuwam tu, po lewej, jakieś zgrubienie – stwierdziła.

– To szew. Sprawca podwiązał naczynia krwionośne.

Rizzoli spojrzała zdumiona na doktora.

– To nić chirurgiczna?

– Zwyczajny katgut – zaryzykował Moore, oczekując od Tierneya potwierdzenia.

Tierney przytaknął.

– Taką samą nić znaleźliśmy w ciele Diany Sterling.

– Katgut? – odezwał się słabym głosem Frost. Odszedł od stołu i stał teraz w rogu sali, gotowy rzucić się w kierunku zlewu. – Czy to jakaś… firmowa nazwa?

– Bynajmniej – stwierdził Tierney. – To rodzaj nici chirurgicznych, produkowanych z jelit krów i owiec.

– Dlaczego je tak nazwano? – spytała Rizzoli.

– W średniowieczu używano jelit do wyrobu strun do instrumentów. Muzycy nazywali je „kitgutami”. Z czasem słowo to przekształciło się w określenie „katgut”. W chirurgii używa się takich nici do zszywania głębokich warstw tkanki łącznej. Organizm rozkłada je z czasem i wchłania.

– Skąd sprawca miał te nici? – spytała Rizzoli, patrząc na Moore’a. – Zbadaliście to po zabójstwie Diany Sterling?

– Trudno ustalić źródło ich pochodzenia – stwierdził Moore. – Katgut produkuje kilkanaście różnych firm, głównie w Azji. Stosuje się go nadal w wielu zagranicznych szpitalach.

– Tylko zagranicznych?

– Są już lepsze materiały – wyjaśnił Tierney. – Katgut nie jest tak mocny i trwały jak nici syntetyczne. Wątpię, by korzystało z niego wielu amerykańskich chirurgów.

– A po co właściwie używa go nasz sprawca?

– Żeby mieć dobre pole widzenia. Kontrolować krwawienie dostatecznie długo, by widzieć dokładnie, co robi. To pedant.

Rizzoli wyciągnęła rękę z rany. Na rękawiczce miała zakrzepłą kropelkę krwi, jak czerwony koralik.

– Co on potrafi? Mamy do czynienia z lekarzem czy rzeźnikiem?

– Z pewnością posiada wiedzę anatomiczną – odparł Tierney. – Nie wątpię, że już to wcześniej robił.

Moore odstąpił krok od stołu, starając się nie myśleć, ile musiała wycierpieć Elena Ortiz, ale nie umiał odpędzić od siebie koszmarnych wizji, gdy leżała przed nim z otwartymi oczami.

Wzdrygnął się i odwrócił, usłyszawszy brzęk narzędzi na metalowej tacy. Pracownik kostnicy podsunął ją w kierunku doktora Tierneya, aby ten mógł rozpocząć sekcję. Teraz pochylał się do przodu i przypatrywał ranie na brzuchu ofiary.

– Co się potem dzieje z tą macicą? – zapytał. – Co z nią robi, kiedy ją wytnie?

– Nie wiemy – odparł Tierney. – Usuniętych organów nigdy nie znaleziono.

Rozdział drugi

Moore stał na chodniku w dzielnicy South End, gdzie zginęła Elena Ortiz. Kiedyś były tam ubogie czynszowe domy, oddzielone linią kolejową od bogatszej, północnej części Bostonu. Rozrastające się miasto jest żarłoczną bestią, zawsze żądną nowych terenów, i tory kolejowe nie stanowią przeszkody dla agresywnych inwestorów. Nowe pokolenie bostończyków odkryło South End i stare domy czynszowe zamieniano stopniowo na budynki apartamentowe.

Elena Ortiz zajmowała niewielki apartament w takim właśnie bloku. Choć widok z jej mieszkania na pierwszym piętrze nie był zbyt atrakcyjny – okna wychodziły na pralnię po drugiej stronie ulicy – lokatorom zapewniono rzadki w Bostonie luksus: przylegający do sąsiedniej alei parking.

Moore szedł właśnie tą aleją, przyglądając się oknom w mieszkaniach i zastanawiając się, kto w tym momencie obserwuje go z góry. Za szybami nie było widać żadnego ruchu. Lokatorzy mieszkań, których okna wychodziły na aleję, zostali już przesłuchani. Nie dostarczyli żadnych użytecznych informacji.

Przystanął pod oknem łazienki Eleny Ortiz i spojrzał na prowadzącą do niego drabinkę przeciwpożarową. Była podciągnięta do góry i odsunięta na bok. W nocy, kiedy zginęła Elena Ortiz, był pod nią zaparkowany samochód jednego z lokatorów, na którego dachu znaleziono odciski butów rozmiaru osiem i pół. Sprawca wszedł po nim na drabinkę.

Moore zobaczył, że okno łazienki jest zamknięte. Tamtej nocy, gdy zjawił się zabójca, było otwarte.

Opuścił aleję, zawrócił do głównego wejścia i wszedł do budynku.

Drzwi mieszkania Eleny Ortiz były zaklejone policyjną taśmą. Otworzył je, czując pod ręką proszek używany do zdejmowania odcisków palców. Gdy wchodził do środka, zwisająca taśma prześlizgnęła mu się po ramieniu.

Salon wyglądał tak samo jak dzień wcześniej, gdy zjawił się tu z Rizzoli. Była to nieprzyjemna wizyta. Wyczuwał atmosferę rywalizacji. Rizzoli prowadziła od początku sprawę Eleny Ortiz i obawiała się kwestionowania swego autorytetu, zwłaszcza przez starszego od niej policjanta. Choć stanowili teraz zespół, powiększony już do pięciu detektywów, Moore czuł się na terenie Rizzoli jak intruz i starał się formułować wszelkie uwagi w jak najbardziej dyplomatyczny sposób. Nie zamierzał z nią walczyć, choć sama go prowokowała. Próbował wczoraj skoncentrować uwagę na miejscu zbrodni, ale nieprzychylność Rizolli stale go rozpraszała.

