Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Cudowny dotyk

Cudowny dotyk

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-1705-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Cudowny dotyk

To miała być największa atrakcja Jesiennego Festiwalu. Kiedy podczas kolejnej akrobacji samolot spadł na ziemię niczym rozżarzona gwiazda, wśród widzów wybuchła panika. W rumowisku utknęła dwójka dzieci, Ava i Wash. Kiedy Ava przykryła dłońmi ranę Washa, jej dotyk go uzdrowił. Wiadomość o cudzie obiegła świat lotem błyskawicy. Z najdalszych zakątków ściągają tłumy chorych. Ava leczy dotykiem, ale za każde kolejne uzdrowienie przypłaca utratą sił. Szybko staje przed dramatycznym wyborem – jak wiele jest gotowa poświęcić, by ratować innych?

Polecane książki

Punktem wyjścia tej książki jest teza o nieprzekładalności literatury – nieprzekładalności, która, paradoksalnie, zostaje uznana za rację bytu przekładu. Jarniewicz rozwija koncepcję autorskiego, twórczego charakteru pracy tłumacza, występującego w wielu rolach: pisarza, antologisty, krytyka, popula...
Tomik wierszy skierowany jest dla osób o mocniejszych nerwach. Wiele emocji towarzyszy odbiorcy po przeczytaniu go. Zbiór wierszy tworzył się na przełomie lat 2013—2016....
Joker to satyryczno-filozoficzna opowieść o ludziach poddanych silnym wpływom grupy i tłamszących własne JA, byle tylko zdobyć dobrą pozycję w hierarchii. Wszystko się jednak zmienia, gdy pewnego dnia Organizacja nakazuje wszystkim udanie się w podróż niezwykłym POCIĄGIEM DO ZMIAN. Uczestnicy wypraw...
Praktyczne zestawienie i omówienie 10 praktycznych przypadków z rozliczeniem, których księgowi mają kłopoty....
  Magia może być praktykowana wszędzie, także – a może przede wszystkim – w środowisku miejskim. Zawodowa czarownica Claire pomaga odkrywać magię miast i wykorzystywać urok urbanistycznych zakątków do czarodziejskich celów. Każda kobieta może bowiem pośród dżungli chaotycznych metropolii odkryć w so...
Amerykańska mama przeprowadza się wraz z rodziną do Berlina i ze zdumieniem odkrywa, że niemieccy rodzice wychowują swoje dzieci zupełnie inaczej niż ona! Na czym polegają te różnice między dwoma krajami? Autorka opowiada nie tylko o własnych doświadczeniach, ale i rozmawia z wieloma rodzicami i eks...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jason Mott

Jason ‌MottCudowny ‌dotyk

Tłumaczenie:Barbara Budrecka

Tym, ‌którzy otwierają nam ‌oczy w ciemności.

Jeden

Tym razem ‌śmierć okazała ‌się litościwa.

Tak przynajmniej ‌mówiono w Stone Temple. ‌Była już późna ‌jesień ‌i mieszkańcy ‌miasteczka szykowali ‌się ‌do zimy. ‌W dniach poprzedzających Jesienny ‌Festyn niebo ‌pokrywały ‌ciężkie chmury, które jak ‌zawsze ‌zapowiadały nadejście trudnych, ‌zimnych miesięcy. Festyn oznaczał ‌pożegnanie z krótkimi rękawami i tłumem ‌turystów, a także kres ‌błogich wieczorów na ‌werandzie, gdzie przy koncercie ‌cykad sączono jabłkową brandy.

Największą ‌atrakcją ‌imprezy był ‌występ ‌Matta Coopera, który ‌miał przybyć ‌swoim ‌samolotem ‌i zademonstrować ‌lotnicze akrobacje. ‌Jako jeden z zaledwie dwu ‌mieszkańców Stone ‌Temple ‌powracał ‌tu w blasku światowej sławy. ‌Należał ‌do wędrownego zespołu ‌powietrznych akrobatów, ‌ale ‌gdy tylko mógł, przybywał ‌do miasteczka czerwono-biało-niebieskim dwupłatowcem, ‌by ‌dowieść swym ziomkom, ‌że o nich ‌pamięta. Lądował w polu, na ‌otwartym terenie, ‌gdzie zazwyczaj odbywały ‌się miejscowe ‌festyny i spotkania przy barbecue, ‌ale ‌mieszkańcy podziwiali ‌nie tylko jego ‌powietrzne ‌wyczyny. Nade ‌wszystko kochali go ‌za ‌to, że nie ‌podzielił losu wielu innych, ‌którzy ‌wyjechali z miasteczka, by ‌po latach ‌złamani życiem powrócić, wyciągając ‌rękę ‌po pomoc.

W dniu ‌imprezy diabelski młyn ‌stanął obok namiotów ‌przeznaczonych na różnorodne ‌gry i kiermasze oraz stoisk ‌z domowymi ‌wypiekami. Ogłoszono konkursy ‌na najbardziej dorodne ‌warzywa i najlepsze przepisy ‌na pierniki. Przybyli wszyscy, a w miarę jak dzień chylił się ku końcowi, powietrze nad miastem gęstniało od aromatu słodyczy. Wtedy to Matt Cooper wspiął się do kabiny swego samolotu, by po chwili z rykiem silnika wzbić się ponad ziemię. Ludzie rozsiedli się na prowizorycznych trybunach, zaś stary betonowy silos przejął funkcję kabiny sprawozdawców. Dwaj mężczyźni, którzy ulokowali się na jego szczycie, z werwą relacjonowali techniczne wyczyny Coopera. Często podkreślali grożące mu ryzyko, korzystając z okazji, by przypomnieć, że Matt, mieszkaniec Stone Temple, „dobrze się spisał”. Widzowie, patrząc w niebo, wykręcali szyje i wstrzymywali oddech, gdy samolot wzbijał się pionowo w górę. Śmigło cięło powietrze, szum silnika cichł w miarę jak maszyna, wznosząc się coraz wyżej, pokonywała bariery grawitacji. Wkrótce pomiędzy ziemią a człowiekiem w kabinie mogłyby się zmieścić wysokie góry. Ludzie na dole nie byli już w stanie wstrzymywać oddechu. Wypuścili powietrze z płuc i choć dobrze wiedzieli, że Matt Cooper nie może ich słyszeć, zaczęli głośno klaskać.

Dopiero po chwili, gdy fala oklasków z wolna zaczęła opadać, do ich uszu dobiegł dziwny dźwięk. Jakby krztusił się silnik. Równomierny dotąd odgłos raptownie ucichł, po czym znów ożył i ponownie zamarł. Nastąpiło to trzykrotnie, raz po raz, nim zamilkł na dobre. Z nieba spłynęła cisza, która uparcie trwała. Samolot znajdował się tak wysoko, że początkowo nikt nie zdał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Wydawał się tkwić nieruchomo w przestrzeni niczym płonąca w dali niewyraźna gwiazda. Trwało to dłuższą chwilę, nim wszyscy pojęli, że spada. Cisza prysła. Rozległo się długie, śmiertelne solo bezwładnej maszyny, a w niej człowieka, który w przekonaniu mieszkańców Stone Temple był z nich najlepszy.

Trudno byłoby zmierzyć czas, który upłynął od chwili, gdy samolot Matta Coopera zaczął spadać, do momentu, gdy uderzył w ziemię. Zdaniem wielu stało się to zbyt szybko, by uświadomić sobie, co się dzieje. Inni natomiast twierdzili, że nigdy nie przypuszczali, by coś tak potwornego mogło tak długo trwać.

Potem wszystko się skończyło.

Matt Cooper nie żył, wokół szalał ogień, betonowy silos, na którym ulokowali się sprawozdawcy, rozpadł się w gruzy, wszędzie niczym opadłe liście leżały kawałki samolotu. Wybuchła panika.

Jednak, jak to czasem bywa, z niewiadomej przyczyny los okazał się łaskawy. Szczątki maszyny przefrunęły nad tłumem niczym obłok morskiej piany, niektórych wprawdzie raniąc, zaś innym łamiąc kości, ale śmierć wstrzymała swą rażącą dłoń.

Kiedy w końcu ludzie ocknęli się z szoku i rzucili do gaszenia płonących resztek samolotu i przekopywania gruzów silosu, okazało się, że jedyną śmiertelną ofiarą jest Matt Cooper, który zginął w chwili zderzenia z ziemią. Nawet komentatorzy tkwiący jak ptaki na szczycie silosu jakimś cudem nie doznali szwanku. W miarę upływu czasu coraz bardziej gorączkowo poszukiwano martwych ciał z rosnącą obawą, by nie zmalała jeszcze liczba żyjących na tym świecie. Ale to był dzień cudów.

Wtedy właśnie, podczas tych nerwowych poszukiwań, okazało się, że pod zwałami betonu i stali, jakie pozostały z silosu, w pustej przestrzeni powstałej wewnątrz rumowiska, utkwiła dwójka dzieci – chłopiec i dziewczynka. Zbiornik opierał się na konstrukcji ze stalowych rur, która runęła pod wpływem uderzenia samolotu, tworząc gdzieniegdzie niewielkie puste kieszenie.

Macon Campbell, miejscowy szeryf – ciemnoskóry, zapracowany mężczyzna, który przeżył sporo ponad trzydzieści lat i patrząc wstecz, niewiele pragnąłby zmienić – ledwie wypatrzył uwięzione w gruzach dzieciaki. W pierwszej chwili w mdłym świetle latarki dostrzegł niewyraźne zarysy postaci, ale już w następnej zdał sobie sprawę, że jedną z nich jest Ava, jego córka. Drugą był jej przyjaciel, chłopiec imieniem Wash.

Zmartwiał z przerażenia.

– Ava! – krzyknął. – Ava! Wash! Czy mnie słyszycie?

Córka odpowiedziała mu ruchem ręki. Jej nienaturalnie wygięte ciało, zwinięte jak płód, na wpół uwięzło w gruzie. Ale żyła.

– Dzięki ci, Panie – odetchnął, po czym zawołał: – Wszystko będzie dobrze! Zaraz was stamtąd wyciągnę.

Ava spojrzała na niego oczyma pełnymi strachu i łez. Rozglądała się wokół, usiłując zrozumieć, jak to się mogło stać. Jej usta drżały, jakby świat złamał jakąś obietnicę, której zaufała. Wokół widziała tylko beton i stal, ostre pręty i bloki, które w każdej chwili mogły się osunąć.

– Możesz się poruszyć?- spytał Macon.

W odpowiedzi wykonała lekki ruch. Najpierw ręką, wolno i ostrożnie. Potem, po kolei, zaczęła poruszać resztą ciała. Jej nogi grzęzły w betonowym gruzie, ale zdołała się uwolnić kilkoma manewrami.

