Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Czas ziemiaństwa. Koniec XIX wieku – 1945

Czas ziemiaństwa. Koniec XIX wieku – 1945

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65979-01-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czas ziemiaństwa. Koniec XIX wieku – 1945

Losy ziemiaństwa na tle polskiej historii od końca XIX wieku po rok 1945 opowiedziane głosami samych ziemian.
Książka składa się z pięciu rozdziałów, pokazujących specyfikę świata ziemiańskiego w kolejnych odsłonach dziejowych: 1. schyłek XIX – na ziemiach polskich podzielonych przez zabory, 2. przemiany, które przyniosły pierwsza wojna światowa i wojna polsko-bolszewicka oraz postanowienia pokojowe kształtujące nową rzeczywistość, 3. dźwiganie się ze zniszczeń wojennych i szukanie sposobu na życie w II Rzeczpospolitej, 4. okres drugiej wojny i okupacji, 5. wkroczenie Armii Czerwonej i rozprawienie się komunistów z warstwą posiadaczy majątków. Tekstom towarzyszą fotografie archiwalne (ok. 50) oraz opracowanie historyczne.

 

Polecane książki

To unikalna książka poświęcona tematyce kompetencji przyszłości niezbędnych do pracy w dynamicznie zmieniającej się gospodarce opartej na wiedzy i kompetencjach oraz postępującej cyfryzacji. W publikacji przedstawiona została rola kompetencji przyszłości w kontekście rozwoju współczesnego świata, po...
Najpopularniejszym księdzem w ateistycznych Czechach jest Polak. Ksiądz Zbigniew Czendlik przyjechał do Czech w 1992 roku i szybko zdobył wielką popularność. Ugruntowały ją programy telewizyjne, które prowadził oraz książka Postel, hospoda, kostel – co po polsku znaczy: łóżko, knajpa, kościół – w kt...
„Król w kraju rozkoszy. Komedia zapustna we 3 aktach” napisana została przez jednego z najaktywniejszych twórców i działaczy ery stanisławowskiej, uczestnika królewskich obiadów czwartkowych. Rozgrywa się w typowej dla komedii dell’arte scenerii fantastycznej. Jest przepojona komizmem, karnawało...
Ich zrozumienie pozwala nam lepiej poznać siebie i drugiego człowieka. Świadome i regularne oddziaływanie na własną emocjonalność może zmieniać funkcjonowanie mózgu niezależnie od wieku. Choć mamy pewne predyspozycje genetyczne, to emocje kształtowane są przez środowisko – tak powstają np. strach...
Poznaj nowe obowiązki w zakresie ochrony danych osobowych, by uniknąć wysokich kar finansowych. Za złamanie zasad RODO 2018 grozi grzywna nawet do 20 mln euro. Zapłata takiej kwoty może doprowadzić do bankructwa niejednego zarządcę nieruchomości. Warto zatem już teraz przedsięwziąć odpowiednie kroki...
Słowo wstępne Julia Hartwig Z recenzji: Dwa skrzydła poezji Ostrowskiego to: miłość i śmierć. Duża wrażliwość, obrazowość wyobraźni, rytmiczność frazy przypominająca niekiedy lirykę Józefa Czechowicza, krańcowy subiektywizm. Właściwie rządzi tymi lirykami jedna jedyna logika: serca, namiętności, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Richter

WPROWADZENIE

„Niezapomniane drobiazgi tworzące urok Siedlisk. Wszystkie obyczaje były niewzruszone. Zdawać by się mogło, że będą trwać wiecznie. Czyżby więc ich nienaruszoność była tylko pozorna? Łatwo powiedzieć, że tak, oczywiście, bo przecież nastąpił koniec tego świata. Ale nastąpił gwałtownie, nie umarł naturalną śmiercią, ale na skutek zbrodni. Bowiem było zbrodnią niszczenie wartości tworzonych przez pokolenia, i to niszczenie ich w imię rzekomego prawa. Tamten świat był tak doskonały w swojej istocie, że nie mógł się zdegenerować. Mógł zostać zniszczony tylko siłą – tak – ale zdegenerować się nie mógł. Funkcjonował zbyt precyzyjnie”. Tak Franciszek Starowieyski opisał koniec świata ziemiańskiego, który nastąpił – dla jego rodziny w pałacu w Siedliskach – wraz z wejściem tam Sowietów w 1945 roku. Czy, gdyby nie ta zewnętrzna siła, faktycznie trwałby? I czy rzeczywiście był idealny i niezniszczalny?

Tamten świat miał w sobie urok i trwałość zabytkowego wyrobu z porcelany – to pozwoliło mu utrzymać się przez całe dekady w niemal nienaruszonej formie, według ustalonego od pokoleń wewnętrznego porządku, zasad, zwyczajów. Gdy zastanowić się, co w nim tak mocno oddziałuje na współczesną świadomość, to przychodzi na myśl właśnie uroda tamtego życia, zewnętrzny powab tego, co wywołuje hasło „ziemiaństwo”. Zofia Potocka tak wspominała dzieciństwo przeżyte z bratem w Landwarowie na przełomie XIX i XX wieku: „Przyjęcia odbywały się na wysokim poziomie. Zwracano baczną uwagę na dekorację stołu, na zastawy ze srebra i saskiej porcelany, stare szkła, na przybieranie stołu zielenią przez fachowego ogrodnika. […] Przed udaniem się na spoczynek zachodziliśmy zawsze na dobranoc do apartamentu rodziców. Mama w toalecie balowej wydawała się nam nieziemskim zjawiskiem; wyglądała wspaniale w długiej, szerokiej sukni z trenem”.

Ten zakrzepły w swym kształcie, niby trwały, a zarazem filigranowy twór musiał zetknąć się – zwłaszcza w XX wieku – z obfitującą w kryzysy polityczne rzeczywistością wokół: I wojna, starcie z bolszewikami, utrata ziem na wschodzie w wyniku postanowień granicznych w 1921 roku, a potem kolejny światowy konflikt. Będące ich konsekwencją zniszczenia, pożogi, gwałty, grabieże, wygnania były udziałem całego społeczeństwa pierwszej połowy XX wieku, ale szczególne w doświadczeniu ziemian jest to, co tracili. Na majątek ziemski składał się nie tylko dwór, folwark i ileś hektarów – był to owoc pracy pokoleń, również gniazdo rodzinne, czasem od stuleci. To także ośrodek tradycji i kultury, pielęgnujący dawne obyczaje, zbierający cenne dzieła sztuki i pamiątki po przodkach.

Coraz wyraźniej uwidaczniała się też w XX wieku nieprzystawalność ziemiaństwa do nowych wyzwań, powodująca rysy na tym idealnym niemal obrazie. Poza kryzysami naruszała tę warstwę nieuchronna nowoczesność: gospodarkę coraz silniej kształtował kapitalizm, coraz mocniej dochodziły do głosu nieliczące się wcześniej grupy społeczne, coraz ostrzej interesy polskiego państwa, próbującego reformować własność ziemską, rozmijały się z dobrem tej grupy. Boleśnie odbił się też na ziemianach-rolnikach kryzys ekonomiczny lat 30.