Dopiero teraz, będąc sam, mógł obejrzeć dokładnie mieszkanie, w którym zginęła Elena Ortiz. W salonie zobaczył niepasujące do siebie meble, ustawione wokół wiklinowego stolika do kawy. W rogu stał na biurku komputer, a na podłodze leżał beżowy dywan z motywami winorośli i różowych kwiatów. Jak twierdziła Rizzoli, od dnia zabójstwa niczego tu nie ruszano. Na dworze już zmierzchało, ale Moore nie zapalał światła. Stał w miejscu przez dłuższą chwilę, nie poruszając nawet głową i czekając, by w pokoju zapanowała kompletna cisza. Po raz pierwszy miał okazję być sam w tym mieszkaniu. Nie rozpraszały go głosy i twarze innych ludzi. Widział oczami wyobraźni, jak cząsteczki powietrza, poruszone jego wejściem, powoli nieruchomieją. Chciał, żeby ten pokój do niego przemówił.

Nic jednak nie czuł. Żadnych fluidów zła ani atmosfery grozy.

Sprawca nie wszedł drzwiami. Nie przechadzał się po swoim nowym królestwie śmierci. Skoncentrował całą uwagę na sypialni.

Moore minął powoli niewielką kuchnię i zaczął iść korytarzem. Czuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Przystanął przy pierwszych drzwiach i zajrzawszy do łazienki, zapalił światło.

Czwartkowa noc jest ciepła. Tak ciepła, że w całym mieście są pootwierane okna, aby pochwycić każdy podmuch wiatru, każdy powiew chłodnego powietrza. Czaisz się na drabince przeciwpożarowej, pocąc się w ciemnym odzieniu i patrząc w okno łazienki. Panuje cisza. Kobieta śpi w sypialni. Wcześnie rano zaczyna pracę w kwiaciarni i o tej porze znajduje się już w fazie najgłębszego snu.

Nie słyszy zgrzytu metalowego ostrza, którym podważasz żaluzję.

Moore spojrzał na tapetę, przyozdobioną drobnymi pączkami czerwonych róż. Typowo kobiecy wzór, którego mężczyzna na pewno by nie wybrał. Wszystko wskazywało na to, że była to łazienka kobiety: szampon o zapachu truskawek, pudełko tampaksów pod umywalką i wypełniona kosmetykami apteczka. Dziewczyna dbała o makijaż.

Wchodzisz przez okno, zostawiając na framudze włókna granatowej koszuli z poliestru, a na białym linoleum podłogi odciski adidasów, rozmiar osiem i pół. Są też ślady piasku, zmieszanego z kryształkami gipsu. Typowa mieszanka, gdy chodzi się po Bostonie.

Być może przystajesz, nasłuchując w ciemnościach. Upajając się atmosferą miejsca, zamieszkanego przez kobietę. A może, nie tracąc czasu, zmierzasz prosto do celu.

Do sypialni.

Powietrze wydawało się teraz cuchnące, jakby gęściejsze, gdy podążał śladami intruza. Nie chodziło tylko o wyimaginowane zło, lecz o zapach.

Podszedł do drzwi sypialni. Włosy na karku sterczały mu już na sztorc. Wiedział, co zobaczy wewnątrz. Sądził, że jest na to przygotowany. Jednak gdy zapalił światło, ogarnęło go przerażenie jak wtedy, gdy ujrzał ten pokój po raz pierwszy.

Ślady krwi miały ponad dwa dni. Mieszkania jeszcze nie wysprzątano. Nawet z pomocą detergentów, odkurzaczy na parę i białej farby nie udałoby się zatuszować tego, co tam zaszło, gdyż powietrze było już na zawsze przesiąknięte grozą.

Wchodzisz do sypialni. Światło ulicznych lamp przenika przez cienkie bawełniane zasłony, oświetlając łóżko i śpiącą w nim kobietę. Z pewnością przyglądasz się jej przez chwilę. Myślisz z rozkoszą o czekającym cię zadaniu. Sprawia ci to przyjemność, prawda? Coraz bardziej się podniecasz. Pobudza ci to krążenie jak narkotyk, napręża każdy nerw, aż czujesz pulsowanie nawet w opuszkach palców.

Elena Ortiz nie miała czasu krzyknąć. W każdym razie nikt tego nie słyszał. Ani rodzina z mieszkania obok, ani para z dołu.

Intruz przyniósł ze sobą wszystko, czego potrzebował. Taśmę klejącą, szmatę nasączoną chloroformem, zestaw narzędzi chirurgicznych. Był w pełni przygotowany.

Upiorny rytuał musiał trwać dobrze ponad godzinę. Elena Ortiz przynajmniej przez jakiś czas była przytomna. Miała startą skórę na przegubach i kostkach, co oznaczało, że walczyła. Z bólu i przerażenia opróżniła pęcherz i jej mocz wsiąkł w materac, mieszając się z krwią. Operacja wymagała precyzji i sprawca starał się dobrze ją przeprowadzić, aby zdobyć tylko to, czego chciał, nic więcej.

Nie zgwałcił jej. Może nie był do tego zdolny.

Kiedy wykonał swój potworny zabieg, dziewczyna jeszcze żyła. Rana w jamie brzusznej nadal krwawiła, a serce tłoczyło krew. Jak długo? Doktor Tierney uważał, że co najmniej przez pół godziny. Trzydzieści minut, które Elenie Ortiz musiały się wydawać wiecznością.

Co robiłeś w tym czasie? Pakowałeś narzędzia? Wkładałeś do słoika swój łup? A może tylko stałeś tu i przyglądałeś się z satysfakcją?

Ostatnie posunięcie było szybkie i zdecydowane. Oprawca Eleny Ortiz zdobył to, czego chciał, i nadeszła pora, by zakończyć sprawę. Podszedł do wezgłowia łóżka i chwycił ją lewą ręką za włosy, ciągnąc tak mocno do tyłu, że wyrwał ich cały pęk. Znaleziono je potem rozsypane na poduszce i podłodze. Plamy krwi stanowiły przerażający dowód tego, co wydarzyło się później. Unieruchomiwszy ofierze głowę i odsłoniwszy szyję, sprawca jednym ruchem przeciął jej gardło, od lewej do prawej strony, uszkadzając tętnicę szyjną i tchawicę. Krew trysnęła strumieniem, obryzgując ścianę na lewo od łóżka. Poduszka i pościel były także nią przesiąknięte. Kilka pojedynczych kropli spadło z ostrza na parapet okna.

