Strona główna » Kryminał » Dekada. Tom 2. Na tropie

Dekada. Tom 2. Na tropie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379769377

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dekada. Tom 2. Na tropie

Przełom lat 80. i 90. to nowa, bezlitosna rzeczywistość.

W niedbale dotąd prowadzonym śledztwie w sprawie zabójstwa młodej dziewczyny dochodzi do przełomu. Przy okazji wychodzą na jaw szczegóły śmierci pewnego bardzo dociekliwego dziennikarza. Komu zależało na tym, by uciszyć ambitnego redaktora?

Podejrzane związki gangsterów, policjantów i biznesmenów są tajemnicą poliszynela. Światem stróżów prawa okazują się rządzić zakulisowe gierki i korupcja. Koszmary, które zdarzały się tylko w filmach kryminalnych, nagle stają się realne. Atak na policjanta, porwanie, zabójstwo jego dziewczyny – dla komisarza Harrego to wszystko jest boleśnie dotkliwe. Ktoś czyhał na jego życie, pytanie tylko – przyjaciel czy wróg?

Konflikt dobra ze złem nie ma jasno ustalonych granic, każdy może się okazać zdrajcą.

 

DEKADA to bezlitosny świat, w którym z dnia na dzień umarł dawny porządek i nastało nowe prawo.

Polecane książki

Nastrojowa, pełna magii saga rodzinna Każda z nich jest inna. Każda urodziła się w innej części świata i ułożyła sobie życie z dala od pozostałych sióstr. Przybrany ojciec – tajemniczy Pa Salt – nadał im imiona mitycznych Plejad.Kiedy sześć młodych kobiet dowiaduje się o jego śmierci, wszystkie, ni...
„Każdy może zarobić milion”” Mariusza Sandera to poradnik, z którego dowiesz się, jak rozpoznać drogę do finansowej niezależności. Jak operować gotówką, by ją pomnażać. Kiedy warto inwestować, jak uczyć się na błędach i jak wyciągać wnioski z nieudanych inwestycji. ...
Pielgrzymki do nieświętych krain. Życie w rytmie latino jest osobistą reflek­sją o życiu, w którym nie ma miejsca na nudę i bardziej niż korporacyjny szablon liczą się muzyka, miłość i uśmiech. Jest to historia ludzi potrafią­cych ze sobą rozmawiać, żartować i każdy dzień traktować jak kolejną okazj...
Podziwiani przez niektórych jako doskonali wojownicy, potępiani przez innych jako bezwzględni zabójcy – snajperzy bojowi to więcej niż strzelcy. To zdyscyplinowani, opanowani profesjonaliści, wyszkoleni w strzelaniu do celu, prowadzeniu zwiadu i maskowaniu się. Podczas lektury czytelnik niemal odc...
W poradniku do Patrician IV znajdziesz kompletne zestawienie informacji o grze. Znalazły się tu nie tylko opisy mechanizmów w niej funkcjonujących, ale i sposoby na odkrywanie nowych miast, rozbudowę istniejących i ich ulepszanie.Patrician IV - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy...
Pełen uniesień erotycznych weekend wywraca świat Giny do góry nogami. Ale czy ciąża musi oznaczać małżeństwo, zwłaszcza z rozsądku? Zdaniem Giny – nie; ona doskonale sobie poradzi jako samotna matka. A że między nią a jej przygodnym kochankiem wciąż iskrzy? Przecież to nic innego ja...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michał Larek

Copyright ‌© Michał ‌Larek, ‌2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie ‌sp. z ‌o.o., 2018

Redaktor prowadzący: Adrian ‌Tomczyk

Redakcja: Dawid Wiktorski

Korekta: ‌Maria Moczko ‌/ ‌panbook.pl

Projekt ‌typograficzny ‌i łamanie: ‌Stanisław ‌Tuchołka / panbook.pl

Projekt ‌okładki i ‌stron tytułowych: Magdalena ‌Zawadzka

Inspiracja typograficzna: Szymon ‌Kaczmarek

Fotografie na ‌okładce:

Nik ‌Keevil / Arcangel.com

MillaF ‌/ Shutterstock.com

Fotografia ‌autora: ‌Karol ‌Małolepszy / ‌Koninfoto.pl

Konwersja ‌publikacji do ‌wersji elektronicznej: ‌Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie ‌okładki książki ‌w internecie.

Wydanie elektroniczne ‌2018

eISBN 978-83-7976-937-7

CZWARTA ‌STRONA

Grupa ‌Wydawnictwa Poznańskiego ‌sp. z ‌o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 ‌Poznań

tel.: ‌61 ‌853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

„…staje przede ‌mną cała moja przeszłość…”

H. ‌Ibsen

Październik 1992

I

Drgnęła, gdy ‌za ‌oknem rozległy się ‌kroki. Serce ‌podeszło ‌jej do gardła.

To on!– ‌pomyślała, rozpoznając ‌charakterystyczny ‌chód. ‌Głośny, chwiejny, coraz szybszy.

Boże, ‌to on!

Otworzyła ‌oczy i przygryzła palec.

Nieśmiała nadzieja, ‌że ‌dzisiaj już nie ‌wróci, że gdzieś ‌się zaszyje, ‌że zaśnie w cudzym mieszkaniu, ‌u jakichś znajomych, gwałtownie ‌umarła.

Dziewczynka odrzuciła kołdrę, usiadła ‌na łóżku i w ogromnym ‌skupieniu ‌zaczęła ‌nasłuchiwać ‌dźwięków ‌dobiegających z podwórka.

Tak, ‌to on.

Słyszała, jak ‌się zataczał, jak bełkotliwie ‌nucił jakąś ‌głupią piosenkę.

Był ‌coraz bliżej. Jeszcze ‌kilka kroków ‌i otworzy ‌drzwi, ‌włączy światło i wejdzie ‌na ‌schody. A potem, po kilkunastu ‌sekundach szurania, ‌wtoczy się do ‌domu i zacznie wrzeszczeć. Może też rzucać przedmiotami. I mamą. No chyba że potknie się na progu i zaśnie. Albo skieruje się od razu do łazienki, usiądzie na klozecie i tam urwie mu się film.

„Urwał mu się film” – tak mówili chłopcy o swoich tatusiach, którzy wolne wieczory zazwyczaj spędzali w barze na sąsiednim osiedlu.

Drgnęła, gdy nocną ciszę zakłócił brzęk rozbitego szkła.

Pewnie to pusta butelka.

Zamknęła powieki i ujrzała brodatą twarz, przekrwione oczy i ślinę w kącikach ust. Do jej uszu doszły słowa:

Teraz wódkę pijesz, śmiejesz się wesoły / Jak nie będziesz wierny, utnę ci dzyndzoły / Nie będę, nie będę po tobie płakała / Będę wino piła, chłopakom dawała.

Na plecach poczuła zimne krople potu.

Wzięła głęboki oddech i powoli wypuszczała powietrze, próbując uspokoić swoje dwunastoletnie ciało.

Cisza. Nagłe skrzypnięcie otwieranych drzwi, trzask.