Mimo pierwszych, drobnych jeszcze pęknięć, świat ten trwał, potwierdzając swoją odporność na uderzenia. Najmocniej może uwyraźniła się ona w czasie niemieckiej i sowieckiej okupacji, która ziemiaństwo dotknęła, ale ukazała też siłę jego uniwersalnego systemu wartości, przekonań, idei, bazujących na wierze, patriotyzmie, przekonaniu o potrzebie przydatności społecznej. Dopiero „wyzwolenie” przez Armię Czerwoną w 1945 roku rozbiło ten świat w okruchy.

Dlaczego funkcjonuje nadal jako symbol polskości, do którego chętnie odwołujemy się, w nim szukamy korzeni – nawet jeśli nie własnej rodziny, to tych szerzej rozumianych przodków dzisiejszych Polaków? Może dlatego, że w XXI wieku tak silna jest tęsknota za światem, w którym elita – uprzywilejowani, wykształceni, bogaci – czuje się zarazem szczególnie odpowiedzialna przed resztą społeczeństwa. „W życiorysach się teraz nie mówi, z jakiej rodziny, z jakiego środowiska człowiek pochodzi – a przecież to niesłychanie istotne. Czasem mi żal, że zanikł ten peerelowski obyczaj, w którym wciąż trzeba było podawać pochodzenie społeczne. […] Radziwiłłostwo gra rolę – nie jest ani zasługą, ani winą, tylko zobowiązaniem” – mówiła Anna Radziwiłł w relacji dla „Karty”.

Z etosu ziemiańskiego wynikały konkretne zobowiązania: wierności rodzinie i jej tradycjom, służby społeczeństwu, niesienia pomocy słabszym, wspierania polskiej kultury, działania na rzecz ojczyzny i państwa – także w sytuacji ich zagrożenia czy nieistnienia. Taką drogę wytyczało poczucie obowiązku, zakorzenione przez wychowanie: „Matka wbiła do głów nam, siedmiorgu dzieciom: od świtu do nocy człowiek ma obowiązki do wykonania – jeśli jest coś do zrobienia, musi być zrobione. W dzieciństwie niezbyt to może do mnie docierało, ale z czasem wrosło w moje życie. Mama nie chwaliła za spełniony obowiązek” – wspominał Janusz Przewłocki.

W tej książce oddajemy głos samym ziemianom, proponując wybór z ich własnych zapisów – dziennikowych, wspomnieniowych. Z olbrzymiego bogactwa tekstów wybraliśmy te, które wyróżniają się wyjątkowym walorem literackim, wyczuleniem na szczegół, sprawnością obserwacji. Zarazem zestawiamy teksty różne tematycznie, otwierające kolejne zagadnienia i perspektywy. Część z nich nie była dotąd publikowana, niektóre ukazały się we fragmentach w kwartalniku „Karta”, inne są wydane, choć raczej w niewielkich nakładach – niedocierających do szerokiego odbiorcy. Tekstom towarzyszą fotografie, będące samodzielnymi „albumami” pokazującymi rodziny ziemiańskie na różnych etapach historii.

Wybór nie jest reprezentatywny – antologia zbiera teksty nieobejmujące wszystkich ziem polskich czy najważniejszych rodów, nie stanowi też proporcjonalnego przekroju przez warstwę. Intencją zbioru jest wieść czytelnika przez dekady, podkreślając specyficzne doświadczenie tej grupy w różnych momentach dziejowych i z różnych punktów widzenia. Stąd też dobieraliśmy teksty, zwracając uwagę na to, co ziemian łączy, a nie dzieli – znajdą się wśród nich arystokraci i ubożsi ziemianie, kresowiacy i mieszkańcy dawnej Kongresówki, postaci publiczne i zupełnie nieznane. Opowieści ich są na tyle obszerne, by pozwalały poznać autora, zżyć się z nim, rozsmakować w języku jego historii, a ich wielość ma z pojedynczych doświadczeń tworzyć pewną całość ziemiańskiego losu.

Anna Richter

Hrabina Zofia, Staś i Gabrielka Kossakowscy oraz Antonina St. Clair

U SIEBIEKONIEC XIX WIEKU – 1914

Ziemiaństwo ukształtowało się w ramach przemian społeczno-politycznych zachodzących w XIX wieku. Proces stopniowego odchodzenia od starego ładu rozpoczął się jeszcze w XVIII wieku reformami Sejmu Wielkiego. Wprowadzane kolejno reformy uwłaszczeniowe w poszczególnych państwach zaborczych, zakończone ukazem cara Aleksandra II z 2 marca 1864, wykluczyły monopol szlachty na posiadanie ziemi. W parze ze społecznymi szły przemiany gospodarcze, zmierzające ku uprzemysłowieniu i utrwalaniu struktur kapitalistycznych w miejsce feudalnych. Część szlachty nie potrafiła przystosować się do zmieniającej się sytuacji, dlatego w drugiej połowie XIX wieku, tracąc majątki, stawała się inteligencją miejską, a w skrajnych przypadkach – wtapiała się w społeczność włościan lub proletariatu miejskiego. Ci, którzy utrzymali dobra, zbudowali trzon warstwy ziemiańskiej.

Wraz ze zmianami gospodarczymi dochodziło do wejścia w środowisko osób, które dzięki swym środkom finansowym zyskiwały na znaczeniu w społeczeństwie. Ich pozycja jako posiadaczy znacznych kapitałów i fabryk rosła wraz z zawieraniem związków małżeńskich w sferze ziemiańskiej. W ten sposób wśród ziemian pojawiły się osoby wspierające poszczególne rodziny swoim bogactwem, zdobytym w branżach niezwiązanych z tradycyjnym dla ziemiaństwa rolnictwem, a więc w handlu czy różnych gałęziach tworzącego się wówczas przemysłu.

Niebagatelne znaczenie dla zmian w strukturze grupy miały również takie wydarzenia, jak powstania narodowe czy też rabacja w Galicji. To właśnie te zjawiska doprowadziły do katastrofy wiele rodzin zaangażowanych w walki narodowo-wyzwoleńcze. Zmagania o Polskę w pierwszej połowie XIX wieku były w dużej mierze inspirowane i realizowane przez polskie ziemiaństwo, jako elitę narodową dążącą nieprzerwanie do odzyskania niepodległości przez naród, któremu przewodzili. Część z nich utraciła nie tylko swych synów i ojców, ale także swe rodzinne gniazda – dwory i gospodarstwa, które w wyniku konfiskaty przez władze zaborcze dostawały się w ręce urzędników i spekulantów. Pojmani ziemianie-powstańcy trafiali na zesłanie w głąb Rosji, gdzie zasilali polską diasporę. Pozostali na miejscu, pozbawieni majątków, przenosili się do miast i przyjmowali posady urzędników państwowych, pracowników administracji czy nauczycieli. Inni stawali się drobnymi dzierżawcami czy też administratorami cudzych majątków. Część z nich wyemigrowała na stałe, szukając swego miejsca w Europie czy też Ameryce Północnej i Południowej.