– Nie wykonuj zbyt wielu ruchów – ostrzegł ją Macon, klęcząc nad wąską szczeliną. Mógł w nią wsunąć rękę i część ramienia, ale nic więcej. Potrzebował pomocy, żeby usunąć zwały gruzu i bezpiecznie dotrzeć do córki. Krzyknął więc do tłoczących się za nim ludzi:

– Tam są dzieci!

Ava ujrzała Washa dopiero wtedy, gdy zdołała uwolnić nogi. Był nieprzytomny i zasypany po piersi.

– Wash? – zapytała. Nie odpowiedział, a ona nie była pewna, czy oddycha. – Wash! – powtórzyła. Twarz miał pokrytą kurzem i mocno rozciętą brew. Był z natury blady, z czego nieustannie kpiła, ale teraz w jego wyglądzie coś się zmieniło. Zdawał się wyblakły jak fotografia, która zbyt długo leżała na słońcu. W tej samej chwili dostrzegła, że z boku chłopca sterczy stalowy pręt, zaś z rany płynie krew. – Wash! – krzyknęła i zaczęła się ku niemu czołgać.

– Ava! Nie ruszaj się! – wrzasnął Macon, znów usiłując wcisnąć się pomiędzy gruzy, ale i tym razem zdołał tylko wsunąć rękę w szczelinę. – Proszę, stój spokojnie. To może się zawalić.

Ale ona nie usłuchała. Nie odrywając wzroku od Washa, wciąż pełzła w jego stronę. W końcu do niego dotarła i zaczęła szeptać jego imię. Gdy nie odpowiadał, objęła twarz chłopca dłońmi, szukając oznak życia. Nie potrafiła określić, co właściwie czuje. Była podrapana i poraniona odłamkami betonu. Półprzytomna z bólu i przerażenia. Każdy nerw jej ciała zdawał się krzyczeć, zagłuszając inne odgłosy, a zwłaszcza oddech, który mógłby się dobyć z ust Washa.

– Czy on żyje? – zawołał Macon.

– Nie wiem – odparła. – Jest ranny. – Położyła dłoń na szyi chłopca, próbując wyczuć puls. Ale ręce jej drżały i słyszała tylko paniczne bicie własnego serca.

– Jak poważnie? – spytał. Nareszcie nadciągała pomoc, strażacy i ochotnicy. Ale to był dopiero początek. Teraz musieli jakoś zabezpieczyć rumowisko i zapobiec osunięciu się gruzu.

Ava słyszała, jak ojciec wydaje rozkazy. I co mu odpowiadają. Mówili o podporach, stalowych rurach, lewarach i podnośnikach. W końcu wszystko zlało się w chór niewyraźnych głosów. Dla niej jednak ważna była tylko rana w boku Washa i widok wsiąkającej w gruz krwi.

– Muszę coś zrobić – powiedziała i ujęła go pod ramiona.

– Nie! – wrzasnął Macon. – Nie ruszaj go! Nie dotykaj!

Było jednak za późno. Podciągnęła chłopca w górę i w tej samej chwili odłamki gruzu, które go zasypały, gwałtownie się osunęły. Stalowy pręt wypadł z rany w jego boku. Zaczęła silniej krwawić.

Macon wezwał kolejne posiłki.

Ava rozpłakała się. Przerażona powtarzała raz po raz:

– Przepraszam… przepraszam… – Nerwowo poruszała rękami, nie wiedząc, co z nimi zrobić. Za wszelką cenę pragnęła pomóc swojemu przyjacielowi, jednocześnie wiedząc, że jej działanie pogorszyło tylko sytuację.

– Ava! – usłyszała w końcu wołanie ojca.

– Przepraszam – powtórzyła.

– Zapomnij o tym – odparł. – Przyłóż tylko dłonie do rany, żeby powstrzymać krwawienie, i je przytrzymaj. – Mimo iż zdawał sobie sprawę z bezcelowości swych wysiłków, po raz trzeci spróbował się wcisnąć w niewielki otwór pomiędzy gruzami. I po raz trzeci z tym samym rezultatem. – Po prostu połóż mu dłoń na boku i mocno ją przyciśnij, córeczko.

Ava wolno przykryła dłońmi ranę. Pod palcami czuła pulsowanie krwi Washa. Zamknęła oczy i płakała. Zaczęła się modlić w nadziei, że Bóg ją usłyszy. Miała trzynaście lat i nie wiedziała, czy Go rozumie, a nawet czy w Niego wierzy. Ale teraz, w tej właśnie chwili, gotowa była uwierzyć we wszystko i wszystkich. Ofiarowałaby całą siebie, żeby tylko jej przyjaciel żył. Żeby wyzdrowiał.

Wtem poczuła w rękach dziwny chłód. Jej dłonie zdrętwiały i miała wrażenie, że tysiące igieł kłuje ją w ramiona. Dźwięk głosu ojca odpłynął gdzieś w dal, wszystko wokół ucichło, a mrok pod jej powiekami stał się ciemniejszy niż kiedykolwiek mogłaby to sobie wyobrazić.

I wtedy go zobaczyła. Wash stał w najgłębszym mroku, jego blada skóra lśniła dziwnym blaskiem. Był posiniaczony i miał przeciętą brew, ubranie pokrywał mu opadły z gruzów pył. Spod koszuli rozdartej na prawym boku płynęła krew. Ale on zdawał się niczego nie zauważać. Patrzył na nią z twarzą, z której nic nie mogła wyczytać.

– W porządku – odezwał się w końcu. Nie wiedziała tylko, dlaczego mówi głosem jej matki, która nie żyła już od pięciu lat. – Wszystko będzie dobrze. – Uśmiechnął się, a drobne piegi na jego twarzy wyglądały jak rozsypany na płótnie cynamon. Potem się roześmiał i jego głos znów stał się głosem jej matki.

Wtedy otworzyła oczy. Ojciec wciąż rozpaczliwie ją nawoływał. Nadal była poraniona i obolała. I nadal klęczała przy Washu, przyciskając dłoń do jego boku, jej ręce lepiły się od krwi. Potem rozległ się dźwięk nadjeżdżających ambulansów, płacze i krzyki. Ludzie płakali ze strachu, z żalu po Macie Cooperze i dlatego, że nie mogli zrozumieć, jak to możliwe, by tak piękny dzień mógł tak strasznie się skończyć.

Po chwili usłyszała głos Washa.

– Ava? – spytał, otwierając oczy. – Ava? Co ty zrobiłaś? – Sięgnął lewą ręką do swojego boku i położył ją na jej dłoniach.

– Nie, Wash! – odparła szybko. – Nie mogę oderwać rąk od twojej rany. Krwawisz i muszę to powstrzymać. – Czuła jednak, że traci siły. Kręciło jej się w głowie i nie była w stanie się opierać, gdy odsunął jej ręce.

W miejscu gdzie położyła dłonie, tam gdzie chwilę wcześniej w ciele chłopca tkwił stalowy pręt – uszkadzając jego wewnętrzne organy i potwierdzając, że na tym świecie nikt nie gwarantuje życia nawet dzieciom – skóra była gładka i nietknięta.

– Co ty zrobiłaś? – spytał ponownie, podnosząc na nią wzrok.

Ale ona czuła, że wszystko kołysze się pod jej stopami, jakby pękły zawiasy utrzymujące poziom ziemi. Wash okrył się świetlistą mgłą, która po chwili zbladła, przemieniając się w pustą, bezgraniczną ciemność.

Wiadomość o uzdrowieniu chłopca rozniosła się lotem błyskawicy. Ktoś spośród obecnych nagrał wszystko kamerą w komórce. Film został wrzucony do sieci, obdarzano się nim wzajemnie i transmitowano na cały świat. Jego treść ekrany przekazywały oczom, te zaś ustom i uszom, a ideę filmu podsycał jeszcze płomień wyobraźni mieszkańców naszej planety, którzy już zbyt długo ukrywali nadzieję na możliwość cudu.

Przez kilka następnych dni spędzonych przez Avę w szpitalu Macon nie odstępował córki na krok. Trzymając ją za rękę, nieustannie do niej przemawiał, choć zapadała się w nieświadomość i nie mogła go rozpoznać. Raz po raz pogrążała się we mgle, a gdy się z niej wynurzała, w oczach ojca widziała, że nie jest najlepiej. Wydawał się przygnębiony i przestraszony, lecz w jego wzroku płonęła również wola walki. Kiedyś już ją widziała w jego spojrzeniu. Pewnego razu bawiła się z Washem w lesie za domem i upadła na drewniane polano, wbijając sobie w udo kilkucentymetrową drzazgę.

Macon zaniósł ją do domu i posadził przy kuchennym stole, by obejrzeć ranę i tkwiący w niej odłamek drewna, który wyglądał jak prymitywna strzała. Twarz ojca przybrała wtedy ten sam wyraz co teraz, gdy siedział przy jej łóżku. Zdawał się zapowiadać, że czeka ją trudna droga, nim rana się zagoi.

Dostrzegła również, że przed wejściem do pokoju stoją jacyś ludzie i czekają. Byli tam lekarze, lecz też wielu innych, z kamerami i mikrofonami. Wszyscy zgromadzeni wokół niej, nawet Macon, mieli odznaki ochroniarskie. Za każdym razem, gdy ktoś otwierał drzwi, by wejść do środka, hol rozświetlały błyski kamer i wypełniały głośne okrzyki. Ava zauważyła trzech policjantów stojących przed progiem.

– Avo? – dobiegł ją głos Macona. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale znów odpłynęła w sen. Czuła, że jej ciało jest gdzieś daleko i płynie jak balon unoszący się na powierzchni jeziora. Z wysiłkiem uniosła powieki. – Avo, czy ty mnie słyszysz? – powtórzył ojciec. – Chciałbym zadać ci kilka pytań w imieniu tych miłych ludzi, dobrze? Spójrz na mnie i wyobraź sobie, że jesteśmy tu tylko we dwoje. To nie potrwa długo, obiecuję.

Mężczyzna, który stał obok z kamerą wideo, podszedł bliżej i poprawił mikrofon ustawiony na łóżku między nią a ojcem. Potem sprawdził coś w swojej aparaturze i skinął twierdząco do Macona. Inny robił zdjęcie za zdjęciem. Krążył wokół łóżka, to kucając, to wstając, i na zmianę fotografował córkę lub ojca, chwilami oboje razem.

Macon uścisnął rękę Avy, prosząc, by się skupiła na pierwszym pytaniu.

– Czy zdarzyło ci się coś takiego kiedykolwiek wcześniej? – Trzasnęła migawka aparatu. Kiedy zadawał następne, nie miała pewności, czy odpowiedziała na pierwsze. Czas utracił dla niej spójność. Bulgotał jak bąbelki powietrza w wodzie. Nie wiedziała, na jakiej głębokości się znajduje. – Od jak dawna potrafisz to robić? – ciągnął Macon. – Kiedy się to wydarzyło po raz pierwszy?