Wszedł na klatkę.

Chwyciła ukochanego misia za kudłatą nóżkę i przylgnęła do ściany.

Człapanie. Raz, dwa, trzy, stop. Po chwili znowu ruszył. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Stop.

– Noż kurwa. – Usłyszała i jednocześnie poczuła zimne ukłucie w sercu.

Spojrzała w stronę przeszklonych drzwi. Podłoga zaskrzypiała. Przez szybę ujrzała cień mamy, która wyszła do przedpokoju. Gdy zazgrzytał zamek, westchnęła głośno i chwyciła klamkę.

Dziewczynka zacisnęła pięści i zmrużyła oczy.

Tata wpadł z łoskotem do mieszkania i zderzył się z szafą, z której coś musiało spaść, pewnie kartony z włóczką do robótek na drutach.

Kopnął je.

– Ja pierdolę! – burknął. – Co to za burdel?!

– Cicho! – szepnęła mama. – Basia śpi.

Chciała go dotknąć, ale on brutalnie odepchnął jej rękę.

– Czego ty chcesz, kobito? – warknął.

– Basia śpi. Jest już noc, trzeba iść spać. Chodź do łóżka.

– Tylko nie tym tonem! Nie tym tonem, do kurwy nędzy!

– Połóż się, proszę.

– A niby dlaczego?

Cienie rodziców zbliżyły się do siebie. Szczupła, niska sylwetka mamy i wysoka, zwalista postać taty.

– Idź spać, jesteś pijany!

Basia skuliła się w sobie, słysząc lekko podniesiony głos mamy. Wiedziała, że to był błąd. Kiedy tata jest w takim stanie, nie wolno go drażnić. Wszystko go wtedy denerwuje, byle co może wywołać w nim agresję.

Trzeba było powiedzieć to łagodniej. Albo w ogóle nic nie mówić.

Cisza.

Uderzy? Uderzy czy nie?

A lubił uderzać znienacka. Uspokajał się, rozluźniał i nagle podnosił rękę, po czym uderzał w głowę albo w brzuch. Czasami, kiedy wpadł w furię, chwytał mamę za włosy i obijał ją o ścianę.

Uderzy czy nie?

Uderzył.

Raz. Tylko raz.

Basia usłyszała głuche plaśnięcie i zamknęła oczy.

– Nie położę się! – wykrzyknął tata. – Przestań mi rozkazywać! Bo popamiętasz – dodał. Wyszedł, z całej siły trzaskając drzwiami.

Dziewczynka, dygocząc, słyszała, jak pospiesznie zbiegał ze schodów. Gdy zniknął gdzieś w osiedlowych ciemnościach, schowała głowę pod poduszkę i zaczęła płakać.

Ostatnia awantura miała miejsce dwa tygodnie temu, a to oznaczało, że przez najbliższe dni tata będzie przychodził do domu pijany i zły.

Ostatnia awantura. Dobrze pamiętała ten dzień, a właściwie wieczór. Mama wkładała pościel do pralki. Nagle do mieszkania wszedł tata. W milczeniu wkroczył do łazienki. Złapał mamę wpół, wrzucił do wanny i zaczął okładać pięściami…

– Córeczko! Córeczko!

Basia wyciągnęła głowę spod poduszki i spojrzała na mamę, która stanęła w progu i próbowała się uśmiechnąć.

Na jej policzku widniał czerwony ślad od uderzenia.

– Słucham? – Usiadła na łóżku i wytarła wilgotne oczy.

– Spakuj się do plecaka, pójdziemy przenocować do cioci Halinki.

Pokiwała głową i spojrzała na krzesło, na którym tkwił plecak ozdobiony wizerunkiem Myszki Miki.

– Zaczyna się – szepnęła mama. – Nie ma co ryzykować.

II

Podinspektor Rambert, szef Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego, spojrzał smutno na zebranych i szepnął do mikrofonu:

– Byłeś jednym z najlepszych policjantów, z jakimi dane mi było pracować. – Westchnął. – Żegnaj, przyjacielu! – dodał i po krótkim wahaniu kontynuował: – Może kiedyś do nas dotrze, że naprawdę odszedłeś. Na zawsze. Może. Bo teraz mamy wrażenie, że po prostu wyjechałeś na długie wakacje, gdzieś daleko… – Oficerowi załamał się głos. – Żegnaj!

Katia spojrzała na drobną kobietę, którą podtrzymywało dwóch zasępionych dwudziestolatków. Z jej oczu popłynęły łzy. Chłopcy zwiesili głowy.

Zerknęła na podinspektora Buryłę, naczelnika Wydziału Kryminalnego, stojącego tuż za wdową i w milczeniu wpatrującego się w trumnę. Nieco dalej stał Miszczu, kolega z Sekcji Zabójstw i Rozbojów. Miał na sobie zbyt luźny czarny garnitur, krzywo zawiązany krawat i cały czas dotykał dłonią napuchniętego policzka. Pewnie wciąż bolał go ząb.

Jak on nazwał dentystę? Zębolog? Nawet zabawnie.

– Szef się wzruszył – mruknął jej do ucha sierżant Ostrowski, z którym przyjechała na uroczystość. Gdy się nachylił, poczuła przyjemny zapach perfum.

Uśmiechnęła się.

– Nie wiedziałam, że byli tak blisko zaprzyjaźnieni – odparła szeptem, spoglądając na kolejne twarze. Za Rambertem dostrzegła komendanta, który stał w towarzystwie kilku umundurowanych mężczyzn i kobiet.

Nagle uderzyło ją, jak pożółkłe liście kontrastowały z czernią ubrań żałobników. Lubiła jesień. Jej zapach, intrygujące gry kolorów, kałuże na chodnikach, coraz niższe temperatury. Właśnie, chłód, zimno. Jej matka nigdy nie mogła tego zrozumieć. „Przecież każda kobieta uwielbia ciepło, tej!” – mówiła, znienacka podnosząc intonację.

No cóż, ja jestem inna.

– Bo nie byli, ale gdzieś tu niedaleko leży jego kobieta – oznajmił półgłosem Ostry. – Zginęła w wypadku samochodowym…

– Dawno?

– Jakieś pięć lat temu.

– Żona?

– Nie. Z żoną rozstał się dzień przed wypadkiem… przyjaciółki…

Katia zmarszczyła brwi i spojrzała na kolegę, niecodziennie ubranego, bo w ciemne sztruksy i czarną marynarkę. Na chwilę porzucił swój rockowy styl.

Nieopodal trumny ustawiła się kompania honorowa uzbrojona w karabinki. Powietrze przeszyły pierwsze komendy wypowiedziane ostrym, dobitnym głosem.

– Smutna historia – szepnął sierżant.

– Ładuj! – Usłyszeli.

– Salwa!

– Pal!

Rozległ się huk wystrzałów.

Katia spojrzała na wdowę, która zapłakała głośno i wtuliła się w jednego z synów. Drugi głaskał ją czule po głowie.

– Przełóż!

– Pal!