W XIX wieku obserwowano również zjawisko asymilacji mniejszości narodowych lub przedstawicieli państw zaborczych z polskim ziemiaństwem. W środowisku ziemiańskim i arystokratycznym znaleźli się Niemcy, Rosjanie, Czesi, Węgrzy. Taka sytuacja prowadziła do połączenia więzami rodzinnymi polskich ziemian i arystokracji z ich odpowiednikami z różnych krajów Europy.

Wraz z naturalnymi procesami zachodzącymi w tej warstwie, dochodziło również do zmiany charakteru całego środowiska. Ziemiaństwo z czasem stało się grupą społeczno-zawodową, zrzeszającą nie tylko potomków polskiej szlachty i magnaterii, chlubiących się pochodzeniem i herbami, ale także specjalistów-rolników, których główną cechą było profesjonalne wykształcenie i doświadczenie nabyte podczas lat pracy w gospodarstwach rolnych. Doszło do ewolucji – od stanu szlacheckiego, istniejącego pod koniec XVIII wieku, po nowoczesną grupę społeczno-zawodową, którą stało się ziemiaństwo w drugiej połowie XIX wieku. Stanowiło elitę społeczną, odgrywającą szczególną rolę na zróżnicowanej gospodarczo i kulturowo wsi, co rodziło również w świadomości społeczeństwa potwierdzenie znaczenia tego środowiska.

Wyróżnikiem środowiska były wyrazisty i ukształtowany przez lata etos, który opierał się na katolickiej nauce społecznej i tradycji niepodległościowej. Te ogólnie uznane wartości, oparte na miłości ojczyzny, szacunku do tradycji oraz kultury chrześcijańskiej, doprowadziły do ukształtowania się poczucia odpowiedzialności polskiego ziemiaństwa za podtrzymanie ciągłości między żołnierzami wojsk polskich walczących na polach bitew insurekcji kościuszkowskiej czy powstańcami a pokoleniem, które w dobie rusyfikacji i germanizacji było depozytariuszem całej tradycji wolnej Polski. To właśnie dwór polski i jego mieszkańcy przechowali w swej większości pragnienie wskrzeszenia wolnej Polski i zaszczepili je w pokoleniach legionistów i hallerczyków. Dzięki temu hasło „Bóg, honor, ojczyzna” nie stało się tylko pustym frazesem, ale jądrem etosu ziemiańskiego i fundamentem niepodległej Polski.

M.CH.

Warszawa, Ogród Saski, przed I wojną światową

ŁUCJA DUNIN-BORKOWSKA

Łucja Dunin-Borkowska (1852–1921), córka Sabiny i Adolfa Dunin-Borkowskich, urodziła się i wychowywała w majątku Wolica na Wołyniu, w ówczesnym zaborze rosyjskim.

Pozostawiano mnie dzieckiem swobodnym i bujającym. Przyczyniał się do tego stanu doktor, Niemiec – pan Hartman, przyjeżdżający często do Wolicy. Ten wciąż przestrzegał, by mnie nie uczono, grożąc, że popali książki, gdy je kiedy w rękach moich zobaczy, a łypiąc zaczerwienionymi oczami w złotych okularach, mówił prędko: „Tej delikatna panna powietrza dać, Sonne [słońca], a nie nauka. Na rozum będzie czas – ot glupstwo, a zdrowie sęk. Niech ta mala biega sobie od poranka po noc, po trawa, po rosa, niech je, niech śpi, niech sobie będzie teraz eine kleine zwierzątko”. To wypowiedziawszy, wsiadał do swego koczyka, zaprzężonego w cztery jasnobułane konie z białymi grzywami, i odjeżdżał, notując coś skrzętnie w trzymanym w ręku notatniku. Żyłam tak do lat sześciu. […]

Nagle stało się coś niezwykłego. Jednego zimowego wieczora przyjechała młoda osoba, w białej, futrzanej pelerynie z czarnymi ogonkami, mówiąca jakimś niezrozumiałym językiem. Długo rozmawiała z matką moją, a po kolacji poszła do przygotowanego dla niej różowego pokoju i tam rozpakowała swoje rzeczy z długiego, skórą obitego kufra. Rajkosia, rozbierając mnie, powiedziała mi pod sekretem, że jest to francuska guwernantka. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, a kiedy nazajutrz panna Lucylla Demais, wziąwszy mnie za rękę, usadziła koło siebie, a rozstawiwszy na stół blaszane zabawki, przedstawiające zająca, bociana, psa i konia, powiedziała, jak się te zwierzęta nazywają po francusku – przyjęłam tę wiadomość z pogardliwą obojętnością, a następnie przez cały dzień unikałam towarzystwa nauczycielki. Wieczorem oświadczyłam matce, że po francusku uczyć się nie będę, gdyż jestem Polką.

Oświadczenie to mocno zdziwiło moją matkę, która zaczęła żywo rozmawiać po francusku z siostrą swoją Honorką, rzucając na mnie uważne spojrzenia, następnie wytłumaczyła mi bardzo łagodnie a stanowczo, że nauka tego obcego języka jest konieczna. […] Kiedy panna Lucylla, zarzuciwszy system rozstawiania zabawek, posługiwać się tylko zaczęła w zabawach ze mną swoim językiem, zaczęłam w parę miesięcy rozumieć i mówić po francusku. […] Sylabizowałam też chętnie, a następnie czytałam przy delikatnej wskazówce, prowadzonej ręką matki, Dzień grzecznej Helenki Tańskiej. […]

Lubiłam, kiedy ojciec nosił mnie na rękach, i chodząc ze mną po pokoju, śpiewał: „Chodyt’ son koło wikon, a drimota koło płota…”. […] Ale wnet: „Proszę pana, przyjechał gumienny” – albo ekonom, albo arendarz – przerywało tę słodką chwilę. Ojciec stawiał mnie na podłodze i odchodził do swoich zajęć. […] Matka zaś ciągle powtarzała mi, że trzeba być dobrą, żeby zasłużyć na niebo. Niebo – mój Boże, gdzie ono i jakie? Żeby tam choć były wątróbki i osmażane w cukrze migdały. […]

Ojciec coraz częściej był za domem, oddając się sprawom społecznym, w tym czasie bowiem zawiązał się był komitet w celu uwłaszczenia włościan, do którego należał czynnie. Dużo później, kiedy ogłoszony miał być w cerkwi ukaz uwłaszczenia, nazywany Złotą Hramotą, w 1863 (urzędowo ogłosili go już byli w 1861), lękano się po nocach rzezi i wiele o tym rozpowiadano wszędy. […]