I znów nastąpił kłopotliwy, bliżej nieokreślony upływ czasu, po czym wszyscy w pokoju zaczęli jednocześnie mówić, wykrzykując pytania do ojca i wrzaskliwie domagając się lepszych odpowiedzi. Ava słyszała, jak ktoś krzyczy: „Przecież musisz wiedzieć!”. Po tym oskarżeniu kilkakrotnie błysnął flesz kamery, która uwieczniła wyraz twarzy Macona, by przekazać go potomności.

Widziała, że ojciec z trudem to wytrzymuje. Włożył na siebie swój jedyny, ciemnoszary garnitur, do tego bladoniebieską koszulę. Marynarka, miejscami wytarta, miała na plecach plamę od czasu pewnego pogrzebu. Po zakończeniu ceremonii Macon został podwieziony do domu przez jednego z kolegów, w którego furgonetce – jak okazało się poniewczasie – były zatłuszczone siedzenia. Mimo to Ava zawsze go lubiła w tym garniturze.

– Na razie dosyć – oznajmił donośnie. Jego głęboki głos był nie tylko głosem ojca, lecz też głosem szeryfa. – Moja córka z trudem odzyskała przytomność i nie pozwolę jej męczyć tylko po to, by zaspokoić waszą ciekawość. Zarówno wy, jak i wszyscy inni będziecie musieli poczekać.

– Oczekujemy dalszych odpowiedzi – oświadczył jeden z lekarzy. Na imię miał Eldrich. Ava często słyszała, że ojciec tak się do niego zwracał, gdy się spierali. Był to chudy, niski mężczyzna z rzadką zaczeską. Twarz poczerwieniała mu ze złości. – Wciąż nic nie wiemy – warknął. – Jak to się zaczęło? Od kiedy to robi? I jak. A ty, szeryfie, przez cały czas musiałeś o tym wiedzieć. Powinniśmy wykonać jeszcze więcej badań. – W jego głosie brzmiała uraza. – Czyżbyś myślał, że ukryjesz przed światem kogoś takiego jak ona? Jak mogłeś sądzić, że masz do tego prawo?

Fotograf ponownie zaczął pstrykać zdjęcia, zaś mężczyzna z kamerą wideo znów poprawił mikrofon. Nagrywał wszystko, co słyszał, nie mogąc doczekać się chwili, gdy przystąpi do montowania materiału, by następnie pokazać go światu. Przecież wszyscy powinni się dowiedzieć o pewnym małym miasteczku w Karolinie Północnej. Jak również o tym, że żyje w nim szeryf, który ukrywa przed światem swoją córkę – dziewczynkę zdolną dokonać rzeczy niemożliwych.

Potem nastąpiło jeszcze więcej krzyków i protestów, ale Ava nie była już tego świadoma. Wszystko znów zaczęło się oddalać. Zapadła ciemność, a czas wykonał nagły skok w przód.

Kiedy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła tylko białe płytki na szpitalnym suficie. Woń środków dezynfekcyjnych opadła na nią jak chusta, która spowija twarz. Przeniknął ją chłód. Był dotkliwy. Słyszała, że ktoś gdzieś rozmawia. Ogarnięta przerażeniem próbowała usiąść, ale sparaliżował ją ból głowy. Promieniował na całe ciało, pulsując tak gwałtownie, że nie mogła wręcz złapać tchu. Gdyby chciała krzyczeć, nie zdołałaby nawet dobyć głosu.

Lecz wtem ból zniknął jak błyskawica, która nagle przeszywa mrok nocy, by pozostawić po sobie jedynie odległy pomruk grzmotu. Ktoś wciąż gdzieś mówił. Miał głos niski i zniekształcony, jakby śpiewał pod wodą jakąś pieśń. Zastanawiała się, czy czasem nie grozi jej głuchota. Dźwięk tego głosu rozciągał się w długą, pojedynczą nutę, podnosił i z wolna opadał. Nie, on nie mówił. On śpiewał. Rozróżniała słowa, słyszała ton i odcienie głosu. I nagle, jakby włączył się jakiś automat, rozpoznała, do kogo należy. Teraz słyszała go wyraźnie. Ulga, którą odczuła, pozwoliła jej przezwyciężyć ból.

– Wash? – zawołała, unosząc głowę znad poduszki.

Chłopiec siedział na małym metalowym krześle pod ścianą, u stóp jej łóżka. Miał zamknięte oczy i wyciągał przed siebie rękę, stykając ze sobą kciuk i palec wskazujący w bezgłośnym „okay”. Jego ciało zawsze przyjmowało tę pozycję, gdy zmagał się z wysokimi tonami. Głos, którym dysponował, nie był odpowiedni do śpiewania i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Znacznie lepiej wychodziło mu czytanie, co zresztą często robił dla Avy.

Gdy się odezwała, przestał śpiewać i uśmiechnął się szeroko.

– Wiedziałem – powiedział.

– Co wiedziałeś? – spytała cienkim, drżącym głosem. Usiadła nachylona do przodu, podpierając się na łokciach, by lepiej widzieć przyjaciela. Ale zawiodły ją siły i opadła z powrotem na łóżko. Jednak nie odrywała od niego wzroku. Był wciąż tym samym, długim jak tyczka trzynastoletnim molem książkowym. Poczuła ulgę na ten widok.

– Wiedziałem, że się obudzisz, kiedy zacznę śpiewać.

– O czym ty mówisz? – Jej głos pozbawiony był wyrazu.

– Śpiewałem „Banks of the Ohio”. – Wyprostował się i siedział teraz sztywno z zadowoloną, dumną miną. – A więc to prawda, że ludzie słyszą piosenki przez sen, nawet gdy zapadną w śpiączkę. Nie wiem, czy byłaś w śpiączce, w każdym razie lekarze tak nie mówili, ale wiedziałem, że się obudzisz, jak zacznę śpiewać. – Niezdarnie sięgnął ręką w tył, by poklepać się po plecach. Potem spojrzał na Avę i powiedział: – Witaj!

– Nienawidzę tej piosenki – odparła. Była obolała i drżała z zimna. Miała wrażenie, że jej kości wypełnia beton. Gdy chciała unieść rękę, ta poruszyła się wolno i z wysiłkiem, zaledwie połowicznie wykonując polecenie. Zamknęła oczy i skupiła się na głębokim, powolnym oddechu. Trochę pomogło, ale nie za wiele. – Naprawdę jej nie znoszę – zdołała w końcu wykrztusić.

– Wiem – potwierdził. – Ale gdybym wybrał inną, taką, którą lubisz, nigdy byś się nie obudziła, żeby kazać mi się zamknąć.

Ava roześmiała się mimo dręczącego ją bólu.

– Jak się czujesz? – spytał Wash.

– Bosko.

Wstał z krzesła i podszedł do jej łóżka.

– Ale poważnie. Jak się czujesz? – powtórzył cicho.

– Zimno mi – przyznała. – Jest mi zimno i wszystko mnie boli.

Podszedł do dużej szafy w rogu szpitalnej sali i powrócił z kocem. Ava uważnie mu się przyglądała. Wydarzyło się coś, co powinna zapamiętać. Coś ważnego. Kiedy jednak próbowała sobie to przypomnieć, jej wspomnienia spowijała szarość, niczym mgła spowijająca jezioro w świetle księżyca.

Wash przykrył ją kocem.

– Nie wiem, co zrobić z wszystkim innym – powiedział. – Ale zimnu mogę zaradzić.

– To wystarczy – odparła. W końcu zdołała usiąść, podpierając się na łokciach.

Uśmiech Washa zbladł i głęboka zmarszczka przecięła mu brew. – Oho – ciągnęła wolno –

marszczysz czoło, co znaczy, że myślisz. To zły znak.

– Wręcz przeciwnie. – Potarł czoło, potem stanął przy łóżku. – Jesteś gotowa? – spytał, a ona nie potrafiła nic wyczytać z jego tonu. Brzmiały w nim zarówno podniecenie, jak i niepewność.

– Na co mam być gotowa? – Nie rozumiała.

On tymczasem przez chwilę szamotał się z koszulą, nieporadnie wyciągając ją z dżinsów. Wepchnął pod pasek wysuwające się spod niego slipy, potem uniósł do góry koszulę i obrócił się bokiem.

– Możesz w to uwierzyć? – spytał z zakłopotaniem, oczekując, co powie.

Ava powiodła wzrokiem od jego pasa do żeber. Chłopiec był chudy, długi i blady.

– W co mam uwierzyć? – spytała. – Że jesteś chudy jak tyczka i biały jak kreda? To nic nowego, Wash. – Roześmiała się, ale spowodowało to tak silny napad kaszlu, że łzy napłynęły jej do oczu.

On jednak zlekceważył żart. Wolno obrócił się w tył, a potem w przód, tak by dokładnie mogła zobaczyć jego gładką skórę. Nienaruszoną, bez śladu blizny.

– Ty to sprawiłaś – powiedział. Opuścił koszulę i sięgnął po pilota, wskazując ekran telewizora umocowanego wysoko na ścianie naprzeciwko łóżka.

Przeskakiwał kanały, zatrzymując się na każdym tylko przez moment. Wiedział, czego szuka, i był coraz bardziej zdenerwowany, nie mogąc tego znaleźć.

– Daj mi jeszcze sekundę – poprosił. – Na razie nie próbuj nic sobie przypominać. Będzie znacznie lepiej, jeśli po prostu ci to pokażę. Nie zdołasz w to uwierzyć.

– Nie strasz mnie, Wash.

– Ciii – uciszył ją. Nagle zatrzymał się na kanale, w którym podawano wiadomości. Kobieta w eleganckim kostiumie stała przed wielką tablicą ze zdjęciem Avy. W dole ekranu widniał napis: Cudowne Dziecko. Przez następnych kilka minut, leżąc w szpitalnym łóżku, Ava patrzyła, jak sfilmowane nagranie Jesiennego Festynu wypełnia ekran telewizora. Widziała, jak samolot Matta Coopera wznosi się w górę. Patrzyła na rodziców z dziećmi i ludzi krążących wśród stoisk, wirujących na karuzeli, delektujących się miejscowymi przysmakami i radujących pięknem tego nieskazitelnego, słonecznego dnia.

Wszystko to dobrze pamiętała.

Potem znów skierowała wzrok na samolot. Wznosił się wyżej i wyżej, a ona z trudem rozróżniała jego dźwięk pośród okrzyków zachwyconych widzów, którzy nagrywali pokaz kamerami swych komórek. I nagle silnik zamilkł.

W tym momencie nagranie się urwało i znów ukazała się prezenterka. Patrząc w kamerę, mówiła o potencjalnej liczbie śmiertelnych ofiar i tragedii, do której mogło dojść. A potem ekran ponownie wypełniło zdjęcie Avy. Była to fotografia z jej szkolnego dzienniczka, na której uśmiechała się lekko zmieszana, jak ktoś, kto nie czuje się dobrze we własnej skórze.