Elena Ortiz żyła dostatecznie długo, by widzieć, jak krew tryska jej z szyi i rozbryzguje się na ścianie. Wdychała krew przez uszkodzoną tchawicę, słyszała, jak bulgocze jej w płucach, odkaszliwała szkarłatną flegmą.

Żyła dostatecznie długo, by wiedzieć, że umiera.

A kiedy było po wszystkim, kiedy znieruchomiała, zostawiłeś nam wizytówkę. Złożyłeś starannie jej nocną koszulę i położyłeś ją na toaletce. Dlaczego? Czy to jakiś obłąkańczy wyraz szacunku dla kobiety, którą zamordowałeś? A może z nas drwisz? Chcesz nam pokazać, że kontrolujesz sytuację?

Moore wrócił do salonu i zagłębił się w fotelu. W mieszkaniu było gorąco i duszno, ale on miał dreszcze. Może z emocji, a może z powodu choroby. Bolały go uda i ramiona, jakby złapał jakiegoś wirusa. Pewnie to letnia grypa, najgorsza odmiana. Myślał o miejscach, w których wolałby być w tym momencie. Pływałby po jeziorze Maine, zarzucając wędkę. Albo stał na brzegu morza i obserwował gęstniejącą mgłę. Byle tylko nie przebywać w miejscu zbrodni.

Wyrwał go z zamyślenia brzęczyk pagera. Wyłączywszy go, zdał sobie sprawę, że serce wali mu jak młotem. Próbował się opanować, zanim wyjął telefon komórkowy i wystukał numer.

– Rizzoli – usłyszał już po pierwszym sygnale. Jej głos zabrzmiał sucho jak wystrzał.

– Szukałaś mnie.

– Nie wspomniałeś, że masz informacje z PPNP – oznajmiła.

– Jakie informacje?

– Na temat Diany Sterling. Przeglądam właśnie jej akta.

PPNP, czyli Program Poszukiwania Niebezpiecznych Przestępców, był ogólnokrajową bazą danych, dotyczących zabójstw i napadów. Zabójcy działali często według określonych schematów i dzięki rejestrowi można było ustalić, które zbrodnie popełnił ten sam sprawca. Moore i jego ówczesny partner, Rusty Stivack, rozpoczęli rutynowo śledztwo w sprawie Diany Sterling od tego właśnie źródła.

– W Nowej Anglii nie znaleźliśmy żadnych podobnych przypadków – stwierdził Moore. – Sprawdziliśmy wszystkie zabójstwa, przy których miało miejsce okaleczenie ofiary, nocne włamanie i użycie do krępowania taśmy klejącej. Żadne nie pasowało do sprawy Diany Sterling.

– A seria zabójstw w stanie Georgia? Trzy lata temu, cztery ofiary. Jedna w Atlancie, trzy w Savannah. Wszystkie figurują w PPNP.

– Przeglądałem te sprawy. Tych zbrodni nie popełnił nasz sprawca.

– Posłuchaj, Moore. Dora Ciccone, dwadzieścia dwa lata, studentka z Emory. Została odurzona rohypnolem i przywiązana do łóżka nylonową linką…

– Nasz sprawca używa chloroformu i taśmy klejącej.

– Zabójca rozciął jej brzuch i wyjął macicę, a potem poderżnął gardło. A na koniec – zwróć na to uwagę – złożył jej nocną koszulę i zostawił ją na krześle obok łóżka. Mówię ci, że to cholernie podobny przypadek.

– Te sprawy zostały zamknięte dwa lata temu – stwierdził Moore. – Zabójca nie żyje.

– A jeśli policja z Savannah coś sknociła? Jeśli się pomylili?

– Mieli DNA sprawcy. Włókna, włosy… I świadka. Kobietę, która przeżyła.

– No tak. Był świadek. Ofiara numer pięć. – Głos Rizzoli brzmiał dziwnie ironicznie.

– Rozpoznała sprawcę – zauważył Moore.

– I przy sposobności go zastrzeliła.

– Więc chcesz aresztować jego ducha?

– Rozmawiałeś kiedyś z tą niedoszłą ofiarą? – spytała Rizzoli.

– Nie.

– Dlaczego?

– A niby w jakim celu?

– Mógłbyś się dowiedzieć czegoś interesującego. Na przykład, że wyjechała z Savannah wkrótce po napadzie. Wiesz, gdzie teraz mieszka?

Poprzez szum w telefonie komórkowym Moore słyszał pulsowanie swego tętna.

– W Bostonie? – zapytał cicho.

– I nie zgadłbyś, czym się zajmuje.

Rozdział trzeci

Doktor Catherine Cordell, popędziwszy z piskiem butów przez szpitalny korytarz wyłożony linoleum, pchnęła podwójne drzwi prowadzące do budynku pogotowia.

– Są w urazówce numer dwa, pani doktor! – zawołała jedna z pielęgniarek.

– Już tam lecę – odparła Catherine, kierując się jak sterowany pocisk wprost do wskazanej sali.

Kilka par oczu spojrzało na nią z ulgą, gdy się pojawiła. W jednej chwili oceniła sytuację, dostrzegając rozrzucone na tacy lśniące narzędzia, stojaki do kroplówki z zawieszonymi jak dorodne owoce na metalowych gałązkach torebkami z mleczanem Ringera, zakrwawioną gazę i walające się po podłodze porozdzierane opakowania. Na monitorze widać było gwałtowne sinusoidalne drgania – elektryczny obraz pracy serca, próbującego umknąć śmierci.

– Co my tu mamy? – zapytała Catherine, gdy wszyscy rozsunęli się, by zrobić jej miejsce.

Ron Littman, starszy chirurg, zapoznał ją błyskawicznie ze stanem pacjenta.

– Pieszy potrącony przez samochód. Kierowca uciekł z miejsca wypadku. Pacjent jest nieprzytomny. Źrenice jednakowe, reagują na światło, płuca czyste, ale brzuch obrzmiały. Nie słychać perystaltyki jelit. Ciśnienie spadło do sześćdziesięciu. Wykonałem paracentezę. Ma krwawienie w brzuchu. Podłączyliśmy go do kroplówki, ale nie możemy podnieść ciśnienia.

