Strona główna » Poradniki » Dzikie przebudzenie. Dziewięć pytań, które uratowały mi życie

Dzikie przebudzenie. Dziewięć pytań, które uratowały mi życie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65506-11-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dzikie przebudzenie. Dziewięć pytań, które uratowały mi życie

PORADNIK KOBIETY, OKREŚLANEJ ŚWIATŁEM W DZIEDZINIE DUCHOWOŚCI I ROZWOJU OSOBISTEGO

Oto podnosząca na duchu i wzruszająca opowieść o tym jak seria intensywnych zdarzeń zmieniła życie młodej matki raz na zawsze. Stojąc na Tower Bridge, trzymając w drżących dłoniach dziecko i będąc gotowa do skoku, Mary Daniels doświadczyła najbardziej mrocznego momentu swego życia. Książka opowiada o tym, co nastąpiło w dalszej kolejności, czyli o zaskakującej podróży do własnego wnętrza. Było to natchnieniem do odkrycia dziewięciu prostych, acz godnych przemyślenia pytań. To właśnie one uratowały jej życie.

Mary Daniels to doprawdy „dzika kobieta” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Inspirująca i przekonująca mówczyni dzięki swoim dziewięciu pytaniom pomogła rzeszom ludzi. Metafizyczna transformacja wnętrza to swoisty proces, który da piękne owoce zarówno osobom zainteresowanym zgłębianiem duchowych potrzeb, jak i kompletnym nowicjuszom w temacie. Zacznij pozazmysłową przygodę, która zajmie ci tylko dziewięć minut każdego poranka. To idealny poradnik dla zwykłych, pracujących ludzi, którzy szukają wykonalnego sposobu na poukładanie spraw i poznanie wewnętrznego „ja”.

WKROCZ NA DUCHOWĄ ŚCIEŻKĘ, KTÓRA POPROWADZI CIĘ DO WYŚNIONEGO CELU

Mary obdarzona jest pokrzepiającą, żywiołową osobowością, która natychmiast budzi ciepłe uczucia. To mądra kobieta z piękną duszą. Jeszcze wiele ofiaruje światu!

– David Hamilton, bestsellerowy autor poradników duchowych

_______

Mary Daniels - pisarka i trenerka personalna. Matka i Dzika Kobieta. W rodzinie zastępczej nauczyła się, że pomoc i dbanie o ludzi są naturalnie wpisane w jej życie. Udzielała się charytatywnie  w ośrodkach społecznych, takich jak więzienia, jednostki dla młodocianych przestępców, szkoły czy ośrodki dla samotnych kobiet. Praca przewodnika duchowego została doceniona przez autorytety w dziedzinie. Zaproszono ją do składu Rady Doradczej prestiżowego programu mentorskiego "The Educational Panel for The Prince’s Charity Mosaic". Była nominowana do nagrody "Mentor of the year". Stworzyła kultowe dziewięć pytań, które pomagają licznym osobom w przebudzeniu wewnętrznego „ja”.

Polecane książki

Imardin to miasto ponurych intryg i niebezpiecznej polityki, gdzie władzę sprawują ci, którzy obdarzeni są magią. W ten ustalony porządek wtargnęła bezdomna dziewczyna o niezwykłym talencie magicznym. Odkąd przygarnęła ją Gildia Magów, jej życie zmieniło się nieodwracalnie - na lepsze czy gorsze...
Aplikacja od ogółu do szczegółu to rodzaj streszczenia podstawowych, a zarazem najważniejszych wiadomości zaczerpniętych z ok. 60 aktów normatywnych, w tym Konstytucji, kodeksów, ustaw i uchwał, czyli zawiera omówienie najistotniejszych dziedzin prawa w przystępnej i zrozumiałej formie. Nowością w t...
Sieci w zarządzaniu są fascynującym obszarem badań wielu dyscyplin nauki, m.in. socjologii, informatyki, medycyny i nauk ekonomicznych. Ten wdzięczny, choć nadal słabo rozpoznany w zarządzaniu strategicznym obszar dociekań wykształca jednak powoli spójne założenia poznawcze i własne metody badań....
Książka Milionerzy z wyboru - 21 tajemnic sukcesu dowodzi, że bez względu na swoją sytuację życiową każdy może odnieść sukces finansowy. Porady zawarte w tej książce autor oparł na kilkudziesięcioletnich wnikliwych badaniach nawyków i praktyk stosowanych przez setki milionerów, którzy zawdzięczają f...
krótki wybór zasadniczych kwestii ujętych w kodeksie etyki i pracy zawodowej pielęgniarek i pielęgniarzy irlandzkich w tłumaczeniu własnym...
Ari Thór Arason – młody policjant, który równie często jak ze zbrodnią, musi walczyć z samym sobą. Chciał zostać filozofem, żeby lepiej zrozumieć świat. Potem teologiem, żeby odnaleźć wiarę, którą stracił po śmierci rodziców. Został policjantem, żeby znaleźć sprawiedliwość.Pierwszą pracę dostał w Si...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mary Daniels

Wszystkim pięknym duszom,

które przeżywają właśnie swoje przebudzenie

– trzymajcie się i nie poddawajcie,

bo warto!

Mocno wierzę w to, że ludzie, których spotykamy na swojej drodze, nie pojawiają się na niej przypadkowo – uczą nas rzeczy, dzięki którym się rozwijamy. Choć czasem przeżywanie takich lekcji bywa bolesne, to niezwykłe jest zobaczyć potem, ile nam one dały.

Mając to w pamięci, podczas pisania tej książki starałam się jak największą uwagę poświęcić osobom, które się w niej pojawiają – których drogi tak znacząco przecięły się z moimi. Opisując najistotniejsze i najgłębsze lekcje, postanowiłam sięgnąć po wiele bardzo surowych, osobistych wspomnień, w których pojawiają się członkowie mojej rodziny, przyjaciele i dawni partnerzy.

Starałam się zdradzić jak najmniej na temat tożsamości tych osób, mam jednak przede wszystkim nadzieję, że zrozumieją one, jak ważne jest opowiedzenie innym o lekcjach, które odrobiłam za ich pośrednictwem, i że w żadnym stopniu nie bagatelizuję głębi uczuć, które mogą wywołać. Tym osobom chciałabym powiedzieć, że kocham je z całego serca i jestem dozgonnie wdzięczna za rolę, jaką odegrały w moim wzrastaniu i zdobywaniu samoświadomości. Ufam, że również inni docenią szansę rozwoju płynącą z naszej historii.

Moja ulubiona strona w tej książce – podziękowania!

Mojemu synowi vel Żywej Legendzie numer 2 – wiesz, kto jest numerem 1 ;-). Byłeś dla mnie przyjacielem, rozrywką, lustrem odbijającym mnie całą, nauczycielem, klinicznym testerem medycyny niekonwencjonalnej i finansowym zmartwieniem – a czasem moim sensem życia. Jestem z ciebie bardzo dumna, często żyję w obawie o twoje kolejne decyzje i bardzo cię kocham ;-). Chwytaj życie obiema rękami, synu, bo na nie zasługujesz. Pamiętaj, że życie daje ci tylko to, co sam w nie włożysz.

Mandenie – mojemu aniołowi stróżowi, duchowej przewodniczce i najbliższej przyjaciółce. Za twoją obecność, wskazówki i lekcje tak na stronach tej książki, jak w całym moim życiu. „Kobieto”, jesteś prawdziwym darem Boga, wcieleniem Świadomości, do wyrażenia tej miłości nie potrzeba żadnych słów.

Silnym kobietom, które były dla mnie inspiracją i wpłynęły na moje życie:

Mojej mamie – jestem z ciebie tak bardzo dumna. Wiem, że to była trudna droga. Dziękuję za wszystko, kocham cię!

Mojej przybranej matce – za to, że byłaś przy mnie zawsze wtedy, kiedy tego potrzebowałam, i za twoją miłość, którą zawsze czułam.

Moim siostrom – za inspirowanie i kochanie mnie na tak różne sposoby. Kocham was wszystkie.

Kim – za wszystko, co poświęciłaś i wszystko, na co zasługiwałaś. Kocham cię, moja droga.

Moim cudownym przybranym siostrom – wasze wsparcie było dla mnie wielkim darem.

Moim atrakcyjnym siostrom duchowym – Annie (przyjaciółki na zawsze), Angie Pang (bo gdzie, jak nie tu, moja droga) i Venetii (przyjaciółki od filmów); Viv, mojej małej siostrzyczce i mistrzyni, oraz Michelle (mojej potężnej prawej ręce).

Barbarze, Vandanie, Gill i Pauline – wspaniałe osoby, magiczny czas!

Carole Catto – dziękuję ci, że byłaś przy mnie i nie musiałam nawet cię o to prosić: jesteś aniołem!

I wszystkim cudownym Dzikim Kobietom w moim życiu! Inspirujecie mnie każdego dnia! xxx

Odważnym mężczyznom, którzy odważyli się pojawić w moim życiu:

Harry’emu i Kwa – moim bohaterom. Dzięki, że jesteście po prostu sobą i że jesteście tu!

Mojemu ojcu – kocham cię, wybrałam cię. Odpoczywaj w pokoju.

Daddy’emu Slimowi – kocham cię i tęskniłam za tobą przez całe życie. Dziękuję, że mnie wybrałeś.

Panu Eks – za nasze przygody, rozwój, miłość i twoją wiarę we mnie i w to, co było między nami.

Camowi – mojej zastępczej „psiapsiółce”, najlepszemu kumplowi i dowodowi na do, że świetni mężczyźni i ojcowie istnieją na tym świecie!

„G” – pierwszej osobie, która nauczyła mnie, że powinno się kochać samego siebie – jesteś mi bardzo, bardzo drogi.

Moim adoptowanym chłopcom – kocham was i jestem z was dumna.

Paulowi – za otwarcie drzwi swojego domu i swojego serca. Uratowałeś mnie!