Zawyły syreny. Ktoś zaintonował pieśń, którą podłapało parę osób. Po paru sekundach większość zebranych zaczęła nucić pod nosem:

Już zgasło słońce nad horyzontem / Dobiegł twej ziemskiej wędrówki kres / Do twego Boga zdążasz wędrowcze / By w szczęśliwości zanurzyć się[1].

Gdy Katia nieśmiało dołączyła do śpiewających, poczuła gęsią skórkę.

O co chodzi, co się ze mną dzieje?

Przecież od siedemnastych urodzin konsekwentnie i ostentacyjnie unikała kościelnych rytuałów i wzruszeń. Nucąc, uprzytomniła sobie, że jest bardzo wrażliwa na religijne utwory o śmierci, a szczególnie na jeden, wielkanocny: „O śmierci, gdzie jesteś, o śmierci?”. Gdy go słyszała, z jakichś tajemniczych powodów się rozklejała. Z tajemniczych, bo przecież zupełnie nie wierzyła w zmartwychwstanie. Nie ma żadnego zmartwychwstania, jest tylko absolutny koniec wszystkiego. Do piachu, potem robale, the end.

Gdy pieśń wybrzmiała i atmosfera nieco się rozluźniła, podszedł do nich sierżant Kowalski. Miał na sobie nowiutki czarny garnitur, śnieżnobiałą koszulę i błyszczące lakierki.

– Jedziecie na stypę? – zapytał. – Nad Jeziorem Maltańskim będzie impreza.

Ostrowski spojrzał na Katię i mrugnął do niej zachęcająco.

– Masz ochotę na funeralną wyżerkę?

Posterunkowa wyszczerzyła zęby.

– Brzmi zachęcająco – odparła.

– W takim razie zapraszam do mojego dzielnego fiata sto dwadzieścia sześć pe.

• • •

Zygmunt Bossowski, komendant wojewódzki policji w Poznaniu, zwany przez podwładnych Bossem, podniósł pięćdziesiątkę mrożonej wódki i stuknął się z Buryłą.

– Za Henia – powiedział. – Oby mu się udało na tamtym świecie.

– Za Henia.

Wypili i zagryźli kiszonym ogórkiem. Chwilą milczenia uczcili pamięć zmarłego przed tygodniem Henryka Kalupy, sześćdziesięcioletniego dochodzeniowca, uważanego za jednego z ostatnich prawdziwych mistrzów w tej branży.

– Słuchaj, Andrzeju.

– No słucham cię, Zygmuncie.

Bossowski sięgnął widelcem po kawałek szynki, pochłonął go, wytarł usta i zerknął na podwładnego. Ten odwzajemnił spojrzenie, zastanawiając się, jak bardzo nieprzyjemną rzecz usłyszy. Od dłuższego czasu w firmie panowała paskudna atmosfera. Chaos, ciągłe przetasowania, coraz więcej roboty, naciski polityków.

Chwila ciszy.

– Jest pomysł, żeby w końcu zdjąć Harry’ego.

– Zdjąć?

– Ze stanowiska szefa Sekcji Zabójstw i Rozbojów.

Buryła zmarszczył brwi i lekko uniósł się na krześle.

– Kto, kurwa, wpadł na taki pomysł?

Boss odchrząknął.

– Warszawa – odparł, ściągnął usta i po chwili dodał: – Zresztą, to byłaby sensowna decyzja.

– Dlaczego? – zapytał gwałtownie Buryła. – Zakładasz, że Harry nie żyje? Nie za szybko? Owszem, gdzieś przepadł, zniknął, ale znasz go przecież…

Komendant podniósł dłoń i warknął:

– Właśnie dlatego, że go znam! Trzeba go odsunąć i przerzucić w jakieś spokojne miejsce… Byłby dobrym szkoleniowcem. Albo nawet wysłać na emeryturę, żeby mógł solidnie odpocząć, wylizać rany.

– Przecież on ledwo przekroczył czterdziestkę! – zaperzył się Buryła.

– Ale ma życiorys żołnierza, który przeżył kilka krwawych wojen – warknął Bossowski i sapnął ciężko. – Owszem, to świetny glina – dodał, zmieniając ton na nieco bardziej polubowny. – Ale na wykończeniu. Wiesz o tym dobrze. Gdyby nie twoja sympatia do niego, już dawno bym go… odstawił. Dla jego własnego dobra.

– Ale w tym momencie? To zwyczajne świństwo! Być może ważą się jego losy, a ty chcesz go zdegradować. Powinniśmy go najpierw odnaleźć!

Komendant się skrzywił. Ponownie chwycił widelec, rozejrzał się uważnie po stole, namierzył grzybki w occie, zjadł jednego i wycedził:

– Znajdźcie go, a potem… pogadamy.

Naczelnik zaśmiał się ironicznie i pokręcił głową. Pomyślał chwilę, zmrużył oczy i zapytał:

– A kogo wielce szacowna Warszawka chce mianować na kierownika mojej sekcji?

Bossowski otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale w tym momencie jeden z grupki policjantów siedzących na drugim krańcu stołu wstał i krzyknął:

– Ze mną się nie napijesz? Ze mną? Jesteś na stypie, to pij, a nie marudź, że samochodem przyjechałeś!

Parę osób zachichotało, nie przerywając krojenia kotletów.

– Nie odmawiaj Kozakowi! – odkrzyknął ktoś i wszyscy jak na komendę dotknęli swoich kieliszków, a potem przenieśli oczy na kolegę, który otworzył butelkę żytniej i ukłonił się w pas.

Komendant i naczelnik patrzyli przez chwilę na podwładnych.

– Kto ma zostać kierownikiem? – ponowił pytanie Buryła.

– Taki jeden komisarz z centrali.

– Niech zgadnę, czyjś synalek?

– Bury, poraża mnie bystrość twojego intelektu i znajomość realiów pracy w policji.

Buryła prychnął. Bossowski wzruszył ramionami.

Zamilkli na chwilę.

– Zjedz sobie grzybka – rzucił komendant. – Pyszne są.

– Wolę śledzia – zripostował naczelnik.

• • •

Rambert wzniósł kieliszek, wychylił i odstawił głośno naczynie. Odczekał, aż wódka rozpłynie się po ciele, a potem ugryzł ogórka. Przełknąwszy, spojrzał na swoich słuchaczy: Katię, Ostrowskiego i Kowalskiego.

Zebrało mu się na kombatanckie wspominki.

Uroczystość pogrzebowa, podczas której pożegnali komisarza Kalupę, wprawiła go w nostalgiczny nastrój, a wódka, porządnie schłodzona i dziś wyjątkowo smaczna, obudziła w nim gawędziarza. Musiał się wygadać, musiał wyrzucić mnóstwo słów i obrazów, które od wielu lat regularnie osadzały się gdzieś na dnie umysłu.

Siedząc przy stole, obserwując swoich kolegów i koleżanki, przepijając do nich, zaczął przypominać sobie swój zawodowy życiorys. Pointa była taka: fachu nauczył go właśnie Kalupa. I o tym właśnie chciał dzisiaj snuć opowieści.

