Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dzień, w którym cię straciłam

Dzień, w którym cię straciłam

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66074-42-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dzień, w którym cię straciłam

PORUSZAJĄCA, PRZEPIĘKNIE OPOWIEDZIANA HISTORIA O ŻYCIU, STRACIE I WIĘZACH, KTÓRE SĄ NIEZNISZCZALNE

Życie Jess zmienia się na zawsze, kiedy otrzymuje najgorsze wieści, jakie może dostać matka. Jej córka Anna zaginęła w lawinie podczas jazdy na nartach. Mimo wielkiego żalu i cierpienia Jess musi znaleźć w sobie siłę, by zaopiekować się pięcioletnią wnuczką Rose i żyć dalej.

Kiedy kobieta wyczekuje wieści o zaginionej córce, powoli zaczyna odkrywać sekretne życie Anny. Jess musi zmierzyć się z jej trudną przeszłością i poznać tajemnicę, która na zawsze odmieni jej życie..

Dzień, w którym cię straciłam, był dniem, w którym odkryłam, że tak naprawdę cię nie znałam.

__

Niewiarygodnie poruszająca, przepięknie utkana powieść, której karty zdają przewracać się same

– Susan Lewis, autorka książki Dziewczyna, która wróciła

Piękna powieść. Zaciekle intrygująca, emocjonująco i oszałamiająco napisana. Wskażcie mi matkę, która nie będzie potrafiła zidentyfikować się z Jess i płakać razem z nią.

– Amanda Prowse, bestsellerowa autorka powieści dla kobiet

__

O autorce

Fionnuala Kearney – pisarka irlandzkiego pochodzenia, autorka książki You, me and other people. Swoją karierę zaczynała od posady agenta nieruchomości, za namową rodziny zaczęła spełniać swoje marzenia o zostaniu pisarką. Lubi pisać o związkach: małżeństwie, relacji: matka i dziecko; rodzeństwie, najlepszych przyjaciółkach. Jest szczęśliwą żoną i matką dwóch dorosłych córek.

Polecane książki

Świąteczne love story, które rozgrzeje każde serce! Chociaż na zewnątrz pada śnieg, to w zacisznej górskiej chatce atmosfera robi się bardzo gorąca. Kitty Shakespeare ma nadzieję, że odniesie sukces w branży filmowej w Los Angeles. Zamiast wymarzonego stażu dostaje na czas świąt posadę niani u produ...
Nowy, zaskakujący Orbitowski! Republika Południowej Afryki. Dzikość przyrody, ruchliwe ulice wielkich miast i bezdroża w głębi kraju. Turystyczna rzeczywistość zderzona z brawurowo zreinterpretowanym światem afrykańskich mitów. Nigdy nie dowiem się, co ludzie, tak serdeczni w pierwszym kontakci...
Krocząc nocą ulicami miasta, miej oczy otwarte. Nie jesteś bezpieczny. Głodni drapieżcy bezszelestnie podążają twoim tropem.  Wystarczy chwila nieuwagi i… No dobrze, tak naprawdę chodzi im o twoje kanapki, no chyba że masz przy sobie kawałek pizzy. Groza czająca się wśród nocy jes...
Stojąc w miejscu, nigdy nie dowiesz się, kim naprawdę jesteś. Czy zdarzyło ci się fantazjować o tym, co mogłoby się stać, gdyby los nieoczekiwanie obdarował cię wygraną na loterii? Taka właśnie niespodzianka spotyka pewnego dnia Sebastiana, mężczyznę przed trzydziestką, który nieustannie szuka sp...
Martin Pollack: Nie znam żadnej innej książki, która tak plastycznie pokazywałaby pogranicze polsko-niemieckie, w przeszłości, ale także dziś. Włodzimierz Nowak opowiada o pojedynczych ludzkich losach i tragediach z dokładnością historyka i empatycznym językiem reportera, sprawiając, że wielkie kont...
Październikowy numer miesięcznika „Ochrona danych osobowych” przygotowany został we współpracy z doświadczonymi praktykami pełniącymi funkcję Administratorów Bezpieczeństwa Informacji w wielu podmiotach zarówno prywatnych, jak i publicznych. Piszą dla nas także radcowie prawni, trenerzy, wykładowcy ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Fionnuala Kearney

Dla najsilniejszych kobiet, jakie znam – moich córek, Kate i Jane, oraz mojej mamy, Mary.

Część IProlog

Zawsze są chwile „przed” i „po”. Głębokie momenty, gdy w jednej sekundzie życie jest wyraźnym zdjęciem o wysokiej rozdzielczości, a w następnej staje się ziarniste i nieostre.

Dzień, w którym to się wydarzyło, siódmy grudnia 2014 roku, był zwyczajny – nie działo się nic wyjątkowego. Niż baryczny znad Arktyki spowodował napływ zimnego powietrza, które sprawiało, że palce marzły mi nawet w rękawiczkach, a stopy zdrętwiały w kozakach z ociepleniem z owczej wełny. Zimowe niebo było zalane nieskazitelnym błękitem oszpeconym jedynie cienkimi białymi smugami kondensacyjnymi pozostawionymi przez samoloty.

Całe popołudnie Theo i ja spędziliśmy przy stoisku z kawą po irlandzku na jarmarku bożonarodzeniowym. Obsługiwał nas najbardziej nieporadny z baristów, który nie potrafił prosto nałożyć bitej śmietany i miał trochę zbyt liberalne podejście do kwestii dolewanego alkoholu. Był to okres okazywania dobrej woli. Błyskały świąteczne światełka, rozrywano domowej roboty niespodzianki z rolek po papierze toaletowym, wysokimi głosami śpiewano kolędy, kruszące się ciastka z ciasta francuskiego wdeptywano w parkiet na szkolnym korytarzu, a powietrze wypełniał uderzający w nozdrza zapach cynamonu i goździków.

Pamiętam, że było to bardzo radosne popołudnie.

Kiedy wróciłam do domu, nastawiłam wodę i odkręciłam termostat. Przez jakiś czas siedziałam ze stopami pod pośladkami, obejmując palcami kubek czarnej herbaty, i wpatrywałam się w ginący w słabym świetle ogród. Uwielbiałam Rose, ale dni bez niej były cudowne. Miałam tak mało okazji, by po prostu posiedzieć, pobyć sama, nic nie robić – gdy wreszcie miałam trochę czasu dla siebie, ogarniała mnie olbrzymia radość. Pamiętam, że ten dzień był najzwyczajniejszy w świecie – aż do chwili, w której ktoś zadzwonił do mych drzwi.

Mimo że usłyszałam dzwonek, nadal siedziałam w bezruchu – dopóki nie dobiegł mnie głos Douga, który zaczął mówić do mnie przez wrzutnik na listy. Dopiero wtedy błyskawicznie zerwałam się z miejsca.

– Jess? To ja, Doug. Możesz otworzyć?

Wyszłam na korytarz, zorientowałam się, że Doug chodzi po ganku przed moim domem. Nie było go pod moimi drzwiami od bardzo dawna.

Nagle zadzwonił telefon, który miałam w kieszeni żakietu. Zobaczyłam numer Douga i uświadomiłam sobie, że on też słyszy dzwonek telefonu.

– Jess, otwieraj! To ważne.

Odebrałam i natychmiast się rozłączyłam.

– Czego chcesz? – spytałam przez cztery solidne panele moich drzwi wejściowych.

– Musimy porozmawiać. Proszę. – Na ostatnim słowie jego głos się załamał. Odsunęłam zasuwę.

Doug, mój były mąż, mężczyzna, którego rzekomo „udusiłam swoją miłością”, stał na progu mojego domu i drżał.

– Mogę wejść?

Spojrzałam ponad jego ramieniem, spodziewając się, że zobaczę Carol, jego żonę. Nigdy nie opuszczała go ani na krok.

– Czego chcesz, Doug? – powtórzyłam.

– Mogę wejść? – spytał raz jeszcze.

I to była właśnie ta chwila. Popełniłam błąd i spojrzałam mu w oczy – kobaltowoniebieskie – takie, jakie odziedziczyła po nim Anna, nasze jedyne dziecko. Rose też takie miała. To właśnie wtedy nastąpił podział – między tym, co było, a tym, co miało nadejść. Jego kolejne słowa wybiły w mojej głowie powolny rytm – każde z nich wlało się w mój mózg niczym tatuaż w skórę. Gdy organizm musi wysłuchać niechcianych złych wieści, okrutnych słów, które zmieniają całe życie, coś się z nim dzieje. Poziom adrenaliny skacze w nieskończoność, żeby ciało stało prosto, chociaż pragnie złożyć się na pół; żeby serce nadal biło, chociaż chce rozpaść się na tysiące kawałków.

Kolana się pode mną ugięły, ścięło mnie z nóg. Z mojej skóry natychmiast polał się pot, lał się aż do koniuszków palców. Strach mnie zdławił, padłam w ramiona Douga, poczułam jego znajomy zapach. W mgnieniu oka świat, który do tej pory znałam, bezpowrotnie się zmienił.

1. Jess

Dziesięć tygodni później – piątek, 13 lutego 2015 roku

Budzę się ze smakiem soli na ustach. Przez dłuższą chwilę moje oczy przyzwyczajają się do wczesnoporannego światła, po jeszcze dłuższej chwili uświadamiam sobie, że płakałam przez sen. Patrzę na neonowe cyfry na zegarze przy łóżku, trzepoczę mokrymi rzęsami. To nic nie da – już nie zasnę.