No i oczywiście, Panu Włochowi – mojemu „idealnemu” lustru, balansowi i wrzodowi na tyłku. Wyrazy szczerej miłości, proszę pana!

Wielkie okrzyki wdzięczności, uściski i całusy:

Dla mojej szalonej, dużej rodziny: kuzynostwa, teściów, Jacka, Pat i Ish, mojej rodziny w Alternatives i wspaniałych wolontariuszy!

Dla dobrych ludzi z kościoła św. Jakuba w Londynie, zwłaszcza Ashley i wielebnej Lucy Winkett (Mądrej Kobiety). Dla mojej nowej rodziny w Hay House, zwłaszcza Michelle Piley (Mądrej Dzikiej Kobiety, którą jesteś – bardzo dziękuję za to, że podążałaś za swoją intuicją), Jo – po prostu za wspaniałość! Leanne za piękną okładkę. Julie Oughton za dogrywanie terminów. Dla mojej cudownej redaktor Debry Wolter (są rzeczy dobre oraz niewiarygodnie dobre!). Dla Holdenów, Ruth i reszty zespołu – jesteście świetni! Dla Future Foundations za to, że robią rewelacyjne rzeczy z młodzieżą. Dla mojej włoskiej rodziny w Tribewanted Monestevole, Adrienne, Alison i dla zespołu The Mexican Exchange!

I w końcu podziękowania dla wszystkich tych, na których nie wystarczyło tu już miejsca: ci, o których chodzi, wiedzą. Dziękuję Wam za wszystkie wspaniałe lekcje życia. Jestem wdzięczna za to, że mogę Was znać i kochać, a także za to, że mogłam się od Was uczyć!

Nie zamierzam kłamać – kiedy zaproponowano mi napisanie tej książki, moją pierwszą reakcją było: Czy świat naprawdę potrzebuje kolejnego poradnika i czy mam kompetencje, żeby napisać coś takiego? Zwłaszcza że w niektórych aspektach życia nadal jestem chaosem.

Od dawna myślałam o tym, że chciałabym napisać książkę, w której udałoby mi się podzielić szalonymi doświadczeniami i nabytą życiową mądrością. Borykałam się jednak z pytaniem, jak do niej podejść, żeby nie stała się tylko kolejnym poradnikiem. Miałam dość tych wszystkich artykułów w gazetach i na blogach, w których mówią ci, jak masz przeżywać swoje życie, jak masz myśleć i jaka być. Siedem kroków do tego, dziewięć do tamtego, dziesięć kroków do wiecznego szczęścia i wolności… Miałam ochotę krzyczeć: już dość!

Możecie więc wyobrazić sobie dylemat, przed którym stanęłam, gdy Hay House, jedno z największych na świecie wydawnictw wydających książki o duchowości oraz poradniki, zaproponowało mi dołączenie do imponującego grona piszących dla nich autorów, tym bardziej, że moja historia dotyczyła podróży po Dziewięciu Pytaniach. To właśnie jest ironia losu, bo oto przestrzeń, z którą zdawałam się powoli tracić kontakt, jednocześnie pomogła mi ten kontakt odzyskać i odnaleźć samą siebie.

Kiedy patrzę na swój regał z książkami i widzę tam tytuły w rodzaju: Wszystko za życie, Nowa Ziemia: przebudzenie świadomości sensu życia, Kochaj, co masz! Cztery pytania, które zmienią twoje życie, True Meditation (Prawdziwa medytacja), Możesz uzdrowić swoje życie, Biegnąca z wilkami, Confessions of an Wild Awakening Economic Hit Man (Spowiedź agenta), Leaving Microsoft to Change the World (Porzucić Microsoft, by zmieniać świat), a ostatnio też Rewolucja źdźbła słomy i Permaculture (Permakultura) Davida Holmgrena, trudno mi zaprzeczyć, że książki te wywarły i nadal wywierają wpływ na moje życie.

Wciąż trudno mi uwierzyć, że „Permaculture Magazine” – wydawnictwo poświęcone samowystarczalności i zrównoważonemu rozwojowi – jest obecnie najbardziej cenioną przeze mnie prenumeratą (produkt uboczny skrzyżowania uroczego włoskiego projektanta permakultury o wzroście metr dziewięćdziesiąt z doświadczoną przez życie dziewczyną z miasta, w magicznych ogrodach Monestevole we Włoszech: wszystko jeszcze się okaże, ale nie podniecajcie się zbytnio, drogie panie, nie będzie to Pięćdziesiąt twarzy z dodatkiem warzyw i owoców).

Gdyby jednak nie te książki, wykłady, warsztaty i inne wydarzenia, fantastyczni przyjaciele, nauczyciele, koledzy z pracy i Mandena (najbardziej świadoma osoba, jaką znam, a zarazem moja duchowa przewodniczka, która prowadzi mnie tak, jak bym się nie spodziewała), nie mam pojęcia, gdzie bym się teraz znajdowała i ile zajęłoby mi przełożenie wszystkich tych głębokich, a nierzadko bardzo bolesnych refleksji na coś bardziej wartościowego.

Dlatego właśnie cieszę się tym swoim chaosem – bo w jakiś pokrętny i dziwaczny sposób pokazuje mi on, że nigdy nie byłam szczęśliwsza, nie miałam więcej pewności siebie i zaufania do siebie samej i innych. Po raz pierwszy, po bardzo bolesnej wspinaczce z głębokiej, ciemnej przepaści zwanej moim życiem, wiem i czuję na każdym poziomie, że życie mnie chwyciło i jestem w jego rękach.

Jest to o tyle zaskakujące, że jednocześnie wszystko, czego mogłam być pewna, zaczyna się rozpadać: praca, związki, najbliższe przyjaźnie, dom, dochody, członkowie rodziny… Dosłownie wszystko. No, może oprócz wagi! (Myślałby człowiek, że gdy Bóg chce wyczyścić mu konto, uszczknąłby trochę i tu). Cóż… nie można chcieć zbyt wiele!

Na skutek tego wszystkiego zrozumiałam jedno – że w pewnym sensie każdy z nas jest chaosem. Począwszy od Eckharta Tolle i Dalajlamy, a na mijanym przez nas codziennie na ulicy bezdomnym kończąc. Nieważne, kim jesteśmy, wszyscy mamy przed sobą szczyt, na który musimy się wspiąć, przeszkody, które musimy pokonać, lekcje, które musimy odrobić, a wśród nich są i takie, które będą wciąż wracać i kąsać nas dotkliwie.

Dlatego też muszę mówić, jak jest naprawdę. Moja historia nie jest opowieścią o sukcesie z dnia na dzień ani życiowej przemianie, która zaszła na pstryknięcie palcami. Odnalezienie właściwych odpowiedzi na te proste, ale potężne Dziewięć Pytań zajęło mi wiele lat. Długo trwało, zanim udało mi się pchnąć życie na właściwe tory, zacząć naprawdę kochać i lubić siebie samą, poczuć się swobodnie we własnej skórze. Widzisz, moja historia to opowieść o kobiecie z krwi i kości, która myślała, że wszystko już ma, wszystko przeczytała, usłyszała i dokonała już wszystkiego – a potem natrafiła na mur.

To podróż kobiety, która cierpiała taki ból, że odebranie życia sobie i własnemu dziecku wydawało się jej jedynym rozwiązaniem. Opowieść o surowych, zagmatwanych, magicznych, a czasem wręcz nieprawdopodobnych seriach zdarzeń, które doprowadziły mnie do odkrycia dziewięciu prostych pytań, które – jeśli odpowiednio się na nie odpowie – otwierają drzwi, o których nawet się nie śniło.

Kiedy zatem zanurzysz się już w tę w znacznej części nieocenzurowaną, szczerą, czasem zabawną, a czasem totalnie głupią i wyczerpującą drogę do mojego „ja” i poukładania sobie życia, mam nadzieję, że odkryjesz, iż – choć ta droga mogła być trochę dzika i szalona – nie różnię się niczym od innych. Nie zamierzam prawić ci kazań, mówić, jak masz żyć i kim być, a moje Dziewięć Pytań samo z siebie nie naprawi wszystkich problemów w twoim życiu z dnia na dzień. To nie ekspresowy przepis na idealne życie do przyrządzenia w kuchence mikrofalowej, moje Dzikie Przebudzenie nie było olśnieniem niczym błyskawica!

Pisząc tę książkę i dzieląc się swoją historią, żywię nadzieję, że uda mi się zainspirować cię do zadania sobie poważniejszych pytań dotyczących tego, na jakim etapie własnego życia się znajdujesz, na ile jest ono udane i czego tak naprawdę chcesz. Ufam, że uda mi się sprowokować cię do własnego Dzikiego Przebudzenia, zwłaszcza jeśli należysz do osób borykających się z prawdziwym bólem i cierpieniem. Moim najszczerszym pragnieniem jest sprawić, by ta książka była czymś więcej niż tylko kolejnym poradnikiem, zbierającym kurz na zatłoczonym regale. Chciałabym, by stała się przydatnym narzędziem, które umożliwi ci znalezienie potrzebnych odpowiedzi na istotne pytania – pomoże ci przebyć tę szaloną, niesamowitą podróż z powrotem do własnego „ja”, którą nazywamy życiem!

Jak najlepiej wykorzystać tę książkę

Po prostu przeczytaj ją z przyjemnością! Szczerze, po prostu zacznij od pierwszej strony i nie przerywaj, póki nie dotrzesz do końca. Jeśli uznasz, że nie ma sensu, przeczytaj jeszcze raz – wolniej. A jeśli nadal nie będzie mieć sensu, skontaktuj się ze mną bezpośrednio przez moją stronę internetową: www.marydaniels.co.uk.

Książka podzielona została na trzy części:

Część pierwsza to historia mojego życia, opisująca, w jaki sposób seria szalonych, dzikich, surowych, chaotycznych, a czasem niewiarygodnych wydarzeń doprowadziła do objawienia, a ostatecznie do Dziewięciu Pytań.