– Krew i plazma w drodze?

– Powinni dostarczyć je lada chwila.

Mężczyzna na stole operacyjnym był nagi. Dostrzegała z bezlitosną dokładnością najintymniejsze szczegóły jego anatomii. Był po sześćdziesiątce. Został już podłączony do respiratora. Zwiotczałe mięśnie tworzyły obwisłe fałdy na wychudłych kończynach, a żebra sterczały jak łukowate przęsła. Pomyślała, że cierpi na jakąś chroniczną chorobę. Zapewne ma raka. Jego prawa ręka i biodro były otarte i zakrwawione od uderzenia o chodnik, a na prawym boku widać było na tle bladej skóry wielkiego siniaka. Nie miał żadnych otwartych ran.

Catherine założyła stetoskop, by zweryfikować to, co powiedział jej dyżurny chirurg. Nie usłyszała w brzuchu pacjenta żadnych dźwięków. Żadnego szmeru. Brzuch był jak martwy. Przyłożywszy membranę stetoskopu do piersi pacjenta, słuchała, jak oddycha, aby stwierdzić, czy rurka intubacyjna została prawidłowo włożona i czy oba płuca otrzymują tlen. Serce mocno uderzało o ścianę klatki piersiowej. Badanie trwało tylko kilka sekund, ale miała wrażenie, że porusza się jak w zwolnionym tempie, że wszyscy wokół niej zamarli w oczekiwaniu na to, co zrobi.

– Ciśnienie skurczowe spadło do pięćdziesięciu! – zawołała jedna z pielęgniarek.

Zaczynało brakować czasu.

– Dajcie mi fartuch i rękawiczki – zarządziła Catherine. – Przygotujcie narzędzia do laparotomii.

– Nie przewieziemy go do sali operacyjnej? – zapytał Littman.

– Wszystkie są zajęte. Nie możemy czekać.

Ktoś rzucił jej papierowy czepek. Wetknęła pod niego sprawnie długie do ramion rude włosy i zawiązała maskę. Pielęgniarka trzymała już w pogotowiu sterylny chirurgiczny fartuch. Catherine wsunęła ręce do rękawów i włożyła rękawiczki. Nie miała czasu się wahać. Ona podejmowała decyzje i od niej zależało życie tego człowieka.

Na piersi i brzuchu pacjenta położono sterylne płachty. Catherine umocowała je wprawnie metalowymi klamrami.

– Gdzie ta krew? – zawołała.

– Powiadomiłam już laboratorium – odparła pielęgniarka.

– Ron, będziesz mi asystował – powiedziała Catherine do Littmana. Rozejrzawszy się po sali, zauważyła stojącego przy drzwiach młodego człowieka o pobladłej twarzy. Miał przypiętą plakietkę z napisem: Jeremy Barrows, student medycyny. – Ty będziesz drugim asystentem! – oznajmiła.

Chłopak wpadł w panikę.

– Ale ja… jestem dopiero na drugim roku. Przyszedłem tylko po to…

– Możemy ściągnąć tu innego chirurga?

Littman pokręcił głową.

– Wszyscy są zajęci. W urazówce numer jeden mają pacjenta z raną głowy, a na oddziale stan krytyczny.

– W porządku. – Spojrzała ponownie na studenta. – Barrows, to musisz być ty. Siostro, proszę mu dać fartuch i rękawiczki.

– Co będę musiał robić? Bo naprawdę nie wiem…

– Chcesz być lekarzem, prawda? Więc wkładaj rękawiczki!

Chłopak poczerwieniał jak burak i odwrócił się, by włożyć fartuch. Był przerażony, ale Catherine wolała mieć do czynienia z człowiekiem takim jak on niż z jakimś arogantem. Widziała zbyt wielu pacjentów, którzy umierali z powodu zadufanych w sobie lekarzy.

– Halo, urazówka numer dwa? – rozległ się przez interkom trzeszczący głos. – Tu laboratorium. Mamy hematokryt waszego pacjenta. Piętnaście procent.

On się wykrwawia, pomyślała Catherine.

– Potrzebujemy tej krwi natychmiast!

– Jest już w drodze.

Catherine sięgnęła po skalpel. Pasował do ręki. Stanowił jakby przedłużenie dłoni. Wciągnęła powietrze, wdychając zapach alkoholu i talku z rękawiczek. Potem przyłożyła ostrze do skóry pacjenta i wykonała cięcie przez sam środek brzucha.

Skalpel wytyczył na bladej skórze krwawą czerwoną linię.

– Przygotujcie odsysanie i tampony do laparotomii – poleciła. – Brzuch jest wypełniony krwią.

– Ciśnienie pięćdziesiąt, ledwo uchwytne.

– Mamy krew grupy zero minus i świeżą plazmę! Już zawieszam torebkę.

– Niech ktoś obserwuje rytm serca – powiedziała Catherine. – Mówcie mi, co się dzieje.

– Częstoskurcz zatokowy. Ciśnienie do stu pięćdziesięciu.

Catherine przecięła skórę i warstwę tłuszczu, nie zwracając uwagi na krwawienie z powłok brzusznych. Nie traciła czasu na drobiazgi. Należało powstrzymać najpoważniejszy krwotok, wewnątrz brzucha. Spowodowało go najprawdopodobniej pęknięcie śledziony albo wątroby.

Otrzewna była nadęta, jama brzuszna wypełniona krwią.

– Zaraz będzie bałagan – ostrzegła, przyciskając skalpel. Wiedziała, że po nacięciu otrzewnej krew buchnie jak gejzer, lecz wytrysk był tak gwałtowny, iż omal nie wpadła w panikę. Ciepła krew zalała płachty i popłynęła na podłogę. Obryzgała jej fartuch, przesiąkając przez rękawy. I nadal wypływała atłasowym strumieniem.

Catherine rozwarła ranę, poszerzając ją. Littman wsunął do środka cewnik. Krew zabulgotała w rurce i popłynęła czerwonym strumieniem do szklanego pojemnika.

– Więcej tamponów! – krzyknęła Catherine. Wetknęła kilka z nich do rany i patrzyła, jak w ciągu paru sekund nasiąkają krwią. Wyciągnęła je i włożyła nowe, ze wszystkich stron.