Moje kończyny są sztywne, powoli wychodzę z łóżka i idę na drugą stronę piętra, by sprawdzić, co się dzieje w pokoju naprzeciwko. Jest tam i śpi twardym snem. Opieram się chęci dotknięcia jej, pogładzenia jej czoła palcami. To już taki zwyczaj – z przeszłości, gdy jako niemowlę przechodziła zapalenie opłucnej i nie zorientowałyśmy się, że skoczyła jej gorączka.

Jej oddech jest rytmiczny i regularny niczym takt wybijany przez metronom, pierś pod kołdrą unosi się i opada. Przewraca się na brzuch, odwraca twarz ode mnie, jedną rękę wyciąga nad głową, drugą kładzie z boku. Otulam jej rękę kołdrą.

Obok znajduje się pokój Anny. Biorę poduszkę z łóżka i mocno przyciskam ją do piersi, powoli schodząc na dół. Po chwili ekspres do kawy zaczyna hałasować, obiecując mi mój poranny nektar.

Wkładam lunch do pudełka Rose. To ostatni dzień szkoły przed feriami zimowymi i coś mi mówi, że obudzi się wcześnie, podekscytowana faktem, że tego dnia nie będzie już żadnych lekcji, tylko zabawa, nie mówiąc o feriach… Dzisiaj szkoła kończy się wcześniej, pakuję więc tylko przekąskę, jedną kromkę chleba z szynką, przekrojoną na pół i złożoną. Bez skórki. Nienawidzi skórek. Łatwa do obrania mandarynka i butelka wody.

Zamieram. Zastanawiam się, czy jeśli włączę telewizor, to powstrzymam nastanie dnia, który, jak już czuję w kościach, będzie kiepski. Moje dłonie nieświadomie wędrują do stojącej nieopodal ramki na zdjęcia. Nawet na nią nie patrzę – po prostu podnoszę rękę i ciskam nią przez pokój. Leci tak, jakbym rzuciła frisbee, i ląduje tam, gdzie miałam nadzieję, że wyląduje – na sofie trzy metry dalej. Idę z kuchni na drugą stronę pokoju rozciągającego się na tyłach mojego wąskiego domu. Powinien stać tutaj stół jadalniany, ale zamiast niego znajdują się skórzany fotel i wytarta, niekochana i brudna dwuosobowa sofa, którą razem z Anną ocaliłyśmy spod kontenera na śmieci, snując ambitne plany jej odnowienia. Opadam na tę sofę, przejeżdżam dłonią po starym materiale, czuję nierówną powierzchnię. Sięgam po rzuconą ramkę, przyciskam ją do siebie, a potem odkładam na kolana – zdjęciem do dołu.

Podnoszę słuchawkę i wybieram znajomy numer.

– Powiedz mi, żebym nie ciskała zdjęciami. Przypomnij mi, że naprawdę będę tego bardzo żałować.

– Jess, jest szósta rano.

– Przepraszam. Powiedz mi. Proszę.

– Dobrze. – Leah odchrząkuje. Wyobrażam sobie, że siedzi w łóżku, a obok niej Gus mruczy coś z niezadowoleniem. – Zostaw zdjęcia w spokoju, nic nie niszcz, bo będziesz tego żałować.

– Racja. – Jeszcze mocniej ściskam srebrną ramkę. Nie muszę na nią patrzeć. Zdjęcie zostało zrobione podczas letniego kempingu we Francji, gdy Anna miała czternaście lat. To właśnie w tym roku odkryła istnienie chłopców.

Leah z trudem tłumi ziewnięcie.

– Później i tak bym do ciebie zadzwoniła.

– Wiem.

– Wszystkiego najlepszego, moja starsza siostro. Dasz sobie radę?

Chichoczę, ale mój śmiech brzmi ironicznie.

– Pewnie, że tak. Przepraszam, że cię obudziłam. I przeproś Gusa. Do zobaczenia później.

Rozłączam się, gładzę ramkę. Dzisiaj są moje czterdzieste ósme urodziny. A także jej dwudzieste piąte. Dwadzieścia pięć lat temu wyskoczyła na ten świat z prędkością pocisku karabinu maszynowego. Gdyby nie położna, która potrafiła świetnie łapać, spadłaby z łóżka i zawisłaby na pępowinie, która nadal nas ze sobą łączyła.

– Wszystkiego najlepszego, kochanie – mówię głośno, ale tym razem nikogo tutaj nie ma.

– Babciu? – Szybko się odwracam i widzę, jak Rose podchodzi do mnie i wyciąga rączki. Mam wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie, że mam zapamiętać, jak idzie w moim kierunku, jak jej potargane loczki podskakują z każdym ruchem. Pochylam się i przyciągam ją do piersi. Obejmuje moją szyję, przeczesuje palcami loki. A ja przypominam sobie czasy, gdy była niemowlęciem i nie miała jeszcze prawie żadnych włosów. A te, które miała, były strasznie cienkie i przypominały spiralki. Wyciągała rączki do moich włosów i delikatnie je rozplątywała, zafascynowana mocnym skrętem. Oczarowała mnie tym. Nie była moim dzieckiem, ale dzięki spiralom naszego wspólnego DNA miałyśmy takie same kręcone włosy.

A teraz proszę, to ja przeczesuję palcami jej grzywę i masuję głowę w jej ulubiony sposób.

– Miałam zły sen – mówi i mocniej się do mnie przytula.

Ja też. Śniło mi się, że twoja mamusia nas opuściła. Co noc śni mi się, że twoja mamusia nas opuściła. A potem się budzę, czuję zapach jej poduszki i wmawiam sobie, że to tylko koszmar.

– Nie martw się, kochanie. – Całuję jej włosy. – To był tylko sen.

– Z kim rozmawiałaś?

– Z nikim, mówiłam do siebie.

– Tatuś mówi, że ludzie gadają do siebie, gdy są starzy. – Odsuwa się i patrzy mi w oczy. – Babciu, czy ty jesteś dzisiaj stara? – Jej usta rozciągają się w uśmiechu, ale to jej oczy okolone długimi podkręconymi rzęsami zdają się śmiać najbardziej. Na widok tego cudu niemal sapię.

Łaskoczę ją pod pachami.

– Ty mały bezczelu – mówię. – Wcale nie jestem jeszcze taka stara. Chodź, pójdziemy cię umyć, a potem zjesz śniadanie. – Piszczy i pierwsza wbiega na schody, krzyczy, że ma dla mnie kartkę. Ma dopiero pięć lat i nie pamięta, że dzisiaj są również urodziny jej mamy. Może to i lepiej.

* * *

Przy szkolnej bramie dołącza do mnie Leah. Bez powodu przetrzymuję małą przez długi czas, a potem ją puszczam i razem z Leah machamy Rose, która idzie do szkoły.

Zanim dochodzi do drzwi, wraca do mnie biegiem i szepcze:

– Kocham cię, babciu.

– Jak do gwiazd i jeszcze dalej. – Przesyłam jej całusa, a ona łapie go jedną ręką, potem rzuca go w moją stronę, a ja dotykam serca. To taki nasz mały rytuał, który zapoczątkowałyśmy, gdy po raz pierwszy zawiozłam ją do „dużej” szkoły. Gdy Anna była mała, też tak robiłyśmy.

Odchodzi. Przy drzwiach do klasy przyjaciółka Amy bierze ją pod rękę.

Dziwnie się czuję, nie idąc tam razem z nią, ale udało mi się wywalczyć tak rzadki dzień wolny, bo zamieniłam się zmianami z Trish, drugą asystentką nauczyciela w szóstej klasie. Nie będę się tutaj szwendać, na wypadek gdyby ktoś nagle zmienił zdanie. Moje ferie zaczynają się w tej chwili. Na dziedzińcu macha do mnie Finn, syn Theo. Jest wysoki jak na swój wiek, góruje nad kolegami z klasy i widzę, że zastanawia się, dlaczego nadal stoję po tej stronie bramy.

– Sprawdzasz mnie? – pytam siostrę, kiwając ręką do chłopaka. Po chwili idę w stronę samochodu.

– Tak. – Leah nie należy do zbyt subtelnych osób.

– Czuję się nieźle.

Kręci głową.

– Nie gadaj bzdur, żadne z nas nie czuje się nieźle. Proszę… – Wręcza mi małą paczuszkę i kartę. Od razu wkładam je do torby. – Wiem, że nie będziesz świętować swoich urodzin, jej urodzin – mówi. – Ale nie możemy też zapomnieć o tym dniu. – Ściska mnie. To nie jest przytulenie. Leah nie potrafi porządnie przytulić. Ale i tak wykorzystuję tę chwilę bliskości i na krótko zamykam oczy.

– Sean odbierze ją prosto ze szkoły, prawda? – pyta.

Kiwam głową. Wczoraj wieczorem, gdy już spała, przyszedł po jej torbę.

– To tylko dziesięć dni. Spędzi wspaniały czas z tatą, poza tym jego rodzice będą mu pomagać.