Część druga wyjawia, jak odkryłam Dziewięć Pytań i wyjaśnia, jak wdrożyłam je w swoje codzienne życie. Jednocześnie zagłębia się w ważne refleksje, które wynikły podczas udzielania odpowiedzi na pytania, a wszystko to splata się z większą liczbą moich soczystych życiowych doświadczeń.

Częśćtrzecia pokazuje, jak możesz wyruszyć we własną podróż do Dzikiego Przebudzenia. Daje ci prosty przewodnik po odpowiadaniu na Dziewięć Pytań i przegląd innych ćwiczeń, które pomagały mi po drodze.

Życie staje się dla nas droższe
i cenniejsze, gdy dostrzegamy wokół siebie
drobne cuda i cieszymy się z przywileju
bycia po prostu człowiekiem.

– Tim Hansel1

Czy zdarzył ci się kiedyś dzień, a nawet zaledwie chwila, kiedy wszystko było krystalicznie czyste i jasne, a ciebie przepełniało uczucie takiego spokoju i jasności umysłu, że nikt i nic nie mogłoby ci tego odebrać? Cóż, dokładnie tak czułam się w dniu, w którym wiedziałam, że mam umrzeć. Ale jeszcze dojdziemy do tego momentu mojego życia. Najpierw poznajmy historię małej Mary.

Kiedy sięgam pamięcią do wspomnień z najwcześniejszych lat, moje ciało odkrywa w sobie odległe uczucia radości, beztroski, śmiechu i miłości. Miałam ledwie parę tygodni, kiedy umieszczono mnie w rodzinie zastępczej razem z moim dwuletnim bratem. Dołączyliśmy do tradycyjnej czteroosobowej rodziny z klasy robotniczej – dwoje rodziców, dwoje dzieci – a moi przybrani rodzice starali się jakoś związać koniec z końcem i dbać o swoją niedawno powiększoną rodzinę.

Na chrzcie nadano mi imię Mary, ale rodzice zastępczy nazywali mnie Missy, bo kiedy podrosłam, okazałam się władcza, wygadana, pewna siebie i bardzo ekspansywna. Wiem z opowiadań, że sąsiedzi, dzielnicowi i nauczyciele ze szkoły brata dobrze mnie znali. Ponoć często można mnie było zobaczyć, jak zabieram swojego towarzysza zabaw, Josepha – jednego z naszych kotów – na spacer w wózku (wcześniej go przebierałam – jak biedne stworzenie to znosiło, jeden Bóg raczy wiedzieć!).

Według mojej przybranej mamy byłam małą gadułą, więc jeśli nie pomagałam tacie w ogródku przy warzywach, rozmawiałam z futrzanymi i pierzastymi przyjaciółmi – kilkoma kotami, kurą Hildą, kogutem Dannym, dwoma psami, dwoma królikami, kaczkami Susan i Thomasem oraz osłem Josephem (podobało nam się to imię!). Tego ostatniego ocaliła mama, kiedy zobaczyła, że ktoś znęca się nad nim na pobliskim polu. Kiedy zwierzęta miały mnie już dosyć, wspinałam się na prowizoryczną drabinę, którą tata dobudował do ogrodzenia, i rozmawiałam z najbliższymi sąsiadami.

Gdy pytam przybraną matkę o swój charakter w tych najwcześniejszych latach, mówi zazwyczaj, że lubiłam sama stanowić o sobie. Byłam wolną, nieokiełznaną duszą – zawsze ciekawską, zawsze zadającą pytania i chcącą wiedzieć: dlaczego. Podobno mówiłam, że kiedy dorosnę, będę aktorką lub prawniczką – nie mam pojęcia, skąd wzięła się aktorka, ale prawniczka musiała wynikać z mojej tendencji do mówienia ludziom tego, co myślałam, i chęci sprawienia, żeby przestali być źli i okrutni. Wciąż taka jestem!

Mama opowiadała mi kilka zabawnych historii z dzieciństwa, które pokazują, jaka uparta – czy może powinnam powiedzieć: zdecydowana – potrafiłam być. Pewnego razu proboszcz naszej parafii przyszedł na herbatę i gdy siedzieliśmy przy stole, oznajmiłam, że nie mogę czekać, aż odmówi modlitwę dziękczynną, bo jestem za bardzo głodna. Odparł, że muszę zaczekać – to ważne, żebyśmy dziękowali Bogu za jedzenie, zanim je spożyjemy. Zawzięcie brnęłam jednak dalej. „Dlaczego nie odmówi ojciec modlitwy dziękczynnej za pozostałych, a ja odmówię swoją, kiedy zjem? Wtedy będę czuła większą wdzięczność” – zauważyłam. Tak więc on odmawiał modlitwę przed posiłkiem, a ja przeżuwałam głośno, natomiast po posiłku wygłosiliśmy specjalną modlitwę dziękczynną Missy!

Gdy codziennie rano odwoziliśmy mojego brata do szkoły, biegłam na plac zabaw, jakby cały należał do mnie. Pewnego dnia dyrektor przyłapał mnie na bieganiu po trawniku. Przywołał mnie do siebie.

– Mary, co jest tutaj napisane? – spytał, wskazując na znak.

– Jest napisane: „Uczniowie, nie depczcie trawnika” – odpowiedziałam (mama wcześnie nauczyła mnie czytać).

– Istotnie – mówił dalej dyrektor. – Dlaczego więc biegasz po trawniku, choć napisano, że nie wolno?

– Bo nie jestem uczennicą! – odparłam i pobiegłam dalej.

Dyrektor zwrócił się następnie do mamy i powiedział, że nie może się doczekać, aż przyjdę do jego szkoły! Niestety, nigdy to nie nastąpiło.

Nawet teraz nie jestem zupełnie pewna, dlaczego i w jaki
sposób potoczyły się sprawy – wiem tylko, że jednego dnia moim domem był dom rodziców zastępczych, a kolejnego – już nie. Opowiadano mi różne wersje historii naszego powrotu do biologicznych rodziców: niektórzy twierdzą, że ja poszłam pierwsza, a mój brat dołączył po kilku próbnych tygodniach. Brat mówi, że kiedy tata przyjechał samochodem, żeby go zabrać, kazano mu nie oglądać się za siebie i nie płakać. Można sobie tylko wyobrazić, co musiał przeżywać – miał wtedy tylko siedem lat. Ja miałam zaledwie pięć i nie pamiętam niczego z tamtych wydarzeń.

1 Jeśli nie zaznaczono inaczej, tłumaczenie cytatów przywołanych w mottach poszczególnych rozdziałów – Katarzyna Wąsala (przyp. tłum.).

Każde dziecko zasługuje na mistrza,
na dorosłego, który zawsze będzie w nie wierzyć,
który rozumie potęgę dobrych relacji i nalega,
żeby dać z siebie wszystko.

– Rita Pierson2

Po powrocie do rodziców biologicznych dołączyliśmy z bratem do dwójki młodszego rodzeństwa, tworząc kolejną, sześcioosobową rodzinę. Czułam jednak, że to rodzina, której nie znam, a w głębi duszy przeczuwałam, że nic już nie będzie takie samo.

Przez lata spędzone w rodzinie zastępczej widywałam swoich rodziców biologicznych rzadko – brat i przybrana mama mówią, że rodzice odwiedzali nas od czasu do czasu (są też zdjęcia z moich pierwszych urodzin, które to potwierdzają), nie jest jednak tajemnicą, że sporo było okazji, kiedy odwoływali wizytę w ostatniej chwili lub po prostu się nie pojawiali. Brat pamięta, że spędziliśmy też z nimi kilka weekendów, ale ja mam co do tego zupełną pustkę w pamięci.

Nie pamiętam też za wiele z okresu bezpośrednio po przeprowadzce – większość tego, co mam w pamięci, to uczucia i kilka niewyraźnych wspomnień, jak fotografie w albumie, chwile zatrzymane przed upływem czasu. Przypominam sobie jednak, że nasz nowy dom był dużo głośniejszy i ciaśniejszy – pamiętam stanie przy kuchennym zlewie i wyglądanie na podwórko, gdzie bracia jeździli w kółko na rowerach po niewielkim betonowym placyku.

Zanim przenieśliśmy się do większego mieszkania, co nastąpiło po kilku latach, wszyscy cisnęliśmy się na małej przestrzeni we wschodnim Londynie. Atmosfera tego miejsca bardzo różniła się od domu rodziców zastępczych, gdzie był duży ogród i mieszkali futrzani przyjaciele. Przypominam sobie uczucie tęsknoty i chęci powrotu do tego prawdziwego domu.

Niedługo po ponownym dołączeniu do rodziny zaczęłam ponoć moczyć się w nocy i obgryzać tapetę ze ścian swojego pokoju. Teraz jest dla mnie jasne, że przepełniała mnie wtedy złość, smutek i samotność, a byłam oczywiście zdecydowanie za mała, żeby umieć radzić sobie z takimi emocjami. Patrząc wstecz, nie jestem zbyt zaskoczona, że czułam się w ten sposób – koniec końców, zostałam zabrana od jedynej rodziny, jaką znałam, i umieszczona wśród obcych sobie osób. Wówczas jednak uważano mnie po prostu za „niegrzeczną”.

Gniew zaczął dawać o sobie znać na poważnie, kiedy zaczęłam nową szkołę podstawową. Biegałam po podwórku i biłam każdego chłopca, który mnie zdenerwował, któremu się podobałam albo który po prostu źle na mnie spojrzał. Czepiałam się też jednej dziewczynki ze swojej klasy, aż pewnego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, oddała mi. Pamiętam, że poczułam szacunek wobec jej umiejętności bicia się i tego, że dała się poznać jako godny przeciwnik. Dziwnym trafem zostałyśmy dobrymi przyjaciółkami – wciąż pamiętam jej drobną posturę i uroczą buzię!

