Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Cieśnina Wilka

Cieśnina Wilka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-069-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Cieśnina Wilka

Wiosna na dalekiej północy, wszechobecne, nękające światło, nieodstępny cień. W Hammerfest, małym miasteczku na północnym skraju Laponii, nad brzegiem Morza Barentsa, w przyszłym Dubaju Arktyki, wszystko byłoby idealnie, gdyby nie kilku hodowców reniferów i ich wieczne wędrówki… Właśnie tu, wokół Cieśniny Wilka, rozgrywa się prawdziwy dramat. Gdy renifery przeprawiają się wpław przez zatokę, ginie jeden z młodych hodowców. Nieco później, nieopodal świętej skały, policja znajduje martwe ciało burmistrza Hammerfest. Zaczyna się seria tajemniczych zgonów. Sprawą zajmują się Klemet i Nina, policjanci ze straży reniferów. Dla kobiety zdarzenia te okazują się również częścią innego dochodzenia, bardziej osobistego i dramatycznego. Śledztwo w sprawie zabójstw naprowadza ją bowiem na trop ojca, który odszedł, gdy była dzieckiem. Z intuicyjnych poszukiwań wyłania się mroczna historia zemsty w imię kodeksu honorowego.

Polecane książki

Poradnik do Freelancer zawiera istotne informacje o dostępnych statkach, broni i innym wyposażeniu, cenach produktów czy zagrożeniach wynikających z podróży wybranymi szlakami, a także obszerny opis systemów planetarnych. Freelancer - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje...
Plastuś to mały ludzik z plasteliny, bardzo popularny wśród dzieci. Doskonale przekazuje on pierwsze doświadczenia i wzruszenia ze szkolnego życia. Co więcej, Plastuś nie jest tylko obserwatorem przygód uczniowskich, ale sam bierze w nich udział. Dotrzymuje kroku małej Tosi i jej kolegom w do...
Zapraszamy wszystkich mały i dużych Czytelników do nowej bajki Małgorzaty Gintowt. W polecanej książeczce Autorka zaprasza do niezwykłej  opowieści o przygodach głównych bohaterów Oli, Pawełka i babci oraz tajemniczej starej szafie. Co może się w niej znajdować? Zaglądnijcie sami…...
Autor pokazuje relacje między wyceną akcji a sprawozdawczością finansową. Temat ten jest szczególnie istotny dla inwestorów giełdowych, którzy korzystają z różnych źródeł informacji, w tym sprawozdań finansowych. Zmiany zachodzące w regulacjach prawnych, rozw&oacut...
Kiwony, potakiwacze, lizusi. Obraz społeczeństwa okresu międzywojennego. A na ich tle bohater z aspiracjami literackimi, filozof, przekonany jednak, że w życiu należy zawsze postępować tak jak to czyni „spokojna większość”. To dzieło znakomitego Dołęgi-Mostowicza – choć napisane przed kilkudziesięci...
Debiut twórcy serialu True Detective. Akcja jedenastu opowiadań w debiutanckim tomie scenarzysty popularnego serialu True Detective toczy się na południu Stanów Zjednoczonych. To historie o odnajdowaniu piękna w samotności, o tym, jak ciężko znaleźć porozumienie nie tylko między ludźmi, ale także ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Olivier Truc

Tytuł oryginału:

Le détroit du Loup

Copyright © Olivier Truc, 2014.

Published by agreement with Hedlund Agency

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Krystyna Borowiecka-Strug

Korekta: Iwona Wyrwisz, Edyta Antoniak-Kiedos, Anna Just

ISBN: 978-83-8110-069-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Malou

„Jeszcze jedna bezsenna noc, czemu jeszcze piszę, jakby inne noce miały być lepsze. Duszę się. Poduszka zasłania mi twarz. Okropność. Koszmar. Znów tonę. Mam ochotę z tym skończyć. Jak poprzednich nocy. I znów ocalenie; wypełzam na skały. Jestem nieprzytomny, ale oddycham. W tych warunkach może przeżyć tylko ktoś tak porąbany jak ja. Wdycham łapczywie powietrze, upajam się nim, kręci mi się w głowie. Już lepiej. A wy tam, wynocha! Możecie mi naskoczyć. Spieprzajcie, to moje noce, jasne? Mogę wysadzić się w powietrze, nie dostaniecie mnie! W powietrze, wreszcie powietrze. Nie, nie, obiecałem. Nie wysadzę się w powietrze. Obiecałem. Słowo. Pieszczota. Ona, gdzie ona jest? Gdzie jesteś? Tak mi źle, tak się boję. Czemu obiecałem?”

Rozdział 1

Czwartek, 22 kwietnia

Wschód słońca: 3.31. Zachód słońca: 21.15

Długość dnia: 17 godzin i 44 minuty

Cieśnina Wilka, Laponia norweska, 10.45

Ludzie ukrywali się skutecznie od ponad godziny.

Niektórzy chowali się tu jeszcze dłużej. Czekali, przyczajeni na dwóch brzegach, odległych od siebie o pięćset metrów. Ci, którzy schronili się na wyspie Kvaløya – na Wyspie Wieloryba – siedzieli tam już od wczorajszego wieczoru.

Tam daleko, wysoko, od dawna słońce górowało nad krajobrazem.

Trudno nawet przysnąć. Trudno się poruszyć, by cię nie dostrzegli.

Teraz, w połowie kwietnia, światło narzucało swoją obecność nawet w środku nocy.

Ale nikt nie mówił jeszcze o nocy. Czuwali, oczekując cierpliwie na znak.

Brązowy kształt rozciągnięty na łodzi trwał w bezruchu.

Nie poruszały ich chmary kłębiących się wokół nich owadów. Skórę mieli garbowaną, jak przystało na wędrowców przemierzających tundrę, nieomal nie mrugali oczami, by nie uronić żadnego ruchu. Niektórzy palili dla zabicia czasu, upewniwszy się, czy są dostatecznie daleko, i sprawdziwszy kierunek wiatru, by nie zdradził ich zapach dymu. Inni popijali kawę z termosów. Żuli kawałki suszonego mięsa reniferów, czytali wiadomości z komórek, oglądali filmiki na YouTubie, ze słuchawką w jednym uchu, jednocześnie nasłuchując drugim.

Leżąc na łodzi, Erik Steggo obserwował niebo. Temu młodemu mężczyźnie zaczynało być ciepło, co znaczyło, że wkrótce temperatura będzie doskwierać. Były wprawdzie zaledwie trzy albo cztery stopnie, ale liczne warstwy ubrania trzymały ciepło.

Brzeg pokrywały jeszcze warstwy śniegu, choć zanosiło się już na odwilż. Rozłożyste góry także otulał kożuch bieli.

Spostrzegł ich, odwracając się lekko, powoli. Erik znał dobrze ścieżki, którymi tak często chodził.

Pomyślał, że zdejmie z siebie część ubrań, ale jednocześnie poczuł, że ogarnia go błogie rozleniwienie. Był na tyle rześki, że cuciło go chlupotanie wody, trzeźwił go szum fal. Łódź dobijała do brzegu od południa.

Choć nie widział go kątem oka, Erik wyobrażał sobie kamień ofiarny, stojący na drugim brzegu – skałę wznoszącą się ku niebu.

Kiedyś, dawniej, ludzie zbierali się przy nim przed akcjami takimi jak ta, którą Erik zaplanował z towarzyszami. Byli świadomi ryzyka. Wiedzieli, jak go unikać. Chociaż nie zawsze.

Młody człowiek na łodzi nie miał czasu, by złożyć tam ofiarę. Poprosił o to Juvę, ten zaś obiecał, że ją złoży. Obietnica to ważna rzecz.

Hałas się przybliżył. Erik zobaczył wyraźnie grupę ludzi. Szli w jego stronę. Przeciągnął się na dnie łodzi. Kilkadziesiąt metrów dalej poczuł nerwowy oddech, usłyszał chrzęst trących o siebie kamieni. Ale oddech się nie przybliżał. Znów spokój, napięcie, ale spokój.

Alert wytrącił go z równowagi; poczuł, że się poci. Odetchnął głęboko. Zapomniał o ciężkim oddechu, pozwolił swoim myślom powędrować ku ostrej skale i ku ofierze, którą miał złożyć. Zupełnie w nią nie wierzył, ale kochał poezję tych tajemnych miejsc.

Anneli – tylko ona potrafiła otworzyć mu oczy i duszę na to ukryte piękno. Anneli. To także dla niej, dla nich. Musiało im się udać.

Spróbował znów się skupić. Nie mógł wstać, by się rozejrzeć, ale narastające napięcie zapowiadało, że wyczekiwany moment nadchodzi.

Tuż przy nim, na kamienistym brzegu, stłoczyło się kilkaset reniferów – skubały wszystko, co mogły znaleźć, szukając alg przesyconych solą i podnosząc czasem nerwowo łby ku drugiemu brzegowi, ku wyspie Kvaløya. Od wielkiej wyspy, ku której zmierzały, północny wiatr wiejący od Morza Barentsa niósł im zapach roślin. Nie były to jeszcze soczyste, czerwcowe trawy. Ale dla tego stada, które od sześciu miesięcy żywiło się jedynie porostami wyłuskiwanymi ze śniegu, zapach ten stanowił nieodpartą pokusę. Zwierzęta były nerwowe, niecierpliwe. Zbyt niecierpliwe. Samice rodziły dopiero wtedy, gdy znalazły się po drugiej stronie. Podobnie jak co roku czekały je z tego powodu kłopoty z mieszkańcami miasta. Ale idące z przodu wiedziały, co je czeka z drugiej strony. Biały renifer Juvy był najbardziej doświadczony. Niewątpliwie to on popędzał stado. Czy to, że przyprowadził tu awangardę swojego stada kilka tygodni wcześniej, było oznaką starości? Trzeba jednak przyznać, że pastwiska na trasie ich przemarszu były zbyt ubogie; okoliczność ta pędziła naprzód białego renifera i jego towarzyszy. Zwierzęta instynktownie czuły, że coś się wydarzy. Były łatwym łupem dla pasterzy. Takie było prawo viddy – wysokich, pustych równin Laponii.

Erik czuł napięcie zwierząt; nie musiał na nie patrzeć. Ich nieregularny oddech świdrował mu uszy. Wystarczyło wsłuchać się w echo ich kopyt, ślizgających się po mokrych kamieniach.

Równie wyraźnie, mając za tło nieboskłon, Erik dostrzegał teraz wyłaniające się jedna po drugiej sylwetki swoich przyczajonych towarzyszy, skrywających pod twardymi maskami zdenerwowanie. Podobnie jak on wiedzieli, że nic nie ma prawa pójść nie tak. Nie mogli sobie na to pozwolić. Nie teraz. Jeden ruch, i praca całego dnia pójdzie na marne. W najlepszym razie. Najgorszego scenariusza woleli sobie nawet nie wyobrażać.