Odsuwam się. Myśl o tym, że Sean, ojciec Rose, będzie bawił się w jej tatusia w jakimś pięciogwiazdkowym hotelu na Kanarach, nie napawała mnie radością, jakiej wszyscy się po mnie spodziewali. Tak naprawdę on wcale jej nie zna, nie wie, że po kolacji Rose lubi jeść minijogurty, że trzy razy w tygodniu budzi się, wołając mamusię, że codziennie lubi sama wybierać sobie ubrania, że nocą trzeba ją tulić, żeby zasnęła. Nie ma o tym najmniejszego pojęcia.

– Przecież on wcale jej nie zna – mówię na głos.

– Stara się poznać. Nawet przed śmiercią Anny…

Gwałtownie odwracam głowę.

– Nie.

– Próbuję tylko powiedzieć, że ty i Anna byłyście jak żywioły. Trudno mu było się w tym odnaleźć. Jess, pozwól mu spróbować być ojcem. Rose będzie go potrzebować.

Obejmuję się ramionami.

– Chodźmy na śniadanie – mówi.

– Nie. – Chcę, żeby przestała mówić, zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie jedzie do pracy.

– Przepraszam. – Doskonale wie, co zrobiła. – Nie powinnam była tego mówić.

– Owszem. – Nikt. Nikt nie może mówić, że Anna nie żyje. Nikt. Nie obchodzi mnie, że to wyparcie. Nie obchodzi mnie, że szanse na to, że żyje, praktycznie nie istnieją. Nie mam żadnego ciała, które mogłabym pochować.

Leah wyciąga rękę, obejmuje moją szyję.

– Przepraszam – powtarza. – Dzisiaj jest najgorszy dzień, by powiedzieć coś takiego.

– Tak strasznie mi jej brakuje – szepczę cicho, a potem przygryzam dolną wargę tak mocno, że czuję metaliczny posmak.

– Wiem – odpowiada. Cały czas mnie trzyma, jak na nią to niespotykane. – Jestem tutaj. Kocham cię.

Nie mówię jej, że to za mało.

– Śniadanie? – pyta raz jeszcze.

– Na litość boską, co ja mam robić? – pytam w drodze do naszych samochodów.

Wzrusza ramionami.

– Po prostu oddychaj.

– I już? Tak brzmi twoja rada?

– Ty nie…

– Ja nie co? Powiedz mi, Leah. Czego nie robię? Bo ja nie mam bladego pojęcia.

Odchodzę i wrzeszczę:

– Nie chcę śniadania! Jak się pośpieszysz, to zdążysz na ten o dziewiątej dziesięć do Waterloo.

– Jess, stój. Poczekaj.

Już jestem w samochodzie i zapinam pasy. Ona tego nie rozumie. Nigdy nie miała dzieci, przez co jest oderwana od rzeczywistości. Gdy włączam silnik i jej postać znika we wstecznym lusterku, próbuję usprawiedliwić przed sobą fakt, że ją zostawiłam, chociaż wiem, że nie powinnam była tego robić. Przeklinam sama siebie. Przecież stara się, jak może. Wszyscy się staramy, ale Leah nie ma pojęcia, co to jest miłość bezwarunkowa. Nie zna bólu, który przejmuje nad tobą kontrolę, gdy tęsknisz za dzieckiem. Który ma w tobie własne, bijące serce.

Przejeżdżam krótką trasę ze szkoły do domu, potem próbuję się czymś zająć. Na górze mijam leżący na korytarzu stos butów Anny. Leżą jeden na drugim. Buty na obcasach i płaskie, wszystkie razem – do kolan, zamszowe i brązowy półbuty. Nie dotykam ich. Boję się, że jeśli ich dotknę, jeśli choćby przeniosę je do jej pokoju, to ona nie wróci do domu. Zostawiam je więc tam, gdzie są. Próbuję zapomnieć o chwilach, w których krzyczałam na nią, żeby zabrała ten syf sprzed drzwi wejściowych. Tak właśnie nazywałam jej rzeczy – syfem.

W pokoju Rose odkurzam podłogę zasypaną brokatem z urodzinowej kartki, którą robiła. Zdejmuję pościel, znajduję w niej kilka klocków lego i wrzucam je do dużego pudła pod łóżkiem. Na pościeli jest jej zapach – gdy schodzę na dół do pralki, mijając buty Anny, wdycham go.

Na dole słyszę wibrowanie telefonu – dostaję wiadomość od Theo. Przyjaźnimy się od czasu, gdy ponad dziesięć lat temu razem pracowaliśmy. Wiem, że mogę mu powiedzieć, jak się dzisiaj czuję.

„»Wszystkiego najlepszego« wydaje mi się nie na miejscu. Costa o 12?”

Czytam tę wiadomość i rozważam odrzucenie zaproszenia. Pewnie ma godzinną przerwę między wizytami, a ja prawdopodobnie nie powinnam zarażać innych moim kiepskim nastrojem. Ale na myśl o czekających mnie długich, samotnych urodzinach przestaję mieć ochotę na robienie tego, co należy.

* * *

Jest dokładnie południe, on przychodzi pierwszy, dwa kubki już przed nim stoją, zajął miejsce w tylnej części kawiarni – z reguły to właśnie w tym miejscu naprawiamy świat. W powietrzu unosi się gorzki zapach mielonej kawy. Przypomina mi się dzień, w którym zaginęła Anna, dzień jarmarku bożonarodzeniowego.

– Zanim usiądę – mówię – chcę ci coś powiedzieć…

Unosi brwi.

– Nie chcę rozmawiać o moich urodzinach.

Unosi je jeszcze wyżej i marszczy czoło.

– Theo? – Nie chcę usiąść, dopóki się nie zgodzi.

– Dobrze. – Przesuwa kawę na drugą stronę stołu, zajmuję miejsce. – No więc… – zaczyna. – Jak radzisz sobie z faktem, że dzisiaj są urodziny Anny?

Powoli zamykam oczy.

– No co? – pyta. – Zabroniłaś mi wspominać o twoich urodzinach. Nic nie mówiłaś o jej urodzinach.

Udaję, że nic nie słyszałam, piję kawę, krzywię się, a potem się z nim wymieniam.

– Cukier – mówię tylko.

Chcę rozmawiać, ale nie umiem. Chcę płakać, ale najwyraźniej potrafię robić to tylko przez sen. Zapada głucha, ale lekka cisza. Czasami tak właśnie między nami jest. Przyjaźnimy się od tak dawna, że cisza nas nie przeraża. Theo pociera nos wierzchem dłoni.

– Nie jest łatwiej – mówię wreszcie. – Przysięgam. Czasami jedyne, co jestem w stanie zrobić, to oddychać. – Gdy słyszę te wypowiedziane na głos słowa, przypominam sobie, jak brzydko potraktowałam Leah. – Te gadki o tym, że czas leczy rany, to tylko pieprzenie. To wszystko kłamstwa. Czas wcale nie leczy ran.

– Oczywiście, że leczy. Ale dni takie jak ten zawsze będą najgorsze.

Kręcę głową.

– Dzisiaj jest źle. Ale wczoraj było gorzej. – Ta świadomość… jest jak ból fizyczny, jest wszędzie, w każdym mięśniu, w każdym zakończeniu nerwowym w moim organizmie. – Ściskam ucho kubka tak mocno, że bieleją mi kostki. – Wcześniej… wspólne urodziny… dzielenie się nimi było takie cudowne, jakby zawsze wiedziała, że to ona była dla mnie najwspanialszym prezentem.

Pije kawę. Wiem, że skoro milczy, to znaczy, że mnie rozumie. Po chwili sprawnie zmienia temat.

– Robisz coś dzisiaj?

– Kolacja u Leah. Gus gotuje – mówię. – Ale zobaczę jeszcze, jak będę się czuć. Nie wiem, czy pójdę.

– Wyglądasz, jakbyś potrzebowała, żeby ktoś cię przytulił.

Rozglądam się po sali.

– Nie, dzięki, nie trzeba. Wiem, że jesteś w separacji, ale z pewnością siedzi tutaj kilkoro twoich pacjentów, a przecież nadal jesteś żonaty.

– Hmmm – mówi.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nic. Nie jesteśmy tutaj, żeby rozmawiać o mnie. Chcesz coś zjeść? Powinnaś jeść. Jesteś strasznie chuda, sama skóra i kości.

Odmawiam.

– Jak się ma Finn? – Nie mogłam pojąć, jak Harriet mogła odejść i zostawić jedenastoletniego syna.

– Chyba w porządku. To pierwsza przerwa międzysemestralna, gdy rodzice dzielą się opieką nad nim. To będzie dziwne. Spędzasz z nim w szkole więcej czasu niż ja w domu. – Uśmiecha się na wpół pytająco, ale nie jestem gotowa na rozmowę na ten temat. Nie dzisiaj. Finn w szkole nie jest sobą, cały czas próbuje zwrócić na siebie uwagę. Ale można było się tego spodziewać.

– Tak. Powinienem już wracać. – Łapie dłońmi krawędź stołu, a potem wstaje. – To chcesz, żeby cię przytulić? – Patrzy na mnie oczami tego samego koloru, co spodnie khaki, które dzisiaj ma na sobie.

Obejmujemy się. Mocno mnie przytula. Czuję zapach jego wody po goleniu, ale jedyne, o czym jestem w stanie myśleć, to Anna. Zamykam oczy, udaję, że ta chwila bliskości należy do niej; udaję, że to jej zapach, kwiatowy, a nie piżmowy, który teraz wdycham. Muszę przestać się do niego przytulać.

– Pamiętasz, co działo się w nocy równo rok temu? – szepcze.