– W niewyjaśniony dotąd sposób – ciągnęła prezenterka, poinformowawszy wcześniej, że Wash i Ava zostali uwięzieni w gruzach silosu – ta oto dziewczynka, Ava Campbell, sprawiła, że rany jej przyjaciela zagoiły się bez śladu. – Na ekranie pojawiło się zdjęcie akcji ratunkowej, podczas której uwalniano Washa z betonowego rumowiska. Miał doszczętnie poszarpane ubranie, ale kamera ze szczególną starannością eksponowała jego bok, zaledwie chwilę wcześniej broczący krwią ze straszliwej rany. – Chłopiec został całkowicie uzdrowiony, zaś rany zagoiły się bez śladu – powtórzyła prezenterka, wymawiając słowa powoli, z bezbłędną intonacją.

– Patrz! – wykrzyknął Wash, wskazując ekran, a potem znów podciągnął koszulę, jakby chciał potwierdzić, że to, co widziała w telewizji, i to, co widzi w rzeczywistości, jest jednakowo prawdziwe. – Naprawdę to zrobiłaś – powiedział. – Naprawdę! – Jego twarz rozpromienił uśmiech zdumienia i zachwytu.

– To nie jest prawda. – Ava zamknęła oczy i potrząsnęła głową. – To jakiś żart, co?

Podniecenie chłopca zgasło.

– Unieś się – poprosił łagodnie. Opuścił koszulę, po czym wyciągnął ręce i podparł plecy Avy, by łatwiej było jej usiąść.

– Co robisz? – spytała.

– Po prostu mi zaufaj – powiedział, a potem pomógł jej spuścić nogi z łóżka na podłogę. Przy każdym ruchu gwałtownie wciągała powietrze. Na twarzy chłopca za każdym razem pojawiał się wyraz bólu, gdy na to patrzył. – To potrwa krótko – obiecał. – Ale musisz sama to zobaczyć.

Przeszli oboje przez pokój. Ona opierała rękę na jego ramieniu, zaś on obejmował ją oburącz w pasie. Gdy dotarli do okna, pomógł jej usiąść na szerokim parapecie.

– Gdzie mój tata? – spytała. – Dlaczego go tu nie ma?

– Ależ jest. – Spojrzał jej w oczy. – Myślę, że próbuje zapanować nad tym, co chcę ci pokazać.

– O czym ty mówisz?

– Popatrz. – Ruchem głowy wskazał okno.

Potem obrócił się i spojrzał przez nie na parking. Był zatłoczony samochodami osobowymi i furgonetkami, wśród których stali ludzie z plakatami i kamerami. Wszyscy krzyczeli i wymachiwali banerami, a kordon policji ustawionej przed szpitalem zabezpieczał wejście przed naporem tłumu.

– Co tu się dzieje? – spytała Ava. – Czego oni chcą?

– Ciebie – odparł miękko. – Są tutaj z twojego powodu. Możesz w to uwierzyć? Nie wyobrażasz sobie, jakie sławne jest teraz Stone Temple. I jaka ty jesteś sławna! Ludzie ściągają tu ze wszystkich stron, żeby cię zobaczyć. Setkami, może nawet tysiącami.

Tłum w dole był jak ocean. Falował przy każdym ruchu i wydawał okrzyki entuzjazmu, machając proporczykami i banerami.

– To niesamowite. – Wash aż poczerwieniał z wrażenia.

– Pomóż mi wrócić do łóżka – poprosiła go Ava. Przeszył ją gwałtowny ból i tuż potem odczuła dotkliwą pustkę pulsującą wewnątrz niej w rytmie serca. Miała wrażenie, że w środku jest wydrążona, jakby jej ciało nie zdołało się w pełni uformować. Chwilę później jej żołądek się zacisnął, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Wash nie zdążył jej złapać, gdy osunęła się na kolana. Chwycił ją ponowny atak rwącego, głębokiego kaszlu, na podłogę wokół niej spadły cienkie nitki krwi, coraz gęstsze w miarę kolejnych salw kaszlu.

– Siostro! Siostro! – wrzasnął Wash. – Pomocy! – Nie przestając wzywać pielęgniarki, próbował dźwignąć Avę z podłogi.

– Wszystko w porządku – uspokajała go, gdy niezdarnie ciągnął ją w stronę łóżka. Nie spostrzegła krwi w plwocinie na podłodze. Ale on ją widział.

– Zaraz będzie lepiej – powtarzał łagodnie raz po raz. W holu rozległ się odgłos zbliżających się kroków.

Ava zamknęła oczy.

– Zanim tu wejdą – powiedział – chciałbym ci podziękować. Podziękować za… ee… za to, co się stało. Za to, co zrobiłaś.

– Chcę wrócić do domu – westchnęła. Senność i zmęczenie wzbierały w niej potężną falą. – Gdy tam wrócę, wszystko się ułoży – dodała. W oczach stanął jej mały, szary dom ojca w Stone Temple. Farba na elewacji wyblakła, drewno było podniszczone i miejscami zbutwiałe, ale dla dziecka dom rodzinny jest zawsze piękny. – Nie chcę tego zamieszania – oświadczyła cicho. – Chcę tylko wrócić do domu.

– Teraz wszystko się zmieniło – odparł. – Dom nie jest już taki sam.

Zanim dziewczynka skończyła pięć lat, jej matka ustaliła rytm codziennych spraw. Zgodnie z przyjętą zasadą Ava nigdy zbytnio się nie oddalała od matki, zaś ona zawsze się uśmiechała, gdy córeczka była obok niej. Czasem w gorących godzinach popołudnia, po wypełnieniu zwykłych obowiązków, gdy mąż wciąż jeszcze był na posterunku, wyobrażały sobie, że na całym świecie nie ma nikogo oprócz nich. W takich chwilach wyruszały w góry po to, by w nich zniknąć.

Heather szła przodem i jak na troskliwą matkę przystało, wypatrywała węży lub innych niebezpieczeństw. Ava natomiast wciąż wybiegała przed nią, przysparzając jej nieustannych obaw. W drodze Heather myślała o tym, jak z czasem zmieni się ich życie.

Wyobrażała sobie dzień, w którym córka przestanie jej potrzebować. Dzień, gdy jej dziecko przestanie być dzieckiem i stanie się kobietą, a potem wyruszy w świat, być może nie oglądając się nawet za siebie. Co wtedy stanie się z nią?

– Chodź tu, mamo! – rozlega się wołanie.

– Już idę – odpowiada.

Słońce stoi wysoko, wiatr przycichł, ziemia rozbrzmiewa odgłosami życia. Śpiewają ptaki, brzęczą owady.

– Mamo! – znów woła Ava.

Zniknęła za zakrętem, a jej głos, dobiegając z miejsca, którego Heather nie widzi, uległ dziwnej zmianie. Matkę ogarnia gwałtowny lęk.

– Co się stało?

– Mamo! – wzywa ją rozpaczliwy krzyk.

Pędem przedziera się przez zarośla. Dławi ją strach, jakiego wcześniej nie potrafiła sobie wyobrazić. Ale przecież zawsze się bała, nie znała tylko przyczyny. Teraz jednak może ją wskazać – przecież ma dziecko.

Zanim jeszcze dotrze do zakrętu, uświadamia sobie, że córka płacze. Słyszy mokre, zdławione łkanie, podobne cichym trzaskom pękającego lodu.

– Co się stało? – pyta, widząc, że dziewczynka jest cała i zdrowa. I niemal jednocześnie dostrzega rozciągniętą w gęstej trawie sarnę. To samica. Jej sierść ma barwę późnego wieczoru, w piersi sarny tkwi strzała. Ciężko dyszy.

– Mamo… – Ava zalewa się łzami. – Mamo – powtarza to słowo jak mantrę. Heather rozgląda się wokół, wypatrując myśliwego w nadziei, że ten doprowadzi sprawę do szybkiego końca, oszczędzając zwierzęciu dalszych cierpień. Ale nie widzi nikogo.

– Czy ona umrze? – pyta Ava.

– To nie twoja wina – mówi Heather, nie bardzo wiedząc dlaczego.

Dziewczynka zachłystuje się od płaczu. Nie może tego zrozumieć.

– Ile to potrwa? I co potem? Czy ktoś ją pogrzebie? – Nie przestaje zadawać pytań, które nieustannie tłoczą się w małej głowie.

Jednak matka nie znajduje na nie odpowiedzi. Obie siedzą w milczeniu, dzieląc tę chwilę, ten mały fragment wielkiego, okrutnego świata ze zwierzęciem, które wydaje ostatnie tchnienie. Sarna patrzy na nie bez lęku i nie drgnie ani się nie uchyli, gdy dziecko wyciąga drżącą rękę i kładzie ją na jej karku, czując pod palcami miękką sierść.

Heather całuje głowę córki. Teraz płaczą obie.

Oddech zwierzęcia słabnie. Ava bez pytania sięga do strzały, która przebiła mu płuca, i zaciska na niej palce. Krótkim szarpnięciem wyciąga strzałę z ciała. Sarna drży, wydając odgłos podobny beczeniu owcy, w chwili gdy Ava odrzuca strzałę w bok.

– Dziecko – mówi Heather. – Już za późno.

Widzi w twarzy córki tylko jedno – pragnienie, by ratować to zwierzę. By zahamować upływ krwi i choć raz powstrzymać rękę śmierci. Ava przykrywa ranę dłonią. Krew płynie falami, pulsując w rytmie sarniego serca.

Ava zamyka oczy i pragnie tylko tego, by sarna żyła.

Po chwili jej ręce zaczynają drżeć, jakby pod palcami eksplodowały ładunki elektryczne. Zwierzę podnosi się i powoli wstaje. Wciąż krwawi, ale idzie, choć niepewnie.

Matka bierze dziecko w ramiona i opada z nim na trawę. Ciało córki jest bezwładne.

– Ava! – woła z rozpaczą. – Ava!

Patrzy, jak sarna odchodzi. Nadal ciężko oddycha, krwawi, choć znacznie słabiej. Krok po kroku zagłębia się w las, znacząc swój ślad smugą krwi.

– Ava! – powtarza Heather błagalnie. – Ocknij się, proszę. – Minuty ciągną się w nieskończoność, aż w końcu dziecko się porusza.

– Już dobrze – mówi tak cicho, że matka z trudem to rozumie.

Słysząc dźwięk jej głosu, Heather zaczyna łkać z radości.

– Czy sarna jest zdrowa? – szepce Ava. – Czy tak? Tak bardzo chciałam, żeby żyła.

Jej matka patrzy na smugę krwi wiodącą w stronę lasu i nie pojmuje tego, co się wydarzyło.

