Strona główna » Obyczajowe i romanse » Elegancja jeża

Elegancja jeża

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-780-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Elegancja jeża

„Nowoczesna, świeża i inteligenta baśń”. Le Figaro Mam na imię Renée, mam 54 lata. Pracuję jako dozorczyni zamieszkałego przez bogaczy budynku przy rue de Grenalle w Paryżu. Jestem wdową. Niską, pulchną i brzydką. Mam nagniotki na stopach i, jeśli wierzyć dokuczliwym porankom, oddech mamuta. Przede wszystkim jednak tak doskonale odpowiadam powszechnym wyobrażeniom na temat dozorczyń, że żaden z mieszkańców kamienicy nie przypuszcza nawet, że mogę być dalece bardziej oczytana, niż oni wszyscy bogaci. Mam na imię Paloma, mam 12 lat, mieszkam w luksusowym apartamencie przy rue de Grenalle 7. Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że życie to farsa i prowadzi jedynie do pustki i egzystencjalnego absurdu. Skąd to wiem? Tak się składa, że jestem inteligentna. Nawet wyjątkowo. Dlatego też podjęłam decyzję: pod koniec tego roku szkolnego, w dniu moich trzynastych urodzin, popełnię samobójstwo. Renée i Paloma, bohaterki Elegancji jeża, nie wiedzą o sobie, a jednak stopniowo zbliżają się do siebie w swoich rozważaniach i gustach. Obie są wrażliwe i obdarzone niezwykłą inteligencją. Lubią filozofować, kochają literaturę i sztukę, fascynuje je Japonia. Kiedy więc pewnego dnia na horyzoncie pojawia się rodowity Japończyk, piękny, mądry i bogaty, wszystko może się zmienić… „Barbery opowiada o nastolatce planującej samobójstwo i wykształconej dozorczyni z bogatej dzielnicy Paryża. Pełna mądrości historia o przedstawicielkach dwóch pokoleń”. Der Tagesspiegel „Głęboka i pełna napięcia opowieść. Czytanie Barbery jest po prostu przyjemnością”. MDR

Polecane książki

Skończyliście Shantaram, ręce wam się trzęsą i nie wiecie, co ze sobą począć? No to mam dobrą wiadomość: oto ciąg dalszy przygód Lina w jego krainie czarów. Oto Cień góry. Gregory David Roberts powrócił. Na szczęście. Proszę do mnie nie dzwonić przez kilka dni, a zwłaszcza nocy”. – Marcin Meller D...
  Zmagania szachowe w Manili otworzyły nowy rozdział w historii szachów kobiecych. Skończyła się era dominacji tzw. „szkoły sowieckiej”. Na turnieju międzystrefowym w Borzomi, rozegranym w październiku 1990 roku, ani jednej szachistce sowieckiej nie udało się awansować do turnieju kandydatek. Dokona...
PORADNIK KOBIETY, OKREŚLANEJ ŚWIATŁEM W DZIEDZINIE DUCHOWOŚCI I ROZWOJU OSOBISTEGO Oto podnosząca na duchu i wzruszająca opowieść o tym jak seria intensywnych zdarzeń zmieniła życie młodej matki raz na zawsze. Stojąc na Tower Bridge, trzymając w drżących dłoniach dziecko i będąc gotowa do skoku, Mar...
Marta i Dunia to przebojowe, pomysłowe, kochające życie nastolatki, które zawsze trzymają się razem. Kiedy zbliżają się wakacje, postanawiają zaszaleć i bukują bilety do Tunezji. Zapowiadają się leniwe dwa tygodnie z all inclusive, drinkami z palemką i wylegiwaniem na plaży. Okazuje się, że Hamm...
Realizując tajną misję, żandarm Wojska Polskiego Tomasz Borowski trafia do obozu bojówkarzy Państwa Islamskiego. Nie wie jeszcze, że przyjdzie mu stoczyć walkę nie tylko z dżihadystami, ale też z grupą najemników, działających na zlecenie pewnej szanowanej i bogatej francuskiej rodziny. Zaró...
Tymoteusz Karpowicz, Utwory poetyckie Wstęp i opracowanie Bartosz Małczyński Zderzanie słów i rozbijanie znaczeń – te dwa sformułowania pojawiają się bodaj najczęściej w pracach poświęconych twórczości poetyckiej Tymoteusza Karpowicza. Nie oddają one jednak złożoności dzieła tego wybitnego twórcy....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Muriel Barbery

Tytuł oryginału:

L’ÉLÉGANCE DU HÉRISSON

Copyright © Éditions Gallimard, 2006.