Pamiętam. Spora grupa członków komitetu nauczycielskiego wyszła na miasto, żeby świętować moje urodziny, i skończyło się tak, że tańczyłam na stole. Tej nocy Sean opiekował się Rose, a Anna zadzwoniła do mnie z taksówki, którą wracała ze spotkania ze swoimi przyjaciółmi. „Taksówka dla pijanej matki!” – wrzasnęła w pubie.

– Dobrze jest wspominać cudowne czasy – mówi Theo.

Zdaje się znać każdy obraz, który miga mi w głowie. Kładzie dłoń między moimi łopatkami i przez chwilę odnoszę wrażenie, że powie coś głębokiego, coś, co może pomoże mi poradzić sobie z tą obezwładniającą, wyczerpującą stratą. Zamiast tego mówi:

– Jess, to bez sensu. Żadne słowa nie mogą poprawić ci nastroju, ale będę próbować.

Ta uwaga nie jest bardzo głęboka, ale w jakimś stopniu mi pomaga.

* * *

Jest dziesiąta czterdzieści. Leżę na łóżku w noc moich czterdziestych ósmych urodzin. Matka zostawiła mi dwie wiadomości na sekretarce, jednak nie byłam w stanie odpowiedzieć na żadną z nich. Były mąż przysłał mi wiadomość, że o mnie myśli. Jedyna siostra jest na mnie wściekła, bo rano zostawiłam ją na parkingu, a potem odwołałam kolację. Moja ukochana wnuczka znajduje się teraz w innym kraju ze swoim ojcem i jego rodzicami. Małżeństwo mojego przyjaciela się skończyło i chociaż on nadal chce mi pomóc, nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie to zrobić. Bo ja pragnę wieści od Anny.

Nalewam wódki do szklanki. Wyjmuję valium, które przepisał mi Theo. Dzisiaj muszę się wyspać.

Dryfuję na dmuchanym materacu po spokojnym morzu, unoszę się i opadam razem z łagodnymi przypływami i odpływami ciemnoniebieskiego oceanu – takiego samego koloru są jej oczy… Rozpoznaję plażę z wakacji, na których byliśmy wiele lat temu – ja, Doug i Anna. Jest tam, na piasku, macha do mnie. Jestem tak podekscytowana jej widokiem, że zeskakuję z materaca, zaczynam płynąć w stronę brzegu. Przez cały czas śmieje się i do mnie macha, krzyczy: „Mamo! Jestem tutaj!”. Gdy płynę najszybciej, jak tylko pozwalają mi na to kończyny, płaczę i myślę sobie: „Ona nie zaginęła! Patrz! Tam jest, przecież ją widzisz!”.

Przez chwilę płynę w miejscu, sfrustrowana, że się do niej nie zbliżam. „Mamo! – wzywa mnie. – Tutaj!” A potem to widzę. Wielkie morze bieli za nią. Porusza się błyskawicznie, jestem zdezorientowana. Jakim cudem biała fala może zmierzać w jej stronę? Przecież to ja jestem w morzu. Gdy biel ją zakrywa, mam wrażenie, że zanurzam się pod wodę. Cały czas powtarzam sobie, że ona żyje, ale wiem… Wiem, że nigdy nie porzuciłaby Rose.

Budzę się oszołomiona. Mam mokrą twarz.

Nie mogę płakać, ale co noc mam wrażenie, że połknęłam całe morze, a słona woda wypływa mi oczami.

2. Anna

Surowy Miód – wpis na blogu z 2/09/2013

Kocham śpiewać! Wie o tym każdy, kto mnie zna; śpiewam niezależnie od tego, gdzie jestem: ze słuchawkami na uszach w metrze pełnym obcych ludzi, którzy dziwnie na mnie patrzą, i w tylnym rzędzie chóru. W barze karaoke nie muszę patrzeć na ekran, żeby czytać słowa. Drę się na całe gardło, jadąc samochodem i słuchając radia. I nadal śpiewam przed lustrem do szczotki do włosów. Wiem. Smutne, ale prawdziwe.

Moja Kochana Córka (KC) z całą pewnością odziedziczyła po mnie tę potrzebę śpiewania. I długie nogi. Wymęczyła mnie przez ostatnie czterdzieści minut, bo uparła się, żeby przymierzyć każdy kapelusz z mojej kolekcji (gdy ostatnio liczyłam, było ich czterdzieści) i przechadzać się dumnie na tych długich nogach, śpiewając Roar Katy Perry. Razem śpiewałyśmy refren, KC ryczała jak lew. Zdaje się „wydobywać” historię z każdej piosenki, chce przekazać światu, że nawet w wieku trzech i pół roku nie da sobie nikomu podskakiwać. Kocham to w niej.

Potem się wyciszamy. Dziesięć minut w jej łóżku i wybrana przez nią książka. Czytam bajki o beznadziejnie szczęśliwych zakończeniach, w które również ja ośmielam się uwierzyć. A potem ona obejmuje moją szyję tymi małymi rączkami i szepcze: „Dobranoc, mamusiu”, a moje serce się topi.

Mama ma rację. Nic nie może się z tym równać. Ta miłość, którą dostajesz od dziecka; to, jak ma nadzieję, że spełnisz każdą jego potrzebę. To wspaniałe. To daje mi poczucie pełni. Jej śmiech, uśmiech, chichot, radosna natura. Może i nie jestem obiektywna, ale ona jest idealna.

Jest też jak jej tata, ten dociekliwy umysł, pytające oczy ze zmarszczkami w kącikach – choć mają taki sam kolor jak moje. Jego oczy były pierwszym, na co zwróciłam w Nim uwagę. To pierwsze spojrzenie… Pierwszego dnia, gdy nas zapoznano, zdawał się przeszywać mnie wzrokiem. Czułam się obnażona i bezbronna. A potem się uśmiechnął i dał mi do zrozumienia, że to, co widzi w mojej duszy, jest piękne, że ja jestem piękna i On to dostrzega.

Komentarz: Crash-bambam

Właśnie urodziłam moje pierwsze dziecko i doskonale wiem, co masz na myśli, mówiąc o matczynej miłości. Są takie chwile, w których czuję się nią przytłoczona!

Odpowiedź: Miodowa dziewczyna

Po prostu spróbuj zwolnić tempo i wszystkim się cieszyć. Wtedy będzie ci łatwiej, gwarantuję!

Komentarz: Idiotlove

Gdzie spotkałaś tego gościa, który potrafi przejrzeć duszę na wylot? Znasz jeszcze kogoś takiego?! Jestem taką idiotką w miłości (stąd mój nick) i jeszcze nigdy, przenigdy nie czułam czegoś takiego. Tego, że czujesz, że ktoś natychmiast cię zna. Szczęściara z ciebie.

Odpowiedź: Miodowa dziewczyna

Nie jesteśmy już ze sobą, ale był naprawdę wyjątkowy…

3. Theo

Theo Pope doskonale pamiętał chwilę, w której zorientował się, że jego małżeństwo się skończyło. To był wieczór, gdy Leah zadzwoniła do niego z informacją, że Anna i jej przyjaciel zaginęli po zejściu lawiny i potwierdzono już śmierć dwóch innych osób. Harriet, jego żona od dwunastu lat, siedziała obok niego i składała pościel. Gdy usłyszała wieści, zrobiła zszokowaną minę i wydała z siebie pożądane w takiej sytuacji dźwięki, okazała współczucie Jess i jej rodzinie. Poszewki na poduszki zostały złożone na cztery, przycisnęła je dłonią, jednym okiem cały czas zerkając na swój telefon. Theo wydawało się to dziwne; jakby była zupełnie obojętna wobec rozgrywającej się pod jej nosem tragedii.

W telewizji Johnny Mathis śpiewał o narodzinach dzieciątka. Lampki na choinkę, które Theo naprawiał na kolanach, spadły na podłogę, niektóre migotały, niektóre były uparte. Natychmiast pojechał do Jess, a gdy wrócił po spotkaniu z nią i jej byłym, Dougiem – oboje byli załamani i szykowali się do nocnego wyjazdu do Queyras w Alpach Francuskich – usłyszał, jak Harriet rozmawiała przez telefon. Siedziała w pokoju z tyłu domu, nieświadoma, że już wrócił. Słyszał jej szept, jej cichy śmiech. Wyobraził ją sobie po drugiej stronie drzwi, o które oparł czoło. Z pewnością siedziała po turecku na skórzanej sofie. Trzymała telefon w lewej dłoni, a prawą bawiła się włosami, nawijała pasemko ciemnych włosów na palec wskazujący i rozwijała.

Otworzył dębowe drzwi, których założenie wymogła na nim dwa lata wcześniej w ramach remontu – teraz wiedział już, że po prostu chciała coś ukryć. Nie wszedł, po prostu tam stał, a ona spojrzała na niego i zamarła.

– Dosyć – powiedział. – Dosyć tego. Idź. Bądź z nim. Mam już dość twoich kłamstw.

I poszła. Dwa dni później. Dwa tygodnie przed świętami. Poszła. Żeby być z nim.

* * *

Po dziesięciu tygodniach, gdy w okna gabinetu lała lutowa ulewa, niemal biblijny potop, zebrał z biurka dokumenty, które czytał, i schował je do teczki. Pierwszy pacjent miał przyjść lada chwila. Theo zdążył usiąść przy biurku, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

– Proszę! – powiedział.