Dwa

– Ta twoja mała rozpętała niezłą awanturę, co? – rozległ się zgryźliwy głos. John Mitchell, poprzednik Macona na urzędzie szeryfa, skrzyżował ręce na piersi. Wciąż nie wyzbył się sarkazmu nabytego w czasach, gdy stał na straży prawa. Był muskularnym mężczyzną o kanciastych ramionach i ostrych łokciach, a jego długi nos i głębokie zmarszczki w kącikach oczu nadawały mu wygląd zrzędy nawet w chwilach zadowolenia. Swą zgorzkniałą miną zniechęcał dorosłych i budził lęk dzieci, które w gruncie rzeczy uwielbiał.

Od czasu przekazania Maconowi symboli i narzędzi władzy szeryfa odwiedzał posterunek w środowe popołudnia, by rzucić okiem na to, co po sobie zostawił, i sprawdzić, co robi jego następca. Na ogół kłopoty władzy nie wykraczały poza sprawy dość błahe, najczęściej dotyczące zaginięcia zwierząt gospodarskich, i to zazwyczaj tych, które uciekły same. John chętnie rozprawiał również na temat najlepszych terenów wędkarskich i łowieckich, zmieniających się w zależności od pogody i pory roku. Ale dziś zbiegła trzoda i wędkowanie zeszły na dalszy plan. Do omówienia było o wiele więcej.

– Jakby rozwarły się wrota piekieł – przyznał Macon. Obaj stali w jego gabinecie, zerkając przez okienne żaluzje. Na zewnątrz tłoczyli się reporterzy, kamerzyści i ludzie z transparentami. Pociągnął z kubka łyk kawy, rozważając sytuację.

Właśnie kończył dzień pracy w biurze szeryfa Stone Temple i usiłując ignorować gęstniejący przed budynkiem tłum, wybierał się po córkę do szpitala w Asheville. Nie chciał widzieć tłoczącej się za oknem ciżby, ale równie trudno było mu odwrócić wzrok. Pragnął zrozumieć sytuację, w której się znaleźli, jednak droga do zrozumienia zawsze oznacza godziny mozolnie spędzone nad czymś, czego wolimy uniknąć. Tak więc wszystko, co czuł, patrząc na gromadzących się przed budynkiem, sprowadzało się do przeświadczenia, że świat stanął na głowie.

Od chwili gdy Ava znalazła się w szpitalu, codziennie ją odwiedzał. Za każdym razem dojazd do Asheville był dłuższy i trudniejszy z powodu rosnącej liczby pojazdów, gapiów i reporterów. I gdy w końcu docierał na miejsce, stawał się biernym świadkiem niekończących się testów, którym poddawano jego dziecko. Lekarze i pielęgniarki przesuwali się jak wskazówki w zegarku, nieustannie badając i obserwując jego córkę. Pobierali nie tylko krew jej, lecz i krew Macona. Sugerowali, że wyjaśnienia zagadki należy szukać w genach, a ponieważ matka Avy nie żyła, mogli udowodnić swe teorie jedynie dzięki ojcu. Pobierali zatem szpik kostny i próbki DNA, potem, niczym starożytne wyrocznie, powracali, by pobrać więcej krwi, ponownie twierdząc, że dzięki temu zbliżą się do odpowiedzi.

Ramię nadal go piekło przez zabiegi młodej pielęgniarki, która najwyraźniej ciągle jeszcze doskonaliła się w swym fachu. Raz po raz usiłowała wkłuć mu się w żyłę, wciąż jednak bez skutku. Chyba przy szóstej próbie uznał, że ma dość.

– Dajmy temu spokój – oznajmił krótko. Od tej pory ograniczył dostęp lekarzy do córki i oświadczył zdecydowanym tonem, że zabiera ją do domu.

Miało to nastąpić tego dnia. Odnosił wrażenie, że przygląda mu się cały świat. Zawsze cenił sobie prywatność i to, co działo się teraz w jego życiu, zupełnie wytrącało go z równowagi. Jakby ziemia usuwała mu się spod stóp.

– Nigdy bym na to nie wpadł – rzekł John.

– Na co?

– Że wszystkim uda się wcisnąć w takie miasteczko jak nasze.

– Myślę, że nikt by na to nie wpadł – potwierdził Macon, sącząc kolejny łyk kawy. Potem zaciągnął żaluzje i ponownie usiadł za biurkiem. – No ale widzisz – dodał, gestem wskazując okno i wyczekujący tłum.

– Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie chcesz zostać w Asheville. – John odchylił się nieco na piętach i chwilę myślał. – Choć z drugiej strony – ciągnął – gdybym był tobą, zaś Ava czułaby się na tyle dobrze, by móc opuścić szpital, też chciałbym wrócić do domu. Asheville to miasto pełne obcych ludzi. A tu przynajmniej wiesz, komu ufać. No i jeśli naprawdę zechcesz, to jest tu dość gór i leśnych dróg, którymi można się wymknąć spod ostrzału kamer, choćby tylko na krótko.

Biuro Macona, jak i całe Stone Temple, było małe i stare. Budynek, w którym się mieściło, odbudowano z końcem lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku po tym, jak spłonął w pożarze, który ponoć wybuchł od uderzenia pioruna. Od tamtej pory niewiele się tu zmieniło poza tym, że w ostatnich latach podłączono miasteczko do sieci internetowej.

– Są jakieś nowe przestępstwa? – spytał John, odrywając się od okna. – Przypuszczam, że nie, ale wolę spytać.

– Przestępstwa? Nie – odparł Macon. – Głównie chodzi mi o ludzi. Cholernie ich dużo. No i każdy robi, co chce. Jechałeś ostatnio drogą przez góry?

– Nie, nawet nie próbowałem – rzekł John. – Staram się nigdzie nie ruszać.

– Nie mógłbyś nią przejechać, nawet gdybyś chciał – poinformował Macon. – W każdym razie tkwiłbyś tam co najmniej ze trzy albo cztery godziny. To jeden wielki parking. Ludzie ściągają tam autami, furgonetkami i autobusami, na motorach i pieszo. Nie wiem, gdzie zamierzają się zatrzymać. Tutejsi mieszkańcy już zaczęli wynajmować swoje domy i ziemię każdemu, kto tylko płaci. Ale pomimo to uważam, że Stone Temple jest zbyt małe, by pomieścić ich wszystkich. Zdaje mi się, że patrzę na wzbierającą powódź. Tyle że woda nie unosi się stopniowo od stóp w górę, lecz od razu sięga nam po szyję – zakończył, wskazując tłum za oknem.

John pokiwał głową na znak, że rozumie i ma podobne zdanie. Potem podszedł do otwartych drzwi gabinetu i rozejrzał się po dalszych pomieszczeniach.

– Widzę tu kilka nowych twarzy – zauważył.

– Policja stanowa przysłała nam swoich ludzi. Pomagają kontrolować sytuację – wyjaśnił Macon. Odchylił się na oparcie krzesła i podrapał po brodzie. – Wiele osób w mieście ma teraz różne zdanie. Niektórzy myślą, że to jakaś bujda. Wcale mnie to nie dziwi. Widzieli tylko w sieci jakieś nagranie, a w dzisiejszych czasach coraz trudniej uwierzyć w to, co się widzi. Tak więc są tu zarówno sceptycy, jak i tacy, którzy widzą w Avie Powtórne Przyjście. Składając to wszystko w całość, masz receptę na kompletny zamęt. Przynajmniej ktoś miał tyle rozumu, żeby uznać, że potrzebna nam pomoc.

– Za czyją forsę? – spytał John.

– Nie wiem, czy płacą im za nadgodziny, czy nie – odparł Macon. – Myślę, że robią to na koszt państwa, bo na pewno nie nasz. Ale…

– Ale co?

– Szczerze mówiąc – rzekł Macon – myślę, że niektórzy są tu na ochotnika.

John chrząknął z dezaprobatą, zamykając drzwi gabinetu.

– Nie powiem, żebym się dziwił. Nie spuszczaj ich z oczu.

– Kogo? Tych ochotników?

– Tak – odparł. – Nikt nie zgłasza się na ochotnika bez powodu. Nie w tym świecie. Wszyscy muszą zarabiać. Tak jak ty. Jeśli przyjechali tu do roboty, to ktoś musi im płacić. Bardzo możliwe, że pracują dla tych reporterów – machnął z obrzydzeniem w stronę okna. – Może płacą im za informacje? Za każdą nowinkę, którą potem sprzedadzą tabloidom czy czemuś w tym rodzaju. Przychodzą do roboty, słuchają i obserwują, a gdy skończą zmianę, idą złożyć raport – westchnął. – Sposób stary jak świat.

Macon przez chwilę myślał.

– Jeśli nawet wiedziałem o tym, to nie zwracałem na to uwagi.

– Czy nikt nie zgłosił się do pracy w pobliżu twojego domu?

– Owszem, kilku – odparł Macon.

– No tak – John pokiwał głową. – Tym płacą najlepiej.

– Myślisz, że powinno mnie to niepokoić?

John lekceważąco machnął ręką.

– Ja bym się nie przejmował. Jasne, chcą na tobie zarobić, ale nie przypuszczam, żeby ktoś chciał zaszkodzić twojej rodzinie. Będą cię ochraniać, a przy okazji sami skorzystają. Tyle że uważałbym na to, co i do kogo mówię. – Niespokojnie poruszył się na krześle i oblizał wargi, rozglądając się po pokoju.

Macon przyjrzał mu się uważnie.

– No to może w końcu przejdźmy do rzeczy – zaproponował. – Wprawdzie my, Południowcy, cenimy sobie grzeczne rozmowy, ale teraz wszystko dzieje się tak szybko, że nie mogę dłużej zgadywać, co cię tu sprowadza. Muszę jechać do Asheville, zaś jak już mówiłem, przy obecnym ruchu może mi to zabrać kilka godzin.

John zmrużył oczy i pochylił się do niego.

– Powiedz, jak to było naprawdę? – spytał bez wstępów. – Jak ona to zrobiła? Jak uzdrowiła tego chłopca?

– Nie wiem – odparł Macon. – Tak jak powiedziałem dziennikarzom, lekarzom, wszystkim biologom, których tu ściągnęli, dwudziestu różnym kaznodziejom, którzy mnie odwiedzili, i blogerom, którzy zalewają mnie e-mailami. Chłopie, wszystkim mówię jedno i to samo. Nie mam bladego pojęcia.

– Pieprzysz – mruknął ponuro John. – Obaj wiemy, co może się zmieścić między tym, co człowiek wie, a tym, czego się wypiera. I jakoś trudno mi uwierzyć, że nie miałeś o niczym pojęcia. – Potrząsnął głową. – Przeciwnie, podejrzewam, że wiedziałeś i chciałeś utrzymać ją… a raczej to, co może zrobić… pod kontrolą.