Nastały lata nauki, najmilsze, jakie pamiętam. Godziny lekcji trwały krótko, ale rozmowy z matką i nauczycielką, głośne czytanie, opowiadanie w szare godziny – wypełniały czas, uprzyjemniając życie. Wieleż tych różnych godzin wyrzeźbiło się w tej epoce w mojej pamięci, by w niej pozostać na zawsze, począwszy od zimowych, wczesnych ranków, kiedy wśród panujących jeszcze ciemności łowiłam uchem odgłos kroków nocnego stróża, dźwigającego słomę, którą za chwilę miał napalić w piecu, w sionce, przytykającym do pokoju nauczycielki, z którą sypiałam teraz na staroświeckiej, czeczotkowej kanapce. […] Godziny schodziły na rozmowach z nauczycielką, oglądaniu obrazków, rysowaniu wzorków, na różnych robótkach ręcznych – robocie, przez którą przejść musiało każde dziecko w owych czasach. […]

Wyrastałam, jak mówiono, na dziecko myślące, trochę leniwe do nauki systematycznej, natomiast wrażliwe i przyswajające z łatwością wszystko, co się z zewnątrz wtłaczało w komórki mózgowe. Skłonność do marzeń, do bujania została na zawsze, ale matka skierowała z wolna moje myśli na drogę prostych, codziennych, drobnych zajęć i obowiązków. I czułam ciągle te łagodne, jednak stanowcze cugle, trzymające mnie i prowadzące, niedopuszczające wybiegać, gdzie nie trzeba. […]

Babunia… Postać wyjęta ze starego portretu, jakiej drugiej nie spotkałam już potem w życiu. […] Ubrana była w czarny, luźny szlafroczek z delikatną białą krezą u rąk i u szyi. Na białym czepeczku nosiła czarną, koronkową zasłonę, podobną do zakonnych, spadającą na ramiona. Twarz ściągła, niezmiernie delikatna, ręce przezroczyste, oczy duże, piwne, słodkie, z wyrazem poważnym i jakby od tego świata oderwanym, patrzyły skądsiś z dala – w dal. […] Kilka razy na dzień drzwi pokoju Babuni zamykały się, gromadka wnuków pierzchała jak rój motyli. Babunia modliła się. […] Roztaczała wokół szacunek, cześć, powagę, słodycz. Ogarniała i trzymała miłością całą rodzinę, nie wychodząc już prawie ze swego pokoju, nie mieszając się do spraw domowych i interesów, panowała tam wszakże i rządziła. Babunia to typ, którego kontury zniknęły doszczętnie, rozlawszy się w wielkim morzu pospolitości. […]

Naraz coś zaczęło się zmieniać. Starsi chodzili zafrasowani, szepczący coś i radzący po kątach; oczekiwano na gazety i czytano je chciwie, mniej się zajmowano mną. […] Dowiedziałam się nareszcie, że coś się stało, coś się dzieje gdzieś daleko w Warszawie. Dnia jednego wysłuchałam czytany przez ojca z przyniesionej gazety opis warszawskich wypadków, strzałów do bezbronnych, zabicia pięciu na ulicy, wielkich nabożeństw, krajowej żałoby, którą przywdziać należy. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. […] Zjawiali się coraz częściej, zwykle późnym wieczorem, nieznani jacyś goście, z którymi ojciec rozmawiał długo i poufnie. Zdarzyło mi się kiedyś posłyszeć, że są to posłańcy Rządu Narodowego; zobaczyłam, jak któregoś dnia matka moja wyjęła z szuflady z klejnotami perłową broszę z turkusami i łańcuch z różnokolorowych kamieni oprawnych w złoto, których już nigdy więcej nie widziałam w domu. Widziałam też nieraz, jak Adolfinka z Franią szyły cichaczem chorągiewki i skubały kawałki białego płótna na szarpie. […]

26 maja 1863 roku słońce upalnego dnia oświecało wzburzone twarze zebranej w Wolicy rodziny. […] O piątej powstał nagle okrzyk: „Idą, idą!”, i na to hasło wszystko, co żyło, rzuciło się na dziedziniec, ku bramie, drzwiom, oknom. I przyszli.

Wparli się bezładnie, z dymiącymi jeszcze lancami, w kurzawie i posoce prowadzono zziajane konie, wjechał wielki, zakryty furgon z czerwonym krzyżem, z którego wydobywały się jęki1. Wołano o wodę, opłukiwano w niej zakrwawione szable, schylano się z koni po dawany posiłek, pakowano w torby chleby i mięsiwo, wychylano jednym tchem spragnionych ust chłodzące napoje. […] Pochylił się ku mnie z konia chłopak piękny, jasnooki, z twarzą sczerniałą od dymu i biorąc z uśmiechem szklankę z rąk moich, przytknął usta do moich palców i powiedział: „Jestem Miaskowski, jutro może żyć nie będę, dziękuję ci, panienko”. […] Nocy tej nikt w domu nie spał, światła paliły się, chodzono, rozmawiano głośno, biegano wciąż do oficyn, gdzie dogorywał osiemnastoletni Stefan Żółkiewski. […]

Jednego ciemnego popołudnia późnej jesieni zajechała przed dwór bryczka z wielkim kałakołem [dzwonem], wysiedli z niej dwaj brodaci żandarmi w szarych szynelach z pałaszami u boku, i podczas kiedy zapijali podaną im w jadalnym pokoju herbatę z rumem, rodzice szeptali coś bardzo długo półgłosem w salonie, po czym ojciec zaczął żegnać się szybko ze wszystkimi. A kiedy wziął w objęcia żonę i „swoją małą ptaszynę”, jak mnie nazywał, tłumione łkanie podniosło się z jego piersi. […] Potem ojciec siadł na bryczkę między dwoma brodaczami i odjechał. […]

Panna Julia [guwernantka] starała się we mnie wpoić konieczność ściślejszej nauki, większego kształcenia się. Rozmawiała ze mną długo i poważnie o ciężkich czasach, możliwych materialnych zmianach, o zadaniach życia, które nigdy nie jest zabawą, a mieści w sobie obowiązków i zadań bez liku. […]

W grudniu […] wyjechałyśmy: matka, panna Julia i ja, w wielką, nieznaną drogę do Żytomierza, gdzie był więziony ojciec. […]

Wiosna przyniosła znów nowe trwogi i nowe zmartwienia. Zjawiali się w domu różni ludzie, zajeżdżali żandarmi i urzędnicy. Przychodziły piśmienne wezwania do służby i chłopów ze wsi, aby stawali przed zebraną w Teofilpolu komisją dla przeprowadzenia śledztwa w sprawie mego ojca. […] Pewnego dnia przyszło wezwanie do małoletniej córki obywatela D.-B., aby stawiła się przed sądem. […] Odpowiadałam śmiało, z pewnym zacięciem i świadomością, lecz kiedy błędne pytania zaczęły mnie trwożyć, zamilkłam z silnym postanowieniem niemówienia więcej. Ale sędziowie uwzięli się, pytali ciągle: „Kto bywał w domu? Co mówili rodzice?”. Ja milczałam, zaciskając zęby, dzwoniące mi ze wzruszenia. „Mówiłaby pod rózgami” – odezwał się wtedy jeden z nich gburowato. Bliska płaczu, z wypiekami na twarzy, odezwałam się obrażona: „Ano, spróbujcie”. […] Wychodząc, usłyszałam wymówione przez kogoś nieznane mi słowo „mołodiec” [zuch]. […]