– Widzę PVC na monitorze! – oznajmiła pielęgniarka.

– Cholera, wyssałem już do zbiornika dwa litry krwi – stwierdził Littman.

Catherine podniosła wzrok i zobaczyła, jak torebki z krwią grupy zero minus i świeżą plazmą szybko się opróżniają. Przypominało to wlewanie krwi do sita. Wpływała do żył i wypływała przez ranę. Nie nadążali z jej uzupełnianiem. Catherine nie mogła zacisnąć naczyń zanurzonych w kałuży krwi. Nie mogła operować na ślepo.

Wyjęła ciężkie, ociekające krwią tampony i włożyła następne. Przez kilka cennych sekund zdążyła ocenić sytuację. Krew wyciekała z wątroby, ale nie widać było w niej rany. Sączyła się jakby z całej jej powierzchni.

– Spada ciśnienie! – zawołała pielęgniarka.

– Klamra! – poleciła Catherine. Natychmiast podano jej to, czego chciała. – Spróbuję metody Pringle’a. Barrows, dołóż jeszcze tamponów!

Zdenerwowany student sięgnął do tacy i strącił na podłogę całą stertę tamponów do laparotomii. Patrzył z przerażeniem, jak spadają.

Pielęgniarka otworzyła nową paczkę.

– Mają się znaleźć w brzuchu pacjenta, a nie na podłodze – burknęła. Napotkawszy spojrzenie Catherine, dostrzegła, że i ona myśli: Ten facet ma być lekarzem?

– Gdzie mam je włożyć? – zapytał Barrows.

– Po prostu oczyść pole. Z powodu tej krwi nic nie widzę!

Dała mu kilka sekund, by odsączył krew, po czym odsunęła sieć. Wprowadziwszy klamrę z lewej strony, zlokalizowała szypułę wątroby, przez którą przebiegała tętnica i żyła. Było to tylko prowizoryczne rozwiązanie, ale odciąwszy w tym miejscu przepływ krwi, mogła opanować krwotok. Zyskaliby wtedy cenny czas, by ustabilizować ciśnienie i wprowadzić do krwiobiegu więcej krwi i plazmy.

Zacisnęła mocno klamrę, zamykając naczynia krwionośne w szypule.

Ku jej rozpaczy, krwawienie nie ustawało.

– Czy na pewno zacisnęłaś szypułę? – spytał Littman.

– Tak! I wiem, że krwotok nie pochodzi z otrzewnej.

– Może z żyły wątrobowej?

Catherine chwyciła z tacy dwa tampony. To była już ostatnia deska ratunku. Umieściwszy tampony na powierzchni wątroby, ścisnęła ją mocno w dłoniach.

– Co ona robi? – zapytał Barrows.

– Kompresję wątroby – wyjaśnił Littman. – Czasem można w ten sposób zacisnąć krawędzie niewidocznych skaleczeń. Zahamować krwawienie.

Napinając z całej siły mięśnie ramion, Catherine starała się powstrzymać krwotok.

– Nic nie pomaga – stwierdził Littman. – Nadal krwawi. Catherine patrzyła na ranę i widziała, jak stopniowo znów napełnia się krwią. Skąd ona wypływa, do cholery? – pomyślała. I nagle spostrzegła, że krwawienie występuje również w innych miejscach. Nie tylko z wątroby, lecz także ze ściany jamy brzusznej, z rozciętych krawędzi skóry.

Spojrzała na lewe ramię pacjenta, wystające spod sterylnych płacht. Gaza w miejscu wkłucia kroplówki była przesiąknięta krwią.

– Potrzebuję natychmiast sześć jednostek płytek krwi i świeżą plazmę – zarządziła. – I zacznijcie infuzję heparyny. Dożylnie dziesięć tysięcy jednostek, a potem tysiąc co godzinę.

– Heparyny? – zdumiał się Barrows. – Przecież on się wykrwawia…

– To przypadek RWK – stwierdziła Catherine. – Potrzebuje antykoagulantów.

Littman mierzył ją wzrokiem.

– Nie mamy jeszcze wyników z laboratorium. Skąd wiesz, że to RWK?

– Zanim dostaniemy wyniki, będzie za późno. Musimy działać natychmiast! – Skinęła głową do pielęgniarki. – Proszę zaczynać.

Pielęgniarka włożyła igłę do portu kroplówki. Zastosowanie heparyny było ryzykownym krokiem. Jeśli Catherine się nie myliła, jeśli pacjent cierpiał rzeczywiście na RWK – rozsianą wewnątrznaczyniową koagulację – w jego układzie krwionośnym powstawały, jak mikroskopijna burza gradowa, ogromne ilości skrzeplin, zużywając bezcenne koagulatory i płytki krwi. Poważny uraz, choroba nowotworowa albo infekcja mogły spowodować lawinowy wzrost ich liczby. Ponieważ RWK zużywa koagulatory i płytki krwi, niezbędne do jej krzepnięcia, pacjent zaczynał krwawić. Aby powstrzymać krwotok, musieli zastosować heparynę, antykoagulant. Była to paradoksalna terapia. A przy tym ryzykowna. W razie błędnej diagnozy heparyna zwiększyłaby tylko krwotok.

Gorzej już chyba być nie może, pomyślała Catherine. Bolał ją krzyż, a ręce drżały od wysiłku, jaki wkładała w uciskanie wątroby pacjenta. Kropla potu spłynęła jej po policzku i wsiąkła w maskę.

Przez interkom odezwał się znowu głos z laboratorium.

– Urazówka numer dwa. Mam wyniki waszego pacjenta.

– Słucham – odparła pielęgniarka.

– Płytki krwi zaledwie na poziomie tysiąca. Bardzo długi czas krzepnięcia, aż trzydzieści. Obecne produkty rozpadu fibryny. Wygląda na to, że wasz pacjent to ciężki przypadek RWK.

Catherine zauważyła zdumione spojrzenie Barrowsa.

Studentom medycyny tak łatwo zaimponować, pomyślała.

– Spada ciśnienie!

Catherine spojrzała natychmiast na monitor. Na ekranie widniała ząbkowana linia.