Znów pogrążył się w myślach.

Leżąc zbyt długo w bezruchu na plecach, Erik często zadawał sobie pytanie, co by było, gdyby został sparaliżowany w jakimś wypadku. Wspominał burzliwe dzieciństwo, kiedy często robił różne głupoty.

Gdy był młodszy, nie zadawał sobie nigdy podobnych pytań. Wiedział jednak, skąd biorą się te myśli o paraliżu; jego wuj został kaleką po wypadku na skuterze, który zdarzył się pewnego wieczoru, gdy miał wyruszyć w środku zimy na poszukiwanie reniferów, ponieważ zabłądziły na niebezpieczne pastwisko. Banalny dramat viddy. Wypadek ten zrobił jednak na nim wrażenie, gdyż ów wuj nauczył go wszystkiego o jeździe na skuterze śnieżnym. Wuj był współwinny i tego, że Erik nauczył się palić papierosy; uczył go, jak chować papieros w dłoni, jak prawdziwy pasterz. Ale teraz, w wieku dwudziestu jeden lat, Erik był już mężczyzną.

Spotkanie z Anneli uspokoiło go. Ku zaskoczeniu kumpli, którzy nadal szaleli. Ku własnemu zaskoczeniu. U boku tej pogodnej, promiennej kobiety szybciej wydoroślał.

Podobnie wstrząsnęło nim, gdy po raz pierwszy pił alkohol. Pamiętał to uczucie. Wstrząs. Fatalne samopoczucie. Wstyd. Odtąd już nigdy nie pił.

Nie mógł już żyć bez Anneli.

Albo jedno, albo drugie.

Słowa Anneli wstrząsały nim z podobną siłą. Gdy mówiła, spływało na niego całe piękno świata. Jej słowa zdawały się wychodzić z obłoku. Miały w sobie nieskazitelną biel, miękką słodycz.

Często powtarzał sobie słowa dziewczyny. Uwalniały go od grubiaństwa. W jego ustach słowa stawały w szeregu, karnie i w odpowiednim porządku, lecz nie miały w sobie uroku. Te same sylaby ulatywały z koniuszka języka Anneli, każąc wibrować duchom uwięzionym w tańcu. Mój Boże, jaka ona była piękna. Ale jej słowa go wzburzały.

Nagle zapomniał o Anneli.

Poczuł, że się zaczęło.

Biały renifer podjął decyzję.

Zwierzę o imponującym porożu weszło do wody i, jak można się było spodziewać, pozostałe renifery ruszyły za nim. Trochę to trwało, ale zwierzęta, nawet te najmłodsze, zanurzały się bez wahania. Obwisła skóra ułatwiała im pływanie.

Gdy wreszcie ustał chrzęst tratowanych kamieni, Erik uniósł ostrożnie głowę, by zobaczyć, jak przebiega przeprawa. Renifery nie mogły go już widzieć, skupione całkowicie na przeciwległym brzegu, ku któremu zmierzały w długim szyku przypominającym grot strzały.

Wokół panował spokój. Ludzie się pochowali.

W dali Erik widział most łączący wyspę Kvaløya ze stałym lądem. Uniósłszy się trochę wyżej, zobaczył skałę, pod którą Juva złożył ofiarę. Znając go, przypuszczał, że nie położył tam więcej niż koronę.

Pasterzy na obu brzegach wciąż nie było widać, ale Erik poczuł nagle, że stado ogarnia niepokój.

Coś się działo.

Podniósł się trochę wyżej. Gdy spojrzał na drugi brzeg, coś ścisnęło go za gardło. Nie wierzył własnym oczom. Przez sekundę myślał, że to niemożliwe. Natychmiast jednak uświadomił sobie, że to się dzieje naprawdę i rzucił się na tył łodzi, by zapuścić motor. Teraz nie było już ważne, czy zwierzęta go widzą.

Zamiast płynąć na drugi brzeg, renifery płynące z przodu nagle, na samym środku cieśniny, zaczęły zawracać. Morderczy manewr. Tworzący się w ten sposób wir potężniał z każdym zawracającym reniferem. Im więcej reniferów zawracało, tym większe było niebezpieczeństwo ich utonięcia. Na obu brzegach rzeki ludzie zaczęli wychodzić z ukrycia. Nadpływały też inne łodzie.

Erik był najbliżej i wiedział, że musi rzucić się w ten morderczy krąg, by rozpędzić zwierzęta i stłumić wir. Woda bryzgała mu w twarz. Widział już młode i słabe, szamoczące się renifery, które dusiły się i pogrążały w wirze, ciągnącym je na dno.

Przybliżywszy się do zbitej masy oszalałych reniferów, Erik nieco zwolnił – za wszelką cenę trzeba było przełamać krąg, rozproszyć stado. Wstrząsy były tak silne, że musiał chwycić się burty; otaczała go biel spienionej powierzchni morza, zmieszana z pianą toczącą się z pysków zwierząt.

Erik krzyczał, prąc dalej do przodu; szarpał się, wstrząsany coraz gwałtowniejszymi falami, atakowany przez renifery, które patrzyły na niego przerażonym wzrokiem. Pasterz spostrzegł białego renifera Juvy. Wyglądał na wycieńczonego zmaganiami z rwącym nurtem. Inne tonęły, rzężąc chrapliwie.

Łódź kołysała się, ale Erik spostrzegł, że niektóre zwierzęta zaczęły się oddalać. Część stada zawróciła, płynąc do brzegu. Poślizgnął się, chwytając się burty. Poczuł, że krwawi. Na chwilę zamarł jak ogłuszony i łódź zaczęła się niebezpiecznie przechylać. Miał wrażenie, że wokół szaleje burza, podczas gdy kilkadziesiąt metrów dalej woda była spokojna, a niebo nieomal bezchmurne.

Erik spróbował się podnieść. Silnik zgasł; zapalił go, ocierając krew, która go oślepiała; usłyszał krzyki pasterzy na brzegu, zobaczył, że ci, którzy podpływają łodziami, dają mu znaki. Renifery ryczały, obijając się o jego łódź, oszalałe z przerażenia, łamiąc rogi i uderzając o siebie nawzajem. Fale biły w kadłub, wlewając się do środka. Erik był teraz nieomal w samym środku kotłującego się kręgu.

Dwa renifery, wciągane przez wir, uderzały z całej siły o łódź, ich rogi wikłały się w liny zwisające z burt. Szarpały wściekle łbami, próbując się uwolnić. Erik upadł.

Nim pochłonęła go skłębiona kipiel, zobaczył jeszcze białe, puszyste obłoki.

Rozdział 2

Hammerfest, 16.35

Nils Sormi wystawiał twarz ku słońcu, rozkoszując się jego promieniami.

W otoczeniu swoich kumpli, nurków i innych, czuł się jak król. Niektórzy podchodzili, by klepnąć go po ramieniu.

Pod wpływem nagłego kaprysu Nils kupił kilka dni wcześniej kompletny bufet, który zamierzał zainstalować na tarasie modnego pubu, gdzie lubił się bawić. I pokazywać się. Sprowadził go helikopterem.

Pub Black Aurora działał zaledwie od kilku lat. Górował nad okolicą, usytuowany na szczycie klifu na wyżynie Hammerfest, wieńczącej zachodnie wybrzeże Wyspy Wieloryba.

Naprzeciw niego roziskrzone morze przeplatało się z ośnieżonymi górami. W dole majaczyło centrum miasta i port. Od portu wzdłuż zatoki biegła droga dochodząca do małego półwyspu, na którym widać było hangary i zbiorniki z ropą. Większą część miasta stanowiły budynki stłoczone na tym kilkusetmetrowym pasie, wijącym się wzdłuż wybrzeża, wciśniętym między morze i góry.

Wyżyna Hammerfest, całkowicie zniszczona przez Niemców podczas odwrotu pod koniec drugiej wojny światowej, nie grzeszyła szczególną urodą, wręcz przeciwnie. Lecz jej położenie na północnym krańcu Europy, u progu Arktyki i jej nieznanych dali, przydawało jej po części owej tajemniczości i aury przygody, które nie straciły jeszcze swej uwodzicielskiej mocy.

Za zatoką, wtopiona w widnokrąg, droga ciągnęła się dalej, by zejść pod ziemię, a potem wyłonić się znów na sztucznej wyspie Melkøya, wzniesionej pod fabrykę przerabiającą gaz wydobywany pod gołym niebem ze złoży Snø-Hvit. Nazwanie ujęcia gazu imieniem Królewny Śnieżki było dość zabawnym pomysłem. Dwie pochodnie wyrzucały pracowicie w niebo strumienie ognia, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy.

Otuliwszy kolana kocem, Nils zamknął oczy; poczuł rękę Elenor, pieszczącą go delikatnie. Jej postać stanęła przed nim, wychodząc z cienia.

– Nils, ten bufet… naprawdę jesteś szalony. To niesamowite! Tylko ciebie stać na takie pomysły.

– Może poleżysz na słońcu – odpowiedział, wskazując jej miejsce ręką.

Adresat pochlebstwa oddalił się z butelką piwa Mack w ręku, by rozłożyć się na leżaku, nie otrząsnąwszy się z wrażenia, jakie wywarł na nim komplement. Powietrze było rześkie; był jednak koniec zimy i kilka stopni powyżej zera oraz promienie słońca wystarczyły, by zapanowała aura wiosny. Odwrócił się do Elenor, swojej Szwedki. Położył rękę na jej dłoni i przytrzymał ją. Elenor, jego najdroższa zdobycz. Inni mogli tylko o niej pomarzyć. Stać go było na taką laskę jak ona. Być nurkiem pracującym dla nafciarzy w Norwegii to było coś, nawet jeśli Norwegowie uchodzili w Szwecji za prowincjuszy. Ktoś do nich podszedł.

– To jak, do kiedy wakacje?

– Jutro biorę się za robotę.

– Gdzie jedziesz?

– Tam, gdzie mi każą.

– Na platformę?

Nils powoli zdjął okulary przeciwsłoneczne i przesunął wolno dłonią po ciemnych, ostrzyżonych na jeża włosach. Elenor wyjęła rękę spod koca i pogładziła nią tors swego mężczyzny, pełna podziwu i podniecenia, jak zawsze, gdy wspominał o swojej pracy, przypominając innym, gdzie jest ich miejsce. Ta laska była odjechana. W Sztokholmie brakowało jej prawdziwych macho. Zdawała się rozpływać pod czarem jego arogancji. Nils spojrzał na ukrytą w cieniu sylwetkę swojego rozmówcy.