Być może w tej intensywnej potrzebie dałoby się wyczuć pewną nerwowość i powiązać ją ze wspomnieniem Julii, obok której grobu dziś przeszedł, ale z całych sił starał się nie myśleć o swojej nieżyjącej przyjaciółce. Jutro musiał wcześnie wstać i w miarę wypoczęty pójść do roboty.

– Henio to był wzór dochodzeniowca – powtórzył po raz kolejny. – Skrupulatny, rozsądny i rozbrajająco pragmatyczny. – Uśmiechnął się do siebie. – Pamiętam jedno zdarzenie z cyklu „Nietypowe zatrzymanie”.

Ostrowski zerknął na Katię, która zatknęła niesforny kosmyk włosów za ucho. Uwielbiał ten jej gest.

Kowalski uchwycił rozanielone spojrzenie kolegi i zmarszczył brwi.

– Któregoś dnia Henio wezwał na komendę faceta podejrzanego o kilkanaście włamań do sklepów z elektroniką – podjął Rambert. – Zrobił to jednak pod pozorem jakichś niewinnych formalności. Lubił takie podstępy. Jego znak markowy. Uprzejme zaproszenie na spotkanko, żeby coś wyjaśnić, podpisać, a potem, oczywiście przy kawce, szereg pytań, które nagle podążają w dziwnym kierunku, i w końcu szokująca pointa: jesteś zatrzymany, kruca fuks. Dawaj rączki, muszę je zaobrączkować. – Podinspektor się roześmiał. – Klient wszedł do środka. Usiadł na krześle, a potem wstał i zaczął się nerwowo kręcić. Coś chyba przeczuwał. W pewnym momencie nieoczekiwanie włożył rękę przez okienko w pomieszczeniu dyżurki i nacisnął guzik odblokowujący drzwi do budynku. Potem błyskawicznie je otworzył i rzucił się na schody. Ktoś za nim krzyknął. Wtedy Henio wysunął głowę z pokoju i gdy zorientował się, że facet wybiegł z komendy, ruszył za nim w pogoń. Miał wtedy trzydzieści lat i całkiem niezłą kondycję. – Rambert zamilkł na chwilę. Nalał do szklanki pepsi, wziął kilka łyków i ciągnął dalej: – Szybko zorientował się, że jest szybszy i wytrzymalszy. Króliczek po kilkudziesięciu metrach ewidentnie zwalniał. Mógł go dopaść od razu, ale stwierdził, że nie chce mu się szarpać z nim na oczach przechodniów. Był ubrany po cywilnemu, mogłoby się zrobić zamieszanie, a poza tym facet był napakowany, a on nie miał pistoletu, pałki, nawet kajdanek. – Pauza na kilka kolejnych łyków. – Dlatego postanowił go najpierw zmęczyć. Zwolnił i truchtał sobie za delikwentem spokojnie. Po kilkuset metrach klient padł ze zmęczenia. Zmęczył się strasznie, nie mógł złapać oddechu, świszczał jak parowóz. Henio podrapał się po wąsach, podszedł do niego, pomógł mu się podźwignąć i razem wrócili na komendę, gdzie nastąpiło oficjalne zatrzymanie.

• • •

Znad Jeziora Maltańskiego powiewał przyjemny jesienny wiaterek. Mężczyźni przez chwilę wodzili wzrokiem za skrzeczącymi mewami, które unosiły się nad granatową taflą. W oddali, na drugim brzegu, majaczył całoroczny stok narciarski.

Buryła wypuścił dym, próbując uformować go w zgrabne kółeczka, po czym zdusił peta w popielniczce stojącej tuż przy wejściu.

– Poczekaj, coś ci przyniosę – rzucił i otworzył drzwi.

Z wnętrza Restauracji Maltańskiej, w której odbywała się stypa, dobiegał gwar rozmów, szczęk sztućców i zapach schabowych. Gdy podinspektor wszedł do środka, dziennikarz kiwnął głową, wyciągnął z kieszeni marynarki piersiówkę, upił spory łyk i westchnął przeciągle. Przypomniał sobie nagle spoczywające w trumnie zwłoki Kalupy.

Obraz kumpla, martwego kumpla, wywołał w nim lęk.

Od paru lat myśli o śmierci wprawiały go w coraz większy popłoch. Często śniły mu się pogrzeby. Parę dni temu obudził się tuż przed świtem zlany potem – przerażony stwierdził, że szedł za swoją własną trumną.

Zadrżał i na chwilę przymknął oczy. Chciał się pozbyć powidoku twarzy Henia, dziwnie zapadniętej, niepodobnej do siebie.

Czy to naprawdę był on? Co się dzieje z naszymi gębami po śmierci? – myślał gorączkowo. Dlaczego nasze mordy tak się zmieniają?

Ponure pytania przerwało głośne chrząknięcie.

– Weź to!

Otworzył oczy i dostrzegł Buryłę, który rozgryzał coś w zębach.

– Co to? – burknął Misio, zerkając jednocześnie na szarą wiązaną teczkę, którą policjant wyciągnął w jego stronę.

– Opowieści starego szkieła.

– Że co?

Buryła podrapał się po świeżo przystrzyżonych wąsach.

– Żona Henia dała mi to wczoraj – oznajmił.

Dziennikarz chwycił teczkę, lustrując ją uważnie.

– Okazuje się, że w zeszłe lato Henio zasiadł do maszyny i zaczął wystukiwać wspomnienia z policyjnego frontu – wyjaśnił podinspektor.

– Nic mi o tym nie mówił.

– Nikomu nie mówił. – Buryła wzruszył ramionami. – Ale chyba mu nie szło, bo ograniczył się do opisu jednego śledztwa. Reszta to jakieś odręczne notatki.

– Jakiego śledztwa?

– Kryptonim „Pociąg”. Pamiętasz?

Misiński zmarszczył brwi.

– Jak przez mgłę – mruknął.

– Mocna, cholernie brutalna historia. Z lat osiemdziesiątych. Zakończona skórką.

– Skórką?

– No, wyrokiem śmierci… Podstawowych pojęć nie znasz, chłopie?

Dziennikarz mimowolnie się wzdrygnął. Pieprzona śmierć – warknął w duchu i nagle poczuł, że musi się napić. Więcej niż zazwyczaj. Jak nie z tej, to z tamtej.

Buryła poklepał go po ramieniu.

– Przeczytaj – powiedział. – Może uda ci się to przerobić na opowiadanie albo powieść. – Poprawił pasek, który trochę się poluzował, i pogłaskał się po wydatnym brzuchu. – A teraz wybacz, wracam na imprezę. Boss chciał ze mną zamienić parę słów.

– Udanych pogwarek. – Redaktor uśmiechnął się kwaśno.

Mężczyźni uścisnęli sobie mocno dłonie.

Podinspektor wrócił do środka, a dziennikarz przeszedł przez parking, usiadł na ławce i otworzył teczkę. W środku mieścił się plik kartek spiętych zardzewiałym spinaczem. Rzeczywiście były to „Opowieści starego szkieła”. Poślinił palce i zaczął wertować zawartość teczki.