– Jest tętno?

– Niewyczuwalne.

– Zacznijcie CPR. Littman, ogłoś alert.

Wokół narastało zamieszanie. Wpadł kurier ze świeżą plazmą i płytkami krwi. Catherine słyszała, że Littman każe dostarczyć leki nasercowe, widziała, jak pielęgniarka kładzie dłonie na mostku pacjenta i zaczyna uciskać rytmicznie jego pierś, poruszając głową w górę i w dół niczym pijący wodę ptak. Każdy taki ucisk dostarczał krew do mózgu, utrzymywał go przy życiu. Ale również wzmagał krwawienie.

Catherine przyglądała się jamie brzusznej pacjenta. Nadal ściskała wątrobę, ograniczając krwotok. Miała wrażenie, że strużki krwi, przepływające jak lśniące wstążki między jej palcami, są już nieco cieńsze.

– Zastosujmy elektrowstrząsy – zaproponował Littman. – Sto dżuli…

– Nie, zaczekaj! Wraca krążenie!

Catherine spojrzała na monitor. Częstoskurcz zatokowy! Serce znów pracowało, ale tłoczyło krew również do tętnic.

– Mamy perfuzję? – zawołała. – Jakie ciśnienie?

– Dziewięćdziesiąt na czterdzieści. Udało się!

– Rytm stabilny. Utrzymujemy częstoskurcz zatokowy.

Catherine spojrzała na otwarty brzuch. Krwawienie prawie ustało. Ściskała w dłoniach wątrobę, słuchając równomiernego pikania monitora. Była to muzyka dla jej uszu.

– Kochani – oznajmiła – chyba go uratowaliśmy.

• • •

Catherine ściągnęła zakrwawiony fartuch i rękawiczki i wyszła za wózkiem, na którym wywożono jej pacjenta z urazówki numer dwa. Bolały ją ramiona, ale było to dobre zmęczenie. Miała poczucie triumfu. Pielęgniarki wciągnęły wózek do windy, aby zawieźć pacjenta na oddział intensywnej terapii. Catherine zamierzała również wejść do windy, gdy usłyszała, że ktoś ją woła.

Odwróciwszy się, zobaczyła mężczyznę i kobietę, którzy podążali w jej kierunku. Kobieta była niską energiczną brunetką o ciemnych oczach i spojrzeniu przenikliwym jak laser. Miała na sobie skromną niebieską garsonkę, wyglądającą niemal jak mundur. Wydawała się niepozorna przy swym o wiele wyższym towarzyszu. Mężczyzna był po czterdziestce. Ciemne włosy przyprószyła siwizna. Na wciąż uderzająco przystojnej twarzy widniały głębokie zmarszczki, świadczące o życiowym doświadczeniu. Catherine zwróciła szczególną uwagę na jego nieprzeniknione szare oczy.

– Doktor Cordell? – zapytał.

– Tak.

– Detektyw Thomas Moore. A to detektyw Rizzoli. Jesteśmy z wydziału zabójstw. – Pokazał swoją odznakę, ale mogła to być równie dobrze plastikowa atrapa. Prawie na nią nie spojrzała, wpatrzona w Moore’a.

– Możemy porozmawiać na osobności? – zapytał.

Popatrzyła na pielęgniarki, czekające w windzie z pacjentem na wózku.

– Jedźcie już! – zawołała do nich. – Doktor Littman wypisze zalecenia.

Dopiero gdy drzwi windy się zamknęły, zwróciła się do detektywa Moore’a:

– Czy chodzi o tego pacjenta po wypadku, którego właśnie przyjęliśmy? Wygląda na to, że przeżyje.

– Przychodzimy w innej sprawie.

– Powiedział pan, że jesteście z wydziału zabójstw?

– Owszem. – Opanowany ton jego głosu zaniepokoił Catherine. Stanowił subtelne ostrzeżenie, że powinna oczekiwać złych nowin.

– Czy… O Boże, mam nadzieję, że nie stało się nic złego nikomu, kogo znam.

– Chodzi o Andrew Caprę. I o to, co przydarzyło się pani w Savannah.

Przez chwilę zaniemówiła z wrażenia. Poczuła, że uginają się pod nią kolana, i musiała wesprzeć się o ścianę, jakby bała się upaść.

– Doktor Cordell? – zapytał z nagłą troską detektyw.

– Dobrze się pani czuje?

– Chyba… powinniśmy pomówić w moim gabinecie – wyszeptała. Odwróciła się nagle i wyszła z budynku pogotowia, nie sprawdzając nawet, czy detektywi idą za nią. Podążała przed siebie, chcąc zaszyć się w zaciszu swego gabinetu w sąsiednim skrzydle szpitala. Słyszała za plecami ich kroki, przemierzając rozległy kompleks Pilgrim Medical Center.

O to, co przydarzyło się pani w Savannah…

Nie chciała o tym rozmawiać. Miała nadzieję, że nigdy nie będzie to już konieczne. Na pytania policji jednak należy odpowiadać.

Dotarli w końcu do drzwi z napisem:

Peter Falco, doktor medycyny.

Catherine Cordell, doktor medycyny.

Chirurgia ogólna i naczyniowa.

Gdy weszli do sekretariatu, recepcjonistka uniosła głowę, uśmiechając się automatycznie na powitanie, lecz uśmiech zamarł na jej ustach na widok poszarzałej twarzy Catherine i towarzyszących jej dwóch obcych osób.

– Doktor Cordell? Czy coś się stało?

– Będziemy w moim gabinecie, Helen. Nie łącz żadnych rozmów.

– Pani pierwszy pacjent przychodzi o dziesiątej. Pan Tsang. Kontrola po wycięciu śledziony…

– Odwołaj wizytę.

– Przyjeżdża specjalnie aż z Newbury. Zapewne już jest w drodze.

– W porządku, niech więc zaczeka. Ale proszę, żadnych telefonów.

Nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenie Helen, Catherine poszła wprost do gabinetu, a Moore i Rizzoli podążyli za nią. Chciała sięgnąć natychmiast po biały fartuch, ale nie wisiał na drzwiach, tam gdzie zwykle. Była to błahostka, która przepełniła jednak czarę goryczy. Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu fartucha, jakby od tego zależało jej życie. Dostrzegła go na szafce z kartotekami. Chwyciwszy fartuch, usiadła z irracjonalną ulgą za biurkiem. Lśniący blat z palisandru dawał jej poczucie bezpieczeństwa i kontroli nad sytuacją.