– A co, myślisz, że mógłbyś ze mną nurkować?

Facet się zmył. Elenor uszczypnęła Nilsa w sutek przez koszulę. Uwielbiała to. Gdy przyjeżdżał tu ze swoją bandą nurków, przyciągali zawsze tłumy młodych, chłopców i dziewczyn, którzy chcieli się do nich zbliżyć. Kilku nurków siedziało z boku. Dopiero co wrócili z jakiejś paskudnej wyprawy, widać to było jeszcze po ich napiętych twarzach. Zawsze tak wyglądali pierwszego dnia urlopu. Nils poczuł wibrację; wyjął telefon. To Leif Moe, jeden z kontrolerów z jego firmy, Arctic Diving.

Manifestując niezadowolenie ruchem bioder, Elenor wstała i zaczęła tańczyć sama, wyginając się zalotnie. Nils widział, że inni faceci nie mogą oderwać od niej wzroku, ale odwrócili oczy, gdy Nils powoli się podniósł. Nie zwracając uwagi na Elenor, która zawisła mu u szyi w czułym uścisku, odszedł na parking, by spokojnie porozmawiać.

– Dzwoniła do nas policja, potrzebują nurka, by wyłowić jakiegoś topielca. Nie protestowaliśmy.

– Ach tak?

– Jesteśmy im to winni; wiesz, jak często przymykali oczy na wasze głupoty.

– Wkurzacie mnie, jestem z dziewczyną w Black Aurora.

– Tylko ty jesteś pod ręką i możesz nurkować. Inni pracują albo właśnie wrócili.

– Cholera! Ile oni płacą?

– Jedziemy po ciebie. Zostań tu, gdzie jesteś.

Nils rozłączył się. Tak czy inaczej, zaczynał mieć tego dosyć. Przeciągnął się, spojrzał znów na wspaniały pejzaż rozciągający się u jego stóp. Góry, jeszcze pokryte śniegiem, przesłaniały cały horyzont. Na tarasie faceci otoczyli Elenor, rozbierając ją wzrokiem, a ona wyginała się, potrząsając szklanką.

– Muszę iść.

– O nie, właśnie zaczynamy zabawę!

– To coś pilnego. Możesz zostać, jak chcesz. Masz, weź klucze.

– Wkurzasz mnie, ja przyjeżdżam do ciebie ze Sztokholmu, a ty mnie spławiasz na tym końcu świata. Żarty sobie robisz?

Zrobiła obrażoną minę, okazując wściekłość. Z założonymi rękoma, co ku uciesze gapiów uwydatniło jej piersi, Elenor wyrzuciła z siebie kolejną falę żalów. Jej głos został wkrótce zagłuszony przez warkot helikoptera, który wylądował na parkingu pubu Black Aurora, wprawiając w zdumienie wszystkich z wyjątkiem nurków. Nils położył palec na ustach Elenor. Przeszyła go wzrokiem i podniosła jego rękę, już mniej zdenerwowana, z widoczną w oczach dumą, że jej mężczyzna wsiada na pokład maszyny.

Helikopter szybko dotarł na południowy kraniec półwyspu. Gdy lądowali na brzegu Cieśniny Wilka, Nils kończył już regulować butle. Nurek popatrzył na lapońskich pasterzy, którzy stali daleko z ponurymi minami. Wydobyto już kilka ciał reniferów.

Słońce właśnie wyjrzało zza chmur, było dosyć światła. Nils postanowił, że nie będzie czekać na policję. Jeden z pasterzy, wyraźnie zgnębiony, wskazał mu miejsce, gdzie zniknął topielec. Prąd nie był zbyt silny.

Po niecałej godzinie Nils znalazł ciało. Z trudem, z resztkami tlenu w butlach, wyciągnął je na drugi brzeg.

Na przeciwległym brzegu pasterze rozmawiali z policjantami, którzy w końcu się zjawili. Widząc Nilsa, cała grupa wsiadła do samochodów i ruszyła przez most.

Nils odwrócił ciało pasterza. Chwyciły go mdłości. Podjechały samochody z policją na czele. Nurek odszedł na stronę i zwymiotował, czując, że brak mu tchu.

Nikt go nie uprzedził. Erik. Wyciągnął właśnie z wody swojego przyjaciela z dzieciństwa. Gwałtownym ruchem kopnął kamień. Jak oni mogli? Otarł usta rękawem kombinezonu i wrócił do ciała, wciąż czując mdłości. Nikt go nie widział. Patrzył na Erika, nie wiedząc, co robić. W głowie kłębiły mu się różne obrazy.

Teraz na miejscu byli już policjanci, z którymi przybyła grupa lapońskich pasterzy. Jeden z nich zaczął im wymyślać. Był pijany. Innych to nie interesowało. Pijak oskarżał policjantów, że nie było ich podczas przeprawy.

Nils rozpoznał policjanta po granatowym drelichu. Towarzyszyła mu młoda funkcjonariuszka, sympatyczna blondynka. Ten drań Nango na pewno próbował ją przelecieć, pomyślał Nils. Nie silił się na uśmiech.

– Dzięki, Nils – powitał go Klemet Nango, podchodząc do ciała.

– Co tu się stało? – spytał nurek.

Wokół nich gromadzili się Lapończycy. Z daleka widać było nadjeżdżający ambulans. Podszedł jeden z pasterzy; on także dobrze znał zmarłego. Juva Sikku. Opowiedział przebieg wypadku.

– Mój biały renifer też utonął – dodał Juva. – Co ja teraz bez niego zrobię?

Nils miał to gdzieś. Młoda policjantka wydawała się zszokowana, że Juva Sikku rozpacza nad swoim reniferem.

– Myślisz, że teraz pora na takie żale?

Sikku popatrzył na nią obojętnie.

– Wiesz, co to znaczy przewodnik stada?

Splunął na ziemię i odszedł. Obok pijani Lapończycy wymachiwali rękami, otaczając Klemeta.

– Policjanci to banda oferm, zawsze przyjeżdżają za późno. Strażnicy reniferów! Nie ma z nich żadnego pożytku! Potrafią tylko kontrolować skutery. Powinniście tam być, to wy go zabiliście. To wasza wina!

Klemet zaczynał się denerwować. Nils zwrócił się do policjantki.

– Długo pani z nim pracuje?

– Nina Nansen – powiedziała, wyciągając rękę. – Od niedawna jestem w patrolu P9. I w ogóle w policji. To moja pierwsza praca po szkole.

Nils skinął tylko głową. Policjantka mówiła dalej.

– To straszne, co się stało z tym pasterzem. Nie wiedziałam, że to może być tak niebezpieczne.

– Jeśli chce się pani dowiedzieć, co to jest prawdziwe niebezpieczeństwo, proszę zacząć nurkować na wieżach naftowych.

Nina posłała mu ciężkie spojrzenie; widział, że ledwo powstrzymuje się od odpowiedzi. Ale zmilczała. Najwyraźniej ją uraził. Nie obchodziło go to. Niewielu ludzi wiedziało, jak się zachować przy takich jak on, którzy codziennie ryzykowali życie. Jeszcze jedna idiotka.

– Muszę już iść, czekają na mnie.

Rzucił okiem na ciało Erika, które zabierali ludzie z ambulansu. Klemet rozmawiał z pasterzami, odwrócony tyłem do człowieka, który wciąż mu wymyślał, chwiejąc się na nogach.

Nils zebrał sprzęt i zaniósł go do helikoptera. Śmigło zaczęło wirować. Klemet podszedł bliżej, wciąż otoczony wrzeszczącymi Lapończykami, których obelgi ginęły już w huku wirnika.

– Wciąż lubisz pracę w policji? – krzyknął do niego Nils obraźliwym tonem.

Klemet patrzył na niego przeciągle, podczas gdy Nils zapinał pas bezpieczeństwa. Potem pokazał palcem na jego kombinezon.

– To chyba wymiociny – krzyknął z kolei Klemet. – Zresztą to czuć.

Helikopter odleciał. Klemet oddalił się, czując na plecach spojrzenie Nilsa.

Rozdział 3

Dolina Cieśniny Wilka, 21.20

– Na pewno – mówi Nina, oglądając jego mały aparat fotograficzny – mógłbyś robić lepsze. Pokażę ci, jak się posługiwać stabilizatorem.

Klemet z posępną miną prowadził patrolowego pikapa straży reniferów. Nina domyślała się, że scena na brzegu Cieśniny Wilka trochę go zdenerwowała. Do tego dochodziła jeszcze późna pora. I introwertyczny charakter Klemeta.

– Mówię ci, trzeba było skuć tego pijaka.

– O tak, zasłużył sobie na to.

Klemet nie mógł widzieć jej uśmieszku. Ale wiedziała też, że Klemet, podobnie jak wielu jego kolegów, ma za sobą trudne doświadczenia z małych komisariatów na północy, gdzie trzeba było interweniować nieraz samemu, uciszając pijatyki, które często kończyły się bójkami. Praca w straży reniferów była wytchnieniem od służby w nieustannym napięciu, w przypadku niektórych strażników wręcz po załamaniach nerwowych.

– Widziałeś tę wielką, ostrą skałę przy brzegu? Leżało pod nią coś w rodzaju ofiary. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. – Odwróciła się do Klemeta, wciąż jeszcze chmurnego. Powoli mu przechodziło.

Słońce dopiero co zaszło i było jeszcze bardzo widno. O tej porze roku ciało często zbyt późno dawało znać o potrzebie odpoczynku, narastało zmęczenie. Nina się nie skarżyła. Poznawała coś, z czym nie spotkała się na południu Norwegii, gdzie się wychowała. Na razie brała to za dobrą monetę.

Klemet zahamował gwałtownie. Po przeciwległej stronie drogi Nina dostrzegła mały samochód kempingowy. Spojrzała zdziwiona na partnera.

– Rutynowa kontrola. Zaparkowali za blisko drogi. To niebezpieczne.

Klemet zdawał się być nazbyt skrupulatny. I mało rozmowny. Odkąd przyjechała tu z południa Norwegii kilka miesięcy temu, Nina miała okazję przyjrzeć się zachowaniu partnera w czasie patroli, gdy całe dnie musieli znosić swoje towarzystwo. Niech sobie sprawdza, pomyślała, może go to uspokoi.

Klemet zastukał w okno kampera. W oknie ukazała się łysa głowa z resztką drobnych, krótkich włosów. Mężczyzna miał opaloną twarz z piękną, silną szczęką. Szyję owijała mu czerwona wzorzysta chusta. Był zaskoczony.

– Dokumenty proszę.