Najważniejszą część maszynopisu stanowił tekst zatytułowany „Kryptonim «Pociąg»”, który zaczął się bardzo nastrojowo, trochę w stylu „Bestii ludzkiej”, słynnej książki Emila Zoli.

Rozsiadł się wygodnie, rozejrzał po okolicy, zatrzymał na chwilę wzrok na parze przygarbionych staruszków, który niespiesznie szli wzdłuż brzegu.

• • •

Mała stacyjka. Jesienna mgła, deszcz, zmrok, opadające liście, lekki szum wiatru. Łoskot żelaznych kół.

Z mgły, niczym ślepia potwora, wyłaniają się dwa reflektory. Stalowa bestia zatrzymuje się. Do pociągu wsiadają podróżni. Dyżurny ruchu daje sygnał odjazdu. Syk pary, stukot kół, czarny potwór rusza przed siebie, w ciemną, mglistą noc.

Nieliczni podróżni zajmują miejsca w słabo oświetlonych przedziałach. Młoda dziewczyna wyciąga z plecaka książkę. Zaczyna ją czytać. Nagle słyszy gwałtowne szarpnięcie drzwi. W progu staje mężczyzna. Brudny, spocony, zakrwawiony. Ma dziwny wyraz twarzy: lewy kącik ust opada w dół.

Szczerzy zęby, a potem rzuca się na nią gwałtownie.

• • •

Misio podniósł głowę znad maszynopisu, odłożył go na ławkę, znowu sięgnął po piersiówkę i wziął solidnego łyka.

– Pamiętam tę historię – szepnął do siebie i wrócił do lektury.

Po kilku poetyckich wstawkach narrator zrobił cięcie, przypomniał, że sprawa, którą ma zamiar zrekonstruować, „poruszyła opinię publiczną w całym kraju”, i ponownie zanurzył się w tekście.

„Był poniedziałkowy poranek, parę minut po siódmej. Porucznik Kalupa usiadł właśnie przy biurku, podmuchał gorącą kawę, sięgnął po gazetę i zaczął studiować wyniki meczów piłkarskich.

Gdy był w połowie tabeli, otworzyły się drzwi. W progu stanął chorąży Tomasz Harwej, pseudonim Harry. Przystojny trzydziestoparolatek, przypominający trochę Michaela Praeda, serialowego Robin Hooda.

– Koniec prasówki, przyjacielu – oznajmił z lekka przepitym głosem.

– Bo?

– Jedziemy do Radliczyc.

– Gdzie?

– Okolice Kalisza.

– A co tam się stało?

– Na stacji znaleziono zwłoki młodej dziewczyny. Brutalne zabójstwo.

Kalupa westchnął, spojrzał tęsknym wzrokiem na kubek oraz gazetę i energicznie podźwignął się z krzesła.

– Kruca fuks – mruknął, po czym ruszył za kolegą, który wyszedł pospiesznie na korytarz, stukając obcasami swoich kowbojskich butów”.

Kowalski chwiejnym krokiem wyszedł z sali, czknął i przystanął. Oparł się o kolumienkę, czując, że alkohol zaczyna przejmować nad nim władzę.

W mordę – pomyślał. Przecież nazajutrz musiał iść do roboty.

Na korytarzu wypełnionym kłębami dymu robiło się coraz tłoczniej i hałaśliwiej. Wokół okrągłego stolika ustawionego tuż przy drzwiach do łazienki zebrała się spora grupa mężczyzn, w większości operacyjniaków.

– Pijemy! – zakomenderował ktoś tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Sierżant przetarł oczy. To był Kozak, niewysoki, chudy i wąsaty komisarz z kryminalnego.

Wszyscy jak na komendę dotknęli językami posolonych dłoni, unieśli kieliszki, wypili, stuknęli nimi głośno o stół i zagryźli kawałkami cytryny.

– Ogień!

– Moc!

– Pierwszy raz piję tequilę!

– Dobre jak byk!

Kowalski zerknął na Ostrowskiego, który sięgnął po butelkę z charakterystyczną czerwono-żółtą naklejką, obejrzał ją dokładnie i zapytał wyraźnie zaciekawiony:

– Kozak, skąd masz taki fajny trunek?

Komisarz poluzował krawat, zdjął go i schował do kieszeni. Wyjął z wnętrza czarnej marynarki paczkę klubowych, zapalił, wypuścił dym i mruknął:

– Od takiej jednej cwaniary… – Zachichotał i dodał: – Słodkoustej obciągary. – Cmoknął przeciągle, wywołując rechot kolegów.

Co za wieśniaki – pomyślał Kowalski, zamykając na chwilę oczy i przełykając ślinę. Zabulgotało mu w żołądku. Sięgnął do paska i niezdarnie zaczął go poluzowywać o kilka oczek. Gdy policjanci w końcu umilkli, ktoś rzucił:

– Słyszeliście? Podobno Warszawa chce zdjąć Harry’ego z kierownika Sekcji Zabójstw.

– Że co?

– Kto go zastąpi?

Kozak zaciągnął się. Gdy wypuścił dym, zdusił peta w srebrnej popielnicy. Na serdecznym palcu lewej dłoni miał sygnet z czaszką. Spojrzał na kolegów i burknął:

– Jakiś smerf ze stolycy. – Chwycił butelkę i powąchał. – Te chuje z Wiejskiej regularnie rozpierdalają nam firmę – warknął. – Od przełomu! – dodał i uniósł palec.

Kowalski poczuł, że zjedzone mięso zaczyna podchodzić mu do gardła. Wziął głęboki oddech.

– Zlikwidowali komendy miejskie – mówił coraz głośniej Kozak. – Powyrzucali na bruk starych majstrów, poprzyjmowali jebanych żółtodziobów, a teraz wysyłają w teren jakichś jełopów, którzy na niczym się nie znają.

Pokręcił głową i zaczął rozlewać alkohol do kieliszków. Gdy doszedł do trzeciego albo czwartego, zaczął nucić:

Nieprzespanej nocy znojnej / Jeszcze mam na ustach ślad / U Grubego Joska przy ulicy Gnojnej / Zebrał się ferajny kwiat[2].

Nagle na korytarzu pojawiła się Katia. Szybkim krokiem podeszła do drzwi i chwyciła za klamkę. Gdy Ostry dostrzegł dziewczynę kątem oka, zerwał się i ruszył za nią, wykrzykując jej imię.

Kowalski uśmiechnął się na ten widok, ale bardzo szybko zmienił wyraz twarzy, zakrył dłonią usta i pobiegł do łazienki. Jego wymiotom akompaniował chóralny śpiew chłopaków z kryminalnego:

Bez jedzenia i bez spania / Byle byłoby co pić / Kiedy na harmonii Feluś zaiwania / Trzeba tańczyć, trzeba żyć.

[1] Fragment pieśni religijnej „Już zgasło słońce” (przyp. red.).