W gabinecie panował idealny porządek, podobnie jak w jej życiu. Nie znosiła bałaganu. Teczki na biurku leżały poukładane równo w dwóch stertach, a książki na półkach były posegregowane alfabetycznie według nazwisk autorów. Komputer szemrał cicho. Na monitorze widniały geometryczne wzory wygaszacza ekranu. Catherine zarzuciła na ramiona fartuch, aby zasłonić plamy krwi na bluzce. Dodatkowa warstwa materiału stanowiła dla niej kolejną barierę ochronną przed zagrożeniami ze strony pełnego chaosu świata.

Siedząc za biurkiem, obserwowała, jak Moore i Rizzoli rozglądają się po gabinecie, niewątpliwie oceniając błyskawicznie charakter zajmującej go osoby. Czy oficerowie policji zawsze muszą tak postępować? Catherine czuła się z tego powodu obnażona i bezbronna.

– Zdaję sobie sprawę, że to dla pani bolesny temat – stwierdził Moore, zająwszy miejsce.

– Nie ma pan pojęcia, jak bolesny. Minęły już dwa lata. Dlaczego wracacie do tamtej sprawy?

– W związku z dwoma niewyjaśnionymi zabójstwami, tu, w Bostonie.

Catherine zmarszczyła brwi.

– Mnie napadnięto w Savannah.

– Tak, wiemy, ale istnieje ogólnokrajowa baza danych na temat przestępstw. Kiedy szukaliśmy w niej przypadków podobnych do naszych, natrafiliśmy na nazwisko Andrew Capry.

Catherine milczała przez chwilę, rozmyślając nad tą informacją. Zbierała się na odwagę, by zadać następne oczywiste pytanie. W końcu odezwała się cicho:

– O jakie chodzi podobieństwa?

– Sposób krępowania kobiet i dominowania nad nimi. Rodzaj narzędzia, którym zadano rany. Poza tym… – Moore zamilkł, starając się dobierać starannie słowa. – Specyficzny charakter okaleczeń – dokończył cicho.

Catherine chwyciła kurczowo krawędź biurka, próbując opanować mdłości. Jej wzrok padł na ułożone równo sterty teczek. Zauważyła, że rękaw fartucha zaplamiony jest atramentem. Choćbyś starał się ze wszystkich sił utrzymać w swoim życiu porządek, nie popełniać omyłek i być doskonałym, zawsze zdarzy się jakieś potknięcie, jakiś błąd, którego nie przewidzisz, przypomniała sobie.

– Co spotkało te dwie kobiety? – zapytała.

– Nie wolno nam zbyt wiele ujawniać.

– Co może mi pan powiedzieć?

– Nie więcej niż napisano w niedzielnym Globe.

Potrzebowała kilku sekund, by dotarł do niej sens tych słów.

Zamarła z niedowierzania.

– Te zabójstwa w Bostonie zdarzyły się teraz?

– Ostatnie miało miejsce w piątek.

– A więc nie ma to nic wspólnego z Andrew Caprą. Ani ze mną.

– Istnieją uderzające podobieństwa.

– To czysty przypadek. Z całą pewnością. Sądziłam, że ma pan na myśli jakieś dawne zbrodnie, które Capra popełnił przed laty. Skoro chodzi o ubiegły tydzień… – Odsunęła raptownie krzesło. – Nie wiem, w czym mogłabym panu pomóc.

– Doktor Cordell. Zabójca zna nieujawnione nigdy publicznie szczegóły na temat zbrodni Capry. Posiada informacje, którymi dysponowali tylko funkcjonariusze policji w Savannah.

– Może więc powinniście pomówić właśnie z osobami, które coś wiedzą.

– Pani jest jedną z nich.

– Niech pan nie zapomina, że byłam ofiarą.

– Opowiadała pani komuś szczegółowo o tym, co się wydarzyło?

– Tylko policji w Savannah.

– A przyjaciołom?

– Nie.

– Rodzinie?

– Nie.

– Nikomu się pani nie zwierzyła?

– Nigdy o tym nie rozmawiam.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Nigdy?

– Nigdy – szepnęła, odwracając wzrok.

Zapadła cisza. Po chwili Moore zapytał delikatnie:

– Czy słyszała pani o Elenie Ortiz?

– Nie.

– A o Dianie Sterling?

– Nie. Czy to te kobiety…

– Tak. To ofiary zbrodni.

Przełknęła z trudem ślinę.

– Nie znam ich.

– Nie wiedziała pani, że zostały zamordowane?

– Staram się nie czytać o tragicznych wydarzeniach. Źle to znoszę. – Westchnęła ciężko. – Proszę mnie zrozumieć. Widzę w szpitalu tyle okropności, że gdy pod koniec dnia docieram do domu, pragnę spokoju. Chcę czuć się bezpieczna. Nie mam ochoty czytać o brutalności tego świata.

Moore sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął dwie fotografie i położył je przed nią na biurku.

– Rozpoznaje pani którąś z tych kobiet?

Catherine przyjrzała się twarzom na zdjęciach. Kobieta po lewej miała ciemne oczy, uśmiech na ustach i rozwiane włosy. Druga była eteryczną blondynką o rozmarzonym wzroku.

– Ta brunetka to Elena Ortiz – wyjaśnił Moore. – A ta obok to Diana Sterling. Zamordowano ją rok temu. Czy te twarze wydają się pani znajome?

Catherine pokręciła głową.

– Diana Sterling mieszkała w Back Bay, niecały kilometr od pani domu. Apartament Eleny Ortiz znajduje się dwie przecznice na południe od tego szpitala. Mogła je pani spotkać. Jest pani całkowicie pewna, że nie rozpoznaje pani żadnej z tych kobiet?