Mężczyzna zaczął tłumaczyć, że jest Niemcem i nie mówi po norwesku. Próbował mówić po angielsku, ale Klemet nie mówił dobrze w tym języku. Nina czuła, że ta sytuacja zaraz jeszcze bardziej go zdenerwuje. Podeszła i zaczęła tłumaczyć. Klemet okazał się szczególnie gorliwy. Sprawdził cały kamper, podczas gdy Nina oglądała dokumenty pojazdu.

– Zobacz, Nina. Teraz nie powiesz już, że nie mam nosa.

Z tyłu pojazdu leżał mężczyzna w stroju turystycznym. Klemet potrząsnął nim. Jeszcze jeden Niemiec, tym razem pijany. W małej umywalce leżała butelka koniaku. Ci dwaj szybko przyswoili sobie lokalną tradycję picia koniaku w barach. W bagażniku Klemet odkrył rogi renifera. Pod siedzeniem znalazł nawet znak drogowy z reniferem w czerwonym trójkącie. Niemcy uwielbiali takie pamiątki.

– Nina, mandat.

Kierowca próbował się tłumaczyć. Byli turystami i ktoś sprzedał im znak, to nie oni go zabrali. Rogi też kupili od Lapończyka na parkingu. Poza tym nie wiedzieli, że tu nie wolno parkować.

Nina ograniczyła się do tłumaczenia, czując, że gdyby wyraziła swoje zdanie, Klemet nie dałby jej spokoju do końca tygodnia. Wypisał mandat, dał im kopię.

Kierowca nie protestował. Robił wrażenie, że zależy mu na szybkim zakończeniu sprawy. A może myślał, że w Niemczech ten mandat go nie dosięgnie.

Upewniwszy się, że Niemcy przestawili samochód, Klemet odjechał. Teraz czekało ich najgorsze. Być może to właśnie wprawiało Klemeta w zły humor. Musieli powiadomić młodą żonę Erika. Obozowała gdzieś w okolicy, w pobliżu reszty stada, na szlaku jego wędrówki. Policjanci musieli najpierw wziąć skutery z chaty w Skaidi, która o tej porze roku służyła im za bazę. Jechali jeszcze wzdłuż Repparfjord, gdy Klemet znów się zatrzymał. Nieopodal, tym razem na parkingu, stała mała ciężarówka w opłakanym stanie.

– A tu o co chodzi? – westchnęła Nina.

– Stary samochód. Sprawdź, czy przeszedł kontrolę techniczną. Te stare graty są niebezpieczne.

Jak zwykle bardzo rozmowny, pomyślała.

Z przodu w kabinie nie było nikogo. Klemet i Nina pochylili się, by obejrzeć wnętrze pojazdu. Na desce rozdzielczej po stronie pasażera pełno było poprzyklejanych post-itów we wszelkich możliwych kolorach. Na lusterku wstecznym wisiała mała drewniana kuropatwa i proporczyk Alta IF.

Klemet zapukał w boczne drzwi ciężarówki. W końcu uchylił je mężczyzna o zaspanych oczach. Jego tors wyłaniał się ze śpiwora. Obok niego poruszyła się jeszcze jedna postać, podobnie jak on owinięta w śpiwór.

Dwaj mężczyźni przedstawili się jako technicy pracujący w Hammerfest. Nie mieszkali w blokach za fabryką na wyspie, lecz w pływających hotelach, wynajmowanych robotnikom pracującym przy budowie nowej rafinerii. Najwyraźniej jeden z nich był Norwegiem, a drugi Polakiem. Ten ostatni powiedział coś po polsku, drugi przetłumaczył. Polak nie mówił po norwesku, a jego angielski był niewiele lepszy. Obaj mężczyźni tłumaczyli się, że nie mają przy sobie dokumentów, ale mogą stawić się w najbliższym czasie w komisariacie w Hammerfest. Za wszelką cenę chcieli uniknąć problemów. Polak leżał z tyłu kabiny. Ale ani on, ani Norweg nie byli pijani. Klemet słuchał, zaglądając do wnętrza pojazdu. Nie zauważył niczego podejrzanego.

– Skoro nie macie dokumentów, wystawię mandat – wysyczał Klemet. Wypełnił formularz, dał im kopię, kazał przyjść do komisariatu w Hammerfest i zamknął drzwi.

– Trzeba ich sprawdzać. To ważne. Tyle tych włamań do domków, squatersów i innych takich.

Nina miała wrażenie, że próbuje przekonać samego siebie. Gdy już wsiedli do samochodu, odwróciła się do niego.

– Chcesz dzisiaj wszystkich sprawdzać? Dlatego, że zwymyślał cię jakiś stary, pijany Lapończyk? Nie zapomniałeś, że musimy powiadomić żonę Erika?

Klemet spojrzał na nią ze złością. Wziął oba mandaty i wściekłym ruchem podarł je na strzępy, rzucając resztki formularzy na tył samochodu.

– I co, już dobrze? – Nie czekając na odpowiedź, uruchomił silnik. W milczeniu dojechali aż do chaty, w której mieścił się posterunek straży reniferów w Skaidi.

Tej wiosny wszystko tonęło w roztopach. Ale na dalekiej północy wiosną zawsze jest mokro. W kwietniu i w maju, w zależności od nasłonecznienia, leżał tu jeszcze śnieg, ale roztopy utrudniały jazdę skuterom śnieżnym. Na rzekach i jeziorach tajał lód. Topniejący śnieg, nagromadzony w ciągu sześciu miesięcy, zamieniał całą okolicę w jedno wielkie trzęsawisko. Na zieleń i pierwsze oznaki lata trzeba było czekać do czerwca. Wiosna była jedynie przedłużeniem zimy, pozbawionym jej uroków. Było też nieco cieplej. Tego wieczoru temperatura dochodziła do minus pięciu stopni.

Wydobywszy skutery z chaty w Skaidi, Klemet i Nina odjechali w kierunku obozowiska klanu Steggo. Nina trzymała się Klemeta, omijając pułapki na kruchym lodzie. Po godzinie dotarli na spłacheć odtajałego wrzosowiska, na którym rozstawiono namioty. Przejechali ostatnie sto metrów po ziemi, na której śnieg zmieszał się z roślinami, i wyłączyli silniki. Klemet odwlekał moment powiadomienia rodziny. Przyglądał im się z daleka. Wieść prawdopodobnie już do nich dotarła, pomimo tego, że tu, na zboczu góry, były problemy z zasięgiem. Na ich widok zebrała się grupa ludzi. Zwłaszcza kobiety i dzieci. Mężczyźni byli daleko, przy reniferach. Od jakiegoś czasu trwała już ich wędrówka na północ. Jak wyjaśnił Klemet, stado, którego doglądali, wysforowało się naprzód. Po porannym dramacie część stada, która próbowała sforsować cieśninę, była teraz podzielona – jedne zwierzęta zostały po jednej stronie, inne po drugiej. Ze względu na to, że w pobliżu były drogi – zwłaszcza bardzo uczęszczana droga do Hammerfest – trzeba było bardzo uważać. W jednym z namiotów siedziała grupa starych Lapończyków. Nina nie mogła dostrzec, co robią.

Nastąpiło trudne powitanie. Śmierć pasterza zawsze była tragedią. Tym większą, gdy był to młody człowiek. Coraz mniej było mężczyzn chętnych i zdolnych do podjęcia tej trudnej pracy. Klemet przeżywał męki. Jego rodzina musiała porzucić hodowlę reniferów za życia dziadka, więc relacje Klemeta z tym środowiskiem były dość trudne. Nina spostrzegła to kilka miesięcy wcześniej, w czasie śledztwa w sprawie śmierci Mattisa. Wielu drobnych hodowców doświadczało prawa silniejszego.

Podeszła do nich kobieta w średnim wieku. Na głowie miała lapoński czepek, ubrana była w granatową, nieco zbyt obcisłą parkę i w spodnie od kombinezonu. Na jej twarzy malowało się zdecydowanie.

– Czemu was tam nie było? – rzuciła ostrym tonem.

To samo oskarżenie, które słyszeli od pijanego Lapończyka.

– Naprawdę myślisz, że to by coś zmieniło? – odpowiedział Klemet znużonym głosem.

– Jak to nie? Masz obowiązek wiedzieć, że wśród hodowców znów narastają konflikty. Nie wiesz, że walczą o lepsze pastwiska na szlaku wędrówki stada?

– Oczywiście, że wiem – odparł Klemet. – Ale to nic nowego. Nie widzę związku ze śmiercią Erika.

Po reakcji niektórych kobiet Nina poznała, że nie wszyscy wiedzą o utonięciu młodego człowieka. Jedna z nich, starsza, ubrana w tradycyjny strój, chwyciła Susann za ramię i pytała o coś niespokojnie po lapońsku. Susann odpowiedziała jej płomiennym spojrzeniem. Erik był jej kuzynem.

– Znałeś Erika? – spytała Susann.

– Niezbyt dobrze – odparł Klemet. – W każdym razie od niedawna. Właściwie nie był z mojego rejonu.

– Erik był nadzieją naszego klanu. Starał się; studiował na uniwersytecie rolniczym w Umeå i w akademii lapońskiej w Kautokeino. Nie znam wielu takich jak on.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie wiem, Klemet, nie wiem – ciągnęła z płaczem. Jakaś stara kobieta trzymała się jej ramienia.

Klemet potrząsnął głową.

– Anneli wie?

Susann pokręciła przecząco głową.

– Pilnuje stada, które zostało w głębi doliny. Idź grzbietem wzniesienia. Idź pieszo, żeby nie spłoszyć zwierząt. Pół godziny drogi stąd, na górze, znajdziesz namiot, z którego dogląda renifery.

Kilka samic miało właśnie rodzić. Przedwczesne porody. Normalnie cielaki przychodziły na świat dopiero na wyspie, po przemarszu, gdzieś od połowy maja. Trwało to przez miesiąc albo i dłużej, nieraz aż do połowy lipca.

– Te cielaki nie będą w stanie przejść po śniegu – zaniepokoiła się Susann. – Potem się zobaczy. Może trzeba będzie poprosić o transport w Biurze do spraw Reniferów.

Klemet i Nina ruszyli wskazaną drogą. Przeszli obok lapońskiego namiotu, w którym pięciu starców siedziało wokół ognia. Mruczeli jakąś pieśń. Jeden z nich wyglądał dosyć dziko. Inni też nie wydawali się być w zbyt dobrej formie. Starzy ludzie przeżywający ostatnie chwile tej odwiecznej wędrówki, praktykowanej dziś jedynie podczas wędrówki reniferów. Od lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku mechanizacja kładła kres ich dawnemu stylowi życia.