Gdy skończyłam siedem lat, moje „złe” zachowanie jeszcze się pogorszyło, więc żeby mnie opanować, rodzice zaczęli regularnie odwoływać się do gróźb. „Poczekaj, aż tata wróci do domu” – mówiła mama, a tata powtarzał często: „Któregoś dnia ty wylądujesz w szpitalu albo kostnicy, a ja pójdę do więzienia” albo „Słyszysz syrenę radiowozu? To policja. Jadą po ciebie”.

Z jakiegoś powodu zawsze wyglądało to tak, jakby mama nie mogła dać sobie ze mną rady. Słoik z lizakami i szafki ze słodyczami były regularnie pustoszone, wycinałam też fragmenty różnych materiałów, które wpadły mi w ręce – obrusa, zasłony prysznicowej czy nawet prześcieradła – z ciekawości lub z czystej nudy. Zrobiłam to tylko dwa czy trzy razy, ale – jak możecie się domyślić – doprowadziło to rodziców do szału! Kiedy myślę o tym teraz, widzę, że miałam mnóstwo energii, która domagała się nieustających wyzwań i stymulacji.

Nie rozumiałam wówczas do końca, dlaczego wciąż wpadam w kłopoty, więc miałam uczucie, że wszyscy się mnie czepiają. Po rozmowie na ten temat, przeprowadzonej niedawno z moim bratem, wiem już, że w naszej rodzinie nie tylko ja wpadałam w tarapaty i dostawałam lanie od ojca. Brat ma swoje bolesne wspomnienia, a jeśli się nad tym teraz zastanowię, pamiętam nawet kończące się rękoczynami kłótnie rodziców. Nigdy nie było wiadomo, od czego się zaczynały, ale widok słusznej postury ojca, wymachującego pięściami nad matką, był przerażający. Czasem potrzeba było kilkorga z nas, żeby ich rozdzielić.

Mimo wszystko zdaję sobie jednak sprawę, że przez większość czasu żyłam jak zamknięta w bańce mydlanej, a całe moje życie przepełniało poczucie bycia niekochaną czy wręcz niechcianą. Pamiętam, że około dziewiątego roku życia umyślnie oskarżyłam brata o zabranie mi banknotu pięciofuntowego. Nie zrobił tego – sama podłożyłam mu ten banknot do kieszeni koszuli, a następnie powiedziałam rodzicom, że ktoś mi go wziął. Chciałam, żeby przestali uważać mnie za tę złą. Chciałam, żeby zrozumieli, że nie ja jedyna bywam niegrzeczna.

Nie wzięłam natomiast pod uwagę, co stanie się z bratem na skutek mojego postępku. Nie zapomnę wyrazu jego twarzy po tym, kiedy ojciec go ukarał. Nie chciałam wpędzić go w tarapaty, myślałam, że rodzice dadzą mu tylko reprymendę, bo przecież w moim przekonaniu woleli jego ode mnie. Poczucie winy po tym, co zrobiłam, zostało mi na długie lata.

Gdy rodzice dowiedzieli się, co naprawdę się stało, dostałam za swoje, oj tak. Pamiętam, że kładąc się spać, nie mogłam nawet się przekręcić, tak bolały mnie plecy i pośladki po laniu, a towarzyszył mi jeszcze rozdzierający ból głowy od uderzenia w skroń (obiła się o framugę drzwi). Leżałam i myślałam sobie: Należało ci się, Mary – zasłużyłaś na to po tym, co mu zrobiłaś. Nigdy więcej nie próbowałam zrobić czegoś podobnego.

Nocne moczenie nie mijało – napędzane, jak teraz wiem, nieustannym lękiem i uczuciem niepokoju. Reakcją moich rodziców, zwłaszcza mamy, była furia i frustracja. Matka narzekała, że niszczę materac, a dwukrotnie złapała mnie wręcz za głowę i wcisnęła moją twarz w zmoczoną pościel. Kiedykolwiek więc budziłam się z odkryciem, że znów się zmoczyłam, wpadałam w przerażenie na myśl o konsekwencjach.

Wstawałam i próbowałam osuszyć materac, stawiając go na boku przy grzejniku. Potem szybko prałam i osuszałam pościel, a później otwierałam okno, żeby wywietrzyć zapach moczu. Albo kładłam ręczniki na mokrej plamie, pakowałam się z powrotem do łóżka, kładąc się na samym brzegu i udając, że pod kołdrą wszystko jest w porządku.

Zawsze, po powrocie ze szkoły albo z jakiegokolwiek innego miejsca, włożenie klucza w zamek wiązało się z przypływem adrenaliny. Wiecznie wstrzymywałam oddech, obawiając się, co tym razem może oznaczać wrzask: „Mary!”. Starałam się schodzić wszystkim z drogi, nie być widocznym przypomnieniem tego wszystkiego, co zrobiłam i czego nie zrobiłam. Chowałam się w bibliotekach, wśród własnych książek i w dowolnym pomieszczeniu w domu, gdzie czułam się „bezpiecznie”.

Byłam gotowa zrobić właściwie wszystko, żeby uniknąć gniewu rodziców. U mamy objawiał się on krótkimi wybuchami frustracji i rozczarowania – dlaczego nigdy nie zrobisz dobrze tego, o co się proszę? Jeśli chodzi o tatę, nie jestem w stanie wymienić wszystkiego, co wprawiało go w gniew, ale na pewno zaliczało się do tego psucie rzeczy i pyskowanie. Któregoś razu związałam włosy do kościoła inaczej niż zwykle i ojciec powiedział, że mu się to nie podoba – że nie chce więcej widzieć mnie w takim uczesaniu.

Pomyślałam sobie wtedy, że jeśli nie uczeszę się tak przez parę miesięcy, a potem zrobię to znowu, ale porządniej niż za pierwszym razem, nie będzie mu to przeszkadzać. Cóż, wtedy po raz pierwszy i ostatni zignorowałam zakaz ojca w kwestii fryzury. Po powrocie z kościoła do domu zaciągnął mnie za włosy do pokoju na tyłach domu, dał burę, a następnie wziął nożyczki i mnie ostrzygł. Byłam załamana – w przeciwieństwie do włosów siostry, moje potrzebowały dużo czasu, żeby odrosnąć. Wszystko przepadło.

Mama rzadko uciekała się do przemocy, może czasem zdarzało jej się odepchnąć mnie albo dać solidnego klapsa. Pamiętam jednak, że kiedyś zdenerwowała się na mnie do tego stopnia, że chwyciła świeczkę i rzuciła nią we mnie. Była to duża, ciężka, woskowa kula – świeca w kształcie Pana Bumpa z Mr. Men3 – dacie wiarę? Trafiła prosto w czoło. Kiedy myślę o tym teraz, wydaje mi się to nawet całkiem zabawne – w innych okolicznościach byłabym pod wrażeniem jej umiejętności.

Ból nad okiem był nie do zniesienia. Mama była ewidentnie przerażona widokiem opuchlizny, która przybrała rozmiar piłki tenisowej. Posadziła mnie i szybko przyłożyła zimny kompres. Wyraźnie zła, tak na mnie, jak na siebie, bardzo chciała wiedzieć, dlaczego nie mogłam po prostu robić tego, co mi nakazano.

W pewnym sensie warto było znieść ten ból, żeby zobaczyć autentyczną troskę na jej twarzy – był to jeden z niewielu przypadków, kiedy pokazała mi, że jej na mnie zależy. Wciąż pamiętam, jakie to było uczucie, siedzieć na krześle, prawie dotykać mamy i wcale się jej nie bać. Jakaś część mnie chciała przysunąć się do niej i przytulić policzkiem do jej brzucha, wciągnąć głęboko w nozdrza jej czysty, słodki zapach – masło kakaowe i mydło. Nadal go czuję.

Dopiero niedawno dowiedziałam się, że mama starała się ze wszystkich sił kontrolować swój gniew podczas menopauzy – wtedy nie miałam oczywiście pojęcia, jaką to mogłoby odgrywać rolę, myślałam po prostu, że mnie nie lubi, czasem wręcz nienawidzi.

Kary stosowane przez ojca w sytuacjach innych niż problem z uczesaniem przybierały różnoraką formę, w zależności od ciężaru przewinienia albo po prostu tego, jaki miał dzień. Sięgał po linijkę albo uderzał ręką, raz w tyłek, a raz w bok głowy. Jeśli zrobiło się coś naprawdę „złego”, dostawało się lanie jedną z jego lasek – które były zmyślnie ukryte za drzwiami – albo pasem. Czasem łapał najprostszą rzecz, jaka wpadła mu w ręce, ale najczęściej była to laska lub pas.

Dostawało mi się za branie słodyczy albo jedzenia bez pytania, za zepsucie czegoś od czasu do czasu, za nierobienie tego, o co się mnie prosiło, a czasem – gdy byłam już znudzona tym, że zawsze coś było nie tak – po prostu za odpyskowywanie albo mówienie czegoś „nie tak” (tego drugiego wcale nie chciałam robić i nie zawsze była to moja wina, ale rzadko kiedy robiło to jakąkolwiek różnicę).

Moje najboleśniejsze i najwstydliwsze wspomnienia związane z karą dotyczą tych przypadków, kiedy ojciec zmuszał mnie do zdjęcia jakiejś części ubrania i położenia się półnago nieruchomo na podłodze twarzą do ziemi. Wstrzymywałam oddech, czekając, aż oznajmi mi wymiar czekającej mnie kary, żeby następnie w ciszy odliczać pozostałe razy po każdym bolesnym kontakcie z pasem lub laską. Nie było mi wolno drgnąć ani wydać żadnego odgłosu, kiedy mnie bił. Gdybym to zrobiła, zacząłby jeszcze raz od początku. Nabierałam więc wprawy w podróżowaniu myślami po odległych krainach…

Po wymierzeniu kary ojciec próbował wytłumaczyć mi, co zrobiłam źle. Czasem wydawał się nawet zaskoczony własną utratą kontroli – tak jakby zadziwiało go, jak bardzo może być agresywny. Pamiętam szczególnie jedno zdarzenie, które miało miejsce pewnego letniego dnia tuż przed moimi dziesiątymi urodzinami. Nigdy tego nie zapomnę.