Zobaczył Jess.

– Nie, to nie ja jestem zapisaną Sarah Talbot. Przepraszam. Poprosiłam Sue z recepcji, żeby wpuściła mnie jako pierwszą. Zalety bycia byłą pracownicą. Będę się streszczać, obiecuję.

Skinął dłonią, żeby weszła, wstał i pocałował ją w oba policzki.

– Jesteś przemoczona – powiedział.

– Przeszłam tylko od samochodu do budynku, nic mi nie jest. – Westchnęła głośno. – Nie będę owijać w bawełnę – rzekła. – Potrzebuję więcej tych tabletek, które przepisałeś mi, gdy… no wiesz. Nie mogę spać. I proszę, nie pouczaj mnie, jak bardzo mogą być uzależniające. Theo, ja mam koszmary. Śnieg po nią przychodzi, a mnie zalewa morze i…

– Zwolnij. Zwolnij, Jess. – Wskazał krzesło stojące obok biurka.

Usiadła.

– Chciałam powiedzieć ci to już wczoraj, ale…

Kiwnął głową i otworzył na komputerze jej historię choroby.

– Jess, przepiszę ci jeszcze lek na tydzień. I to wszystko. Umów się i przyjdź normalnie na wizytę. Jeśli nie chcesz do mnie, to może do Jane?

Kiwnęła głową.

– Tak zrobię.

Spojrzał na swoją przyjaciółkę, na jej ciemne, zmęczone oczy, na włosy, które wczoraj były spięte w grubą kitkę, a dzisiaj były mokre, potargane i nieuczesane. Przypomniał sobie, że ostatnio nie chciała jeść.

– Czy ty w ogóle coś jadasz? – spytał.

– Gdy daję jeść Rose. Jem. Naprawdę. – Wskazała ręką na nadgarstek. – Pani Talbot czeka. Będziesz miał opóźnienie.

– Tak, no cóż, wiedziałaś, że tak będzie, gdy wchodziłaś przed wszystkimi. – Wydrukował receptę. – Wpadnij dzisiaj. Rose nie ma, więc pewnie nic nie zjesz. Wpadnij, zrobimy jakąś kolację. Zapomniałem ci powiedzieć, że wreszcie udało mi się załatwić pomoc domową. Mamy au-pair, która potrafi gotować! Nazywa się Bea. – Wyszczerzył zęby.

– Be? – spytała.

– Bea, B-E-A, skrót od Beatrice. Szwedka. Blondynka. Cudowna.

Zmarszczyła czoło.

– Żartuję. To brunetka z Hiszpanii i robi średniego duszonego kurczaka.

– Przepraszam. – Złożyła receptę i schowała ją do kieszeni kurtki. – Dzisiaj powinnam iść do Leah. Wczoraj do nich nie poszłam, a Gus jest zdeterminowany, żeby ugotować mi urodzinowy posiłek. – Po wyrazie jej twarzy można było wywnioskować, że wolałaby uniknąć tego po raz drugi. – Po prostu nie mam siły być dla nikogo miła. Ani dla Leah i Gusa, ani dla ciebie i Finna. Gdy telefon dzwoni, podskakuję. Jestem wrakiem człowieka.

Jakby na zawołanie zaczął dzwonić telefon Theo na biurku.

– Pani Talbot pewnie zaczyna się denerwować. – Wstała. – Lepiej już pójdę. Dzięki, Theo.

A potem wyszła.

Resztę poranka spędził w biegu, ledwo miał czas, by oddychać. Chociaż pracował tylko jedną sobotę w miesiącu, nie cierpiał tego, bo czuł, że w weekend powinien robić z Finnem to, co zwykle robią ojcowie z synami. Finn pewnie gapił się w swój laptop, a przecież teraz Theo powinien robić z nim coś ciekawego. Zabawnego. A zamiast tego jego poranek był zapełniony dziećmi i ich standardowymi przeziębieniami i czuł, jak zatykają się jego własne zatoki.

Spojrzał na kalendarz na biurku. Był to prezent od Finna sprzed kilku lat – drewniany klocek, na którym na jednej kartce były wypisane wszystkie dni, na mniejszej kartce po prawej miesiące, a obok, po lewej stronie, znajdowała się kartka z rokiem. Ustawił prawidłową datę na środkowej kartce. Sobota, 14 lutego 2015 roku. Szybko obliczył, że od odejścia żony minęło już dziesięć tygodni. Dziesięć tygodni od zaginięcia Anny. Siedemdziesiąt dni, podczas których on i Jess od nowa uczyli się, jak żyć.

Harriet mieszkała obecnie nieopodal swojego biura w Londynie i mogła chodzić na piechotę do kancelarii adwokackiej, w której pracowała przez ostatnie pięć lat. Kochała się teraz z innym mężczyzną w innym łóżku, w innej sypialni w tym mieszkaniu. Próbował o tym nie myśleć, ale nie potrafił wyrzucić tego obrazu z głowy. Ona kochająca się z kimś innym. Ktoś inny słuchał tego, jak cicho wzdycha, a potem oddycha głośniej i głośniej, aż w końcu zaczyna jęczeć. Zastanawiał się, czy nienawidzi Rolanda, jej kochanka, czy nienawidzi Harriet i czy jakaś część jego nie jest zazdrosna o jej wolność. A potem przypomniał sobie Finna. Syn był teraz dla niego najważniejszy, a ponieważ od czasu do czasu matka tylko składała wizytę w jego życiu, wychowywanie Finna okazało się wyzwaniem.

Theo ścisnął grzbiet nosa kciukiem i palcem wskazującym, a potem wziął z biurka zdjęcie w pozłacanej ramie. Przedstawiało całą trójkę na nartach – ale zamiast rozpamiętywać fakt, że rozpadła się jego rodzina, pomyślał o Annie. Gdzie teraz była? Jak zwykle na myśl o niej poczuł ścisk w żołądku. Nic nie mógł poradzić na to, że wyobrażał ją sobie pogrzebaną w lodowatym śniegu. Zmówił w myślach modlitwę znaną mu jeszcze z dzieciństwa; modlił się do świętych bez twarzy, których imion już nie pamiętał. Na początku, w pierwszych dniach po wypadku, miał nadzieję, że Anna obejrzała kiedyś w telewizji ten sam dokument, co on; ten, w którym kazano splunąć w śniegu, żeby wiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół. Żeby zorientować się, w którą stronę należy się kierować. Anna nie wyszła spod śniegu, modlił się więc do bogów, żeby to wszystko było dla niej bezbolesne.

Anna. Po chwili uświadomił sobie, że wypowiedział jej imię na głos.

Otworzył szufladę po lewej stronie i zaczął szukać czegoś po omacku, aż wreszcie wyczuł leżącą z tyłu kopertę. Wyjął ją, oparł się na krześle, prawym palcem wskazującym zaczął kreślić kółka wokół napisanego przez Annę imienia. Miała bardzo ładny, lekko przechylony na lewo charakter pisma. „O” na końcu jego imienia opatrzyła małym ogonkiem przypominającym przecinek. Theo. Poczuł narastającą panikę i schował kopertę do szuflady na inny dzień. Na jakiś inny dzień.

Gdy wyszedł pacjent z rotawirusem, Theo miał dość. Podniósł teczkę, jeszcze raz do niej zajrzał i upewnił się, że zabrał dokumenty, które miał podpisać. Harriet działała bardzo skutecznie, z wprawą podsumowała ich separację na zaledwie czterech stronach.

Na przedniej szybie utworzyła się cienka warstwa lodu. Theo zadrżał pod grubym płaszczem, otworzył drzwi do samochodu i położył torbę na siedzeniu od strony pasażera. Założył futrzane rękawiczki, złapał zimną kierownicę, włączył silnik i ustawił ogrzewanie na maksimum.

Po pięciu minutach podróży zaparkował na podjeździe swojego domu. Nowoczesny jednorodzinny dom, który wybudowali razem z Harriet, miał cztery sypialnie. Budowlaniec, który wznosił go dziesięć lat wcześniej, nazwał go „dyrektorską willą”. Był to jeden z dziesięciu domów znajdujących się na niewielkim terenie zamkniętym. Według Finna – a dokładniej rzecz ujmując, według jego kolegów z klasy – był „ekskluzywny”.

Podjazd z wzorem w jodełkę, na którym teraz zaparkował, został zrobiony później. Razem z Harriet spędzili mnóstwo czasu na przeglądaniu katalogów i dopasowywaniu odcienia kostki do cegieł na elewacji, żeby mieć pewność, że wszystko będzie świetnie współgrało. Teraz odnosił wrażenie, że zmarnowali wtedy absurdalnie dużo czasu. Zajrzał przez okna w salonie i zobaczył, że zasłony nie zostały zaciągnięte. Harriet zawsze upierała się, by je zasłaniać, bo nie chciała, by ktokolwiek widział ją z ulicy. Ani on, ani Finn zupełnie się tym nie przejmowali. Uśmiechnął się na myśl o tym. Zasłony związane dopasowanymi wstążkami nie były prawdopodobnie zasuwane od chwili jej odejścia. Natomiast gdy kilka minut wcześniej jechał ulicą, na której mieszkała Jess, zobaczył, że jej okna są szczelnie zasłonięte. Strużka światła padająca przez niewielką szczelinę na górze była jedynym znakiem, że Jess jest w domu.