[2] Fragment utworu „Bal na Gnojnej” Stanisława Grzesiuka. Tekst autorstwa Juliana Krzewińskiego i Leopolda Brudzińskiego.

III

Podniósł obolałą głowę, potarł oczy i rozejrzał się po wnętrzu dziwnego pomieszczenia, w którym znalazł się przed chwilą. Wielka przestrzeń, mnóstwo ludzi patrzących przed siebie jak zahipnotyzowani.

Próbował uprzytomnić sobie, gdzie się znajduje, ale nie potrafił. Kościół, teatr, sala widowiskowa?

Co gorsza, od samego początku odnosił wrażenie, że wszystko wokół drży, faluje, naciska na niego.

Oparł się o zimną ścianę i powoli wypuścił powietrze. Mimowolnie napiął mięśnie, po czym spojrzał na mężczyznę stojącego na barokowej kazalnicy ulokowanej jakieś trzydzieści metrów dalej, spoglądającego czujnie na zgromadzoną publiczność.

Szczupły, jakieś pięćdziesiąt lat, posągowa, z lekka demoniczna uroda. Kiwał głową i uśmiechał się.

Harry odchrząknął i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknął i spojrzał w bok. Obok tajemniczego mężczyzny na kazalnicy stanął starzec, przeraźliwie otyły, z sumiastym wąsem, który położył mu rękę na ramieniu, odczekał chwilę, nachylił się i coś szepnął.

Oficer wyprostował się i wytężył słuch. Ku swojemu zdziwieniu usłyszał pytanie:

– Gdzie jest dziewczyna?

– Skąd mam wiedzieć? – odparł młodszy mężczyzna, z trudem kryjąc irytację.

– Stąd, że to ty ją ostatnio użytkowałeś!

– Ano tak. Ale po wszystkim ją wypuściłem.

Wąsaty starzec spurpurowiał.

Harry podszedł cicho do wielkiej kolumny, przylgnął do niej i sięgnął do kabury. Pustej! Zacisnął szczęki, po czym wychylił się i wbił wzrok w siwowłosych mężczyzn.

Byli ubrani w czarne garnitury ozdobione czerwonymi poszetkami i białe koszule z charakterystycznymi stójkami. Im dłużej się im przypatrywał, tym szybciej biło mu serce.

O kim oni mówią?!

Drgnął, gdy dobiegł go syk starca:

– Co zrobiłeś?!

– Wypuściłem ją.

– Ale dlaczego?

Harry zamknął oczy, próbując skupić swoje wewnętrzne siły. Gdzieś w tyle głowy, na dnie świadomości, usłyszał jęk, przeciągły jęk. Otworzył oczy, rozejrzał się wokół i ku swojemu zdumieniu stwierdził, że zgromadzeni zniknęli. Momentalnie wyparowali.

Co to za cyrk? Co tu się dzieje?

– Pytam się: dlaczego?!

– Bo do niczego się już nie nadawała – burknął szczupły, po czym dotknął palcem koniuszka nosa i wzruszył ramionami.

– Coś ty jej zrobił? – Starzec podniósł głos.

– To, co zawsze. Tyle że mocniej.

Zapadła cisza.

– Ledwo żyła… Chyba trochę przesadziłem.

– To trzeba było jej poderżnąć gardło, a potem rozpuścić w kwasie! – Rozległ się wrzask. – A nie wypuszczać na wolność, idioto!

W tym momencie budynek zadrżał w posadach, Harry omiótł wzrokiem rozpadającą się z hukiem przestrzeń i uprzytomnił sobie, że coś przenosi go w inne miejsce. Zupełnie jakby był bohaterem jakiegoś tandetnego filmu akcji.

– Co jest, do chuja? – mruknął i zorientował się, że stoi na początku długiego hotelowego korytarza wyłożonego czerwonym dywanem. W oddali dostrzegł półnagą platynową blondynkę w czarnych pończochach. Biegła niezdarnie, próbując ściągnąć ze stóp bordowe szpilki.

Harry chciał za nią krzyknąć, ale nie mógł. Nie mógł mówić, nie mógł się ruszać. Był całkowicie sparaliżowany. Serce podchodziło mu do gardła.

Znał tę sylwetkę! I to bardzo dobrze.

Dziewczyna zatrzymała się na końcu korytarza i stanęła przed drzwiami pokoju. Włożyła do zamka klucz, przekręciła i pospiesznie weszła do środka, zamykając z trzaskiem drzwi.

Wtedy dostrzegł numer: tysiąc dziewięćset czterdzieści osiem. Zmarszczył brwi, czując w trzewiach, że była w tym jakaś symbolika.

Ruszył, gdy usłyszał okropny krzyk. Tym razem nic go nie powstrzymało. Po paru krokach zaczął biec. W końcu znalazł się przed drzwiami, za którymi zniknęła blondynka. Szarpnął gwałtownie klamkę, przekroczył próg i raptownie się zatrzymał.

Na krześle pośrodku pokoju siedziała dziewczyna. W kałuży krwi, która wypływała z jej poderżniętego gardła.

– Patrycja – szepnął, czując, że nogi mu miękną, oczy zachodzą wilgocią, a w gardle robi się sucho. – Patrycja…

Podszedł do niej rozdygotany, drżące dłonie położył na twarzy, po czym powoli zamknął powieki zamordowanej przyjaciółki, brudząc palce ciepłą, lepką krwią.

Uklęknął przed kobietą, położył głowę na jej kolanach i zaczął płakać. Wkrótce płacz zamienił się szloch, w którym Harry się zatracił. Przecież jeszcze parę dni temu…

Przez głowę przeleciały mu sceny przedstawiające Patrycję w różnych sytuacjach. Usłyszał jej śmiech, zobaczył jej gesty, poczuł jej cudowny, oszałamiający zapach.

– Zrób mi jakiegoś drinka. Może być wódka z colą. I z lodem!

– Nie mam lodu.

Gdy trochę się uspokoił, wstał, sięgnął po paczkę papierosów i zapalił jednego. Wypuściwszy dym, przygryzł usta i szepnął do siebie:

– Kto ci to zrobił?

W tym momencie usłyszał zgrzyt zamka i skrzypnięcie drzwi. Ktoś warknął:

– Ja to zrobiłem. To ja ją zajebałem.

Harry odwrócił się gwałtownie i otworzył oczy. Znowu nastąpiła zmiana przestrzeni. Ale tym razem na rzeczywistą.

Przełknął ślinę i rozejrzał się wokoło.

Kolejny chujowy sen – przeszło mu przez myśl.

Parę sekundę później zorientował się, że siedzi na zimnej podłodze, przykuty do kaloryfera.

IV

Redaktor Misiński zamarł nad maszyną do pisania. Sapnął nerwowo i starł z czoła krople potu. Mnóstwo myśli przebiegało mu przez głowę, ale żadnej z nich nie mógł chwycić, usidlić, żeby w końcu ruszyć z miejsca i zacząć historię.

– Jestem dupa, nie pisarz – mamrotał rozpaczliwie pod nosem.