Rozpoczęła się epoka życia, której głównymi epizodami były listy mego ojca – odbierane, odczytywane – na które się odpisywało, których się wyczekiwało. Poza tym, życie płynęło zwykłym trybem, smętniej tylko i poważniej. […] Stryj Jan zamieszkał w Wolicy – zajmował się gospodarstwem i interesami, a zarazem ożywiał osmucone rodzinne kółko swym niewyczerpanym humorem i konceptami. Był to typ szlachcica starej daty, pełnego swady i kurtuazji. […]

W Karabijówce, dokąd jeździliśmy coraz częściej, a nawet niekiedy na dni kilka, ruch był teraz zwiększony. […] Mnie zaczęto już trochę traktować jak podlotka, zwracając się do mnie z rozmową przy stole, wymagając odpowiedzi, zmuszając do grania na fortepianie i manier correctes [poprawnych]. Trochę mnie to krępowało i nudziło tym bardziej, że spotykałam tam zawsze Stasia Gruję, syna sąsiadki, hrabiny Grui z Gabrielówki. […] Stary był, miał lat 25, i tak nudny, choć przystojny; ciągle chciał mnie bawić rozmową. […] Wizyty w Gabrielówce, u matki pana Stanisława, odbywane raz w roku, nudziły mnie też niepomiernie. […] Jedna tylko rzecz była tam ładna i podobała mi się – to lekkie, złocone mebelki ustawione w białym, stiukowym salonie. Gdy kiedyś, w braku innej rozmowy, pochwaliłam je naiwnie, pan Stanisław spojrzał tak jakoś dziwnie, roześmiał się i powiedział: „Nic łatwiejszego, jak mieć je na własność”. Co chciał przez to powiedzieć? Myślałam nad tym długo. […]

W zimie roku 1865 spadł grom w postaci ukazu z 10 grudnia, nakazującego przymusową sprzedaż majątków tych, których właściciele w jakikolwiek sposób byli zamieszani politycznie.

Zwalało się to na nas niespodziewanie, jak każda katastrofa, przyjęta jeszcze na razie niedowierzaniem, nadzieją „wykręcenia się jakoś”. Zresztą, myśl, że ojciec przyjedzie, gdyż jest w tym razie niezbędny, sączyła w serce niejaką pociechę. […]

Starzec siwobrody w jasnowłosej, wyrośniętej dziewczynce z trudnością odnajdywał swoją sprzed lat „małą ptaszynę”, a ja patrzyłam zadziwiona na jego twarz postarzałą, zoraną tęsknotą i cierpieniem, w której nawet w chwili obecnej nie było pogody, gdyż tkwił cierń nieubłagany rychłego opuszczenia rodzinnego kąta. […]

Czyż to rzeczywiście było prawdą, że sprzedać trzeba Wolicę? Wyzuć się z tego kochanego gniazda dziadów? Opuścić tę drogą siedzibę? Tę piędź ziemi kwitnącą, własną, w której tkwiły prace i zabiegi tylu lat i tylu pokoleń? W której każdy kąt, każde drzewo o czymś mówiło, coś przypominało?

Tak – to prawda była. I nic tego już zmienić nie mogło. Wywłaszczenie! Urlop udzielony na krótko. Na wygnanie wracać trzeba lub zdobyć, wykołatać jakimiś nie bądź staraniami pozwolenie osiedlenia się w Warszawie. […]

W rok niespełna po jego powrocie spotkała mnie niespodziewana przykrość. Oświadczył mi swą miłość hrabia Staś, wybierając do tego najniewłaściwszą chwilę, bo ranek Wielkiej Środy, w który właśnie biegłam przez pokój w fartuszku i z zakasanymi rękawami, niosąc tacę ubranych własnoręcznie mazurków. […] Nie – nie – nie – nie chcę… Mazurki rozsypały się – Staś powstał z klęczek zmieszany, zawstydzony, a ja uciekłam jak spłoszony ptak do matki i zalewam się łzami. […]

Już wiem, że pójść za mąż będę musiała, bo to jest losem każdej prawie kobiety, ale to jeszcze nie teraz, nie zaraz i nie tak. […]

Tymczasem, mimo starań i wszelkich wysiłków, z nieubłaganą mocą przeznaczenia, nadszedł dzień opuszczenia Wolicy. […] Ostatnie wozy przed bramą. Opakowana kareta przed domem. Poroztwierane okna, odarte ze sprzętów pokoje, pustka wiejąca z ogołoconych ścian. Stara kocina, zbyt stara, by ją ze sobą zabierać, wygrzewająca się na słońcu, i ogród, ogród, jakby na przekór, cały majem roześmiany – mój raj. Coś się we mnie po prostu skręcało, krzyczało… […]

Błogosławione ściany domu Babuni ukołysały wnet i ukoiły moje rozdarte serce. Tam wszystko pozostało, jak było. Cisza, ład, wonne majowe ołtarzyki, godziny mierzone zwykłymi zajęciami – modlitwą, pracą. […] Mieszkaliśmy tymczasem w Klimaszówce, robiąc wszelkie starania, poruszając wszystkie możliwe sprężyny, by wyrobić ojcu pozwolenie mieszkania w Warszawie zamiast powrotu na wygnanie. […] Wszystkie te zachody wymagały jazdy do Żytomierza, gdzie znajdował się ojciec i wraz z nim do Kijowa, gdzie i ja byłam użyta do podania własnoręcznie prośby jenerał-gubernatorowi, co też i dopełniłam z niesmakiem, wprowadzona na audiencję przez marszałka gubernialnego Załęskiego, po uprzednim przygotowaniu całej tej mise en scène [inscenizacji]. […]

Przez tę zimę zmieniłam się, jak mówiono, do niepoznania, nabrałam pewności siebie, sprytu w rozmowie, gustu w ubraniu. […] „Elle sa fait brillante, ma chère” [Kochana, ona się staje olśniewająca] – szeptały między sobą rozkochane we mnie ciocie. […]

Pożegnanie z Klimaszówką nie było zbyt bolesne, gdyż miałyśmy nadzieję powracać tam co roku. […] Wjazd do Warszawy zginął w chaosie wrażeń. Na dworcu ojciec w cylindrze, z ogromnym bukietem bzu, witający nas z rozradowaniem. […]