Ojciec wrócił z pracy zły i kiedy odkrył, że nie ma jedzenia dla kota, wrzasnął: „Kto karmił kota?!”. Każde z nas odpowiedziało, że nie ono. Wtedy podszedł do mnie, zadał to samo pytanie jeszcze raz i otrzymał ponownie tę samą odpowiedź. Nie uwierzył. W przypływie szału gonił mnie po korytarzu, młócąc pięściami i próbując mnie złapać. Byłam absolutnie przerażona – pamiętam, jak biegłam boso do drzwi frontowych, gotowa otworzyć je i uciec.

Serce mi waliło i wiedziałam, że nie wytrzymam kolejnego lania od ojca – nie wtedy, gdy będzie mnie bił z takim spojrzeniem. Kiedy tak stałam z ręką na zimnej chromowanej klamce, ojciec odezwał się spokojnym, ale zdecydowanym tonem: „Jeśli teraz przekroczysz te drzwi, więcej przez nie nie przejdziesz. To będzie koniec”. Jakkolwiek czułam wielką pokusę, żeby uciec, myśl o błąkaniu się boso po ulicach i szukaniu miejsca na nocleg przerażała mnie jeszcze bardziej, niż myśl o razach wymierzonych przez ojca.

Całkowicie złamana puściłam klamkę i poszłam za nim do pokoju. Zdjęłam ubranie i położyłam się półnago na podłodze, twarzą do ziemi, a on rozpoczął bicie. Starałam się leżeć jak najbardziej nieruchomo, żeby jak najmniej razy zaczynał liczenie od początku. Po dziesiątym uderzeniu przeniosłam się w jedno z ulubionych miejsc w mojej głowie.

Pół godziny później, kiedy stałam pod prysznicem, ojciec wszedł do łazienki. Widząc ślady bicia pokrywające całe moje plecy – i uzmysławiając sobie, że właśnie wymierzył mi jedno z najgorszych lań do tej pory – wyglądał na bardziej winnego niż zwykle. Położył pięćdziesięciopensówkę na brzegu wanny i powiedział najdziwniejszą możliwą rzecz: „Przepraszam. Ale nie myśl, że wszystko inne będzie jak kocia karma”. Z początku nie byłam do końca pewna, co ma na myśli, ale potem odkryłam, że w rzeczywistości nikt z nas nie nakarmił kota – jedzenie dla niego wciąż było w lodówce, a ojciec po prostu go nie zauważył. Jeśli się zastanowić, to był ostatni raz, kiedy zbił mnie aż tak.

Niedługo po tym, jak poszłam do kolejnej szkoły, sprawy w domu przybrały zupełnie inny obrót. Nie mam pewności, czy mogę nazwać to zmianą na gorsze, czy po prostu zmianą – wiem tylko, że ta druga seria zdarzeń wiązała się ze znacznie mniejszą dawką fizycznego bólu niż pierwsza.

Przez to, że urodziłam się w połowie sierpnia, byłam młodsza od większości kolegów i koleżanek4. Poza tym byłam mieszanką przeciwieństw: z jednej strony otwarta i pewna siebie, „wszystkowiedząca”, z drugiej pełna niepokoju i gniewna. Chłonęłam otoczenie jak gąbka, starając się dopasować zawsze i wszędzie. Nie miałam pojęcia, kim się staję i co robię. Strasznie się bałam, że nie będę lubiana, kochana i akceptowana.

Ojciec kończył teraz większość dni w salonie ze szklanką czegoś mocnego z lodem. Mama była zazwyczaj w pokoju na tyłach domu, tylnym salonie, jak go nazywaliśmy, albo w kuchni i jadalni. Zajmowała się swoimi sprawami, często rozmawiała przez telefon albo gotowała. Każde z rodziców przebywało w swoim świecie.

Stałam się wówczas trochę pustelnicą, która szukała ukojenia w książkach. Kiedy przychodził czas na gaszenie światła, włączałam małą lampkę nocną, żeby jeszcze poczytać albo się pouczyć, albo rozsuwałam zasłony i wpuszczałam do pokoju światło latarni, by oświetlało strony. Czytałam zachłannie, zwiedzając magiczne krainy, niebezpieczne światy i życia innych ludzi – a moje własne dni nabierały rumieńców na kartach książek.

Bracia Grimm, Kwiaty na poddaszu, autobiografie, harlekiny (tak, wiem, ale co mam powiedzieć – szukałam miłości!), Romeo i Julia, Antoniusz i Kleopatra, które weszły w moje życie dzięki lekcjom literatury, Tragiczna historia doktora Fausta Marlowe’a, opowieści Starego Testamentu, Podróże Guliwera, książki C.S. Lewisa, Enid Blyton, Judy Bloom, Myszy i ludzie, Tramwaj zwany pożądaniem, Jabłecznik i Rosie… Jeśli jakaś książka zdolna zabrać mnie do innego świata wpadała mi w ręce, pochłaniałam ją. Książki i nauka były moim schronieniem i utrzymywały mnie przy zdrowych zmysłach.

Zdarzało mi się opuszczać posiłki lub w ogóle nie jeść przez dłuższy czas. Miało to na celu uniknięcie wchodzenia do kuchni i wywoływania gniewu mamy, która często irytowała się na mnie, bo nie dokończyłam dobrze jakiegoś zadania albo byłam wobec niej nieuprzejma i nie okazywałam należytego szacunku w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób. Często słyszałam, że mam sobie iść, zejść jej z oczu – i jeszcze kilka innych zwrotów w stylu „zostaw mnie w spokoju”. Z przekory czasem robiłam właśnie to – wiedząc doskonale, że oznacza to pójście spać bez kolacji.

Kiedy wracałam ze szkoły do domu, jak najszybciej dawałam nura do swojego pokoju, ukrywałam się i czekałam, czy mama mnie zawoła. Wszyscy myśleli, że traciłam na wadze z powodu częstszych ćwiczeń – potem rzeczywiście tak było – ale na początku wynikało to z opuszczania posiłków. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym nauczycielka angielskiego przywitała mnie słowami: „Na miłość boską, Mary, to grube brzydkie kaczątko przeistoczyło się w pięknego łabędzia!”. Jestem przekonana, że w jej mniemaniu był to komplement, ja jednak myślałam, odchodząc: „O Boże, cały czas uważała mnie za grubą i brzydką!”.

A potem, jakoś przed moimi jedenastymi urodzinami (nie pamiętam dokładnie) przyszedł dzień, który zmienił wszystko. Gdy wróciłam do domu, mamy nie było, więc szybko wpadłam do kuchni złapać coś do jedzenia. Byłam ciągle jeszcze w szkolnym mundurku – przeważnie zdejmowałam go zaraz po powrocie, ale tego dnia musiałam wykorzystać szansę na zjedzenie czegoś.

To zabawne, jak pamięta się drobiazgi. Nie wiem, dlaczego wspomnienie mundurka jest takie wyraźne. Nie był szczególnie interesujący – szara poliestrowa spódnica z szerokimi plisami, prasowanymi tak często, że miejscami błyszczały, a do tego biała poliestrowa koszula, która zrobiła się szara i znoszona po wielu praniach i kleiła się do mnie, jakbym brała udział w doświadczeniach z fizyki na pole elektrostatyczne.

W naszym domu do kuchni prowadził pojedynczy stopień i teraz stał na nim ojciec. Ja byłam przy stole jadalnym. Spojrzał na mnie i spytał: „Co się stało?”.

Byłam zaskoczona, że zwrócił uwagę na mój nastrój – przeważnie nie interesował się nami w takim stopniu. W tamtym tygodniu nie byłam na liście ulubieńców mamy i rzeczywiście czułam się zdenerwowana, zła i spragniona uwagi, więc podzieliłam się z nim swoimi frustracjami i przekonaniem, że mama mnie nienawidzi. Wciąż w aurze troski, odpowiadał mi łagodnym tonem, zapewniając, że porozmawia z mamą, powie jej, żeby trochę odpuściła i dała mi przestrzeń i czas na naukę. Byłam zaszokowana: kim był ten facet?

„Podejdź tutaj” – powiedział następnie, a ja bez chwili zastanowienia nad tym, na jaką ścieżkę wprowadzą mnie dalsze kroki, zapadłam się w jego otwarte ramiona i pozwoliłam objąć się w uścisku, którego pragnęłaby każda mała dziewczynka pozbawiona miłości (nigdy wcześniej nie byłam przytulana ani przez mamę, ani tatę).

Nie miałam pojęcia, że łagodny dotyk jego dłoni, sposób, w jaki oparł głowę o moje ramię i przycisnął mnie do siebie tak ciasno, że ledwie mogłam oddychać, otwierał zakazane drzwi, których ojciec nie da już rady zamknąć. Byłam w błogiej nieświadomości tego, że właśnie podpisałam na siebie wyrok.

Następnie oboje westchnęliśmy głęboko – ale z bardzo różnych powodów. Nie rozumiałam, dlaczego ojciec nagle jest mną taki zainteresowany, i nie obchodziło mnie to – wiedziałam tylko, że nareszcie mnie kocha. A rozumiejąc, że ta droga nie wiąże się z fizycznymi i emocjonalnymi bliznami od pasa, laski czy innego wycelowanego we mnie obiektu, poddałam się bezwiednie nowym warunkom.

Moje ciało zmieniało się i rozwijało, a wraz z nim również ojcowskie zainteresowanie mną. Uściski przeszły w rozbieranie się przed nim, a następnie wykonywanie różnych czynności seksualnych, które wydawały się bardzo go uszczęśliwiać.