Przejechał palcami po literach, które układały się w słowo „Olivetti”. Stylowa maszyna była prezentem urodzinowym od zaprzyjaźnionego oficera kontrwywiadu, z którym raz w tygodniu upijał się do upadłego w Merkurym.

Jakąś godzinę temu skończył czytać maszynopis Henia. Zapisana niezgrabnie historia naprawdę przypadła mu do gustu.

Lata osiemdziesiąte, zabójstwo na kolejowym szlaku, mocne sceny, emocjonujące poszukiwania popierdolonego sprawcy – tego właśnie potrzebował! Buryła miał rację. Z tego można zrobić fajne opowiadanie, albo nawet powieść.

To jest moja szansa. Trzeba się tylko skupić, zawziąć i napieprzać w klawiaturę. A potem wydać kilka bestsellerów i rzucić tę pieprzoną robotę lokalnego gryzipiórka. Żadnych metafor. Żadnego pijackiego wodolejstwa. Proste, konkretne zdania. Jak u Hemingwaya.

Dziennikarz zatarł ręce, pomyślał chwilę i uderzył w klawiaturę, rozpoczynając swoją własną wersję milicyjnego śledztwa Jedno zdanie, krótka pauza, drugie, potem trzecie, aż w końcu powstał cały akapit. Charakterystyczny stukot rozniósł się po całym mieszkaniu, które składało się głównie z książek, gazet i teczek z wycinkami.

Po kilku godzinach intensywnego, wręcz obsesyjnego pisania Misiński znieruchomiał. Potrząsnął głową, nalał do szklanki żytniej, opróżnił połowę naczynia jednym haustem i wykręcił ostatnią kartkę. Westchnął, zebrał zapiski, przeniósł się na fotel i zaczął czytać od momentu, w którym milicjanci, porucznik Kalupa i chorąży Harwej, ruszyli na miejsce zbrodni.

• • •

Gdy wjechali do Radliczyc, małej wioski w powiecie kaliskim, porucznik podrapał się po policzku i mruknął:

– Bronek powinien już tu być. A dobry medyk to połowa sukcesu.

Chorąży pokręcił głową.

– Chyba jedna czwarta – stwierdził, po czym zaczął zwalniać i skręcił kierownicą. Zjechawszy z asfaltowej drogi, zaparkował pod odrapanym budynkiem stacji PKP.

Byli na miejscu.

– Dlaczego jedna czwarta?

Harry otworzył drzwi.

– Później ci powiem – odparł. – Teraz nie chce mi się gadać.

Kalupa wzruszył ramionami.

– Nie znam się na ułamkach – powiedział, wyjmując z torby zielonkawą teczkę oraz długopis.

Dźwignęli się z siedzeń i wysiedli. Zrobili kilka kroków i przystanęli, omiatając wzrokiem okolicę. Za plecami mieli pola, za którymi majaczyła linia lasu, przed sobą torowisko i parę budynków. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, po lewej, nieopodal szarej hali, dostrzegli grupkę umundurowanych mężczyzn.

Milicjanci spojrzeli po sobie i skrzywili się.

– Czasami trzeba popracować w czarnej dupie – mruknął Harry.

– Ale tak bez żadnego żelu? – oburzył się Kalupa.

Chorąży uśmiechnął się i sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej skórzanej kurtki. Wyciągnąwszy piersiówkę, podał ją koledze. Ten wziął solidnego łyka i oddal blaszaną buteleczkę ozdobioną sylwetką wyjącego wilka.

– Teraz lepiej wejdzie, kruca fuks.

W ich kierunku zaczął iść umundurowany młody mężczyzna. Przeszedł przez tory, podszedł z nieśmiałym wyrazem twarzy, przedstawił się i wskazał palcem miejsce, gdzie znaleziono zwłoki młodej dziewczyny.

Po parunastu sekundach podeszli do krzątającej się grupki. Przywitali się z funkcjonariuszami z kaliskiej komendy, pogadali chwilę z poznańskim medykiem sądowym, doktorem Bronisławem Kulejem, który właśnie kończył jeść kanapkę, pocałowali rękę młodziutkiej i rudowłosej pani prokurator, Julii Ziębińskiej, i zapoznali się z pierwszymi ustaleniami.

Pracownik stacji szedł wzdłuż torów. Nagle zauważył fragmenty zakrwawionej damskiej odzieży. Podszedł bliżej i zorientował się, że ślady krwi prowadzą do rampy rozładunkowej. Z łomoczącym sercem zaczął iść w jej kierunku. Po drodze znalazł kolejne strzępy ubrań i obuwie. Ktoś ewidentnie kogoś ciągnął. Gdy doszedł do rampy, dostrzegł głowę i rękę jakiejś dziewczyny przykrytej workami po cemencie. Była martwa. Nie znał jej. I póki co nikt nie zidentyfikował jej tożsamości.

Milicjanci w milczeniu wysłuchali relacji, po czym raźnym krokiem podeszli do miejsca odnalezienia zwłok.

To był makabryczny widok. Rozchylone nogi, poszarpane ubranie, półnagie, zakrwawione, poranione ciało.

Harry westchnął. Wpatrując się uporczywie w zwłoki, zaczął zakładać rękawiczki, które wyjął z kieszeni dżinsów.

– Musiał nią rzucić z całej siły o coś twardego – oznajmiła pani prokurator, która stanęła obok chorążego. – Ma widoczne wgniecenie w kości czaszki.

Ten pokiwał głową.

– Znaleźliście dokumenty dziewczyny? – zapytał nagle.

– Nie.

Zmarszczył brwi i uklęknął.

– Co my tu mamy? – szepnął do siebie.

Spod ciała wyciągnął kawałek kolorowego papieru. Wstał i zaczął się w niego wpatrywać.

– Co to? – zagadnął porucznik.

– Fotka z jakiegoś świerszczyka – mruknął Harry. – Z paluchem.

Rzeczywiście, to była ilustracja wydarta z pornograficznego czasopisma. Naga, długowłosa kobieta, która zabawia się wibratorem. Na jej małych, stożkowatych piersiach widniał ślad kciuka. Porucznik odwrócił wycinek – na drugiej stronie ktoś zostawił kolejny krwawy ślad.

– Skąd to się wzięło? – parsknął Kalupa.

– Nie wiem. Może mu wypadło podczas szarpaniny?

Chorąży podrapał się po nieogolonym policzku.

– Piękny paluszek – mruknął i poszukał wzrokiem techników. – Każda linia ładnie odbita. – Zabezpieczcie to – rzucił do jednego z nich, a potem spojrzał przeciągle na panią prokurator.

Była całkiem atrakcyjna. Szczupła twarz o kwadratowej szczęce, długie, rude włosy, granatowy płaszczyk, brązowe kozaki. I brązowe oczy.

Coraz intensywniejszy wiatr roznosił jej lawendowe perfumy.

– Jest dobrze, pani Julio. Mamy zbója.

– Na razie macie tylko fotkę gołej baby – odparła zaczepnie i pokręciła obcasem w ziemi.