Kiedy zaczynałam życie w Warszawie, w maju 1869, życie nic z dawnym wspólnego nie mające, okazuje się ono dla mnie ze wszech miar udręczającym, obcym i nieprzyjemnym. […] Kiedy przywieziono stare wolickie meble, piękne matczyne mahonie, i na podwórze ulicy Brackiej 5 wjechały klimaszowieckie furki zaprzężone w drobne konięta w parcianej uprzęży, powożone przez chłopów w szarych świtkach, a dozorowane przez Kaspra, klimaszowieckiego stolarza – chwyciła mnie taka żałość, coś tak dojmującego, jakby to był pogrzeb czyjś, pogrzeb istoty bardzo bliskiej, której już nigdy nie zobaczę. […] Płakałam po kątach i garnęłam się do ojca, który był także smutny jak grób. W ogóle obojgu nam było źle, i to nas zbliżyło. Matka wydawała mi się za spokojna, za chłodna. Praktyczna strona życia ogromnie ją pochłaniała. […]

Jedna rzecz mnie trochę zaciekawiała – to nowi ludzie, niepodobni do tych, co mnie dotąd otaczali. […]

Nie cierpiałam Warszawy. Brak powietrza i swobody zadławiał mnie – czułam się jakimś manekinem, poruszającym się na sprężynie musu, a upał zwiększający się z każdym dniem pozbawiał mnie snu, apetytu i humoru.

Co dzień o 6 rano przychodziły po mnie panny Breza, Maria i Dorota, i zabierały mnie do Łazienek. Strasznie daleko i te „korki” (obcasy) – prawdziwa męka. Panny były starsze, bardzo poważne, starały się ze mną rozmawiać, rozpoznać, z kim mają do czynienia. Trudno ręczyć, ale mi się wydawało, że po niejakim czasie znalazły, iż jestem gąseczką, i nic dziwnego, musiałam im się nawet wydać nudną z tym ciągłym narzekaniem na gorset i obcasy (przecież nie można chodzić w kaftaniku i pantoflach, trzeba być comme il faut [odpowiednio wychowanym]). […]

Pod jesień zaczęło być lepiej, bo zrobiło się chłodniej i ludniej. Z Wołynia przyjechali znajomi studenci, towarzysze zabaw dziecinnych. […]

Rodzice mieli zamiar pojechania wczesną wiosną do Klimaszówki, a ojciec, który dotąd był pod nadzorem policji – internowany – musiał mieć na to wyłączne pozwolenie, starał się o nie już zawczasu. Ciągle się więc marzyło i mówiło o tej upragnionej podróży. […]

W listopadzie, na herbacie proszonej u marszałkowej Moglinickiej z Borowicy, poznałam pana Jerzego Moglinickiego z Litwy oraz Salunię Kostrowicką z Litwy także. Obopólna sympatia złączyła mnie wnet z tą ostatnią – wykształcona, myśląca, przy tym dobra i serdeczna, nie mogła się nie podobać. Matka moja bardzo ją wyróżniała, a ojciec przezwał hetmanową. Salunia mieszkała z matką, także internowaną do Warszawy po wygnaniu. […] Przyjaźń między obu naszymi domami zawiązała się od razu bardzo ścisła, obmyśliły się wspólne lekcje, zajęcia, czytania, zabawy. […] Salunia usiłowała wciągnąć do tych lekcji panny Hornowskie z Łochowa [krewne]. O domu tym opowiadała mi wiele, podnosząc nieporównaną zacność, patriarchalność, gościnność oraz gospodarność i dobroć panien Stasi i Stefci. Przyjechałyby może na karnawał, ale są w żałobie po ojcu. Braci mają trzech. Najstarszy Józef tylko co wrócił z Syberii, wzięty z partii w powstaniu, do którego pospieszył, rzuciwszy szkołę centralną w Paryżu, gdzie kształcił się na inżyniera. Salunia dziwiła się, dlaczego się nie zjawiał, mieszkał bowiem w Warszawie i pracował w biurze Blocha. Drugi, Konrad, trudnił się gospodarstwem w Łochowie, a najmłodszy, Czesław, jeszcze się uczył.

Słuchałam tych opowiadań i nie słyszałam ich. Nieznane te osoby cóż mnie obchodzić mogły, zresztą miałam w tym czasie nowy kłopot. Poznałam u państwa Kułakowskich malarza, Karola Millera, i ten przyczepił się do mnie natrętnie. Ciągle go spotykałam, często też zachodził do nas i spędzał cały wieczór. Był ogromnie bezceremonialny i odznaczał się brakiem tak zwanego savoir vivre, toteż kiedy prosił o pozwolenie malowania mojego portretu, matka sprzeciwiła się temu, nierada, że się do nas wkręcił.

Mnie zaciekawiał ten nowy typ, ale zarazem i raził nieustannie. Takiego jeszcze nigdy nie widziałam. Mówił wszystko prosto w oczy, nie obwijając w bawełnę. Powiedział mi zaraz za drugim widzeniem: „Jaka szkoda, że się pani urodziła hrabianką, byłaby z pani pyszna modelka”. Obraziło mnie to. Cóż on sobie myśli. Kiedy powtórzyłam to matce, znalazła to wielce nietaktownym i w złym tonie. […] Pytał natarczywie, dotykając mojej ręki: „Pani jest ciekawy okaz, wie pani. Sobą, sobą być – wołał – zrzucić tę maskę! Ach, jakie te panienki ze świata są nieszczęśliwe! Wiecznie w tych gorsetach – mówię w przenośni, choć i prawdziwych nie brak. A po co to? Na przykład pani, tak pysznie zbudowana, szpeci się tym dobrowolnie”. Miller już stanowczo przebierał miarę. […] Jakże lepszymi były godziny spędzone z Salunią na wspólnym czytaniu i rozmowie, jakichże one dostarczały innych wrażeń, miłych, łagodnych, czystych, wiele też i korzyści wszelakiej przynosiły, umysłowej, moralnej, duchowej. […]

Kiedy nadszedł karnawał, kulminacyjny punkt warszawskiego życia, w kółku naszym nie bawiono się, gdyż było to kółko wygnańcze, każdy w nim opłakiwał kogoś lub coś. Ojciec przeciwny był zabawom z powodu położenia kraju, utraty Wolicy. Ja więc, choć namiętnie lubiłam zabawę, poprzestawałam na cichych herbatkach u znajomych. […] W ostatki państwo Pruszyńscy wydali tańcujący wieczorek. […] Taka sobie herbatka – zapewniała Fela, błagając mego ojca, żeby pozwolił mi być u nich. Fela ani chciała słyszeć o odmowie. „Zobaczysz – szeptała mi na ucho – poznasz różnych epuzerów-koroniarzy, zobaczysz. Ta Litwa dla ciebie za ciężka, tobie trzeba co innego, musisz się rozejrzeć”. […]