Bardzo szybko nauczyłam się, że miłość i ochrona mają swoją cenę – cicha umowa „rób tak dalej, a zapewnię ci spokój i bezpieczeństwo w domu” była dla mnie jasna. Wydawało mi się, że moje ciało nigdy nie będzie należeć tylko do mnie, więc równie dobrze mogłam wykorzystać przedstawioną mi ofertę. Spójrzmy prawdzie w oczy – dla dziecka, które przeszło to, co ja, takie rozwiązanie wydawało się mniejszym złem.

Z perspektywy czasu widzę, że kłamałabym, nazywając złym całe swoje dzieciństwo lub mówiąc, że bito mnie cały czas – nie było tak. Choć nie czułam się naprawdę kochana, wiedziałam w jakiś sposób, że rodzice autentycznie się o mnie troszczą. Od tamtego czasu nauczyłam się już, że rzadko kiedy coś jest w życiu jednoznaczne – wielokrotnie doświadczyłam, że rzeczy istnieją w danej postaci tylko przez jedną krótką chwilę.

Jako dziecko doświadczyłam zatem wielu chwil szczęścia, jedności, dzielenia się i więzi rodzinnej – tak jak wtedy, gdy wszyscy gromadziliśmy się przed telewizorem, żeby obejrzeć teledysk Michaela Jacksona do piosenki Thriller, który właśnie miał swoją premierę. Potem przez wiele godzin uczyliśmy się układu tanecznego i ruchów naśladujących zombie. Pamiętam też, że po zakupie pierwszego odtwarzacza wideo mama zmuszała nas do nagrywania każdego biblijnego filmu i programu, który był nadawany.

Moimi najlepszymi przyjaciółmi stały się książki i muzyka. Pamiętam dzień, w którym ojciec przyniósł z pracy najlepsze nagrania wytwórni muzycznej Motown. Jego kolekcja płyt w ogóle była niesamowita. Nie było nam wolno ich dotykać, ale jeśli czasem mieliśmy okazję posłuchać, było fantastycznie!

Nie zapomnę też, jak wszyscy droczyli się ze mną, kiedy kupiłam sobie pierwszą własną płytę – Serious Hits Live Phila Collinsa. Uwielbiałam ją. Byłam wtedy chyba gdzieś pomiędzy trzynastym a piętnastym rokiem życia i kupiłam ją za pieniądze zarobione na roznoszeniu gazet, a słuchałam ze swojego pierwszego gramofonu, zrobionego tak, żeby wyglądał jak stół mikserski. Po Philu Collinsie był Elton John, a potem – o, tak – Michael Bolton. Zgoda, to może był krok za daleko, przezywano mnie wtedy „batonikiem Bounty” (czarny na zewnątrz, biały w środku), ale nie obchodziło mnie to – podobali mi się ci wykonawcy i kochałam muzykę. Nie licząc książek, to ona trzymała mnie przy życiu.

Moim ulubionym dniem w roku było Boże Narodzenie. Tata puszczał White Christmas Binga Crosby’ego, co było dla nas sygnałem do wyskoczenia z łóżek i pełnego ekscytacji biegu na dół, tak jakby czekały tam na nas prezenty pod choinką – nie czekały! Naszym prezentem były skarpety w kształcie śniegowców, wypełnione czekoladowymi batonikami, które znajdowaliśmy w nogach łóżek w świąteczny poranek. Któregoś roku tata zapomniał je kupić, więc powiedział nam, że nasze prezenty trafiły do głodujących dzieci w Afryce.

Pamiętam, że napełniło mnie to szczęściem i dumą – myśl o tym, że gdzieś tam głodne dziecko zajada się moim batonikiem Mars (tak, wiem, to śmieszne!). A zarazem byłam też dziewczyną, która przeżyła – w wieku czternastu lat – załamanie odkryciem, że nie ma Świętego Mikołaja. Wciąż czuję, jak bardzo wyprowadziło mnie to wtedy z równowagi!

Mama mawiała, że byłam jedyną osobą wśród nas, która naprawdę bawiła się w prezenty. Pamiętam, jak oszczędzałam tygodniami przed Bożym Narodzeniem i pisałam listę prezentów, które planowałam kupić dla jednej czy dwóch koleżanek oraz każdego członka rodziny. Skłamałabym, mówiąc, że były to kreatywne prezenty: przybory toaletowe, para skarpetek, jakieś bibeloty. Któregoś roku zapakowałam cały stos cukierków za pensa, żeby mój młodszy brat myślał, że dostał mnóstwo prezentów, a czasem pakowałam podarki w pudełka o dziwnych kształtach, żeby nie można było się domyślić, co jest w środku.

Uwielbiałam obdarowywać innych i patrzeć na ich podekscytowane twarze, kiedy otwierali paczki. Nauczyłam się, że więcej przyjemności daje rozpakowywanie niż sam prezent. Myślę, że chyba to ja cieszyłam się bardziej niż ci, których obdarowywałam.

Co mogę powiedzieć więcej? Kochałam Boże Narodzenie i kiedy się teraz zastanowię, dobrze wiem, dlaczego. Święta to była mama robiąca pieczeń z wielkiego indyka, którego tata co roku przynosił z pracy. To byli moi rodzice chodzący do kościoła na rozmaite zebrania i mama oglądająca godzinami biblijne filmy i programy religijne w telewizji – dzięki temu dzieci były pozostawione w spokoju. Ponadto w Boże Narodzenie jedyny raz w roku czułam, że doświadczamy prawdziwego znaczenia wdzięczności i obfitości.

Gdy rodzice wychodzili, wymyślaliśmy z rodzeństwem najgłupsze możliwe zabawy. Przebieraliśmy się i odgrywaliśmy przedstawienia, urządzaliśmy nocne maratony gry w Monopoly. Wtedy często objawiała się moja żyłka do współzawodnictwa – zwycięzcą zostawał ten, kto mógł kupić najwięcej posiadłości, ale też najdłużej nie spać.

Byliśmy całkiem wesołą, dowcipkującą paczką – ciągle sobie dokuczaliśmy i przekomarzaliśmy się ze sobą. Moje pokręcone poczucie humoru często czuło się spełnione. Pewnego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, mama zauważyła, że ja jako jedyna wiem naprawdę, jak z kogoś zażartować, ale też jak przyjąć żart. Rodzeństwo może do dziś mieć inne zdanie, ale naprawdę byłam zszokowana tym, że mama zwróciła na to uwagę, a jej obserwacja została mi w pamięci do dzisiaj.

2 Rita Pierson, „Every kid needs a champion”, wypowiedź nagrana w maju 2013 podczas TED Talks Education, tłum. L. Górska, https://www.ted.com/talks/rita_pierson_every_kid_needs_a_champion?language=pl#t-315722 (05.05.2016) (przyp. tłum.).

3Mr. Men – seria książek dla dzieci brytyjskiego autora Rogera Hargreavesa. Mr. Bump, szósta książka w serii, ukazała się w sierpniu 1971 roku, jej bohater ma kształt owiniętej bandażami niebieskiej kuli i wiecznie wpada w tarapaty (przyp. tłum.).

4 W Wielkiej Brytanii dzieci rozpoczynają szkołę podstawową w pierwszym semestrze przypadającym po ich piątych urodzinach, zatem dzieci urodzone po 31 sierpnia danego roku znajdują się w jednej klasie z dziećmi urodzonymi przed 31 sierpnia roku następnego (przyp. tłum.).

Silna kobieta wie,
że ma wystarczająco dużo siły na podróż,
ale potężna kobieta wie,
że to podróż jest źródłem siły.

– AUTOR NIEZNANY

Pomiędzy trzynastym a piętnastym rokiem życia zaczęłam szybko uczyć się, jak zadowalać ojca seksualnie. A im bardziej on był zadowolony, tym szczęśliwsi byliśmy my wszyscy. Z upływem czasu stał się zaborczy i zazdrosny o mnie. Przeglądał moje rzeczy, szukając karteczek i liścików miłosnych od chłopaków, a kiedy coś znalazł, albo niszczył je od razu, albo chciał wiedzieć, co „dawałam im w zamian” za te słodkie słówka. Utrzymywałam, że nic, że tylko rozmawialiśmy, ale ojciec i tak nie wierzył.

Kiedy skończyłam piętnaście, a może szesnaście lat, te niewielkie przejawy czułości, które ojciec okazywał mi dawniej, zaczęły znikać, a moje ciało po jego wizytach bywało obolałe i posiniaczone. Wiedziałam zawsze dokładnie, w którym miejscu domu się podziewa, i starałam się utrzymywać stan kruchej równowagi pomiędzy unikaniem go a poddawaniem się jego wymaganiom. Wiedziałam, że muszę robić tylko tyle, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo i spokój, powtarzając sobie, że dzięki temu nie podniósł na mnie w gniewie pasa ani nic gorszego od długiego czasu.

Jednocześnie ciąganie, ściskanie, szczypanie, wsadzanie jego i moich rąk tam, gdzie mu się podobało, zaczęło się robić męczące. Czasem po naszych spotkaniach kazał mi siedzieć nad wiadrem z gorącą wodą, wierząc, że to zadziała antykoncepcyjnie, zostawiał mi też karteczki z „przeprosinami” za to, jaki był wobec mnie – obie te rzeczy sprawiały, że czułam się tania i zbrukana.

Od czasu do czasu, żeby uspokoić sumienie i uciszyć mnie, jeśli miał akurat szczególnie ciężką rękę lub zignorował moje oczywiste zdenerwowanie, uciekał się do dawania mi pieniędzy, rzucając je koło mnie, kiedy już skończył. Zaczynałam czuć się jak jego dziecięca dziwka. Należałam do niego i tylko do niego.