Macon westchnął.

– Tak myślą chyba wszyscy na tej planecie, nawet jeśli to bzdura.

– Źle zrobiłeś, trzymając to w tajemnicy – ciągnął John. – Moja żona… – Jego palce próbowały strzepnąć ze spodni nieistniejący pyłek. – Kochałem moją żonę – wyrzucił. – Była dobrą, oddaną kobietą. Za dobrą na ten świat, gdybyś pytał. Ostatni tydzień przed końcem spędziła w szpitalu. Lekarze zrobili wszystko, co mogli, żeby ją ratować. Przynajmniej tak mi się zdawało. – Kiedy w końcu podniósł wzrok, w jego oczach były gorycz i oskarżenie.

– Nie zamierzam ciągnąć tej rozmowy, stary – oświadczył Macon.

– Chciałem tylko powiedzieć, że mogłeś pomóc. – John nie był już w tej chwili surowym szeryfem, tylko człowiekiem, który przed dwoma laty stracił żonę i teraz nagle uwierzył, że nie musiało tak być.

– John… – zaczął Macon.

– A więc mówisz, że nie wiesz, jak to zrobiła? – prychnął. – Nie wiedziałeś, że potrafi uzdrawiać, tak? – I nie czekając, ciągnął: – Bez względu na to, jakiej wersji chcesz się trzymać, usłyszysz to pytanie jeszcze wiele razy. Możesz mi nie wierzyć, ale reporterzy, ci na dole, dawali mi po pięćset baksów, kiedy tu wchodziłem. Oświadczyłem, że nic im nie powiem, gdy od ciebie wyjdę. I tak będzie. Ale pamiętaj, że nie jestem jedynym, który teraz, gdy wiemy, co ukrywasz, chce zapytać, jakim prawem trzymasz to w tajemnicy.

– Już pytali mnie o to, John – odparł Macon ze znużeniem. – A co do opłat za naszą znajomość, to rób, jak chcesz. Wiem, jaką masz emeryturę, i że to niewiele. W końcu każdy musi jakoś żyć.

– Faktycznie, każdy – przytaknął stanowczo. – Każdy z nas od narodzin aż do śmierci musi żyć. I musi zarobić. Czasy są ciężkie.

Macon odchylił się na oparcie krzesła.

– Co jeszcze? – W jego głosie brzmiało zniecierpliwienie. Szanował tego starego człowieka. Uważał go za przyjaciela, ale widział, że John ma do niego żal. Nie przestawał myśleć o Mabel, swojej żonie, i wyobrażał sobie, jak inaczej mogłyby się potoczyć ich losy, gdyby Ava zechciała im pomóc.

John obrzucił go krótkim spojrzeniem. Jego twarz wciąż się zmieniała, wyrażając na przemian to podziw i zdumienie, to znów gniew i coś w rodzaju zakłopotania. Głęboko wciągnął powietrze, a kiedy je wypuścił, odezwał się tonem, który brzmiał jak przeprosiny.

– Przyjeżdża do nas ten kaznodzieja.

– Są ich już dziesiątki – rzekł Macon. – Mamy tu hordy kaznodziei i reporterów, jak również całe kongregacje, które chcą się zagnieździć. Jest ich do wyboru, do koloru.

– No nie – pokręcił głową John. – Ten to co innego. Jest bardzo sławny. Chciałbym cię namówić, żebyś z nim chwilę porozmawiał… – Jego głos stopniowo cichł.

– Kto to taki?

– Wielebny Isaiah Brown. Musiałeś go widzieć w telewizji.

– Nigdy o nim nie słyszałem. Nie interesują mnie duchowni, zaś od kiedy przestali nadawać „Kroniki Seinfelda”, prawie nie włączam telewizora.

– Nie należę do tych, którzy lubią prosić. – John nie zareagował na żart. – A już na pewno nie będę błagać…

Macon uniósł dłoń w geście kapitulacji.

– Nie musisz tego robić – powiedział. – Zastanowię się. Ile ci za to daje?

Stary szeryf nagle się uspokoił. Opuściło go całe napięcie i zacietrzewienie.

– Nie wiem – odparł. – Ale myślę, że coś mi się należy.

– No dobra – skinął głową Macon.

John wstał.

– Powiadomię go. I jeszcze jedno, Macon – dodał. – Daj mi słowo, że nie wiedziałeś. Powiedz, że nie mogłaby pomóc mojej żonie. Jeśli to powtórzysz, uwierzę. I będę mógł przynajmniej w nocy zasnąć.

Nagle zniknął jego twardy, oskarżycielski ton. Był tylko człowiekiem rozdartym między przeświadczeniem, że zrobił wszystko co w jego mocy, by ratować życie swej żony, a nagłym zwątpieniem. Bo może, choć wówczas o tym nie wiedział, mógł zrobić więcej? Po śmierci Mabel obwarował swe serce murem pewności, że niczego nie może sobie zarzucić. I nagle cała ta staranna konstrukcja zaczęła się chwiać. Jedynie słowo Macona mogło zapobiec katastrofie, która wydałaby Johna na pastwę nienawiści nie tylko do starego przyjaciela, lecz nade wszystko do siebie.

– Daję słowo. – Macon był zakłopotany i rozdrażniony. Z powodu dokonań Avy człowiek, którego znał przez całe niemal życie i który teraz przed nim stał, gotów był podważać wartość ich przyjaźni i obciążać go winą za śmierć swojej żony. Jednak mimo ogarniającej go irytacji zastanawiał się, czy sam zachowałby się inaczej. – To dla mnie równie zaskakujące jak dla wszystkich – odezwał się w końcu. – Gdyby istniało coś, co mógłbym zrobić dla Mabel, cokolwiek by to było, na pewno bym to zrobił. Musimy sobie nawzajem pomagać, to nasza powinność. Jesteśmy za siebie odpowiedzialni. Co do tego zawsze byliśmy zgodni.

– No dobra. – John niezręcznie machnął ręką w pożegnalnym i nieco lekceważącym geście. – Wierzę ci – skwitował. – Ale wielu nie uwierzy. Twoja córka coś rozpoczęła. Coś wielkiego. A ludzie, którzy żyją na tym świecie, oczekują czegoś, w co mogliby uwierzyć. I będą prosić o pomoc. Nie spodoba im się, gdy odmówisz. Bez względu na powody.

Odwrócił się, otworzył drzwi i wyszedł, zostawiając Macona z myślami o przyszłości.

– Dobra wiadomość, dzieciaku. Wracasz do domu! – Macon stał w drzwiach szpitalnego pokoju z małym bukietem w jednej ręce i sportową torbą w drugiej. Nad kwiatami kołysały się dwa baloniki. Na jednym widniał napis: „Wracaj szybko do zdrowia”, na drugim: „To dziewczynka”.

– Widzisz, co ci przyniosłem? – spytał z uśmiechem, wskazując balony.

– To pomysł Carmen? – Ava usiadła na łóżku. Jej ojciec nie należał do tych, którzy przynoszą kwiaty.

– Dlaczego uważasz, że nie mój? – zdziwił się, wchodząc do pokoju.

– Gdzie ona jest?

Położył kwiaty na okiennym parapecie. Za murami szpitala, wysoko na niebie jasno świeciło słońce. Na dole przed szpitalem nadal tłoczyli się reporterzy, pozostali wymachiwali banerami i transparentami.

– Została w domu – wyjaśnił. – Też chciała przyjechać, ale ryzyko jest zbyt duże. Każde wyjście z domu to walka z cyklonem. Wszędzie są tłumy. Niosą transparenty, krzyczą i wiwatują. Chyba rozumiesz, że ze względu na dziecko nie może się narażać.

– Po prostu nie przyszła – stwierdziła Ava.

– To nie takie proste i dobrze o tym wiesz. – Postawił torbę na podłodze obok łóżka. – Przywiozłem ci ubranie. Wstań i idź się przebrać. Nie ma pośpiechu, ale chciałbym mieć już z głowy cały ten cyrk.

Usiadł na parapecie obok leżącego tam bukietu i skrzyżował ramiona.

– Jak się dziś czujesz?

– Średnio na jeża.

– Dawno tego nie słyszałem – pokiwał głową. – Twoja mama też tak mówiła.

– Wiem – przytaknęła. – Ona by na pewno przyjechała. Nawet gdyby za domem stały tłumy.

Usiadła na brzegu łóżka i spuściła nogi na podłogę. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł ją zimny dreszcz. Od katastrofalnego pokazu lotniczego nieustannie marzła. Skarżyła się na to lekarzom, lecz oni zapewniali, że wszystko będzie dobrze. Zawsze mówili, że będzie dobrze, co tylko utwierdzało ją w przekonaniu, że kłamią. Traktowali ją jak dziecko – jakby chcieli ukryć przed nią prawdę, której przecież sami nie znali. Wciąż usiłowali wyjaśniać przyczyny tego, co się stało, a im pewniejsi byli odpowiedzi, tym większy zdejmował ją lęk. Chociaż miała dopiero trzynaście lat, dobrze wiedziała, że im większe jest kłamstwo, tym gorsza prawda.

– Uda nam się przejechać? – spytała, wyjmując z torby ubrania.

– Damy sobie radę – odparł łagodnie. – Ubieraj się.

Wzięła ubrania i wyszła przebrać się do łazienki. Gdy wróciła, ojciec stał przed telewizorem i dziwacznie wysuwając głowę w przód, wpatrywał się w ekran. Widniał na nim front budynku szpitala, a napis w dole głosił: „Cudowne Dziecko opuszcza szpital”. Macon wyłączył odbiornik.

– Co się stało z twoimi włosami? – spytał, patrząc na zmierzwioną, czarną gęstwinę na jej głowie. Włosy Avy, ciemne jak melasa, zawsze były sztywne i grube. Ale przy swym chłopięcym temperamencie nie poświęcała im cienia uwagi. – Przynieś mi grzebień i siadaj – polecił, stając obok łóżka.

Zrobiła, jak kazał. Od chwili śmierci Heather aż do czasu, gdy w jego życiu pojawiła się Carmen, Macon był niezwykle skrupulatnym samotnym ojcem. I choć nigdy nie należał do mężczyzn, którzy dzielą zadania na męskie i kobiece, gotów był przyznać, że w kwestii wychowania córki musiał się wiele nauczyć.

Ze wszystkiego, czego się nauczył w latach samotnego ojcostwa, ze wszystkich wspólnie spędzonych z córką chwil najwięcej ukojenia przynosiły mu te, gdy rozczesywał jej włosy. Uwielbiał niezmienną monotonię tej czynności. Wiedział, że trzynastoletnia Ava wkrótce osiągnie wiek, gdy córki odchodzą od ojców, by zastąpić ich innymi mężczyznami. Wiedział, że w miarę upływu czasu owe chwile, gdy porozumiewali się bez słów, a on mógł traktować ją jak dziecko, staną się coraz rzadsze.