– Nigdy ich nie widziałam. – Podała fotografie Moore’owi i spostrzegła nagle, że drży jej ręka. Musiał to dostrzec, odbierając zdjęcia, gdyż musnął palcami jej dłoń. Jako policjant na pewno wiele zauważał. Była tak zdenerwowana, że nie zwróciła na niego dotąd większej uwagi. Był spokojny i uprzejmy i nie czuła się w żaden sposób zagrożona. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że bacznie się jej przygląda, próbując odkryć prawdziwe oblicze Catherine Cordell. Nie słynnej pani chirurg ani chłodnej i eleganckiej rudowłosej damy, lecz kobiety ukrytej pod maską pozorów.

Detektyw Rizzoli, w przeciwieństwie do Moore’a, nie starała się być delikatna. Chciała uzyskać odpowiedzi na pytania i nie traciła czasu na ich ostrożne formułowanie.

– Kiedy pani się tu przeprowadziła, doktor Cordell?

– Wyjechałam z Savannah miesiąc po napadzie – odparła Catherine równie rzeczowym tonem.

– Czemu wybrała pani Boston?

– A dlaczego by nie?

– To daleko od południa Stanów.

– Moja matka wychowała się w Massachusetts. Każdego lata przywoziła nas do Nowej Anglii. To tak, jakbym… wróciła do domu.

– Więc jest pani tu od ponad dwóch lat.

– Tak.

– Czym się pani zajmuje?

Catherine zmarszczyła brwi, zaskoczona tym pytaniem.

– Pracuję w Pilgrim Medical Center z doktorem Falco. Na Oddziale Chirurgii Urazowej.

– Zatem dziennikarze Globe się pomylili.

– Słucham?

– Kilka tygodni temu czytałam o pani w artykule o kobietach-chirurgach. Ilustrowanym zresztą znakomitym zdjęciem. Podobno pracuje pani w tym szpitalu dopiero od roku.

Catherine milczała przez chwilę, po czym odparła spokojnie:

– To prawda. Po tym, co stało się w Savannah, musiałam przez jakiś czas. – Odchrząknęła, czując ściskanie w gardle. – Pracuję z doktorem Falco od lipca ubiegłego roku.

– A przez poprzedni rok?

– Nie pracowałam.

– A co pani robiła?

– Nic. – Zamierzała poprzestać na tej zdawkowej odpowiedzi. Nie chciała ujawniać upokarzającej prawdy o tym, jak wyglądał jej pierwszy rok w Bostonie. Przez długie dni i tygodnie bała się wyjść z mieszkania. Nocami drżała ze strachu, słysząc najdrobniejszy hałas. Powrót do normalnego życia był powolny i bolesny, gdy zjechanie windą lub przejście po ciemku do samochodu stanowiło akt odwagi. Wstydziła się swej bezsilności i duma nie pozwalała jej o tym mówić.

Spojrzała na zegarek.

– Czekają na mnie pacjenci. Naprawdę nie mam już nic do dodania.

– Muszę sprawdzić pewne fakty. – Rizzoli otworzyła niewielki kołonotatnik. – Nieco ponad dwa lata temu, w nocy piętnastego czerwca, została pani napadnięta we własnym domu przez doktora Andrew Caprę. Człowieka, którego pani znała, z którym pracowała pani w szpitalu. – Popatrzyła na Catherine.

– Wszystko już pani wie.

– Uśpił panią, skrępował i przywiązał do łóżka. Użył przemocy.

– Nie widzę powodu, by…

– Zgwałcił panią. – Słowa te, choć wypowiedziane cicho, podziałały na nią jak policzek.

Catherine zamilkła.

– A to nie wszystko, co zamierzał zrobić – ciągnęła Rizzoli.

Dobry Boże, niech ona przestanie!

– Chciał panią okaleczyć w najokrutniejszy sposób. Tak jak uczynił to z czterema innymi kobietami w stanie Georgia. Rozciął im brzuchy i pozbawił je atrybutów kobiecości.

– Wystarczy – rzekł Moore.

Jednak Rizzoli ciągnęła nieubłaganie.

– To mogło spotkać panią, doktor Cordell.

Catherine pokręciła głową.

– Po co pani to robi?

– Doktor Cordell, pragnę schwytać tego człowieka i liczę, że zechce nam pani pomóc, aby uchronić inne kobiety przed podobnym losem.

– To nie ma ze mną nic wspólnego! Andrew Capra nie żyje! Od dwóch lat!

– Tak, czytałam raport z jego sekcji.

– Gwarantuję, że jest martwy – wybuchnęła Catherine. – Sama wykończyłam sukinsyna.

Rozdział czwarty

Moore i Rizzoli siedzieli, pocąc się, w samochodzie, owiewani strumieniem ciepłego powietrza z klimatyzatora. Od dziesięciu minut tkwili w korku, a wóz coraz bardziej się nagrzewał.

– Podatnicy mają to, na co zasłużyli – stwierdziła Rizzoli. – A ten samochód jest kupą złomu.

Moore wyłączył klimatyzację i opuścił szybę. Do wnętrza samochodu buchnęło gorące powietrze, przesycone zapachem asfaltu i spalin. Moore był już mokry od potu. Nie pojmował, jak Rizzoli może wytrzymać w żakiecie. On zdjął kurtkę, gdy tylko wyszli z Pilgrim Medical Center i znaleźli się w wilgotnym tropiku. Wiedział, że musi jej być gorąco, gdyż dostrzegł krople potu, lśniące na jej górnej wardze, która prawdopodobnie nigdy nie miała kontaktu ze szminką. Rizzoli nie była brzydka, ale gdy inne kobiety starały się poprawić swą urodę makijażem lub ozdobami, ona jakby celowo o siebie nie dbała. Nosiła ponure ciemne garsonki, niepasujące do jej drobnej postury, a czarne kręcone włosy miała zawsze w nieładzie. Była, jaka była i albo człowiek to akceptował, albo mógł iść do diabła. Moore rozumiał, dlaczego przyjęła taką wojowniczą postawę. W zawodzie policjantki było to zapewne konieczne. Rizzoli musiała ciągle toczyć walkę o przetrwanie.

Podobnie jak Catherine Cordell. Jednak doktor Cordell obrała inną strategię. Zamykała się w sobie. Zachowywała dystans. W czasie rozmowy odniósł wrażenie, że patrzy na nią przez matową szybę, tak wydawała mu się odległa.