Słuchając ich zawodzeń, Nina poczuła dreszcz. Nie był to joik, tradycyjny śpiew Lapończyków; ich głosy miały ostre, niepokojące brzmienie, przypominały kościelne chóry. Lapończyk o dzikim wyglądzie odgarnął kosmyk kręconych włosów. Nie śpiewał. Nina przeszła obok niego, nie zatrzymując się i nie odrywając od niego wzroku, dopóki nie weszli na grzbiet doliny.

Łatwo znaleźli Anneli, choć marsz przez mokry śnieg nie należał do łatwych. Młoda kobieta sama pilnowała stada. Jej włosy są nieomal jaśniejsze niż moje, zauważyła Nina ze zdziwieniem. Anneli miała długie, proste włosy spadające na ramiona, mięsiste usta i ładne kości policzkowe. Wiatr smagał jej twarz. Stała na skale zamykającej małą dolinę, usianą karłowatymi brzozami. Zauważywszy nadchodzących policjantów, okazała pewne zdziwienie, zarazem jednak wiedziała, że straż reniferów zawsze rozpytywała, gdy stada się spóźniały albo gdy zbyt wcześnie zaczynały wędrować. W ten sposób strażnicy zapobiegali sporom pomiędzy hodowcami o dostęp do pastwisk. Anneli zamachała do nich przyjaźnie. Gdy się zbliżyli, zagwizdała z podnieceniem, dając znaki, by podeszli bliżej do skały.

– Patrzcie, samica będzie rodzić.

Było jeszcze widno. Nina chwyciła lornetkę, celebrując tę niezwykłą chwilę. Klemet pozostał z tyłu. Zadanie powiadomienia młodej kobiety przypadło Ninie.

– Tchnienie viddy wzywa młode renifery do życia – mruczała Anneli, stojąc obok Niny.

Policjantka zobaczyła, jak młode cielę prychnęło i niepewnie stanęło na wątłe nogi. Poczuła na uchu oddech kobiety.

– Słyszą już zew przodków. Widzisz, jak instynktownie szukają matki i jak ona instynktownie już się niepokoi? Wiesz, że przestraszona matka zostawia małe? Cisza jest ich pierwszą czułą osłoną. W tym momencie dzieje się cała magia życia.

Słodkie i czyste, pomyślała Nina, poruszona słowami Anneli. Ta chwila stawała się nie do zniesienia. Odwróciła się do Klemeta, skrytego w cieniu. Dał jej znak głową. Nina wzięła Anneli delikatnie za rękę i powiedziała jej.

Rozdział 4

Piątek, 23 kwietnia

Wschód słońca: 3.26. Zachód słońca: 21.20

Długość dnia: 17 godzin i 54 minuty

Morze Barentsa, 10.55

Przez bulaj mostka kapitańskiego Leif Moe patrzył na grzbiety fal. Miały najwyżej pięć, sześć metrów.

Nie wyglądało to na burzę. W każdym razie ich statek nurkowy Arctic Diving trzymał się mocno. Na dole dwóch nurków raczej nie czuło ruchu na powierzchni.

– Głębokość czterdzieści metrów.

Z dzwonu pogrążającego się w Morzu Barentsa, połączonego ze statkiem wielofunkcyjnym kablem, dyżurujący w dzwonie Tom Paulsen meldował co dziesięć metrów głębokość zanurzenia. Jak zwykle najpierw, idąc według checklisty, przez dobre dwadzieścia minut sprawdzali maski, rękawy, zawory butli, przewody – wszystko było w porządku. Przepisy na norweskich platformach kontynentalnych stały się prawdziwym utrapieniem.

Na szczęście tym razem nurkowali zbyt płytko, by używać mieszanki gazów, inaczej musieliby sprawdzać jeszcze dłużej. Ale w porządku – jeśli klient płaci również za to, niech mu będzie, myślał Leif Moe. Tylko że klientowi, wszystkim klientom, coraz bardziej się spieszyło. Musieli pracować coraz szybciej.

W zeszłym miesiącu Arctic Diving stracił ważny kontrakt i nie mógł sobie pozwolić na utratę kolejnego, gdy firma inwestowała w nowy zestaw do dekompresji.

Dzwon osiągał głębokość roboczą. Stosowanie dzwonu na pięćdziesięciu metrach to był poniekąd luksus, ale w porządku, mieli okazję przetestować nowy sprzęt. Trzeba było oczyścić szyb wydobywczy.

Normalnie pracę tę powinien wykonać zdalnie sterowany pojazd podwodny, lecz spodziewano się komplikacji. Takie wyjaśnienie podano klientowi, żeby nie zdradzić, że oba pojazdy podwodne się zepsuły.

Nils Sormi znów miał okazję się popisać.

Kończył przygotowania w dzwonie pod czujnym okiem swojego partnera, Paulsena. Chociaż Leif Moe nie lubił Sormiego, musiał przyznać, że razem z Paulsenem stanowią znakomitą parę nurków. Pod wodą byli jak bracia bliźniacy. Na ziemi zresztą też.

– Głębokość pięćdziesiąt metrów.

Doszli.

Ciśnienie. Obaj nurkowie czekali na sygnał.

Ale trzeba było się spieszyć. Liczyła się każda minuta użycia sprzętu niezbędnego do zanurzenia.

Leif Moe patrzył na ekrany kontrolne. Śluza dzwonu powinna się otworzyć pod wpływem zwiększonego ciśnienia.

– We got the door.

Śluza otwarta.

Śmigaj, mały, śmigaj, myślał Leif Moe.

Woda nie jest taka zimna. Raptem trzy stopnie, tylko trochę zimniejsza od wody w Morzu Północnym. Dobra, w porządku, trochę zimna. Ale dawaj, dawaj, bo klient znów się przypieprzy.

Tymczasem klient, Future Oil, na innej częstotliwości właśnie dopytywał się, jak im idzie. Z zacisza ciepłego pokoju w Hammerfest.

– Arctic Diving, na jakim etapie jesteście? – indagował głos Henninga Birge’a, przedstawiciela Future Oil.

– Nurek jest w wodzie.

– Prawie wyczerpaliście czas. Zaraz przekroczycie limit.

– Już wszystko w porządku. Bez odbioru.

Tom Paulsen dalej meldował z dzwonu.

– Diver leaving the bell.

No dobra, dalej, Nils, pokaż facetom z Future Oil, co potrafisz, dowiedź, że jesteś godny tych wszystkich historii, które potem wszędzie o tobie opowiadają.

Nils Sormi powinien teraz pociągnąć za swoją pępowinę, pełną przewodów, od których zależało jego życie – z ciepłą wodą, z kablem łącznościowym umożliwiającym komunikację z dzwonem, a zwłaszcza z powietrzem, dzięki któremu mógł oddychać.

Zanurzenie nie było zbyt duże. Nils musiał jeszcze zejść kilka metrów, ale dno było czarne. Powinien był oczyścić je z resztek, które pozostawiła tam głowica wiertnicza, by nie niszczyły sieci rybackich. Do tego trzeba kilku nurków – dwie zepsute maszyny jednocześnie, cholera, przecież to niemożliwie – ale większość pracy musiał teraz wykonać Nils. Był odpowiednim człowiekiem do tej sytuacji. Facetem, który lubił ryzyko, który nie sztywniał z przerażenia, zawsze gotowym na małe niespodzianki, które gotował mu los. Oczywiście, w jego zawodzie te niespodzianki mogły oznaczać śmierć. Ale Nils nie był idiotą. I był pewien swojego partnera. Dla Toma Paulsena bezpieczeństwo było najważniejsze, niezależnie od kosztów i od wymagań klienta. Szanowali go za to nawet klienci, przynajmniej większość z nich. Jeśli Nils Sormi był gotowy na niespodzianki, to Tom Paulsen starał się ich unikać; miał coś, co inni nazywali zmysłem ostrożności. Połączenie tych cech sprawiało, że razem byli bezkonkurencyjni.

– Give the diver more slack.

Dajcie nurkowi więcej luzu. Powinien już być u celu.

– Arctic Diving, znaleźliście?

Cholera, facet z Future Oil znów się obudził.

– Nurek dochodzi do strefy.

– Kto nurkuje?

– Nils Sormi na zewnątrz, Tom Paulsen w środku.

– A, nasz Sormi, bardzo dobrze. Ale zwijajcie się.

– Bez odbioru.

To dupek, pomyślał Leif Moe. I jeszcze to „nasz Sormi tu”, „nasz Sormi tam”. Nic, tylko on. To proste: Nils Sormi był gwiazdą. Nafciarzom podobało się też, że król nurków z Arctic Diving był Lapończykiem, wprawdzie jedynym, ale za to sławnym. Stanowił alibi, był „dobrym Saamim”, dowodem, że koncerny naftowe są otwarte na tubylców i dają im udział w lokalnym rozwoju. Wielki Teksańczyk mówił tylko o nim, można by sądzić, że go adoptował. I nie tylko on. Mowa! Między sobą nazywali go Nils Sormi PC, politically correct. Zasłaniali się nim, gdy trzeba było uspokoić miejscowych polityków albo zrobić wrażenie na dziennikarzach. A ten nadęty kretyn nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Z dzwonu Leif Moe usłyszał głos Paulsena, który mówił do Sormiego:

– Nils, odpuść, nie masz czasu, za duże ryzyko, to niezgodne z procedurami.

– Co się dzieje? – spytał Leif Moe.

– Element, który mamy wciągnąć, rozleciał się i nie możemy go przymocować tak, jak planowaliśmy. Żeby przeciągnąć liny, trzeba się podkopać. To może zająć co najmniej dwa dni.

– Dwa dni! Kurwa!

– Nils nie chce czekać. Mówi, że może zrobić spaw i przymocować do tej części linę. Osobiście jestem przeciw. Nie ma odpowiedniego sprzętu.

– Dobra, przekażę.

Kierujący operacją wyjaśnił sytuację klientowi z Future Oil. Odpowiedź była taka, jakiej się spodziewał.

– Kpiny sobie robicie czy co? Dobrze wiecie, ile mnie kosztują wasze dodatkowe godziny dekompresji i inne bzdety. Niech pan powie Sormiemu, że ma ruszyć tyłek.

– Pośpiech jest bardzo ryzykowny, no i słyszał pan: on nie ma sprzętu.

– Myślicie, że płacimy wam za turystykę? Bez odbioru.

Mijały minuty pełne napięcia. Leif Moe śledził z daleka rozwój wydarzeń; mógł tylko sprawdzać wskazania instrumentów w małej kajucie, w której siedział, na statku nurkowym. W dzwonie niewymieniane powietrze zaczęło dawać się we znaki Tomowi Paulsenowi. Ale Nils Sormi, mimo kombinezonu, musiał już zacząć czuć, jak paraliżuje go zimno. Słyszał, jak Paulsen próbuje przemówić swojemu partnerowi do rozumu, i widział, że on nic sobie z tego nie robi. W każdym razie czas przeznaczony na tę akcję już minął.