– Jak bardzo jestem chora? – Pytanie Avy zabrzmiało tak rzeczowo, jakby nie zadała go trzynastoletnia dziewczynka, lecz kobieta, której nie można zbyć byle czym.

Macon właśnie kończył ją czesać. Wygładził jej włosy i starannie związał je w koński ogon. Nie ukrywał, że ta umiejętność napawała go szczególną dumą.

– Nie wiem, Avo – odparł. – I to prawda. W gruncie rzeczy nikt nie wie, co się takiego stało. Nikt nie umie wyjaśnić, jakim cudem Wash przeżył, ani jak tego dokonałaś. – Ciężko usiadł w nogach łóżka, jakby wraz z każdym słowem jego barki przygniatał coraz większy ciężar. – Wash wydaje się zdrowy, ale wciąż poddają go jakimś testom. Może nie aż tylu, ilu poddali i wciąż chcieliby poddawać ciebie, ale natychmiast wzięli go na obserwację i trzymali tu przez kilka dni. Dopiero kiedy Brenda zaczęła się awanturować, wypuścili go do domu. Brenda twierdzi, że chłopak czuje się dobrze, ale ja widzę, że dzieje się z nim coś dziwnego. – Parsknął gorzkim śmiechem. – Jakby to wszystko nie było już i tak dziwne.

Ava położyła mu głowę na ramieniu.

– Tak więc, moje cudowne dziecko, jesteś wielką zagadką – ciągnął. – I dlatego tylko wypuszczają cię do domu, że nie zgadzam się, żeby trzymali cię tu dłużej. Niechętnie to przyznaję, ale nauczyłem się wykorzystywać rozgłos, jaki wzbudzasz. Nie zdajesz sobie sprawy, jaką przewagę daje możliwość zwołania konferencji prasowej na wypadek, gdyby mi nie pozwolili zabrać dziecka do domu.

– Chcą, żebym tu została? – zdziwiła się Ava.

– Niektórzy tak – odparł. – Jednak nie dlatego, że obawiają się o twoje życie, lecz po to, by przeprowadzić kolejne badania. Nie mam nic przeciw testom, ale oni chcą wykonać je powtórnie. Przy tym wszyscy przyznają, że nie grozi ci już żadne niebezpieczeństwo. I to mi wystarczy. – Ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją w czoło. – Nie zamierzam oddać cię na zawsze.

– Co mi właściwie jest?

– Mówią, że coś się dzieje z twoimi krwinkami. Masz jakiś rodzaj anemii i dlatego jest ci wciąż zimno. Może to brak żelaza. Tak przypuszczają, ale nikt nie umie naprawdę tego wyjaśnić. Każdy ma inne zdanie. Jeśli więc nie odpowiada ci to, co mówi jeden z lekarzy, poczekaj pięć minut, to zaraz odezwie się następny. – Odchrząknął. – Wszyscy są jednak zgodni, że wracasz do zdrowia. I dlatego postanowiłem cię zabrać z tego cholernego miejsca. Spędziłem tu już w życiu zbyt wiele czasu. W tym szpitalu umierali moi rodzice. Ale ty wracasz ze mną do domu.

Wtem rozległo się głośne pukanie. Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, drzwi otworzyły się na oścież i do pokoju wpadło dwóch mężczyzn. Obaj mieli na sobie lekarskie uniformy, jednak ich wygląd budził podejrzenia. Byli za młodzi na lekarzy i, co gorsza, w ich oczach czaiło się szaleństwo. Macon i Ava zerwali się z łóżka.

– To ona! – wykrzyknął jeden z intruzów. Miał brązowe włosy i szeroki, garbaty nos. – Chcemy tylko pomocy – rzucił bez tchu. – Dla naszego ojca. Kilka tygodni temu miał udar i jest w ciężkim stanie.

Drugi z mężczyzn był niższy i miał długie blond włosy. Nad jego górną wargą błyszczały krople potu. Podczas gdy pierwszy mówił, blondyn nie odrywał wzroku od Avy. Z jego oczu biły lęk i desperacja.

– Ma sparaliżowaną prawą stronę ciała – dodał pierwszy. Ciężko dyszał, a jego słowa zlewały się ze sobą. Nie ulegało wątpliwości, że nałożyli lekarskie kitle, by zmylić ochronę. Macon zasłonił Avę i sięgnął dłonią do biodra. Z zawodowego nawyku szukał pistoletu. Przypomniał sobie jednak, że przed wejściem do szpitala zamknął broń w schowku radiowozu. Cofnął się o krok, osłaniając córkę i zwiększając dystans dzielący ich od intruzów.

Ava z przerażeniem zerkała mu przez ramię. Mimo że słyszała od Washa i od ojca, jak wiele się zmieniło od czasu pamiętnych wydarzeń podczas festynu, nie bardzo im wierzyła. A może nie chciała wierzyć. Miło jest udawać, że w naszym życiu nic nie uległo zmianie, nawet gdy dobrze wiemy, że nigdy już nie będzie tak, jak było.

Na korytarzu rozległ się głośny tupot biegnących stóp. Niższy z mężczyzn spojrzał przez ramię w tył.

– Cholera – mruknął, szarpiąc brata za ramię, jakby chciał zmusić go do ucieczki. Zaraz jednak dał za wygraną, uświadamiając sobie, że nie ma szans, jak również że wdarli się tu po to, by błagać o pomoc. Wysunął się do przodu i ruszył w stronę Macona i Avy.

– Chcemy tylko ratować naszego tatę – odezwał się błagalnym, nabrzmiałym smutkiem głosem. Potem wskazał ręką Avę. – Ona może zrobić dla niego to, co zrobiła dla tego chłopaka – ciągnął. – Niczego więcej nie chce…

Urwał, gdy do pokoju wpadło dwóch policjantów. Rzucili się na desperatów i przygnietli ich do podłogi. Ten z garbatym nosem, padając, uderzył ciężko w linoleum. Z ust spływała mu strużka krwi. Ale ani przez chwilę, nawet wtedy gdy policjant wbijał mu kolano w plecy i zakuwał w kajdanki, nie oderwał wzroku od Avy. Ani przez chwilę nie przestawał jej prosić o ratunek dla ojca.

Wyjście ze szpitala było przeżyciem tak przerażającym, jak się spodziewała. Osaczył ich wrzask, błysk kamer i krzyki tłumu, który skandował jej imię. Policja otoczyła zwartym kordonem Avę i jej ojca, pozostawiając im zaledwie tyle miejsca, by mogli przejść do samochodu. Za nim i przed nim ustawiły się radiowozy policji stanowej z włączonymi światłami sygnalizacyjnymi.

W falującym oceanie twarzy co chwila słychać było: „Ava”. Nie mogła się powstrzymać, by nie spoglądać za siebie. Za każdym razem, gdy się odwracała, oślepiał ją blask fleszów. Nie potrafiła zliczyć reporterów, kamer i banerów z napisami: „Ava jest prawdą” oraz „To prawdziwy cud”. Jej wzrok zatrzymał się na kobiecie, która powiewała banerem z napisem: „Proszę, pomóż mojemu dziecku”. Miała kręcone blond włosy, głębokie zmarszczki wokół oczu i zdawała się doszczętnie wyczerpana. Nie śpiewała i nie wiwatowała jak inni. Tylko patrzyła na Avę błagalnym wzrokiem.

Potem, gdy znaleźli się już w samochodzie, otoczyła ich eskorta policji.

– Nie jest tak źle – rzekł Macon, siadając za kierownicą radiowozu, jednego z dwu znajdujących się w posiadaniu komendy miasteczka Stone Temple. Kiedy włączył sygnalizator na dachu, policyjne samochody z przodu i z tyłu zrobiły to samo. Potem pierwszy z nich ruszył, a on podążył za nim, wolno wyjeżdżając ze szpitalnego parkingu, by kierować się ulicami Asheville w stronę autostrady.

– Nie wiem, co powinnam zrobić – odezwała się Ava, gdy tłum zniknął im z oczu.

– Staraj się najlepiej, jak możesz – odparł Macon. – Tylko się w tym nie zatrać.

Tak jak ostrzegał Wash, ich dom przestał być domem. Stone Temple nigdy dotąd nie przyciągało uwagi świata. Wprawdzie jego nazwa wywodziła się od masońskiej świątyni, która stała w centrum, ale przed ponad osiemdziesięciu laty budowla doszczętnie spłonęła, a wraz z nią znaczna część miasta. Obliczano, że obecnie liczba jego mieszkańców nie przekracza tysiąca pięciuset osób. Przez większość swej historii nie było to nawet miejsce postoju w drodze do bardziej atrakcyjnych lokalizacji, zaś od dwudziestu lat, od czasu budowy obwodnicy, niemal nikt tu nie przyjeżdżał. Niemniej jednak w miasteczku wciąż prowadzono różne rodzaje działalności, które zapewniały ludziom byt. A ludzie wciąż się rodzili, żyli i umierali.

Stone Temple odznaczało się osobliwą urodą. Usadowiło się w kolebce starych drzew i jeszcze starszych gór, główna droga z miasta i z powrotem biegła przez strome zbocza. Na pewnych jej odcinkach kierowcy mieli wrażenie, że wypadną z trasy i runą w dół stoków porosłych dębami, sosnami i brzozami lub że zsuną się w przepaść po litej, bezlitośnie nagiej skale.

Ale samo miasteczko było ciche i spokojne. Jakby pogrążone we śnie.

Teraz jednak wszystko się zmieniło.

Podróż krętą górską drogą trwała długie godziny. Ale jeszcze przed wjazdem do miasta oczom Avy ukazały się widoki, które przekraczały jej wyobraźnię. Na polach, z których zebrano już plony i które teraz, puste, czekały na nowy sezon, wyrosło morze namiotów, obok nich tłoczyły się furgonetki, samochody osobowe i przyczepy.

– Czego oni wszyscy chcą? – spytała ojca.

Macon skrzywił się, nie spuszczając oczu z drogi. Policja stanowa sprawnie odblokowała trasę prowadzącą do Stone Temple, ale nie była w stanie usunąć wszystkich z bocznych dróg. Ludzie stali tuż przy krawędzi szosy, a także na przeciwległym pasie, choć wiedzieli, że nie mogą się cofnąć, jeśli ktoś nadjedzie od strony Stone Temple.

– Okazuje się – odparł w końcu, gdy mógł podzielić uwagę pomiędzy drogę a córkę – że całe to gadanie, by uchronić Stone Temple przed światem i nie dopuścić tu obcych, no cóż, wszystko to diabli wzięli, gdy przemówiły książeczki czekowe. – Spojrzał na pola zatłoczone po widnokrąg ludźmi i pojazdami. – Każdy chce zarobić.