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Wykonanie graficzne okładki: Piotr Majewski

Zdjęcia na okładce: iStock/Getty Images © Ditty_about_summer;

iStock/Getty Images © PopTika; iStock/Getty Images © ms. Octopus

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Agnieszka Majewska

ISBN: 978-83-7999-780-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Stefanowi, z którym pisałam tę książkę

MARKS (PREAMBUŁA)Kto sieje żądze

Marks całkowicie zmienił mój ogląd świata – oznajmił mi dziś rano mały Pallières, który normalnie w ogóle się do mnie nie odzywa.

Antoine Pallières to syn jednego z moich ośmiu pracodawców, szczęśliwy dziedzic starej dynastii przemysłowej, ostatnie beknięcie wielkiej burżuazji. Promieniał dumą ze swojego odkrycia i opowiedział mi o nim machinalnie, nie przypuszczając nawet, że mogłabym coś z tego zrozumieć. No bo co masy robotnicze mogą rozumieć z Marksa? Jego pisma są trudne, język staranny, proza subtelna, a teza kompletna.

I właśnie wtedy o mały włos się głupio nie zdradziłam.

– Powinien pan przeczytać Ideologię niemiecką – powiedziałam temu kretynowi w zielonej budrysówce.

Żeby zrozumieć Marksa i pojąć, dlaczego się mylił, trzeba przeczytać Ideologię niemiecką. To podstawa antropologiczna, na której powstaną wszystkie zachęty do budowania nowego świata, a z którą wiąże się główna pewność: ludzie zatracający się w żądzach zrobiliby lepiej, gdyby się ograniczyli do zaspokajania swoich podstawowych potrzeb. W świecie, gdzie hybris1 żądzy zostanie poskromiona, będzie mogła się narodzić nowa organizacja społeczna świata, pozbawiona walk, ucisku i zabójczych hierarchii. „Kto sieje żądze, zbiera ucisk” – już, już miałam mruknąć, jakby słuchał mnie tylko mój kot.

Ale Antoine Pallières, którego odrażający wąsik w zalążku nie ma w sobie nic kociego, patrzy na mnie, niepewny, co znaczą moje dziwne słowa. Jak zawsze ratuje mnie niezdolność istot ludzkich do uwierzenia w to, co rozrywa ramy ich przyzwyczajeń umysłowych. Dozorczyni nie czytuje Ideologii niemieckiej, podobnie jak byłaby niezdolna zacytować jedenastą tezę Feuerbacha. Na dodatek dozorczyni, która czyta Marksa, pachnie mocno dywersją, zaprzedana diabłu, który się nazywa CGT2. To, że mogłaby zgłębiać dzieła tego myśliciela dla uwznioślenia ducha, stanowi niestosowność, której nie wyobraziłby sobie żaden burżuj.

– Pan pozdrowi ode mnie mamę – mamroczę, zamykając mu drzwi przed nosem i mając nadzieję, że moc odwiecznych uprzedzeń złagodzi dysharmonię tych dwóch zdań.