Z wieczorku zrobił się formalny bal. Panny szeleściły trenami, błyszczały ramionami, woniały perfumami, panowie bardzo szykowni, w lakierkach. […] Fela, osiągnąwszy to, czego sobie życzyła, miernie się już mną zajmowała, flirtując sama zawzięcie i nieprzyzwoicie. Uczuwałam się niejako osamotniona. […] Tańczyłam bardzo wiele, powtarzali mi ciągle, że tańczę znakomicie. […] Rozpytywali mnie też nieustannie o Litwę, choć już kilka razy im powiedziałam, że Litwy nie znam, że jestem z Wołynia, ale oni zdawali się nie rozumieć w tym różnicy. […] O drugiej godzinie miałam już tej zabawy dość. […]

Rodzice moi nie byli do siebie podobni i w ogóle wydawali się niedopasowani. Ojciec to był romantyk, entuzjasta, marzyciel, żyjący sercem. Matka zaś była tym, co nazywają réfléchie [rozsądna], żyła rozwagą, obowiązkiem; uczuć nie rozpraszała. Zaczynałam coraz jaśniej spostrzegać ich wzajemny do siebie stosunek: ojciec matkę ubóstwiał, wielbił i cenił, jak coś doskonałego, co było jego własnością, kochał ją przy tym jak najczulszy kochanek, który samym widokiem i obecnością drogiej istoty jest szczęśliwy. Matka? Zadawałam sobie już kilka razy pytanie, czy matka moja jest szczęśliwa. Nawet w jej spokoju i równowadze było zawsze coś bolesnego. Wiedziałam, że ojciec starał się o matkę przez kilka lat bezskutecznie, że nareszcie – tylko pod przymusem swego ojca i różnych rodzinnych okoliczności – zgodziła się na to zamążpójście. Odtąd była żoną bez zarzutu, ale szczęśliwa nie była wcale.

Gdy kiedyś była mowa o wyborze męża dla mnie, a ojciec zauważył, że na podstawie szacunku [obliczeń] można iść za mąż, matka uniosła się po raz pierwszy w życiu: „Nie dam jej wyjść bez miłości” – zawołała z takim odcieniem w głosie, że naraz spostrzegłam coś bardzo smętnego istniejącego między tymi najdroższymi mi ludźmi. […]

Rozmyślając nad tym przez czas jakiś, doszłam wtedy do przekonania, że małżeństwo może być rzeczą mniej pożądaną, niż się nią wydaje. Po czym rozpoznać „kochanie” – zapytywałam siebie nadaremnie. I czym w ogóle jest małżeństwo? […] Jedna z panien Kosackich, wesoła brunetka Jadzia, powiedziała mi wtedy, że ona robi tak: jeżeli ktoś się o nią stara, zaraz myśli sobie, czy dałaby mu się pocałować. Jeżeli nie, to znak nieomylny, że go nie kocha i nie mogłaby zostać jego żoną. Że też Jadzia mogła taką rzecz wymówić? Obie z Salunią zarumieniłyśmy się […]. Tak niemiło potrącać o tę kwestię – nieprzyzwoita, ot co! […]

Swoją drogą ta szkaradna Jadzia nasunęła myśli, które potem nigdy we mnie nie powstawały. Od tego zaś czasu mimo woli patrząc na panów M., F., P. i R., przypominałam to sobie… Ale nie, nie i jeszcze raz nie. Nie chciałam i nie kochałam nikogo, a wyjść za mąż nie wybierałam się jeszcze. Pragnęłam tylko pojechać do Babuni!

I oto w błękitny ranek wczesnej wiosny znalazłam się znów w Klimaszówce, tak mi było błogo, tak dobrze u kolan Babuni, iż sama się dziwiłam, jak mogłam tak długo wytrzymać tam, na tej ziemi wygnania. Momentalnie cała Warszawa – ceremoniał żegnających mnie na dworcu z bukietami panów Henryka i Jerzego, nawet Salunia – rozsunęły się we mgły […]. Odrzuciłam precz gorsety, rękawiczki, kapelusze, fryzury i z warkoczami na plecach, w luźnej bluzie runęłam w wonną zieleń. […] Niech żyje swoboda! Niech żyje szczęście! […]

W październiku, na ostatnim balu przed wyjazdem, uczułam się nagle smutną. Lato przeszło jak sen. Trzeba wracać do tych nienawistnych murów. Rada bym zostać, ale jedynym sposobem zostania byłoby zamążpójście. […]

Wieczory u nas zawsze bywały w pełnym komplecie, prócz Millera i Saluni, która ludzi unikała. Pan Jerzy też rzadziej bywał w Warszawie. Podczas lata oświadczył się o Salunię bezowocnie. Namyślał się, którą z nas dwóch woli, i ją wybrał oczywiście. Uważałam to za rzecz całkiem naturalną, tylko nie bardzo rozumiałam pewnych spojrzeń, no i te kwiaty! Po co to? […] Mężczyźni.

Na czole pozostała mi po tym wszystkim jakaś chmurka. […]

Starał się o mnie w tym czasie pan Roman Wołkowicki z Litwy. Zapytywał ostentacyjnie przez znajomych, czy może bywać w tym celu. Wydało mi się to zabawne, wszak bywać mogą wszyscy. „To już partia – mówili tu i ówdzie – znaczne dobra na Litwie. Henryk to także partia, znaczne dobra w Kurlandii”. Zaczynało mnie oburzać stawianie kwestii w ten sposób, bo i cóż z tego? […]

Dowiedziałam się w tych czasach, iż jestem zamożna – i zdziwiło mnie to niepomału, gdyż nigdy myślą nie zaczepiałam o podobne zagadnienia. […] Teraz mimo woli zaczynałam się zastanawiać, czy te tak ciągłe zabiegi nie były interesowne – i nieufność drobną strugą wsączała się w moje serce. W Warszawie ciągle mi się obijało o uszy: „Bogaty, bogata, posażna, nieposażna, żadna partia, goły, warto, nie warto”. Wszystko to wydawało mi się wstrętne. Jakże można do kwestii małżeństwa mieszać pieniądz? Przecież to miłość tylko powinna w tej sprawie rozstrzygać. […]

Matka moja, należąca do stowarzyszeń dobroczynnych, odwiedzać zaczęła biednych, a ja jej towarzyszyłam. Po raz pierwszy zetknęłam się wtedy z prawdziwie wielkomiejską nędzą, o której na wsi nie ma się wyobrażenia, i zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Jak to? Tyle lat żyłam i nie wiedziałam, że są tacy – tacy głodni, tacy obdarci, tacy w norach zgniłych oddychający, takie dzieci blade, takie zapracowane wyrobnice, podczas kiedy ja… […] Czymże ja dotąd byłam? Jakąż bezmyślną lalką, żeby nic nie wiedzieć o tych niedolach. […]

Znalazłam się znowu w balowej sali – w tej cyrkowej arenie, wśród której zatraca się pereł bez liku. Namówiono matkę na dwa publiczne bale, w toaletach od Hersego2 wyglądałam ładnie, wytańczyłam się przy muzyce Lewandowskiego wyśmienicie, odmówiłam doktorowi F. – oto wszystko. Nikły to był owoc całego tego zachodu. […]