Zastanawiał się, czy za tymi zasłonami udało jej się wreszcie rozpłakać – od wypadku nie była w stanie tego zrobić. Płacz mógłby ją skłonić do stawienia czoła temu, co najgorsze. Bez łez istniała jeszcze nadzieja… Przekręcił zamek w drzwiach, usłyszał śmiech Finna i uświadomił sobie, że zdecydowanie wolałby poświęcić swoje małżeństwo niż stracić syna.

Kolacja przygotowana przez Beę była wspaniała. Kobieta wyszła do kina ze swoim nowym chłopakiem, a Theo i Finn siedzieli sami przy kuchennym stole. Syn był jakiś cichy, wcześniej się śmiał, bo oglądał w telewizji Simpsonów.

– Byłeś dzisiaj w Ścianie? – spytał.

– Wiesz, że tak – odparł Finn, nie patrząc na niego znad jedzenia.

Ściana, miejscowy klub wspinaczkowy, był jedynym miejscem, w którym Finn mógł być aktywny fizycznie. Odnalezienie sportu, którym by się interesował, zajęło trochę czasu. Nienawidził piłki nożnej, rugby było zbyt agresywne, a tenis to „zbyt dużo biegania za małą piłeczką”. Zarówno Theo, jak i Harriet byli zachwyceni, gdy okazało się, że syn pokochał wspinaczkę; tylko ona mogła odciągnąć go od gry w Minecrafta na laptopie i czytania książek, które Harriet nazywała „książkami dla maniaków komputerowych”. Theo się martwił. Jak na chłopca w tym wieku jego syn trochę za bardzo lubił własne towarzystwo i był zbyt cichy.

– I jak było?

– W porządku.

– Nie jesteś zbyt rozmowny.

Chłopiec wzruszył ramionami.

– Dzwoniła do ciebie mama?

– Tak.

– I co o tym sądzisz? – Theo opadł się na krześle i gapił się na syna, chcąc ściągnąć na siebie jego spojrzenie.

– Wolałbym nie.

Theo westchnął.

– Finn, wiem, że to trudne, ale twoja mama chce cię widywać.

– Zawsze przyjeżdża tutaj. Dlaczego muszę jechać tam?

– Bo ona tego chce, tylko na jedną noc.

– Czy on tam będzie? – Finn wreszcie podniósł oczy. Theo wytrzymał jego spojrzenie.

– Nie, oczywiście, że nie. Nie będzie go. – Odwrócił wzrok.

– Jesteś pewien?

– Tak. – Theo wstał i zaczął sprzątać talerze. Kilka minut później wysłał wiadomość do swojej żony.

„Finn martwi się, że musi do ciebie przyjechać. Chce mieć pewność, że nie będzie tam Rolanda”.

Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast.

„Theo, jeśli chcesz wiedzieć, czy będzie R, po prostu zapytaj! I nie – nie będzie go. Tylko ja i Finn. Przez całą noc”.

Nie odpisał, po prostu patrzył, jak syn powoli odchodzi od stołu. Innym razem Theo by go zawrócił i kazał mu pomóc w sprzątaniu. Innym razem zwróciłby mu uwagę, że jest za bardzo opryskliwy. Teraz jednak doszedł do wniosku, że czeka ich nowy, męczący czas.

4. Jess

Wydaje mi się, że może powoli tracę rozum. Wcześniej tego dnia po raz kolejny rozmawiałam z Anną – ja brałam prysznic, a ona siedziała na ubikacji. Rozmawiałyśmy, w jaki sposób zagospodarować Rose wielkanocną przerwę świąteczną i wakacje. Nikt nie wspomniał o nartach z kolegami z pracy. W tych udawanych rozmowach z moją córką słowo „narty” jest zakazane.

Teraz jestem w dziale z roślinami wieloletnimi w Hardacres, miejscowym centrum ogrodniczym. Załadowałam koszyk cebulkami i nasionami do szklarni i do wydzielonej części z tyłu ogrodu. Za cebulkami zawilca dwie kobiety rozmawiają o artykule, który w tym tygodniu ukazał się w lokalnej gazecie; napisano go po to, by wszyscy wiedzieli, że nadal nie ma żadnych wieści. Wrastam w ziemię jak irys w doniczce, którego trzymam w ręku. Nie wiem, kim są te kobiety, ale nie mają najmniejszego pojęcia, jak strasznie jest stać obok i słuchać ich słów; nie wiedzą, że mój kontakt z rzeczywistością jest dzisiaj trochę utrudniony.

– Ale nie ma żadnego ciała, to jest najgorsze – mówi kobieta numer jeden.

– To najgorsze, zdecydowanie najgorsze – odpowiada drugi głos.

Potem znowu odzywa się pierwszy:

– A są jakieś wieści? Nic? Zupełnie nic? Chodzi mi o to, że śnieg się kiedyś stopi, prawda?

Prawda? Codziennie zadaję sobie to pytanie.

Numer drugi na to:

– Mogłoby się wydawać, że do tej pory powinni ją już znaleźć.

Mogłoby się wydawać…

– Czytałam gdzieś, że nadal brakuje dwóch ciał.

Zmuszam się do ruchu.

Nadal brakuje dwojga ludzi. Anny Powers i Lawrence’a Taylora, oboje mają po dwadzieścia pięć lat.

– Nie wiem, jak ta biedna matka daje radę.

Ja też nie. Odstawiam doniczkę z irysem, odkładam koszyk i wychodzę, kupując tylko nasiona nasturcji.

* * *

Leah stwierdziła, że potrzebuję szczeniaka. Taka właśnie jest moja siostra. Ona nie pyta – ona postanawia. Nie potrafię ukryć paniki, jaką odczuwam, gdy to małe stworzenie plącze mi się pod nogami w kuchni. Leah ignoruje moją małomówność.

– Otworzyłaś wczoraj pudełko, prawda? – pyta.

Kręcę głową, zawstydzona, że zapomniałam otworzyć prezent od siostry. Mops sika mi na kostkę.

– Były tam dokumenty. Dokumenty tego oto mopsa. Jest rasowa.

– To znaczy, że ma rodowód.

– Tak. Widzisz, od razu stałaś się idealną właścicielką psa.

Marszczę czoło.

– Nie chcę psa.

– Za późno. Już go masz.

– Jezu, Leah… – Opadam na najbliższe krzesło. Jest niewygodne, kanciaste i ostre jak cała kuchnia i stanowi hołd dla czarnego granitu i stali nierdzewnej. Dom Leah jest taki współczesny, że niemal futurystyczny. Nie ma w nim miejsca na brudną sofę. Znajdujemy się na dużej otwartej przestrzeni obejmującej całą szerokość z tyłu domu jej i Gusa. Przestrzeń jest podzielona na strefy. Leah lubi strefy. Po mojej lewej stronie znajduje się kuchnia, na środku stoi wielki lśniący stół, a ja i Leah znajdujemy się w strefie „relaksu”. Pewnego dnia znajdę sposób, by jej powiedzieć, że w tych krzesłach nie ma nic relaksującego.

– Wiem, że chciałaś dobrze – mówię. – Ale ostatnie, czego w tej chwili potrzebuję w życiu, to coś, co sika i sra gdzie popadnie.

– Potrzebujesz czegoś, co będzie potrzebowało ciebie. A ona cię potrzebuje.

Jestem przerażona. Szczerze przerażona. Nie mogę uwierzyć, że moja jedyna siostra uważa, że dziurę, która powstała w moim życiu, można zapchać mopsem. Mops w zamian za córkę. Nie jestem w stanie wydusić z siebie słowa.

Podaje mi kieliszek wina.

– Potrzebujesz czegoś albo kogoś, kogo obdarujesz ową bezwarunkową miłością, o której ciągle tak marudzisz, bo mnie z całą pewnością jej nie dajesz.

– Zachowałam wszystko dla Rose.

Krzywi się.

– Zostaw trochę dla Mopsicy.

– Nie wezmę tego psa – oświadczam, gdy szczeniak kładzie się obok mojej stopy. Opieram się pokusie, żeby go lekko kopnąć.

Leah bierze Mopsicę i rzuca mi ją na kolana. Na moje jasne dżinsowe spodnie spada kilka kropelek moczu.

– Dokumenty zostały wystawione na twoje nazwisko. Wszystko załatwione. Możesz mnie pozwać.

Znad czarnego noska patrzy na mnie para wielkich brązowych oczu. Jej brwi wyglądają, jakby ktoś zrobił je na drutach. Podnoszę ją, żeby oddać ją Leah, ale Mopsica liże moją rękę.

– Lubi cię. – Leah siada naprzeciwko i pije własne wino. – Potrzebuje cię.

– Potrzebuje kogoś, kto będzie po niej sprzątać.

– Wybrała ciebie. Przybyła z jakiegoś duchowego miejsca dla psów i cię znalazła.

Mimowolnie się uśmiecham i delikatnie głaszczę psa po grzbiecie.

– Wygląda, jakby marszczyła czoło albo jakby zaraz miała się rozpłakać.

– Tak, idealnie do ciebie pasuje.

Śmieję się.

– Będziesz musiała brać ją do siebie za każdym razem, gdy ja będę wyjeżdżać.

– Ty nigdy nigdzie nie wyjeżdżasz.

– To może się zmienić. – W moim udawanym świecie Anna, Rose i ja wybieramy się zwiedzać jakieś ciepłe i pozbawione śniegu części świata.