Cuda Sztuki

Nazywam się Renée Michel. Mam pięćdziesiąt cztery lata. Od dwudziestu siedmiu lat jestem dozorczynią w kamienicy pod numerem 7 przy ulicy de Grenelle, pięknej rezydencji prywatnej z podwórzem i ogrodem, podzielonej na osiem luksusowych apartamentów. Wszystkie są zamieszkane i wszystkie gigantyczne. Jestem wdową, niską, brzydką, grubawą, mam nagniotki na stopach i – jeśli wierzyć niektórym dokuczliwym dla mnie samej porankom – oddech mamuta. Nigdy nie studiowałam, zawsze byłam biedna, dyskretna i nijaka. Mieszkam sama z kotem, który ma jedyną cechę szczególną: cuchną mu łapy, kiedy się zdenerwuje. Ani on, ani ja nie czynimy żadnych wysiłków, żeby się zintegrować z kręgiem naszych bliźnich. Rzadko bywam miła, acz zawsze jestem grzeczna, zatem ludzie mnie nie lubią, chociaż tolerują, ponieważ tak dobrze odpowiadam powszechnym wyobrażeniom na temat wzorca dozorczyni, że stanowię jedno z kółek zębatych, które napędzają wielkie uniwersalne złudzenie, iż życie ma sens dający się łatwo odczytać. A skoro ktoś gdzieś napisał, że dozorczynie są stare, brzydkie i zgryźliwe, na zwieńczeniu tego samego idiotycznego firmamentu zostało wypalone żywym ogniem, że wyżej wymienione dozorczynie mają grube kapryśne koty drzemiące cały dzień na poduszkach w wykonanych szydełkiem poszewkach.

Podobnie mówi się, że te kobiety bez końca oglądają telewizję, podczas gdy ich grube mruczki drzemią, i że przedsionek kamienicy powinien zalatywać rosołem, kapuśniakiem lub cassoulet3. Ja mam niesłychane szczęście być dozorczynią w rezydencji o wysokim standardzie. Czułam się tak upokorzona, gdy musiałam pichcić te paskudne potrawy, że z ulgą przyjęłam interwencję pana de Broglie, radcy stanu z pierwszego piętra, którą żonie z pewnością przedstawił jako kurtuazyjną, acz stanowczą, a która miała przegonić ze wspólnej przestrzeni te plebejskie wyziewy. Zadowolenie ukryłam pod maską wymuszonego posłuszeństwa.

To było dwadzieścia siedem lat temu. Od tamtej pory codziennie idę do rzeźnika, kupuję plasterek szynki lub wątrobę wołową, po czym wtykam je do siatki między paczkę makaronu i pęczek marchwi. Usłużnie wystawiam na widok publiczny te wiktuały ubogich – mające tę dodatkową zaletę, że nie pachną – ponieważ jestem biedna w domu bogaczy. Wszystko po to, by pożywić zarówno jednomyślnie wyznawany komunał, jak i mojego kota, Lwa, który jest gruby wyłącznie z powodu tych posiłków. To ja powinnam je zjadać, ale to on napycha się wiejskimi produktami mięsnymi i herbatnikami maślanymi, podczas gdy ja, bez żadnych perturbacji węchowych, nie budząc niczyich podejrzeń, mogę zaspokajać własne skłonności kulinarne.

Trudniejsza była kwestia telewizji. Mój świętej pamięci mąż oglądał ją z wytrwałością, która zwalniała mnie z tej katorgi. Do przedsionka kamienicy dochodził dźwięk wydawany przez to pudło, co wystarczyło, by podtrzymać hierarchię społeczną. Kiedy Lucien zmarł, łamałam sobie głowę, jak zachować pozory. Żywy zwalniał mnie z tego krzywdzącego obowiązku, martwy pozbawiał mnie swojego nieokrzesania, niezbędnej obrony przed podejrzeniami innych. Wyjście z sytuacji znalazłam dzięki udoskonaleniu tradycyjnego dzwonka.

Mechanizm na podczerwień ostrzega mnie, gdy ktoś pojawia się w holu, co sprawia, że chociaż jestem bardzo oddalona od wchodzących, zanim jeszcze nacisną guzik, wiem, że są. Wtedy na ogół przebywam w pokoju w głębi, w którym spędzam większość wolnego czasu. Tam, zabezpieczona przed hałasem i zapachami, które narzuca mi moje zajęcie, mogę żyć według swojego uznania, nie będąc pozbawiona najważniejszych informacji: kto wchodzi, kto wychodzi, z kim i o której. Mieszkańcy kamienicy, przechodząc przez hol, słyszą przytłumione dźwięki, dzięki którym mogą rozpoznać, że telewizor jest włączony, i przez brak raczej niż nadmiar wyobraźni tworzą sobie obraz dozorczyni rozwalonej przed odbiornikiem. Tymczasem ja, bezpiecznie ukryta za białą muślinową firanką, przez okrągłe okienko na wprost schodów dyskretnie sprawdzam tożsamość przechodzącej osoby.