Im bardziej zbliżali się do miasta, tym bardziej zwalniali. Droga do Stone Temple prowadziła dwoma pasami, to wznosząc się, to znów opadając pośród ostrych zakrętów i stromych spadków terenu. Zazwyczaj było tu spokojnie, teraz jednak panował ruch, jakiego Ava nigdy nie widziała. Policyjna obstawa w żółwim tempie torowała im drogę, gdy dotarli do zwartej zapory samochodów. Jadący w przeciwnym kierunku wlepiali wzrok w Avę z bezwzględnością gapiów podnieconych widokiem przerażającego wypadku.

Kiedy w końcu dotarli do granic miasta, w wąskich uliczkach falowały tłumy. Wszyscy czekali na przyjazd Avy, witając ją z entuzjazmem, jaki zwykle towarzyszy wizytom prezydentów i celebrytów, choć żaden prezydent ani celebryta nigdy nie zaszczycił Stone Temple swoją obecnością.

Wśród stojących wzdłuż ulic nie potrafiła rozpoznać ani jednej znajomej twarzy. Wiwatowali, wznosili okrzyki i wyciągali w górę transparenty. Nie umiałaby wyjaśnić, dlaczego się rozgląda, wypatrując w tej masie kogoś znajomego, i co ją do tego skłania. Może po prostu miała nadzieję, że widok osoby, którą zna, zakreśli granice tego, co działo się wokół, a czego nie mogła zrozumieć.

– Oni nie wejdą do naszego domu, prawda? – spytała ojca. Macon koncentrował się na drodze. Do tej pory nikt z osaczającego ich tłumu nie próbował zatrzymać samochodu, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że lada chwila ktoś wyskoczy mu przed maskę, a może nawet zaatakuje radiowóz. Tak jak widywał to w telewizji.

– Na pewno nie – odparł szybko i pewnie, jakby spodziewał się jej pytania. – Mają opróżnić centrum, gdy będziemy tamtędy przejeżdżać – wyjaśnił. – Próbowałem ich przekonać, że lepiej byłoby wjechać do miasta z drugiej strony, no wiesz, przeciąć las wzdłuż Blacksmith Road. Ale ostatnio padały silne deszcze i nie chcieli ryzykować. – Ruchem głowy wskazał mężczyznę, który stał przy krawężniku, wznosząc nad głową baner z napisem: „Pomóż i mnie!”.

Przejeżdżając obok, oboje nie mogli oderwać od niego wzroku.

– Nie przejmuj się – mówił uspokajającym tonem Macon. – To się zmieni. Przez jakiś czas będą się działy różne dziwne rzeczy, ale potem wszystko ucichnie. Jesteś po prostu sensacją miesiąca. Wszyscy są teraz podekscytowani, ale z czasem emocje słabną i ludzie wracają do swych codziennych spraw. To nie będzie trwać wiecznie.

– Wszystko trwa wiecznie. – Powiedziała to tak cicho, jakby mówiła do siebie, nie do ojca. – Starsze osoby zawsze myślą, że takie rzeczy jak ta nie mogą trwać. Ale tak już nie jest. Teraz dzięki internetowi nic nie przemija. Wszystko zostaje gdzieś zapisane. Wszystko jest trwałe.

– To bardzo… odkrywcze – rzekł Macon. Chciał użyć innego określenia, ale nie mógł się skupić. Zostawili już za sobą małe domy i wąskie uliczki, by wjechać między podmiejskie pola i drzewa, a niebawem skręcić w krętą drogę prowadzącą w górę.

– Wash czeka na ciebie w domu – odezwał się Macon znaczącym tonem, w którym krył się cień rozbawienia.

– Kto powiedział, że mi na tym zależy?

– Od kiedy go poznałaś, jesteście jak Bonnie i Clyde – odparł. – I z pewnością byłaś zdziwiona, że nie przyjechał po ciebie razem ze mną. Gdybym był dziewczyną i mój chłopak nie odebrałby mnie ze szpitala, czułbym się mocno zawiedziony.

– On nie jest moim chłopakiem – mruknęła nieco speszona.

– No to może adoratorem? Choć zapewne brzmi to zbyt retro… – Rozweselony sięgnął ponad oparcie, by ją objąć. – Bo widzisz, jestem już stary, itede, i nie możesz oczekiwać, bym nadążał za tym waszym językiem. Wy, mali mądrale, jesteście tacy… – przerwał, a potem się roześmiał. – Do diabła, nie umiem nawet znaleźć słowa, o które mi chodzi.

– Wiesz czemu? – Lekko się uśmiechnęła.

– No czemu?

– Bo jesteś stary itede – prychnęła i oboje się roześmiali.

Kiedy w końcu znaleźli się za miastem, zostawiając za sobą zatłoczone ulice, otoczyły ich góry, drzewa i niebo. Jasny błękit dnia z wolna przybierał cieplejsze barwy, zapowiadając bliski zachód słońca.

– Ava! – wykrzyknął Wash, gdy wysiadała z samochodu. Razem z Carmen i Brendą, jego babcią, stali na progu domu w padającym z wnętrza świetle. Wymachiwał do niej tak gwałtownie, jakby nie widzieli się od miesięcy. Najwyraźniej z trudem się powstrzymywał, by nie ruszyć biegiem w jej stronę.

– Cześć, Wash – odparła ciepło, powstrzymując się również, by nie pobiec. Patrząc na niego i na swój dom, miała wrażenie, że otwiera okna na wiosenny deszcz.

Ale to Carmen, jej macocha, podeszła pierwsza, by ją uściskać. Ze względu na zaawansowaną ciążę poruszała się wolno i niezgrabnie, kołysząc się na boki. Była osobą średniego wzrostu o zdecydowanych rysach twarzy. Często się uśmiechała mimo napięć między nią a Avą, które tak silnie wypełniały atmosferę domu, że czasem jego ściany zdawały się zbyt słabe, by utrzymać rodzinę w całości. Jej rodzice, Kubańczycy, pochodzili z Florydy, lecz wędrowali od stanu do stanu w poszukiwaniu pracy. W końcu osiedlili się na Środkowym Zachodzie, gdzie ojciec otworzył warsztat samochodowy. Po ukończeniu szkoły Carmen wstąpiła do college’u w Karolinie Północnej, by po studiach pozostać w Asheville. Pracując jako nauczycielka, poznała Macona, który był już wdowcem. Uśmiech tego ciemnoskórego szeryfa obdarzonego nieposkromionym optymizmem zawierał obietnice, którym nie mogła się oprzeć.

Niebawem stali się wzajemnie częścią swego życia mimo niechęci Avy, która nie mogła pogodzić się z tym, że Carmen nie jest jej matką. Teraz jednak, gdy Macon i Carmen byli małżeństwem, wszyscy starali się utrzymać poprawne stosunki.

– Jak dobrze, że jesteś już w domu. – Objęła małą, mocno przyciskając ją do swego wielkiego brzucha. Ale gdy tylko położyła ręce na ramionach Avy, dziewczynka wysunęła się z jej objęć. – Mamy wspaniałe plany na dzisiejszy wieczór – oznajmiła niezrażona Carmen. Zdołała już przywyknąć do niechęci pasierbicy. – Brenda przyniosła ciasto, a przecież wiesz, że ona piecze wyłącznie pod groźbą rewolweru.

– Następny raz upiekę coś dopiero wtedy, jak ktoś umrze – oznajmiła Brenda, podchodząc do Avy. Wysoka i smukła, z koroną rudych włosów, mimo delikatnej budowy była osobą silną i roztaczała wokół siebie władczą aurę. Macon nazywał ją czasem Mściwym Pawiem, miał jednak dość rozsądku, by nie robić tego w zasięgu jej słuchu. – Jak się czujesz, dziecko? – spytała, podchodząc do Avy, gdy Carmen się cofnęła. Owiewał ją zapach cynamonu.

– Czemu każdy mnie o to pyta?

– Bo tak się robi, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć – wyjaśniła rzeczowo.

– Całkiem dobrze – odparł za córkę Macon, stając z tyłu. I dodał: – Z każdym dniem będzie jeszcze lepiej.

Brenda ponownie ją uściskała.

– Cokolwiek ci jest, damy sobie z tym radę. Nie martw się tym bardziej, niż musisz.

– Tak, proszę pani – przytaknęła Ava, jednocześnie zerkając za jej ramię.

– Pewnie chcesz się przywitać z Washem. – Wypuściła ją z objęć i odeszła na bok.

Spotkali się pod okapem ganku. Ava pomyślała, że przyjaciel nadal jest blady, ale chyba nie było z nim najgorzej.

– Cześć – odezwał się radośnie.

– Mam nadzieję, że tym razem nie zamierzasz mi demonstrować swojego brzucha. Bo naprawdę nie ma się czym chwalić – oświadczyła. – Pamiętasz tego olbrzyma z pianki w „Pogromcach duchów”? To wypisz wymaluj ty.

– Zamknij się. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Miałam przez to koszmarne sny – ciągnęła.

– Przestań! – powtórzył i wreszcie zrobił krok w przód, żeby ją uściskać. Pachniał sosnowym igliwiem, trawą i rzeką.

– No dobra – przerwał im Macon, podchodząc. – Na razie dość tych powitań. Kolacja czeka, a ja umieram z głodu.

Podczas posiłku złożonego z potraw smażonych i słodkich rozmawiali o szpitalu, wydarzeniach w mieście, internetowych relacjach z nieszczęsnego pokazu lotniczego i o tym, jak znacznie rozprzestrzeniły się nagrania ukazujące katastrofę.

Ale nikt nie poruszył tematu, wokół którego wszyscy krążyli. Nikt nie zapytał wprost, co naprawdę się stało. Co dokładnie zrobiła Ava. I jak. A także, dlaczego nic nie pamięta? No i co z Washem? Czy faktycznie powrócił do zdrowia? Wszyscy połknęli te pytania jak dobrze wyszkoleni połykacze mieczy.

Po kolacji Ava i Wash usiedli sami na ganku, patrząc w rozgwieżdżone niebo i nasłuchując gwaru dochodzącego z kuchni, gdzie Macon, Carmen i Brenda wspominali, jakie było kiedyś Stone Temple. Rozmowę tę wywołały ostatnie wiadomości telewizyjne na temat napływających do miasteczka tłumów.

– Czy to boli? – spytał Wash.

– Co ma boleć?

Wzruszył ramionami.

– Sam nie wiem – odparł. – Wyglądasz jak nie ty.

– Jak na kogoś, kto tyle czyta, mógłbyś lepiej to opisać, Wash.

– Skoro tak uważasz… – mruknął.

Na ganek wskoczył mały świerszcz. Przysiadł na zniszczonym dębowym drewnie, przyglądając się ich dwojgu. Ale nie zaczął swych treli.

– Wiesz, o czym mówię.