Leif Moe zakładał, że Sormi próbuje doczepić improwizowany spaw do części, którą mieli podnieść, wbrew opinii wszystkich. Prowizorka i kozactwo, w najczystszej tradycji pionierskich początków nurkowania dla przemysłu naftowego na Morzu Północnym w latach siedemdziesiątych. Moe musiał przyznać, że Sormiemu nie brak zdolności i odwagi. Ten Lapończyk był niezły. Arogancki bufon, ale cholernie dobry. Krzyk Paulsena sprawił, że podskoczył na krześle.

– Wracaj natychmiast, Nils, grozi ci niebezpieczeństwo!

– Paulsen, do cholery, co się dzieje?

– Problem z pępowiną. Dopływ ciepłej wody i powietrza spadły do… trzech czwartych.

– Na ile?

– Na trzy minuty.

– Jak daleko jest od dzwonu?

– Mniej. Ale mówi, że prawie skończył spaw.

– Na litość boską, masz go stamtąd natychmiast zabrać!

– Zrozumiałem. Bez odbioru.

Paulsen był w zasadzie przygotowany na konieczność błyskawicznego reagowania. Należało to do zadań nurka, który czeka na partnera w dzwonie nurkowym. Wystarczyło tylko założyć maskę. Już powinien to zrobić. Paulsen był gotowy ratować kumpla nawet bez maski. Moe wpatrywał się we wskazania ekranów i w stoper, który odruchowo włączył.

– Arctic Diving, długo się tam jeszcze będziecie grzebać?!

Leif Moe przerwał połączenie z Hammerfest. Nie musiał się z nimi wykłócać. Minęły trzy minuty. Panowała absolutna cisza, którą przerywały jedynie słabe trzaski dochodzące z radia. Na zewnątrz fale uderzały w kadłub statku, bez szczególnego efektu. Przez drugi bulaj widział ruchomą platformę, również nieczułą na złą pogodę.

– Divers back in the bell.

Odetchnął z ulgą. Chwycił za mikrofon.

– Melduj!

Minęły dwie długie minuty.

– Nils ucierpiał, wyciągnąłem go nieprzytomnego. Oddycha, ale się wychłodził. Możesz zapewnić Future Oil, że skończył spaw. Gotowi do wynurzenia. Bez odbioru.

Leif potrząsnął głową.

– Zacząć wynurzanie i dekompresję. Bez odbioru.

Rozdział 5

Wzgórza nad Cieśniną Wilka, 13.45

Klemet Nango i Nina Nansen spędzili noc w chacie w Skaidi. Na stronach internetowych miejscowych gazet zaczęły się pojawiać komentarze na temat wypadku, który kosztował życie Erika Steggo. Było wiele wyrazów współczucia. Nie brakowało też ludzi, którzy korzystali z okazji, by wyrazić swoje zgorzknienie i niezadowolenie. „Gdyby zamknięto wyspę Kvaløya dla reniferów, nigdy by do tego nie doszło”. „Mieszkańcy Hammerfest mają już dość tych zwierząt”.

Nic nowego, pomyślał Klemet. Problemy z reniferami w mieście w czasie lata od dawna zatruwały relacje między lokalnymi społecznościami.

Do fali niezadowolenia dodał swoje trzy grosze burmistrz Hammerfest, publikując na swoim profilu facebookowym fotografie napotkanych w mieście reniferów.

Wiosną wiele stad, które zimowały w głębi Laponii, między Kautokeino i Karasjok, powracało na letnie pastwiska na północnym wybrzeżu, wchodząc czasem na wyspy. Niektóre renifery dostawały się tam wpław, inne promami wynajmowanymi przez Biuro do spraw Reniferów. Jesienią wędrowały z powrotem. Tak było zawsze. Ale nigdy jeszcze Klemet nie słyszał o podobnym przypadku śmierci pasterza. Słowa Susann go zraniły, nawet jeśli nie miała racji. Ich obecność niczego by nie zmieniła.

Oślepiło go słońce odbijające się od śniegu. Włożył okulary przeciwsłoneczne. Wyłowiono wszystkie potopione renifery. Razem ze trzydzieści. Reszta stada przeszła bez problemów kilka godzin wcześniej. Jeszcze inne, które zostały z Anneli, dołączyły później na kolejnym pastwisku.

Nina wyrwała go z zamyślenia. Była na swój sposób bezpośrednia.

– Masz jakiś problem z Nilsem?

Klemet spojrzał na nią bez słowa. Często to wystarczało. Nie tym razem. Nie z nią.

– Nie myśl, że mam problemy ze wszystkimi hodowcami z okolicy. – Klemet pogrążył się w obserwacji cieśniny.– Widziałaś, jak się zachowuje?

Teraz Nina przez chwilę nic nie odpowiadała. Ją także zdawała się pochłaniać kontemplacja cieśniny. Przed nią rozpościerały się zbocza, na których iskrzył się jeszcze śnieg. Renifery musiały już podążyć w głąb wyspy: jedne szły w stronę miasta, inne ku niezamieszkanej wyżynie.

– Tak – powiedziała po chwili. – Tak, wiem, jest nieznośny. I nie można mu się oprzeć.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Tym razem Nina zbyła pytanie milczeniem.

Gdy patrol P9 zjeżdżał w dolinę, zadzwonił telefon Klemeta.

– Ślady? Jakie ślady?

Zgłoszenie kradzieży reniferów.

– Będziemy mogli zająć się czymś innym – rzuciła Nina, gdy skończył rozmawiać.

O umówionej godzinie spotkali się z hodowcą, który właśnie zgłosił kradzież, na parkingu wzdłuż drogi biegnącej w głąb fiordu Reppar. Punktualność nie była rzeczą łatwą w tej bezkresnej i bezludnej krainie, gdzie nikt nie umawiał się na określoną porę.

Złodziej nie zadał sobie wiele trudu. Miejsce przestępstwa leżało zaledwie piętnaście metrów od drogi, raczej na widoku, na zboczu góry. Zadziwiające ryzyko, zważywszy na to, że teren był oświetlony nawet w środku nocy. Hodowca wkrótce odjechał. Podczas wędrówki stad nie można było długo zwlekać.

Zwierzę zostało poćwiartowane na miejscu. Jeszcze jedna oznaka niezwykłej śmiałości złodzieja. Większości kradzieży reniferów dokonywano na jesieni. Zwierzęta były wówczas zdrowsze, skubały więcej trawy ze zboczy, mięso było o wiele lepsze. Ale mrok pozwalał kłusownikom polować bez większego ryzyka. Klemet i Nina założyli niebieskie plastikowe rękawiczki i zaczęli oglądać skórę i łeb renifera, którego rogi zniknęły. Złodzieje nie zabrali jednak uszu.

– Jeśli są uszy, to złodziej nie jest stąd, inaczej przecież by wiedział, że najlepszym sposobem zamknięcia śledztwa w sprawie kradzieży jest ich usunięcie. Prawda?

Klemet nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Nina nie była w straży reniferów zupełną nowicjuszką, zdążyła już przyswoić sobie podstawy. Jeśli nie ma uszu, to nie ma oznakowania, jeśli nie ma oznakowania, to nie ma właściciela. Nie może złożyć skargi. Jeśli nie może złożyć skargi, to sprawa zamknięta. Żelazna logika dochodzeń policyjnych w Laponii.

Tyle tylko, że trzeba to wiedzieć. Każdy renifer ma na obojgu uszach znaki identyfikacyjne, jednoznacznie wskazujące na hodowcę. Policja ma katalog zawierający setki takich znaków, używanych w całym regionie. Klemet i Nina popatrzyli na siebie i jednocześnie wpadli na ten sam pomysł. Wrócili do pikapa i zaczęli zbierać kawałki mandatu porozrzucane po tylnym siedzeniu.

Rozdział 6

Port Hammerfest. Piątek, 23 kwietnia, 18.50

Nikt już dokładnie nie pamięta ani dlaczego, ani kiedy najmniejszej kei portu w Hammerfest nadano nazwę kei pariasów. Nils uważał, że ta nazwa do niej pasuje.

Mimo swojego położenia w centrum zupełnie nie pasowała do reszty miasta i do jego dziesięciu tysięcy mieszkańców. Dwieście metrów na lewo od kei, nad morzem, znajdował się rynek z ratuszem, hotel Tuńczyk, kiosk, w którym sprzedawano gazety i cukierki Narvesen, budka z kebabami i kilka sklepów. Budynek, w którym mieściło się przedstawicielstwo firmy naftowej, wznosił się tuż obok, nad galerią handlową.

Kilka metrów w prawo znajdowało się bardzo nowoczesne Arktyczne Centrum Kultury, którego zarys rozświetlał się w nocy na niebiesko. Była to potężna budowla, wzniesiona nad brzegiem zatoki dzięki pieniądzom z eksploatacji gazu na Morzu Barentsa. Można by rzec, że była w tym pewna konsekwencja: ta stara osada jako pierwsza na północy Europy otrzymała oświetlenie uliczne.

Ale spacerowicze nie zapuszczali się do tej części portu. Dla nich te sto metrów było jak sto kilometrów.

Keja pariasów stanowiła osobny świat. Z jednej strony cumowały przy niej małe kutry rybackie. Nie było ich nigdy zbyt wiele, co najwyżej cztery lub pięć. Należały zazwyczaj do Lapończyków; nawet jeśli ich właściciele nie byli Lapończykami, byli równie ubodzy.

Drugi kraniec kei z reguły zarezerwowany był dla statków nurkowych. Tego wieczoru zacumował tam Arctic Diving.

Szczególnego charakteru nadawały jednak temu miejscu dwa bary, nieomal niewidoczne, schowane z tyłu za keją. Położone były obok siebie; choć rozdzielał je rodzaj fosy, wypełnionej wielkimi pojemnikami z paliwem, ciągnęły się jak linia demarkacyjna. Pierwszy z nich znany był jako miejsce, w którym schodzili się nurkowie i marynarze wracający z rejsów, zupełnie różne od pubu Black Aurora, rezerwowanego na wieczory, podczas których chwalili się swymi przygodami.

W tym barze przy kei pariasów, Riviera Next, nurkowie byli wśród swoich; nie musieli szukać towarzystwa innych, popisywać się, zasługiwać na opinię podrywaczy, imprezowiczów, zawadiaków i zuchwalców, zakłócających spokój mieszkańcom. Tylko nieliczni spośród tych, którzy nie należeli do ich świata, mogli wejść do tej jaskini lwa bez poczucia, że są tu zdecydowanie nie u siebie.