W wieku szesnastu lat doszłam z kolei do wniosku, że matka kocha mnie tylko wtedy, kiedy jestem grzeczna i robię to, co mi się każe, ale problem tkwił w tym, że nie zawsze wiedziałam dokładnie, co ma oznaczać „grzeczna”, nie pamiętałam też połowy rzeczy, które kazała mi robić. Jeśli chodzi o ojca, w jego interesie było, żeby moje relacje z matką pozostały trudne – nie mógłby przecież zaoferować mi ochrony, jeśli nie byłoby przed czym.

W szkole, podobnie jak w domu, nosiłam różne maski. Uczęszczałam do czterech szkół. Po szkole podstawowej przyszedł czas na lokalną szkołę państwową, gdzie przez pierwszy rok moje buntownicze zachowanie wobec jednego z nauczycieli stało się problemem. Uważałam, że nie nadaje się on do wykonywania zawodu nauczyciela, bo nie potrafił nawiązać z dziećmi więzi, nauczyć czegoś ani utrzymać uwagi klasy.

Pewnego dnia podczas lekcji wygłosił pod moim adresem kilka komentarzy, które moim zdaniem były niezasłużone, więc wstałam i wyszłam z sali. Zirytowany wyszedł za mną. Emocje rosły, aż w końcu stracił panowanie nad sobą, chwycił mnie za gardło i zaczął dusić za szkolną bramą. Nie muszę dodawać, że ojciec przeniósł mnie z tamtej szkoły i  – jak sądzę, z czystej desperacji, by dać swojej „niezwykle bystrej, ale trudnej” córce dobre wykształcenie – zapisał do prywatnej szkoły katolickiej.

Nie miałam pewności, co było gorsze: fakt, że była to szkoła religijna, czy że była tylko dla dziewcząt. Prawdę mówiąc, przed rozpoczęciem tam nauki rodzice zataili przede mną fakt, że to szkoła żeńska, i  – co zabawne – dojście do tego zajęło mi dwa tygodnie. Cały czas myślałam, że chłopcy do nas dołączą! To musiał być dla mnie szok!

W wieku siedemnastu lat wróciłam do państwowego gimnazjum koedukacyjnego. Byłam zdeterminowana, by odnaleźć się w nowym środowisku, więc spędzałam tam dużo czasu. Pomagałam prowadzić młodzieżową drużynę koszykówki, czasem grałam w piłkę nożną, a przerwy spędzałam na żartach z kolegami. Ku swojemu zaskoczeniu nominowano mnie na przewodniczącą i zostałam zastępcą przewodniczącego, wyprzedzając wielu kandydatów, którzy uczęszczali do tej szkoły o wiele dłużej ode mnie.

Zaangażowałam się też w zbiórki pieniędzy na różne cele, pisałam i wygłaszałam mowy podczas szkolnych apeli i zaprzyjaźniłam się z kilkorgiem nauczycieli – niejeden raz siedziałam z nimi w pokoju nauczycielskim, z przyjemnością słuchając ich przekomarzań i wymiany dowcipnych uwag o przypadkach dnia codziennego i ogólnie o życiu.

Dowiadywałam się powoli, że potrafię dobrze się integrować i że sobie radzę. Zbierałam oszczędności, roznosząc gazety i udzielając korepetycji z matematyki i angielskiego. Zarabiałam dość, żeby mieć na posiłki, podręczniki szkolne, nowe ubrania – a także, po raz pierwszy w życiu, mogłam wyjść ze znajomymi na miasto (nie żebym robiła to często). Czułam się wolna i szczęśliwa. Wtedy też znalazłam swoją pierwszą prawdziwą przyjaciółkę – łączy nas więź do dziś.

Potem przyszło lato, w czasie którego wszystko się zmieniło. Gdy miałam siedemnaście lat, w kościele zaproponowano mi wyjazd na wymianę młodzieżową do Meksyku. Niespodziewanie rodzice wyrazili zgodę na wyjazd – wszystko, co wiązało się z kościołem, zazwyczaj było przez nich dobrze widziane. Nikt z nas nie przypuszczał, że ten wyjazd przewróci sytuację w domu do góry nogami. Wtedy po raz pierwszy naprawdę gdzieś wyjechałam – i pierwszy raz leciałam samolotem. Byłam wreszcie wolna, bez ojca obserwującego każdy mój ruch i rzucającego się na mnie, kiedy naszła go na to ochota. Czułam się, jakbym wylądowała w równoległej rzeczywistości.

Byłam najmłodszą osobą w grupie i z początku ciężko było mi spędzać czas ze wszystkimi pozostałymi osobami (wbrew pozorom jestem dość nieśmiała). Nieustająco się przemieszczaliśmy, zatrzymując się w domach rodzin uczestniczących w wymianie, co bardzo mi się podobało. Doświadczyłam, jak to jest być częścią meksykańskiej rodziny – przyglądałam się ich stylowi życia, społeczności, kulturze, obserwowałam ich otwartość i umiłowanie życia.

Pięknie było być częścią tego wszystkiego: obserwowanie szczodrości, miłości i wsparcia pomiędzy społecznościami, które materialnie nie posiadały zazwyczaj zbyt wiele, otworzyło mi oczy na to, co naprawdę w życiu się liczy. Musiałam polecieć za ocean, żeby zobaczyć, jak wygląda miłość i normalność. Ekipa z Meksyku była świetna, a więź pomiędzy grupami wyraźnie widoczna. Wyjeżdżając, byłam poruszona tym, co zobaczyłam, i przekonana, że nie chcę już żyć tak jak dawniej ani odgrywać roli, jaką narzucił mi ojciec.

Po powrocie do Wielkiej Brytanii z przykrością odkryłam, że jestem jedyną osobą, po którą nikt nie wyjechał na lotnisko – nie powinno mnie to było zaskoczyć, byłam przecież zarazem jedyną osobą, która przez cały pobyt w Meksyku nie otrzymała żadnego listu. Tak czy owak, przyjąwszy propozycję podwiezienia od mamy serdecznej koleżanki, wróciłam do domu, zdecydowana rozpocząć nowy rozdział.

Gdy zatem zobaczyłam mamę i dostrzegłam, że naprawdę się za mną stęskniła – a nawet chciała spróbować zmniejszyć dystans między nami – możecie sobie wyobrazić, jak bardzo byłam zaskoczona! Nigdy nie zapomnę chwili, w której posadziła mnie sobie na kolanach, żeby spróbować powiedzieć, jak bardzo mnie kocha. Nawet jeśli był to najbardziej nienaturalny, dziwaczny moment, jaki przeżyłyśmy razem, mogłam poczuć jej szczere pragnienie więzi.

Nie byłam pewna, co mogło spowodować taką zmianę w jej zachowaniu, wiedziałam natomiast, że chcę, żeby tak już zostało, i byłam gotowa włożyć w to wiele wysiłku. (Oczywiście mama nadal była zła, że przed wyjazdem nie przełożyłam odcedzonych pomidorów z puszki do właściwego pojemnika! Do dzisiaj się z tego śmieję – to właśnie była cała mama).

Kiedy więc następnego dnia ojciec poprosił mnie do swojej sypialni, żeby porozmawiać, byłam na to gotowa – miałam w głowie przećwiczoną mowę i wierzyłam, że mi się powiedzie. Rozpoczęłam tyradę, podekscytowana nowym początkiem, nowymi możliwościami i okazją doświadczenia wreszcie życia rodzinnego takiego, jakim być powinno, a które poznałam podczas wyjazdu.

Niedługo zajęło mi zorientowanie się, że znajdujemy się w dwóch różnych światach – w wygłodniałych oczach ojca widać było pragnienie kogoś, kto musiał czekać całe lato na to, co teraz mógł tak łatwo dostać. Moje słowa były jak rzucanie grochem o ścianę. Mamy nie było w domu, pozostali byli rozproszeni po różnych pokojach i zajęci swoimi sprawami. Rozpaczliwie pragnąc dowodu, że miłość ojca do mnie wykracza poza realizację fizycznych potrzeb, próbowałam zaapelować do jego łagodniejszej strony.

– Tato, nie chcę już tego robić… nic nie musi się zmieniać, obiecuję, że nikomu nie powiem. Chcę tylko, żebyśmy byli normalni i żeby to się skończyło.

Nic – tylko śmiech i coraz szerszy, głodny uśmiech osoby, która już wie.

– Tato… – błagałam, próbując nawiązać nić porozumienia ponad jego śmiechem. Potem podniosłam się do wyjścia, widząc, że nic nie wskóram.

Przyciągnął mnie z powrotem do siebie.

– Przestaniemy, kiedy się wyprowadzisz, ale nie teraz. Tęskniłem za tobą – powiedział.

– Tato, przestań, słuchaj, nie możemy po prostu porozmawiać? Nie musimy tego robić.

Przewracając mnie na plecy, położył się całym ciężarem ciała na mojej lewej stronie, chichocząc cicho, kiedy wsuwał kolano między moje uda.

– Tato! – prawie krzyknęłam, próbując go odepchnąć, kiedy uścisk zaczął stawać się silniejszy. Miałam nadzieję, że nie podchwyci mojej paniki i lęku przed tym, jak dalej poprowadzić tę rozmowę.

– Tato, proszę, nie rób tego – kontynuowałam, zdecydowana nie pozwolić mu dostrzec swoich łez.

Słowa staczały się po moim języku prosto na podłogę i leżały tam, patrząc na mnie, przegrane i bezradne. A on rozsunął szerzej moje nogi, miażdżąc mnie ciężarem swojego ciała. Zdeterminowana spróbować raz jeszcze, powiedziałam z mocą:

– Jeśli natychmiast nie przestaniesz, zacznę krzyczeć.

Przerwał, czułam ciepło jego ciężkiego oddechu na płatku ucha. Udało się – pomyślałam. Udało mi się zyskać jego uwagę – jednak go obchodzę! Powoli podniósł głowę, żeby spojrzeć mi w oczy.

– Nie, nie zaczniesz – powiedział chłodno.