– Owszem. Ja i Gus będziemy zajmować się Mopsicą, gdy będziesz wyjeżdżać, o ile weźmiesz ją dzisiaj do domu.

W moim życiu, prawdziwym czy udawanym, nie ma miejsca dla psa. Ale kiwam głową i myślę, że Rose z pewnością ją pokocha.

– Dobrze – mówię, a Mopsica przypieczętowuje umowę, robiąc mi na kolanach małą, rzadką kupę.

Dwadzieścia cztery godziny później, niż pierwotnie planowano, Gus przygotował wspaniały urodzinowy posiłek. Przepraszam, że dzień wcześniej wszystko odwołałam, siadam przy stole w czystych dżinsach Leah, żeby na początek zjeść domowy chleb maczany w roztopionym serze i słodkim occie balsamicznym. Gus jest byłym kucharzem, a teraz z gabinetu na górze zajmuje się rekrutacją dla branży cateringowej.

– No więc – zaczyna – jutro jedziemy nad Windermere, żeby spotkać się z twoimi rodzicami. Chcesz jechać z nami?

– Nie mogę. – Nabieram chlebem czosnkowym resztkę sera. – Teraz muszę myśleć o psie. Jest za mała na taką podróż. Z pewnością dostanie choroby lokomocyjnej.

– Zaczyna się. – Leah unosi brwi i kręci głową. – Mama bardzo nalega. Ignorujesz jej telefony. Jedź z nami, proszę. Jeśli przyjadę bez ciebie, jej świat legnie w gruzach.

– Nie mogę. Mopsica jest za mała na taką podróż.

– Przywiozłam ją dla ciebie od hodowcy z Portsmouth. Przez całą drogę była spokojna i bardzo zadowolona.

– Naprawdę? Z Portsmouth? Kiedy?

– Wzięłam wolne w twoje urodziny. Chciałam zabrać cię ze sobą, ale strzeliłaś focha i zostawiłaś mnie przy bramie szkoły. Pojechałam więc sama.

Cholera. Krzywię się z poczuciem winy.

– Jak długo chcecie tam zostać?

– Wyjeżdżamy jutro rano o wpół do ósmej, podróż trwa cztery godziny i dwadzieścia minut, zjemy lunch, pójdziemy na krótki spacer i wracamy. Gus prowadzi. Droga do Portsmouth i z powrotem mnie wykończyła. Mopsicy z pewnością się spodoba.

Kiwam głową. Wiem, kiedy zostaję pokonana, i natychmiast zaczynam nastawiać się na jedzenie, współczucie mojej matki i na ukradkowe spojrzenia ojca.

– Jess, musisz im pozwolić, żeby się tobą zajęli. – Leah czyta w moich myślach. – Oni też przechodzą żałobę.

Gus kładzie steki na płycie grzejnej. Odwraca je, robi na mięsie zygzaki. Miesza stojący po jego prawej stronie domowy sos grzybowy. Nawet skwierczenie i cudowny zapach nie pobudzają mojego apetytu, ale dla Gusa zmuszę się, żeby zjeść. Mopsica śpi u moich stóp.

– Jak tam Theo? – Leah ugniata ziemniaki z wielkim kawałem masła. Jej to nie przeszkadza, bo nie będzie ich jadła. Ja natomiast mam już początki miażdżycy.

– W porządku, ma dużo pracy… We wrześniu Finn zaczyna szkołę średnią. Dasz wiarę?

– Ale jak on się ma? Jak sobie radzi?

Umiem rozpoznać podchwytliwe pytanie, odwracam się więc i spoglądam na siostrę.

– Dlaczego pytasz? – Unoszę brwi, patrząc na nią i na talerz jedzenia, które właśnie postawił przede mną Gus. Widzę olbrzymi stek i górę miękkich, ociekających tłuszczem tłuczonych ziemniaków. Na osobnym naczyniu na środku stołu leży mnóstwo marchewek, kabaczków i brukwi. Hołd wobec pomarańczowych warzyw.

– Smacznego, droga solenizantko! – Promienieje ze szczęścia.

Uśmiecham się w podzięce.

– Dlaczego pytasz, Leah? – powtarzam. – Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem? – Rozkrawam stek nożem z piłką.

– Wiesz, co się dzieje w kancelariach adwokackich. Aż huczą od plotek.

Niekiedy zapominam, że Leah, starszy menedżer firmy adwokackiej, obraca się w tym samym środowisku co Harriet. Natychmiast czuję, jak moje policzki oblewa rumieniec.

– Oho – mówi na widok mojego zakłopotania. – Czyli to nie są plotki?

Wzdycham głośno.

– A co słyszałaś?

– Że Harriet pieprzy swojego szefa, Rolanda. I że to dlatego zostawiła Theo.

Marszczę czoło, próbuję jeść, żeby nie musieć odpowiadać. Delikatne kopnięcie w goleń przypomina mi, że nie wywinę się od odpowiedzi.

– Auć, NIE KOP MNIE.

– No to mów. Już. – Wskazuje na mnie ostrzem noża.

– Panie, panie… – Gus kręci głową. – Jedzcie. – Patrzy w moją stronę. – Jess, musisz jeść, bo nikniesz w oczach. A ty, Leah, przestań plotkować.

– Właśnie, Leah. Przestań plotkować. – Bawię się jedzeniem na talerzu. – Gus, bardzo dziękuję za ten posiłek i jeszcze raz przepraszam, że wczoraj to odwołałam.

Kładzie widelec na talerzu i ściska moje przedramię.

– Zapomnij o tym. Już ci mówiłem, nic się nie stało, jemy dzisiaj. – Klepię go po dłoni. Puszcza mnie, podnosi kieliszek z winem w moją stronę i się uśmiecha. Wystarczy mi wzniesiony za mnie milczący toast.

– A co z Harriet? – upiera się Leah i Gus odwraca głowę, żeby wściekle na nią popatrzeć.

– Nie mam pojęcia, czy Harriet kogokolwiek pieprzy – odpowiadam.

– Jeśli to prawda, to chyba między nią a Theo już koniec?

– Mam nadzieję, że nie – wypowiadam te słowa na głos, ale nie wiem, czy naprawdę tak sądzę. W ciągu tych wielu lat znajomości z Theo Harriet zawsze była dla mnie miła, odnosiłam jednak wrażenie, że bardziej mnie tolerowała niż lubiła. Siadałam przy jej stole, spędzaliśmy razem Boże Narodzenie, my wszyscy: Anna, Rose. Zawsze mówiła mi „właściwe rzeczy”, ale nieraz słyszałam w jej głosie obłudę, może poza okresem po wypadku Anny. Wtedy napisała do mnie przepiękny list. Moja twarz oblewa się rumieńcem, mam poczucie winy, że źle o niej myślę. W tym samym czasie Mopsica dostaje pierwszy zabroniony kawałek steku.

* * *

Jest dziesięć minut przed północą i właśnie wysłałam Theo wiadomość, że stoję przed jego drzwiami. Chwilę później je otwiera, przeciera zaspane oczy.

– Jess? Jest późno… Na litość boską, czy ty trzymasz na rękach psa?

– Jest za dziesięć dwunasta. Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek i tak, to jest pies. Przywitaj się z Mopsicą. Najwyraźniej potrzebuję odbiorcy mojej bezwarunkowej miłości.

– Walentynki… Cholera, naprawdę? – Drapie się po głowie nad prawym uchem, wzdłuż linii, która oddziela czarne włosy od siwych, i tłumi ziewnięcie. – Poza tym w miłości zawsze są warunki – mówi.

– Odkąd to jesteś takim cynikiem? – Zaczynam drżeć. – Nie zaprosisz mnie do środka?

Przytrzymuje mi drzwi, wchodzę pod jego ręką.

– Proszę. Wstawię wodę – mówi.

Przekraczam próg domu Harriet około północy. Robiąc to, mam świadomość, że nie przyszłabym, gdyby nadal tutaj mieszkała.

– Przepraszam, że cię obudziłam. – Rozglądam się po wielkiej kuchni i słucham szumu czajnika. – Zmieniłeś coś? Jest jakoś inaczej.

– Przemalowałem. W zeszłym tygodniu.

– Wygląda nieźle. – Wyobrażam go sobie, jak co wieczór wchodzi na drabinę, w telewizji leci kanał informacyjny. Próbuje się czymś zająć. – Chcę ci coś powiedzieć.

Wkłada torebki z herbatą do dwóch kubków, bierze po jednym do każdej ręki.

– Hmmm? – pyta.

– Byłam wcześniej u Leah, wreszcie zjadłam zaplanowany przez Gusa urodzinowy posiłek… W każdym razie spytała o ciebie i uświadomiłam sobie, że byłam zbyt pochłonięta swoim życiem, by… – Mopsica chodzi po kamiennych płytkach Theo, wybiera sobie miejsce przy kuchence i kuca. Natychmiast znajduję się tuż obok z rolką ręczników papierowych. – Przepraszam.

Podaje mi kubek mocnej czarnej herbaty – takiej, jaką lubię.

– Co to ja mówiłam? Aha, chyba próbowałam powiedzieć, że cię nie wspierałam.

– Jess, musiałaś poradzić sobie ze sprawą Anny. Ciągle musisz sobie z nią poradzić. A Harriet i ja…

Kręcę głową.