Pojawienie się kaset wideo, a później boskiego DVD, jeszcze zwiększyło moją szczęśliwość. Ponieważ nieczęsto się zdarza, by dozorczyni ekscytowała się Śmiercią w Wenecji, a z zajmowanych przez nią pomieszczeń dobiegały dźwięki symfonii Mahlera, sięgnęłam do małżeńskich oszczędności zebranych z takim trudem i nabyłam drugi odbiornik. Podczas gdy telewizor w stróżówce – gwarant mojej tajności – ryczy niedorzeczności przeznaczone dla ludzi o mózgu ostrygi, ja, nie słysząc ich, ze łzami w oczach rozpływam się z zachwytu nad cudami Sztuki.

GŁĘBOKA MYŚL NR 1

Dążyć do gwiazd

W akwarium z rybkami

Złotymi skończyć

Podobno dorośli od czasu do czasu siadają i oddają się kontemplacji katastrofy, którą jest ich życie. Skarżą się wtedy, nic nie rozumiejąc, i jak muchy obijające się ciągle o tę samą szybę miotają się, cierpią, marnieją, załamują się i sami sobie zadają pytanie, jaki mechanizm doprowadził ich tam, dokąd wcale nie chcieli iść. Najbardziej inteligentni tworzą z tego wręcz religię: ach, ta godna pogardy mieszczańska egzystencja! Są cynicy, którzy rozprawiają z zawiedzioną i zadowoloną miną: „Co się stało z naszymi marzeniami z młodości? Uleciały, a życie to wredna suka”. Nienawidzę tej fałszywej przenikliwości. W gruncie rzeczy dorośli są tacy sami jak inni – dzieciaki, które nie mogą pojąć, co im się stało – i udają twardzieli, podczas gdy chce im się płakać.

To źle, że dzieci wierzą w słowa dorosłych, a kiedy same dorosną, mszczą się, oszukując własne potomstwo. „Życie ma sens znany ludziom dojrzałym” – to powszechne kłamstwo, w które wszyscy mają obowiązek wierzyć. Kiedy w swoim czasie, po latach, rozumiemy, że to nieprawda, jest za późno. Tajemnica pozostaje nietknięta, ale cała dostępna energia została roztrwoniona na głupie działania. Nie mamy innego wyjścia, jak się znieczulić w miarę swoich możliwości, próbując zamaskować fakt, że nie znajdujemy sensu w życiu i oszukujemy swoje dzieci, żeby przekonaćsiebie.

Wśród osób, u których bywa moja rodzina, wszyscy poszli tą samą drogą: młodość spędzili na próbach wykorzystania swojej inteligencji, na wyciskaniu studiów niczym cytryny i dążeniu do zapewnienia sobie elitarnej pozycji, a potem, całe życie w osłupieniu, na zadawaniu sobie pytania, dlaczego takie nadzieje doprowadziły do tak jałowej egzystencji. Ludzie sądzą, że sięgają do gwiazd, a kończą jak złote rybki w okrągłym akwarium. Zastanawiam się, czy nie byłoby prościej od początku uczyć dzieci, że życie jest absurdalne. To pozbawiłoby dzieciństwo kilku miłych chwil, ale pozwoliłoby zyskać na czasie w wieku dojrzałym, nie mówiąc już o tym, że oszczędziłoby nam przynajmniej jednego stresu – pobytu w akwarium.

Mam dwanaście lat, mieszkam w luksusowym apartamencie w kamienicy pod numerem 7 przy ulicy de Grenelle. Mam bogatych rodziców, bogatą rodzinę, przeto moja siostra i ja teoretycznie także jesteśmy bogate. Mój ojciec – deputowany, który przedtem był ministrem – bez wątpienia skończy na opróżnianiu piwniczki win w Hôtel de Lassay4. Moja matka… No tak, nie nazwałabym jej orłem, ale ma wykształcenie. Zrobiła doktorat z literatury. Zaproszenia na kolację pisze bez błędów i spędza czas na zanudzaniu nas literackimi odnośnikami („Colombe, nie zgrywaj się na księżnę de Guermantes”, „Moja mróweczko, jesteś prawdziwą księżną Sanseverina”).