Sąsiedni bar, Bures – po lapońsku „dzień dobry” – wyglądał jeszcze gorzej. Jego bywalcy stanowili jeszcze inny świat: rybaków, Lapończyków i innych. Byli to miejscowi, drobni rybacy z trudem utrzymujący się z tradycyjnych połowów w fiordach, ludzie z samego dołu lapońskiej hierarchii, której szczyt zajmowali wielcy hodowcy reniferów. Ale ci, których stada błąkały się po wyspie Kvaløya, nie byli wielkimi hodowcami. Nie mieli na to szans. Dlatego niektórzy z nich przychodzili czasem do Bures. Czasem. Rzadko. Czuli, że tutaj, w mieście Hammerfest, w którym niepodzielnie panowały ropa naftowa i gaz z Morza Barentsa, nie są mile widziani. W okolicach kei pariasów mogli uniknąć konfrontacji z resztą mieszkańców miasta.

Drogę do obu barów zamykała zwykła brama garażowa. Po jej otwarciu pusta przestrzeń, która się za nią znajdowała, służyła za palarnię; były tam dwa stoły, ławki i porozstawiane wszędzie popielniczki. Nieosłonięte żarówki świeciły ostrym światłem. Bary znajdowały się w głębi; wiodły do nich proste drzwi nieopatrzone żadnymi napisami. Jeśli się o nich nie wiedziało, można było przejść obok i nawet ich nie zauważyć.

Po spędzeniu części dnia w kabinie dekompresyjnej z Tomem Paulsenem Nils Sormi szedł odreagować do baru. Na Black Aurora był jeszcze czas. Po zejściu ze statku dołączył do niego Henning Birge, miejscowy przedstawiciel Future Oil. Birge, wielki mężczyzna o szczerej twarzy, jasnych włosach zaczesanych z przedziałkiem na bok i w okularach księgowego, zdążył już zmyć mu głowę.

Tych typów nic nie obchodzi, co się dzieje na dole, myślał Nils. Ale się nie wychylał. Brał forsę. Kwestia podejścia. Wiedział, że jest najlepszy; ten typ z całą swoją megalomanią nie może się bez niego obyć. Nils słuchał jego wymyślań, ale po nim spływały. Jego narzekania na opóźnienie, na dodatkowe koszty, na podatki – wszystko to niewiele go obchodziło. Ten facet miał pilnować, by nie przekraczali pewnych granic. Subtelna różnica tkwi w tym, w jaki sposób inni, ci na tarasie, oceniają sytuację, myślał Nils. Złe przygotowanie akcji to nie jego sprawa; on był nurkiem. Birge nie wiedział nawet, że to on, Nils Sormi, w gruncie rzeczy wybawił go z kłopotów.

W końcu do naftowca podszedł Paulsen i wyjaśnił mu – w sposób, który zawsze budził szacunek – jak Sormi ocalił akcję, narażając własną skórę: „wszystko po to, by wyciągnąć ten cholerny, pechowy kawałek żelastwa”.

Inni nurkowie w milczeniu przyglądali się tej scenie. Sormi zachowywał kamienną twarz. Przedstawiciel firmy ośmieszał się w oczach innych, którzy rozumieli, że nurek spisał się wzorowo. Nils Sormi nie był zdziwiony, widząc, że Henning Birge nagle zmienia ton. Poczuł zmianę atmosfery.

Birge objął go ramieniem, by go uściskać.

– W porządku, wszystko się dobrze skończyło. Nils, nawet nie wiesz, jak jesteśmy dumni, że z tobą pracujemy.

Mówił to jednocześnie do nurka i do jego kumpli z obu barów.

Nils skorzystał z okazji, że jego rozmówca zbliżył się do niego w uścisku.

– Zrobiłeś błąd, wymyślając mi przy wszystkich – szepnął, ściskając palcami jego ramię. – Niech to będzie ostatni raz.

Rozdzielili się. Mimo bólu Birge wciąż się uśmiechał. Wziął innych na świadków.

– Sormi to przyszłość Finlandii, odwaga i honor, przykład dla wszystkich Lapończyków, człowiek, który bierze swój los w swoje ręce i nie wyciąga ręki po pieniądze, które zarabiają inni. Brawo, Nils. – Odszedł, nie żądając reszty.

Nils poszedł usiąść na tarasie nurków. Z drugiej strony rowu z pojemnikami na olej napędowy kilku rybaków piło piwo. Na pewno Lapończycy, którzy łowią w fiordach, choć są pewnie wśród nich i nie-Lapończycy – nie da się odróżnić, kto jest kim. Różne ludy mieszają się tu od pokoleń. Nils wiedział o swoim lapońskim pochodzeniu, ale nigdy się nim nie chwalił. Nie miał powodu. Jeśli firma chciała o tym mówić, czemu nie. On nie widział w tym dla siebie żadnej korzyści. Mieszkańców Hammerfest przeważnie nie obchodziło to, co działo się kilkadziesiąt kilometrów stąd, w tundrze. Wypił łyk piwa, zamykając oczy. Nagle usłyszał szmer oklasków, jakby echo dobiegające z najciemniejszego zakamarka Bures.

– Piękna akcja, możesz być z siebie dumny.

Oklaski rozbrzmiewały w grobowej ciszy, panującej po drugiej stronie linii z beczkami. Nils dostrzegł Olafa, który wychodził z cienia z piwem w ręku. No proszę, Hiszpan jest w mieście. Co on tu robi? Olaf Renson zasiadał w parlamencie lapońskim w Szwecji, jednocześnie pracując jako hodowca reniferów. Swoją wojowniczością denerwował wielu ludzi. Często zachowywał się prowokująco i jego dumna postawa przyczyniła się do nadania mu przezwiska „Hiszpan”.

– Zdecydowanie jesteś zupełnie inny niż Erik – mówił dalej Olaf Renson. – On nigdy nie dałby się tak poniżyć. Umiał trzymać się prosto.

Nils nie odpowiedział od razu. Za Lapończykiem dostrzegł żonę Erika Steggo. Prawie jej nie znał.

– Po co wsadzacie nos w nie swoje sprawy? – odpowiedział ze złością. – Teraz jesteście razem? Jak ci nie wstyd pokazywać się tu z nim, kiedy twój mąż właśnie zginął!?

– Olaf pomaga mi przy stadzie. Jestem teraz sama; dobrze o tym wiesz, bo wyciągnąłeś Erika z wody, i dziękuję ci za to. Dla ciebie to też musiało być trudne. Nie musisz dogryzać mojemu przyjacielowi Olafowi za to, że jest wierny swojej tradycji. To niczego nie ujmuje twoim wyborom.

– Swojej tradycji! Proszę, możemy o tym porozmawiać. Fakt, że renifery to nie moja kultura. Mówicie mi o odwadze? Słyszycie samych siebie? Można się uśmiać. Popatrzcie na tych dumnych Saami1, jak pięknie gadają o obronie swojej kultury, a nie mają jaj, żeby pójść na całość i zażądać niepodległości, chociaż mają ziemię, parlament, flagę i cały ten majdan.

Wokół Nilsa nurkowie zwietrzyli spektakl. Kilku zaczęło stukać szklankami o stół. Nils zdawał się nie zwracać na nich uwagi; patrzył zimno na Lapończyków.

– Ciekawe, co byście zrobili, gdybyście ją dostali, hę? Wiecie, dlaczego tego tu nazywają Hiszpanem? Bo wypina dumnie tyłek jak toreadorzy, do których jest podobny. Dobrze wychodzi mu zwłaszcza robienie uników, kiedy trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność. Ja biorę odpowiedzialność za to, co robię, kiedy schodzę na dno.

Nurkowie zaczęli gwizdać, zagrzewając Nilsa do boju, podczas gdy inni ze śmiechem bili mu brawo. Miny tych z drugiej strony były coraz bardziej zacięte. Niektórzy, uznając, że kłótnia ich nie dotyczy, weszli do baru.

– Zapominasz, że coś się zmieniło.

Olaf podszedł do beczek, wskazując palcem na Nilsa.

– Teraz będziemy mieli autonomię. I wszystko będzie inaczej!

– Aha, i z czego będziecie finansować tę waszą autonomię? Sprzedając skóry reniferów? Forsa to ropa, która jest tam, w morzu.

– Ta autonomia będzie też twoja. A kim ty jesteś, biedaku? Te pieniądze, ta ropa, to wszystko nasze. Należy do Saami. Ziemia, ropa, woda – to wszystko nasze!

Teraz z kolei Lapończycy zaczęli krzyczeć i bić brawo. Nurkowie podnieśli się. W tym momencie wszedł Klemet.

– Myślę, że powinniście się uspokoić – powiedział policjant.

Nils usiadł. W końcu przecież był zmęczony. Olaf z hukiem postawił piwo.

– Proszę, sprzedawczyki! – wycedził przez zęby. – Chodźmy, nic tu po mnie.

– Zmień płytę – odpowiedział policjant zmęczonym głosem. – Anneli, przyszedłem z tobą porozmawiać. Musimy pomówić o twoim stadzie.

Po obu stronach linii z beczkami wszyscy wrócili do swoich szklanek. Emocje szybko opadły, pochłonięte szarością dnia. Nils podniósł szklankę. Patrzył, jak odchodzą.

– Wasze zdrowie, pariasi.

Rozdział 7

Hammerfest. Klub Białego Niedźwiedzia, 22.00

Siedziba Królewskiego Towarzystwa Białego Niedźwiedzia, instytucji z wielkimi tradycjami, mieściła się razem z biurem turystycznym Hammerfest w jednym z tych niskich, smutnych budynków, które szpeciły centrum miasta.

Wejście znajdowało się na parterze, naprzeciw kei nad kanałem głębokowodnym, do której pod koniec dnia codziennie przybijały wielkie promy Hurtigruten, obsługujące przybrzeżne połączenie ekspresowe, łączące Bergen z Kirkenes. Pięćset metrów dzieliło ją od kei pariasów. Klub od kilku godzin był zamknięty dla gości, ale w sali w głębi, służącej do zebrań, wciąż paliło się światło.

Markko Tikkanen znów się spisał. Jak zwykle.

Zawsze robię, co trzeba, pomyślał.

Uwijał się szybko, mimo swego ogromnego cielska, poprawiając niesforny kosmyk ciemnych włosów wystający ze źle wypomadowanej czupryny, upewniając się po raz ostatni, czy wszystko jest na właściwym miejscu.

Mały, ośmioboczny stolik na środku sali, przyozdobiony figurką białego niedźwiedzia z kości słoniowej, z drewnianymi nogami wzmocnionymi sznurem, był jeszcze nienakryty. Jego goście cieszyli się, gdy widzieli tego niedźwiedzia na stole, zanim jeszcze przykryto go obrusem. Mówili, że czerpią z niego siłę.