– To nie zawody. Przyjaciele pomagają sobie nawzajem. Nie wspierałam cię. Tylko to chciałam powiedzieć, a teraz dokończę herbatę i pójdę sobie z Mopsicą.

Patrzę na niego znad kubka. Nasza przyjaźń jest niezwykła – już od pierwszego dnia, gdy przyjechał do przychodni na zastępstwo i wjechał w tył mojego samochodu. Przypominam sobie o wiele mniej pewnego siebie, młodszego Theo. Pamiętam, że był na ostrym dyżurze tej nocy, gdy nastoletnia Anna za dużo wypiła i trzeba było jej płukać żołądek; pamiętam, że w pewne święta Bożego Narodzenia nasz kolega śmiał się z naszej „przyjaźni”. Ale tak naprawdę to zawsze była przyjaźń głęboka i pełna uczucia. On jest dla mnie jak przyjaciółka, tyle że jest facetem. Ja jestem dla niego jak przyjaciel, taki jak reszta jego przyjaciół-facetów. To proste, nieskomplikowane i się nam udaje.

Wygląda na zmęczonego. Pod jego jasnoniebieskimi oczami widzę ciemne cienie. Wodzi wzrokiem za tym, co robi jedyny hałas w kuchni – Mopsica chodzi po płytkach i obwąchuje nowy teren. Theo siada przy małym, okrągłym kuchennym stole, kopie krzesło naprzeciwko siebie.

– Siadaj. Teraz jesteś tutaj, nie śpiesz się. Porozmawiajmy.

Siadam na krześle, cały czas zerkając na włóczącego się po kuchni psa.

– Musi ci jej brakować. – To bardziej stwierdzenie niż pytanie. Wzrusza ramionami.

– Brakuje mi kobiety, o której myślałem, że ją znam – odpowiada. – Brakuje mi jej w pobliżu, brakuje mi tego, że nie mam się z kim dzielić różnymi sprawami. Brakuje mi jej dla Finna.

– Doug zostawił mnie, gdy Anna była w tym samym wieku. To dla nich trudne. Jedyne, czego pragną, to to, by tatuś i mamusia byli razem.

– Wiem, że nasze relacje się zmieniły, myślałem jednak, że to po prostu taki etap i że z czasem wszystko wróci do normy. Nigdy bym nie podejrzewał… – Waha się, wzrusza ramionami. – To, że zostawiła mnie, to jedno, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że zostawi Finna. A to mimo wszystko najlepsza rzecz, jaką mogła dla niego zrobić. Zostawić go w jego domu, w szkole, z ojcem. W całej tej sytuacji jest to jednocześnie najlepsze i najgorsze, co zrobiła. – Zaplata palce na szyi. – Nieważne…

Gryzę się w język. Ja również nie jestem w stanie zrozumieć, jak mogła zostawić Finna, ale to właśnie zrobiła – jednak nikt, ani jedna osoba, nie zakwestionowała zachowania Douga, który zostawił Annę w dokładnie taki sam sposób. Jeśli mam być szczera, to jakaś część mnie podziwia ją za siłę, a druga jest wściekła, że ona dobrowolnie odeszła od swojego dziecka, podczas gdy moje prawdopodobnie zostało mi zabrane.

– Jutro jadę do rodziców. – Zmieniam temat i zerkam na zegarek. – Dzisiaj rano.

– Jesteś gotowa stawić się u rodziców w Jeziorach? – pyta, bo wie, że udało mi się unikać wyjazdu do domu przez ponad dziesięć tygodni.

– Leah i Gus jadą jutro na cały dzień. Będzie to trochę męczące, ale mnie przekonali. Mają rację, mama ciągle do mnie wydzwania, stara się, jak może, a przecież i tak ma ręce pełne roboty, bo opiekuje się tatą. – Przerywam, żeby nabrać powietrza. – Posłuchaj, po prostu chciałam podziękować ci za to, że mogę na ciebie liczyć, i powiedzieć, że również możesz na mnie liczyć.

– O mnie się nie martw. I tak masz mnóstwo na głowie.

Patrzę na stare szkolne rysunki przypięte do tablicy korkowej obok lodówki. Postrzępione i pożółkłe pierwsze dzieła sztuki Finna przypominają mi o Rose i o tym, jak bardzo za nią tęsknię. Od wypadku Anny zajmowałam się Rose niemal cały czas, poza dziwnymi weekendami, gdy opiekę nad nią przejmował Sean. Fakt, że ona wypełnia moje życie, pomaga mi unikać zbędnych rozmyślań. Rozmyślań na temat Anny, tego, gdzie jest, czy kiedykolwiek będę mogła ją pochować, czy kiedyś zadzwoni do mnie z baru w Brazylii i powie, że jest cała i zdrowa – że zostanie matką w wieku dwudziestu lat to było dla niej za dużo i musiała stąd uciec.

– Powinnam już iść – mówię. – Jest późno, przepraszam, że wpadam do ciebie o północy. – Schylam się i biorę Mopsicę na ręce. Theo wstaje i idziemy razem do drzwi. – Powiedz mi. – Mrużę oczy w świetle korytarza. – Czy dobrze się czujesz?

Śmieje się.

– Nie wiem, skąd ci się to wzięło, ale wszystko w porządku. Naprawdę.

– Po dwunastu latach małżeństwa odeszła od ciebie żona. Pamiętam dziurę, jaką pozostawia po sobie takie przeżycie. Przepraszam, że trochę mi zajęło, zanim ci to powiedziałam. – Próbuję się uśmiechnąć, całuję go w policzek. – Postanowiłam wierzyć, że Anna żyje, i tylko dzięki temu jestem w stanie oddychać. Musisz znaleźć własny sposób, żeby pójść do przodu.

Theo nic nie mówi, tylko kiwa głową i mnie przytula. Po chwili wychodzę.

Gdy docieram do domu i wchodzę do kuchni, pierwsze, co widzę, to czerwone światełko migające na automatycznej sekretarce. Stawiam Mopsicę na zniszczonej sofie po drugiej stronie pokoju, wracam do samochodu po rzeczy dla szczeniaka kupione przez Leah. Wśród nich jest posłanie, które kładę w najcieplejszym miejscu w pokoju. Potem przekładam na nie psa. Wciskam czerwone światełko i słyszę niski głos Douga.

– Jess, to ja. Jest sobota w nocy… Możesz do mnie zadzwonić, gdy wrócisz do domu? Niezależnie od tego, która to będzie godzina.

Gdy wybieram numer, czuję, jak kotłuje mi się zawartość żołądka.

– To ja.

– Cześć, próbowałem dodzwonić się do ciebie na komórkę…

– Byłam u Leah. – Mają tam kiepski zasięg. – Mój operator komórkowy zdaje się jedynym, który nie ma swojego masztu w pobliżu domu Leah.

– W każdym razie…

Mopsica zaczyna wyć.

– Czy to pies? – pyta Doug.

– Owszem. Przywitaj się z Mopsicą.

– Jasne.

– To pomysł Leah, nie mój. – Psie wycie staje się coraz głośniejsze. – Doug, jest późno.

– Tak. Ja…

– Och, na litość boską, Doug, wyduś to z siebie wreszcie – mówię i nagle zaczynam myśleć o Annie. Cały miesiąc po wypadku spędziłam na robieniu sobie nadziei, że jakimś cudem udało jej się wydostać. Na jakimś Discovery mówili kiedyś, że pewnego razu…

– Znaleźli ciało – odpowiada. – Tego chłopaka, Lawrence’a.

Nic nie mówię. Nie mogę. Jego pierwsze słowa sprawiają, że kurczy mi się żołądek. Po drugim zdaniu odczuwam natychmiastową ulgę, potem ból, a potem istnieje realne zagrożenie, że pyszne dania Gusa wyskoczą na zewnątrz. Nie chcą powstać żadne słowa. Nie chcą powstać żadne dźwięki.

– Jess?

– Jestem. – Zmuszam się do złożenia sylab.

– Pomyślałem, że powinnaś o tym wiedzieć. Chciałem znowu jechać do Francji, ale nie wiem… Carol mówi, że skoro oni nie są pewni, to nie ma sensu.

Chcę powiedzieć, że Carol ma rację, ale się nie odzywam.

– Jest tak późno. Może za późno, żeby to teraz rozgrzebywać. Zadzwonisz do mnie jutro? – pyta.

Spoglądam na zegarek. Już jest jutro.

– Doug, czy ty w ogóle sypiasz? – Nie spodziewałam się, że o to spytam, słowa same wydobyły się z moich ust.

– Nie bardzo. Niedobrze. Już nie – odpowiada.

– Ja też nie. Dzięki, że dałeś mi znać. Później do ciebie zadzwonię.

Gdy się rozłączam, Mopsica znowu zaczyna wyć. Przychodzi, siada przy moich stopach i mogłabym przysiąc, że płacze.

Dwie godziny później nadal wyje. Siedzę przy stole w kuchni, chowam głowę w dłoniach i przeklinam Leah. Wydaje mi się, że piję z Anną po szklance wódki. Biorę kolejną tabletkę i przez ułamek sekundy rozważam rozkruszenie i wrzucenie jednej do mleka Mopsicy.

O 3.16 pies jest bez valium, ale siedzi cicho. Ja gadam sama ze sobą, świadoma w mroku nocy tego, że Anny tutaj nie ma, i że dzisiaj, pomijając tego psa, jestem strasznie samotna.