Mimo to, mimo całego tego szczęścia i bogactwa, od bardzo dawna wiem, że cel ostateczny to akwarium. Skąd to wiem? Tak się składa, że jestem inteligentna. Wyjątkowo nawet. Jeśli porównać mnie z innymi dziećmi w tym samym wieku – dzieli nas przepaść.

Nie bardzo mam ochotę, by mnie dostrzegano, a w rodzinie, w której inteligencja nie jest wartością najwyższą, niezwykle uzdolnione dziecko nie miałoby spokoju, w szkole staram się więc powściągać swoje możliwości, ale i tak zawsze jestem pierwsza. Można by pomyśleć, że odgrywanie przeciętnej inteligencji to pestka, kiedy w wieku dwunastu lat jest się na poziomie uniwersyteckim tak jak ja. Wcale nie! Trzeba się nieźle napracować, żeby sprawiać wrażenie głupszej, niż się jest. Ale w pewien sposób to mi pozwala nie umrzeć z nudów: czas, którego nie muszę spędzać na uczeniu się i próbach zrozumienia, wykorzystuję, by sobie przyswoić styl odpowiedzi, sposoby postępowania, zmartwienia i pomyłki zwykłych dobrych uczennic. Czytam wszystko, co pisze Constance Baret, druga w klasie z matematyki, francuskiego i historii, i w ten sposób dowiaduję się, co powinnam robić. Z francuskiego napisać ciąg koherentnych słów bez błędów ortograficznych, z matematyki mechanicznie odtworzyć operacje pozbawione sensu, a z historii podać ciąg faktów połączonych logicznie. Ale nawet w porównaniu z dorosłymi jestem znacznie bystrzejsza niż większość z nich. I tyle. Nie rozpiera mnie z tego powodu jakaś szczególna duma, ponieważ to nie moja zasługa. Jedno wiem na pewno: nie pójdę do akwarium. Dobrze przemyślałam to postanowienie. Nawet dla kogoś tak inteligentnego jak ja, tak zdolnego, tak różnego od innych i tak ich przewyższającego, życie zostało już wytyczone, a to mnie zasmuca do łez. Nikomu nie przyszło do głowy, że skoro egzystencja jest absurdalna, olśniewający sukces nie ma więcej wartości niż kompletna porażka. Jest tylko wygodniejszy. Na tym nie koniec; uważam, że przenikliwość sprawia, iż sukces staje się gorzki, podczas gdy przeciętność ciągle się czegoś spodziewa.

Podjęłam więc decyzję. Wkrótce przestanę być dzieckiem, i chociaż mam pewność, że życie to farsa, nie sądzę, żeby mi się udało wytrwać do końca. W gruncie rzeczy zostaliśmy zaprogramowani tak, byśmy wierzyli w to, czego nie ma, ponieważ jesteśmy istotami żywymi, które nie chcą cierpieć. Dlatego wysilamy się, by samych siebie przekonać, że istnieją rzeczy wartościowe, dzięki którym życie ma sens. Chociaż jestem inteligentna, nie wiem, ile jeszcze czasu będę mogła walczyć z tą biologiczną skłonnością. Kiedy wejdę w świat dorosłych, czy nadal będę umiała stawić czoło poczuciu absurdu? Nie sądzę. Dlatego podjęłam decyzję: pod koniec tego roku szkolnego, w dzień moich trzynastych urodzin, szesnastego czerwca, popełnię samobójstwo. Uwaga, nie zamierzam tego zrobić ostentacyjnie, jakby to miał być akt odwagi czy wyzwanie. Zresztą lepiej dla mnie, żeby nikt się niczego nie domyślał. Dorośli mają histeryczny stosunek do śmierci, sprawa przyjmuje niesłychane rozmiary, robi się z niej Bóg wie co, podczas gdy to najbanalniejsze zdarzenie na świecie. W istocie dla mnie ważne jest nie tyle samobójstwo, ile sposób, w jaki je popełnię.