Harry się roześmiał.

– Plus odciski, które zaprowadzą nas do sprawcy – rzucił.

– To się okaże.

Pojedynek na słowa zdusił w zarodku doktor Kulej, który burknął, żeby „sobie poszli pogaworzyć gdzieś na bok”, ponieważ on „musi teraz w skupieniu pogmerać przy trupie”, co jest przecież „niezwykle żmudną robotą, do cholery”. Usunęli się posłusznie.

– Dobra – rzucił Kalupa, poważniejąc i jednocześnie otwierając teczkę, którą do tej pory trzymał pod pachą. – Ja zabieram się za protokoły, a ty, Harry, sprawdź teren. – To powiedziawszy, pstryknął długopisem, jakby chciał dodać: „Koniec, kropka”, i zaczął wypełniać dokument.

– Właśnie – odezwała się pani prokurator. – Którędy uciekł zabójca?

Chorąży się zamyślił. Wyciągnął paczkę papierosów i zaczął w milczeniu lustrować okolicę. Odwrócił się i spojrzał na tereny położone po drugiej stronie asfaltowej drogi. Pola, łąki, rowy melioracyjne, las. Kilkaset metrów dalej dostrzegł zabudowania, nad którymi dominowała dość wysoka wieżyczka.

– Co to jest? – zapytał. – Tam w oddali?

– Młyn – odpowiedział jeden z miejscowych milicjantów.

Harry zapalił papierosa, zaciągnął się i oznajmił:

– Myślę, że tam polazł. – Wskazał głową kierunek i dodał: – Nasz Tomcio Paluch.

Poszukał wzrokiem szefa ekipy z kaliskiej komendy. Przywołał go do siebie i wydał polecenie dokładnego zbadania terenu.

Wypalił do końca papierosa, wdeptał peta w ziemię i zerknął na rudowłosą prokurator.

– Idę powęszyć – powiedział, uśmiechając się promiennie.

– Powodzenia – padła odpowiedź.

– Miło było panią poznać.

– Pana również.

Harry się roześmiał.

– Da mi pani swój numer telefonu?

– A po co? – zapytała oschle Ziębińska, gorączkowo szukając czegoś w torbie.

– Myślę o służbowym, oczywiście!

Prokurator spojrzała na niego i zagryzła usta.

– Łatwo mnie pan namierzy w kaliskiej prokuraturze – rzuciła, po czym wyjęła z torby notatnik i zanotowała coś.

Chorąży ściągnął rękawiczki, schował je do kieszeni i zaczął iść w stronę drogi. Gdy przechodził przez pierwsze tory, usłyszał głos prokurator:

– Zapraszam!

Nie odwrócił się, tylko machnął ręką, a potem przyspieszył kroku, bardzo uważnie przyglądając się okolicy. W jednej sekundzie przełączył się w tryb pracy. Intuicja podpowiadała mu, że jeśli zabójca rzeczywiście tędy uciekł, dokumenty ofiary leżą w którymś z rowów. Trzeba będzie je dokładnie przeszukać.

Zatrzymał się. Szosą pędziła niebieska warszawa typu pick-up. Z głośników ustawionych na cały regulator leciała jakaś melodyjna piosenka.

You’re my heart, you’re my soul / Yeah, I’m feeling that our love will grow / You’re my heart, you’re my soul / That’s the only thing I really know[3].

Obok Harry’ego przystanęła grupka milicjantów oddelegowana do przeszukania terenu.

– To młody Maciaszek – powiedział jeden z nich. – Pewnie jedzie od Kasi…

– …co w więzieniu światło gasi – rzucił drugi.

Mężczyźni zarechotali, jakby usłyszeli świetny kawał. Gdy samochód ich minął, przeszli na drugą stronę drogi i rozpoczęli czynności. Harry ruszył przed siebie.

Nucił przebój Modern Talking, który przyczepił się do niego, powoli stawiał kolejne kroki i wpatrywał się w podmokłą łąkę.

Po kilkunastu minutach dostrzegł coś na brzegu jednego z rowów. Zatrzymał się, założył rękawiczki i przykucnął.

Dokumenty, zakrwawione. Dowód osobisty, legitymacja studencka, bilet miesięczny PKP. Przyjrzał się zdjęciom. To była ona, ofiara. Krystyna Dąbrowska, dziewiętnastoletnia studentka AWF-u, zamieszkała w Opatówku.

Chorąży westchnął, wpatrując się w uśmiechniętą twarz dziewczyny. Sympatyczna buzia, krótkie czarne włosy, galowa bluzeczka.

Pociągnął z piersiówki. Rozejrzał się wokoło i odszukał wzrokiem młodych funkcjonariuszy. Stali jakieś kilkadziesiąt metrów dalej i żywo o czymś dyskutowali.

Zmarszczył brwi i poszedł w ich kierunku. Okazało się, że chłopcy znaleźli zakrwawione zdjęcie zamordowanej oraz kawałek mokrego papieru z odręcznym napisem „PV 12 6”.

– Co to może oznaczać? – zapytał ktoś.

– Chuj wie – mruknął Harry i spojrzał w stronę budynku z czerwonej cegły, przy którym stał wysoki komin. Cała posesja ogrodzona była drewnianym płotem. Na kilku sztachetach tkwiły przypalone garnki. – Pogrzebcie tu jeszcze trochę, a ja podejdę do młyna i pogadam.

Raźnym krokiem ruszył dalej. W końcu podszedł do furtki. Gdy ją otworzył, głośno skrzypnęła. Wtedy zaszczekał pies zamknięty w kojcu.

W progu stanął mężczyzna. Niewysoki, gruby, wąsaty, ubrany w jakiś poplamiony szary fartuch. Na oko czterdziestoletni.

– Dobry! – zawołał Harry.

– Dobry.

– Chorąży Tomasz Harwej z Komendy Wojewódzkiej w Poznaniu.

– O kurwa – wymamrotał młynarz i ściągnął z głowy czapkę z daszkiem. – A co pana sprowadza w moje skromne progi?

Milicjant wyciągnął piersiówkę i podał rozmówcy. Ten ochoczo sięgnął po nią, przetarł ręką ustnik i wziął solidnego łyka. Syknął z zadowoleniem.

– Dziękować – powiedział i pogładził się po zarumienionym nagle policzku.

Harry dopił resztę i schował piersiówkę.

– Zapali pan? – zapytał.

– Pewno.

Po krótkim milczeniu chorąży wyjaśnił, że szukają mężczyzny, który mógł tędy przechodzić rano.

Młynarz zaciągnął się i wypuścił dym.

– No pojawił się tu taki jeden – odparł i strzepnął popiół do puszki służącej za popielniczkę. – Obcy facio, młodzik, ze dwadzieścia lat. Był cały mokry, spypłany strasznie. I na nosie miał lekkie zadrapanie.

Milicjant drgnął i spojrzał badawczo na rozmówcę.

– O której? – zagadnął.

– Jakoś o szóstej.

– Czego chciał?

– Papierosa.

– Papierosa?

–