Jeśli im to sprawia przyjemność…

Równie wielką wagę przywiązywano do dwóch krzeseł i dwóch dwuosobowych ławek, które ustawiano wokół stołu. Były przykryte skórami fok; zdobiły je podobizny skalnych form występujących w okolicy. Kolejne skóry fok, zdjęcia z norweskich wypraw arktycznych i szkielety zwierząt ozdabiały ściany pomieszczenia.

Gości intrygowała zazwyczaj mniej więcej czterdziestocentymetrowa kość spoczywająca w kącie za szybą, która chroniła ją przed wścibskimi turystami. Służyła ona do wprowadzania nowych członków klubu, nieświadomych, że są pasowani ogromną kością penisa morsa.

Do ciemnej sali nie docierał łagodny, pomarańczowo-fioletowy blask zachodzącego słońca. Nastrój tworzyły jednak przyćmione światła.

Wkrótce przyszli goście. Markko Tikkanen, znany z uprzejmości, kłaniał się lekko każdemu z nich, witając ich twardym akcentem, który zachował po finlandzkich przodkach. Ludzie, którzy się teraz schodzili, należeli do najbardziej wpływowych obywateli tego miasteczka, stającego się właśnie Singapurem Dalekiej Północy. Albo, jeśli kto woli, Dubajem Arktyki. W każdym razie Markko Tikkanen chciał w to wierzyć. Czasem było mu przykro, gdy patrzył na tę mieścinę wciśniętą w kąt wyspy, u stóp góry smaganej przez wiatry, zwróconą ku Morzu Barentsa. Ale Tikkanen był Tikkanenem. Moja matka urodziła mnie optymistą, myślał. Gdyby nie to, widząc, w jakiej dziurze przyszedłem na świat, powinienem był natychmiast umrzeć z rozpaczy. Tak to widział. W swoiście poetycki sposób. W każdym razie uważał, że to właśnie jest poezja. Albo zdrowy rozsądek.

W porządku, wszystko gotowe. O proszę, jest i Teksańczyk. Proszę bardzo, piękny uśmiech. Bill Steel był autentycznym Teksańczykiem, do tego miał cygaro. Tak czy inaczej, Tikkanen postanowił nazywać go Teksańczykiem, choćby nawet pochodził z Michigan. Oczywiście, cygaro. Billa Steela uważano za oryginała, gdyż był to prawdopodobnie jedyny Teksańczyk na świecie, który nosił czapkę Chicago Bulls. Nikt nie wiedział dlaczego. Tak bardzo imponował im swoją wspaniałą byczą szyją, na której nabrzmiewały żyły, że nikt nie miał odwagi go spytać, gdyż podejrzewano, że powód jest nieomal niewyjawialny. Tym większe robił wrażenie. Jeśli Tikkanen, gruby, niezgrabny mężczyzna, zabawiał towarzystwo nade wszystko sprośnymi żartami, to ogromny Teksańczyk wzbudzał podziw masą mięśni, co tłumaczy, dlaczego Fin pozwolił mu do siebie mówić „Tikka”, choć nie podobał mu się ton, z jakim wymawiał to zdrobnienie.

Uważając się za gospodarza całego zgromadzenia, Tikkanen studiował profile swoich gości. Niektórzy mogliby poczuć się urażeni, ale prawda jest taka, że Tikkanen wkurzał ludzi swoją dociekliwością. Uwielbiał wiedzieć wszystko o tym, co kto robi, skąd pochodzi, jakie ma przyzwyczajenia. Tikkanen tłumaczył sobie, że funkcja, którą pełni, uzasadnia tę manię. Nie widział w tym nic zdrożnego.

Tikkanen robił powtórkę przed każdym spotkaniem. Teksańczyk Steel, weteran norweskiej odysei naftowej, przyjechał na Morze Północne w połowie lat sześćdziesiątych, w czasie gdy Norwegowie zaczynali już czuć zapach ropy, ale umieli tylko wydłubywać ości ze swoich dorszy. Byli wieśniakami i rybakami, którzy nie wiedzieli jeszcze niczego o węglowodorach i zewsząd ściągali ludzi. W tamtych czasach Steel swoim sposobem bycia wyrobił sobie reputację gbura obrażającego wszystkich, którzy znaleźli się bliżej niż pięć metrów od niego. Z biegiem lat zaczął się trochę hamować. Stąd nominacja na przedstawiciela amerykańskiego koncernu South Petroleum w północnej Norwegii, jednego z najważniejszych miejscowych graczy.

Kolejny ukłon – tym razem w stronę Henninga Birge’a. Tikkanen nie ufał temu wielkiemu blondynowi o szczerej twarzy, zwieńczonej nienagannym przedziałkiem. Spojrzenie kuny. Zdecydowanie zbyt pewny siebie. Jego firma Future Oil, szwedzka, co z miejsca czyniło ją podejrzaną, nie należała do największych, ale specjalizowała się w eksploatacji ryzykownych miejsc. Była obecna we wszystkich miejscach, które nie były godne polecenia. Ropa w Arktyce? Zasiarczona? Nie ma sprawy. Future Oil był w swoim żywiole. Tikkanen nie lekceważył ryzykownych przedsięwzięć. Kto nie ryzykował, ten niczego nie osiągał – on wiedział o tym najlepiej. Ale on, Tikkanen, znał siebie, Tikkanena. Wiedział, że może sobie zaufać. Przeważnie. Chyba że wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Pech. Biurokracja. Wszystko, co tylko na świecie może sprzysiąc się przeciw takim jak on. Kołyszącym się krokiem Tikkanen podszedł do stolika na kółkach. Rozległ się brzęk butelek. Dał znak w stronę stołu z niedźwiedziem.

Potężny blondyn z Future Oil, który szeptał coś teraz na ucho Teksańczykowi, pochodził na dodatek z południa Norwegii. Norweg, który pracuje dla Szwedów… Tu wszyscy wiedzą, że ludzie z południa nie nadają się do pracy na północy. Przyjeżdżali tu ze swoimi ideami, ze swoim akcentem, myśląc, że mogą pouczać innych. Ale przywozili też dużo pieniędzy i mnóstwo projektów inwestycyjnych. Do których potrzebowali ziemi. A ziemia to już sprawa jego, Tikkanena. Tikkanen nie zadowalał się bowiem katalogowaniem życiorysów; był też w stanie wymienić właścicieli nieomal wszystkich gruntów na całej wyspie, a nawet przewidzieć, gdzie od wiosny po jesień będą się pasły renifery. Krótko mówiąc, wiedział, gdzie mogą wystąpić ewentualne konflikty z hodowcami. A to była wiedza na wagę złota, Tikkanen to wiedział. Międzynarodowym korporacjom nie sprawiało problemu zamykanie fabryk; można by powiedzieć, że taką mieli robotę. Ale konflikt z miejscową ludnością – to od razu tworzyło cholernie zły wizerunek. Wielkie firmy starały się więc unikać takich sytuacji. Tikkanen rozumiał to doskonale. Wciąż kombinował, jak rozwiązywać tego rodzaju problemy.

Tikkanen uśmiechnął się powitalnie do Birge’a, wskazując mu miejsce. W końcu przyszedł też Gunnar Dahl i usiadł koło Larsa Fjordsena. Dwóch miejscowych, bez dwóch zdań. Szczerzy faceci, bez ceregieli. Wedle informacji posiadanych przez Tikkanena Lars Fjordsen był przynajmniej w jednej czwartej Lapończykiem. On sam pewnie dokładnie nie wiedział. I prawdopodobnie gwizdał na to, gdyż tu, na wybrzeżu, prawie wszyscy mieli jakichś lapońskich przodków. Fjordsen był mały, prawie łysy, z małymi, niebieskimi, roześmianymi oczami, którymi przeszywał niespodziewanie swoich rozmówców.

Nim przeszedł do polityki, Fjordsen pracował jako inżynier geolog dla Norgoilu, publicznej norweskiej firmy naftowo-gazowej. Miał swoją godzinę chwały, dzięki badaniom sejsmologicznym, które przyczyniły się do odkrycia pola gazowego „Troll” na Morzu Północnym, zawierającego największe wówczas złoża gazu na świecie. Dzięki swojemu zaangażowaniu politycznemu – był ambitnym działaczem socjaldemokratycznym – szybko robił karierę. Był prawdziwym zwierzęciem politycznym; wszystkich znał, nie musiał robić notatek, co budziło zazdrość Tikkanena.

O wiele trudniej przyszło Tikkanenowi otaksować ostatniego z czterech ludzi, którzy budzili w nim pewne obawy. Chociaż kuty na cztery nogi Tikkanen nie bał się niczego ani nikogo. Zazwyczaj.

Gunnar Dahl wyróżniał się wysokim wzrostem, ciemnym zarostem i szczupłą sylwetką; Tikkanen uważał, że jest chudy, aż do śmieszności. Broda okalała mu całą twarz; nie miał wąsów. Wyglądał trochę jak Lincoln. Najbardziej przypominał protestanckich pastorów, którzy dali się we znaki Tikkanenowi w latach młodości. Jak na faceta z branży naftowej Dahl był dość osobliwy. Nie bez powodu obnosił się ze swoim wyglądem pastora; często przesiadywał w kościele. Dahl był też najstarszy. Należał do pierwszej fali pionierów Norgoilu, którzy wyruszyli na podbój świata, gdy tylko norweskie przedsiębiorstwo uzyskało prawa do eksploatacji złóż w granicach swojego kraju. Kiedy Norgoil zaczął eksplorować nowe tereny, spółka zwróciła się do sieci norweskich misjonarzy rozsianych po całym świecie, by lepiej zrozumieć inne społeczeństwa i skorzystać z ich logistyki. Misjonarze należeli do kościoła państwowego, a Norgoil również pracował dla państwa, więc i jedni, i drudzy byli funkcjonariuszami państwowymi, a zatem doskonale się rozumieli. Tikkanen zawsze uważał, że była to skrajna hipokryzja. Większość pracowników Norgoilu miała gdzieś Kościół. Ale Gunnar Dahl był inny. Nie palił, nie pił, nie używał sobie z dziewczynami. Postawa ta zyskała mu przydomek Wielebnego, który brzmiał dość osobliwie w tym brutalnym, pozbawionym skrupułów środowisku.

Wszyscy już przyszli. Tikkanen organizował tego rodzaju zebrania co najmniej raz na miesiąc, zawsze w piątki. Były to nieformalne spotkania, bez ustalonego porządku dnia, ale zaproszeniom Tikkanena nie sposób było odmówić – doskonałe jedzenie, napoje, a czasem też i dobre towarzystwo. Chociaż nie tym razem. Tikkanen miał jednak nadzieję zebrać parę interesujących informacji.