Nazajutrz wyciągałam się jeszcze w najlepsze w łóżku, kiedy wpadły panie Kostrowickie: „Niech Lucia wstaje, ubiera się i idzie z nami jak najprędzej. Przyjechała Stefcia Hornowska z Łochowa, ułożyły się lekcje kroju u Kierznowskich – musi i ona do nich należeć koniecznie!”. Matka moja nie była temu przeciwną. […]

Zaczął się wkrótce wykład i trwał już z pół godziny, nudząc mnie znakomicie, kiedy nagle zjawiły się na stole cukierki. Zdziwienie – kto je przyniósł? Skąd się wzięły? Ach, mniejsza o to. Rzuciłam się na nie nieprzyzwoicie. […] Ofiarodawca […] stał w pobliżu nawet, we drzwiach, przyglądając się nam z uśmiechem. Spojrzałam nareszcie. Przedstawienie – to brat najstarszy Stefci, Józef. Bardzo ładnie z jego strony. Skłonił się głęboko i zbliżył do stołu. Rozmawiał, dowcipkował. Il est fin [Jest wytworny] – pomyślałam przelotnie. Rada bym mu była przyjrzeć się uważniej, ale bałam się spojrzeć, bo czułam wciąż na sobie jego oczy. […] Na koniec odważyłam się podnieść oczy i naraz spojrzenia nasze spotkały się przelotnie, a mnie przeszył dreszcz, jakby dotknięcie magnetycznego prądu. Co to? […]

Wróciwszy do domu, pragnęłam rozmową zagłuszyć doznane wrażenia i tak cały dzień mówiłam o tej lekcji, że zwróciło to nareszcie uwagę mojej matki. „Przyniosłaś dziś ze sobą coś niezwykłego” – powiedziała. […]

Nazajutrz Stefcia z bratem przyszli do nas. Wiedziałam, że tak będzie. Tak być musiało. […] Odtąd widywaliśmy się co dzień. […]

Naraz, dnia pewnego, jakiś niefortunny plotkarz nadmienił w kształcie nowinki, że pan Józef Hornowski to dawno przeznaczony mąż dla panny Salomei. Boże, jak zabolało. […] Cała byłam zszarpana, cała w rozterkach, a zarazem widziałam, że kocham i że się już przed tym kochaniem nie obronię. […]

Kiedy 16 maja w Wilanowie, gdzie się ułożyła majówka, pan Józef, korzystając z chwili odosobnienia, zapytał mnie, czy zechcę zostać jego żoną, odpowiedziałam bez wahania: „Tak”. I nagle uspokojona, uczułam, że inaczej być przecież nie mogło. […] Oddałam mu wszystkie z włosów wyjęte kwiaty i różową kokardę, tkwiącą w nich od rana, i mały, dziecinny pierścionek z turkusowym oczkiem, a z nim – obie moje ręce. Tak być musiało. […]

Cóż ja tego lata musiałam wytrzymać w Klimaszówce, o tym wiele by mówić można. Prócz Babuni i dobrych ciotek, cała rodzina, wszyscy znajomi przeciwni byli mojemu zamążpójściu. Krzywili się, urągali: jakiś tam inżynier, koroniarz? Wzruszano ramionami. Okazują mi przy każdej sposobności niewłaściwość tego – jak go nazywano – mezaliansu, uważając, że to jest poniżanie się, głupstwo i nonsens. […] Wszystko ze szczerej przyjaźni. […]

10 lutego 1872 z rana […] stanęłam przed ołtarzem w kościele Wizytek, by ślubować swemu Józefowi „wiarę, miłość i posłuszeństwo małżeńskie”. […] Życie dziecka swobodnego było skończone.

Helena Ostrowska

HELENA OSTROWSKA

Pochodziła z rodziny Tyszkiewiczów – arystokratycznego rodu wywodzącego się z Wielkiego Księstwa Litewskiego. Urodziła się w 1876 roku. Po ślubie z Aleksandrem Ostrowskim w 1893 roku przeniosła się do Warszawy. Zmarła w 1953 roku.

Tuż przed moim urodzeniem rodzice zdecydowali się opuścić majątek Landwarów pod Wilnem i przenieść się na stałe do – kupionej świeżo od hrabiego Zubowa – Kretyngi, położonej obok odziedziczonej przez ojca Połągi. Majątki te, na samym krańcu Żmudzi i Kurlandii, wtłoczone między granicę pruską a Morze Bałtyckie, nie miały żadnego połączenia kolejowego z resztą państwa rosyjskiego ani nawet dobrych dróg. Najbliższa stacja kolejowa, Lipawa, znajdowała się o 70 wiorst [około 75 kilometrów] od nas, a droga do niej była możliwa do przebycia tylko przez parę miesięcy letnich. […]

Na codzienny użytek mieszkańcy nadgraniczni dostawali dwutygodniowe przepustki, które można było bez trudności odnawiać. Gorzej było z wyjazdami dalszymi: do Wilna, Warszawy lub Petersburga. Za każdym razem trzeba było wystarać się o paszport za 25 rubli, posyłając podanie do Kowna, a czasami do samego Petersburga. […]

Kretynga, która znajdowała się na Żmudzi, służyła nam za rezydencję zimową, Połąga nad morzem w Kurlandii – za rezydencję letnią. Obydwie miejscowości były położone wzdłuż granicy pruskiej. To rozgraniczenie na Żmudź i Kurlandię wydaje się nieistotne, wobec tego, że obie znajdowały się pod zaborem rosyjskim – w praktyce jednak była różnica. Prawodawstwo w Kurlandii było inne, a swobody większe. Na Żmudzi język polski nie był dozwolony w publicznych wystąpieniach. W Kurlandii, tym samym i w Połądze, można było urządzać przedstawienia polskie i śpiewać polskie pieśni, co dla nas, prześladowanych Polaków, miało ogromne znaczenie […].

Bliskość granicy i ciągła styczność z Memlem (tak wtedy nazywano Kłajpedę) przyczyniała się do tego, że język niemiecki był w tej okolicy bardzo rozpowszechniony. Zresztą, tak jak wszędzie w okolicach nadgranicznych, ludność miała charakter mieszany, bo także wokół Memla mieszkało wielu Łotyszów i Litwinów, których kultura niemiecka nie zdążyła wchłonąć. Poza językami żmudzkim, polskim, niemieckim i łotewskim – Żydzi używali żargonu, a urzędnicy mówili po rosyjsku.

Okolice Kretyngi i Połągi są raczej płaskie, jednak Kretynga jest dość ładnie położona na lekkiej wyniosłości nad rzeką Okmianą, która płynie między wsią a miastem. […] Miasteczko samo miało charakter właściwie żydowski, cały handel był w ich rękach. Traciło ten charakter tylko w dni jarmarczne, kiedy okoliczna ludność wiejska zwoziła na sprzedaż bydło, żywność, płótno i garnki. […]

Połąga miała zupełnie inny