Japońska strona mojej osobowości skłania mnie ku seppuku. Kiedy mówię „japońska strona”, chcę przez to powiedzieć: moja miłość do Japonii. W czwartej klasie jako drugi język obcy wybrałam oczywiście japoński. Nauczyciel jest nieszczególny, zjada słowa, mówiąc po francusku, a czas spędza na drapaniu się w głowę z bezradną miną, ale podręcznik dość mi się podoba, a od początku tego roku szkolnego zrobiłam ogromne postępy. Spodziewam się, że za kilka miesięcy będę w stanie czytać moje ukochane mangi w oryginale. Mama nie rozumie, jak taka-zdolna-dziewczynka-jak-ty może je czytać. Nawet nie próbowałam jej wyjaśnić, że to słowo po japońsku znaczy tylko „komiks”. Uważa, że się fascynuję kontrkulturą, a ja jej nie wyprowadzam z błędu. Krótko mówiąc, za kilka miesięcy będę być może czytać Taniguchiego5 po japońsku. Co przywodzi nas znowu do naszych baranów: muszę to zrobić przed szesnastym czerwca, ponieważ tego dnia popełniam samobójstwo. Ale nie seppuku. Byłoby to pełne znaczenia i urody, ale… no cóż… wcale nie mam ochoty cierpieć. Myślę, że kiedy człowiek podejmie decyzję o samobójstwie, powinien go dokonać łagodnie, właśnie dlatego, że śmierć uznaje się za składową porządku świata. Powinno to być delikatne przejście, wyciszone ześlizgnięcie się w odpoczynek. Niektórzy ludzie rzucają się przez okno z czwartego piętra, piją Bielinkę lub wieszają się! To bez sensu! Uważam, że nawet bezwstydne. Czyż nie umiera się po to, żeby nie cierpieć? Ja dobrze zaplanowałam swoje odejście: od roku co miesiąc zabieram jeden proszek nasenny z pudełka na stoliku nocnym mamy. Zresztą zażywa ich tyle, że nie zorientowałaby się, nawet gdybym brała jeden dziennie, ale postanowiłam być bardzo ostrożna. Nie wolno zostawiać niczego przypadkowi, gdy się podejmuje decyzję, która na pewno nie zostanie zrozumiana. Trudno uwierzyć, jak szybko ludzie sprzeciwiają się najważniejszym dla człowieka planom, w imię takich niedorzeczności jak „sens życia” czy „umiłowanie bliźniego”. Ach, i jeszcze „beztroskie dzieciństwo”.

Wędruję więc spokojnie ku dacie szesnastego czerwca i nie boję się. Może tylko żałuję kilku rzeczy. Ale świat, taki jaki jest, nie został stworzony dla księżniczek. Co powiedziawszy, nie powinniśmy wegetować jak na wpół zgniłe warzywo, tylko dlatego, że planujemy umrzeć. U Taniguchiego bohaterowie giną, wspinając się na Mount Everest. Ponieważ przed szesnastym czerwca nie mam możliwości wdrapać się na K2 ani na Grandes Jorasses6, moim prywatnym Everestem stanie się wymóg intelektualny. Wyznaczyłam sobie za cel jak największą liczbę głębokich myśli, które zanotuję w tym zeszycie. Jeśli nic nie ma sensu, niech przynajmniej duch stawi temu czoło, no nie? Ale ponieważ mam dużą skłonność do japońszczyzny, dodałam utrudnienie: ta myśl musi być sformułowana w postaci wierszykaà la japonaise – w japońskim stylu hokku (trzy wersy) lub kanka (pięć wersów).

Mój ulubiony hokku został napisany przez Basho:

Chatka rybaków

Zmieszane z krewetkami

Świerszcze!

To nie akwarium dla rybek, to poezja!