Wtedy zrozumiałam, że przegrałam tę bitwę. Oczywiście, że nie mogłam zacząć krzyczeć: oboje o tym wiedzieliśmy. Mieliśmy to aż za dobrze przećwiczone przez te wszystkie lata. Co by się ze mną stało, gdyby ktoś teraz wszedł? Wiedziałam, co byłoby dalej – to ja byłam kłamczuchą, to ja sprawiałam kłopoty. Nikt nie uwierzyłby w moje słowa przeciwko jego słowom. Był moją ochroną – aż nagle przestał nią być. Nowo budowana więź z matką była dla mnie zbyt świeża, żeby zaufać jej w pełni.

Poza tym, jak przecież dobrze wiedziałam, po to właśnie stworzył mnie Bóg: żebym uszczęśliwiała ojca i sprawiała, że rodzina trzyma się razem. A Bóg nie popełnia błędów i nic nie dzieje się przypadkiem. Ojciec powtarzał mi to wszystko od młodego wieku – dziesiątego czy jedenastego roku życia. Dobrze sobie z tym poradził, dlatego wiedzieliśmy oboje, że nie będę krzyczeć. Wygrał.

Pozwoliłam łzom cicho spływać po policzkach, opuściłam swoje ciało i patrzyłam z góry, jak ojciec wykorzystał nacisk swojej studziewięćdziesięciocentymetrowej, muskularnej sylwetki i ugięcie się sprężyn łóżka, żeby podciągnąć mi spódnicę i rozpiąć bluzkę. Czułam, jak jego ramiona jednym płynnym ruchem przesuwały się przy moim boku, a szerokie, płaskie dłonie przyciskały moje nadgarstki do plecionej białej bawełnianej kapy.

Potem poczułam, jak jego pięść wcisnęła mi się w brzuch, kiedy rozpinał zamek swoich zużytych szarych poliestrowych spodni. Ale nic z tego się już nie liczyło – Mary już tam nie było. Z każdym jego ruchem unosiłam się wyżej i wyżej – wzlatując, tańcząc wolno pomiędzy chmurami. Bezpieczna, poza zasięgiem wzroku.

Trudno mi użyć słowa „gwałt” do opisania tej sytuacji, bo ojciec „brał, co chciał” przez długie lata w zamian za „chronienie mnie” przed matką i jakiś pokręcony rodzaj miłości. Jednak tym razem miałam nadzieję, że zda test, który dla niego przygotowałam: posłucha tego, co mam do powiedzenia, przyjmie, że nie chcę, żeby to nadal trwało, i przestanie, kiedy go o to poproszę. Modliłam się, żeby zdał ten test i pokazał mi, że jednak coś go obchodzę i że nigdy nie zrobiłby umyślnie niczego, co mogłoby mnie zranić. Gdy patrzę wstecz, widzę, że chciałam się upewnić, czy kocha mnie, czy po prostu kocha to.

Kiedy całość powoli dobiegała końca, patrzyłam na nieobecną twarz pełnej świeżych nadziei osiemnastolatki i zaczynałam rozumieć, że czas zaakceptować ten fakt: ojciec, o którym myślałam, że go znam – o którym myślałam, że przez cały ten czas mnie kocha – nie istniał. Gdy stoczył się ze mnie i się wytarł, byłam pewna dwóch rzeczy. Po pierwsze, że to był ostatni raz, kiedy szukałam u niego miłości, a po drugie, że nigdy więcej nie dam mu się tknąć.

Nie możemy nauczyć innych niczego.
Możemy jedynie pomóc im odkryć to w sobie.

– Galileusz

Nauczyłam się przyjmować, że w każdej chwili wzywa się nas do bycia jednocześnie nauczycielem i uczniem, bo nigdy nie wiemy, kiedy możemy spotkać kogoś, kto może nauczyć nas czegoś naprawdę wartościowego o nas i naszym życiu – i jest prawdopodobne, że nie rozpoznamy takiej chwili, dopóki nie przeminie. Na tej samej zasadzie nie wiemy nigdy, czy to, co powiedzieliśmy lub zrobiliśmy, nie zainspirowało lub nie pomogło jakoś innej osobie. Mając to w pamięci, nauczyłam się, że bezpieczniej jest starać się żyć tak, by być jednocześnie uczniem i nauczycielem.

Uważam siebie za szczęściarę, bo udało mi się spotkać w życiu kilkoro naprawdę potężnych nauczycieli i mentorów, a choć nie zawsze udawało mi się dostrzec to na czas, widzę z dalszej perspektywy, że zawsze byli przy mnie. W późniejszych rozdziałach książki poznacie moją serdeczną przyjaciółkę, mentorkę i duchową przewodniczkę, Mandenę – to niewątpliwie wyjątkowa osoba. Rozmowa z nią to jak dialog z czystą świadomością, jak patrzenie w lustrzane odbicie samego serca mojej duszy – najszczerszej części mnie. Zawsze zadaje mi pytania, przyciska i zmusza do spojrzenia na to, co stoi za moimi myślami, czynami i emocjami.

Wracając do czasów, kiedy miałam około siedemnastu lat – wtedy właśnie poznałam swojego pierwszego duchowego nauczyciela. Domyślam się, że był ode mnie starszy o mniej więcej dwadzieścia lat, był byłym członkiem ruchu Hare Kriszna i kimś uzależniającym – w dziwny, chaotyczny, ale spójny sposób. W ramach ochrony jego tożsamości, nazwę go tutaj Panem Jaraczem Zen.

Zostałam mu przedstawiona przez znajomą i zaiskrzyło w zasadzie od razu. Pamiętam naszą pierwszą wspólną wycieczkę – do jego ulubionej księgarni w Londynie, ezoterycznej jaskini skarbów pod szyldem Watkins, tuż przy Charing Cross Road. Było to trochę jak wejście w opowieści o Harrym Potterze: ten rodzaj sklepu mógłbyś spotkać na ulicy Pokątnej (uwielbiałam książki o Harrym Potterze). Zapachy, kolory, magia i urok tego miejsca czyniły z niego prawdziwe znalezisko – zmysłową rozkosz spotkania Wschodu z Zachodem.

Nie spodziewałam się wtedy, że za kilka lat sprawowana przeze mnie funkcja zastępcy dyrektora organizacji Alternatives, należącej do nurtu body-mind-spirit (ang. ciało-umysł-dusza), będzie się łączyć z nawiązaniem znajomości oraz ścisłą współpracą z zespołem tej księgarni. Zabawne, jak życie po cichu pokazuje nam zaplanowaną dla nas drogę: jak ścieżkę usypaną z okruszków. Gdy patrzę wstecz, widzę, jak wiele z moich największych życiowych lekcji przyszło od mężczyzn – co nie jest zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę dynamikę mojej relacji z ojcem i podróże mojej duszy po zagadnieniach męskości.

W tamtym momencie życia lekcje odbierałam od Pana Jaracza Zen. Dla niego ekscytująca była moja chęć uczenia się i wzrastania, a mnie cieszył jego zapał do uczenia mnie. Nie mogliśmy nacieszyć się swoimi rolami, wchodząc w relację, którą mogę opisać tylko jako dziwaczną.

Mój umysł i zmysły były ożywione i wystawione na mnóstwo rzeczy, których istnienia nawet nie podejrzewałam: Kena Wilbera5, buddyzm zen, medytację, uważność… Otwierałam oczy na zupełnie nowy świat – świat pełen niekończących się możliwości i wyższej świadomości. To był nowy sposób istnienia i myślenia.

Stopniowo docierało też do mnie, że całkowicie zadurzyłam się w Panu Jaraczu. Niektórzy powiedzieliby może, że było to bardziej zauroczenie, ale nie – zauroczeń doświadczałam już wcześniej. To było całkowite poddanie się umysłem, ciałem i duszą, coś, co – jak później zaobserwowałam – zdarzało mi się w kontaktach z wieloma nauczycielami płci męskiej, jakich spotkałam w życiu. Czasem, jak mówi Mandena, tylko w ten sposób życie może zmusić mnie do usiedzenia w miejscu na tyle, żebym zdążyła wysłuchać i zrozumieć, co chce mi przekazać!

Życie w domu przypominało wówczas strefę działań wojennych. Ojciec był nieustannie na granicy, ostrożny z powodu ryzyka wynikającego z mojej nowo nabytej pewności siebie. Zaczęłam mu odpyskiwać i rzucać wyzywające spojrzenia, doskonale świadoma, że nie ma już nade mną kontroli. Nie obchodziło mnie to. Aż pewnego dnia w kuchni, po jednej z tych zjadliwych sprzeczek, nagle coś w nim pękło i nim zdążyłam się zorientować, poczułam jego palce na gardle.

W jego oczach czaiła się ogromna furia i desperacja, a palce zaczynały się zaciskać, mocniej i mocniej. Był zdecydowany położyć kres bajce, która potoczyła się nie po jego myśli. Pamiętam, jak patrzyłam mu wyzywająco prosto w oczy, myśląc: No dalej, zrób to. Wyzywam cię. Co możesz mi jeszcze odebrać prócz tego, co już wziąłeś? I nagle, uświadomiwszy sobie, że dusi własną córkę, zwolnił uścisk. Wiedział, że stracił swoją małą dziewczynkę, i przerażało go to.

Tak oto mieszkanie Pana Jaracza stało się moim azylem, bezpiecznym schronieniem. Gotowaliśmy, rozmawialiśmy, a od czasu do czasu upalaliśmy się. Przed naszym spotkaniem nigdy wcześniej nie paliłam konopi i byłam wyjątkowo wrażliwa na używki: nie paliłam i nie piłam, a samo siedzenie w pokoju pełnym palących skręty osób wystarczało, żebym stała się absurdalnie beztroska i rozchichotana. Na początku Pan Jaracz był bardzo ostrożny, kiedy częstował mnie swoim osławionym chili con carne doprawianym konopiami.