Ale świat, w którym żyję, zawiera mniej poezji niż chatka japońskich rybaków. A czy uważacie za normalne, że czwórka ludzi mieszka na czterystu metrach kwadratowych, podczas gdy inni (wśród nich mogą być poeci przeklęci) często nie mają przyzwoitych mieszkań i tłoczą się w piętnaście osób na dwudziestu metrach? Kiedy tego lata usłyszałam w wiadomościach, że Afrykanie zginęli, ponieważ zapaliły się schody w ich budynku, przyszła mi do głowy pewna myśl. Oni swoje akwarium mają pod nosem i nie mogą go uniknąć, opowiadając sobie historyjki. Ale moi rodzice i Colombe wyobrażają sobie, że pływają w oceanie, ponieważ mieszkają na czterystu metrach kwadratowych zapchanych meblami i obrazami.

Liczę, że szesnastego czerwca odświeżę trochę ich pamięć sardynek: podpalę apartament (zapałkami do grilla). Ale, ale – nie jestem kryminalistką. Zrobię to wtedy, gdy nikogo nie będzie (szesnasty czerwca wypada w sobotę, a w ten dzień po południu Colombe idzie do Tibère’a, mama na jogę, tata do swoich znajomych, a ja zostaję w domu), ewakuuję koty przez okno i uprzedzę straż pożarną wystarczająco wcześnie, by nie było ofiar. A potem pójdę spokojnie spać u babci z proszkami nasennymi.

Bez mieszkania i bez córki może pomyślą o tych wszystkich nieżywych Afrykanach, no nie?

KAMELIEArystokratka

We wtorki i w czwartki Manuela, moja jedyna przyjaciółka, przychodzi do mojej stróżówki na herbatę. To prosta kobieta, której dwadzieścia lat straconych na walce z kurzem u innych nie pozbawiło elegancji. Walka z kurzem to zresztą bardzo powściągliwy skrót. Ale u bogaczy nie nazywa się rzeczy po imieniu.

– Opróżniam kosze pełne podpasek higienicznych – mówi mi z tym swoim łagodnie szeleszczącym akcentem – ścieram wymiociny psa, czyszczę klatkę dla ptaków, trudno uwierzyć, że takie małe stworzenia robią tyle kupy, myję sedesy. Kurz? Żeby tylko!

Trzeba wiedzieć, że gdy we wtorki o czternastej Manuela schodzi do mnie od Arthensów, a w czwartki od de Broglie’ów, zostawia za sobą wymuskane bawełnianą ściereczką pozłacane sraczyki, które są równie brudne i śmierdzące jak wszystkie wychodki świata, ponieważ bogaci, z pewnością wbrew sobie, jedną rzecz mają wspólną z biednymi – obrzydliwe jelita, które zawsze gdzieś się pozbywają tego, co je brukało.

Tak więc można pokłonić się Manueli. Chociaż została złożona na ołtarzu świata, w którym niewdzięczna robota jest zarezerwowana dla jednych, podczas gdy inni dłubią w nosie, nic nie robiąc, nie odstąpiła na krok od wyrafinowania, które przewyższa znacznie wszelkie pozłotki, a tym bardziej pozłacane sanitariaty.

– Żeby zjeść orzech, należy rozłożyć serwetkę – mówi Manuela i wyjmuje ze swojej starej torby malutki pojemniczek z jasnego drewna, z którego wystają spiralnie zwinięte wstążki z karminowego papieru. W tej szkatułce uwiły sobie gniazdo ciasteczka migdałowe. Przygotowuję kawę, której nie będziemy piły, ale której emanacje uwielbiamy obydwie, i sączymy w milczeniu zieloną herbatę, zagryzając ciastkami.

Tak jak ja nieustająco sprzeniewierzam się archetypowi dozorczyni, tak Manuela jest zdrajczynią wobec wzorca portugalskiej sprzątaczki, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Ta dziewczyna z Faro, urodzona pod drzewem figowym po siedmiorgu innych dzieciach, a przed sześciorgiem kolejnych, wysyłana do pracy na roli od najwcześniejszych lat i równie szybko wydana za mąż za murarza, którego krótko potem deportowano, matka czwórki dzieci – francuskich z punktu widzenia prawa, ale portugalskich w oczach społeczeństwa – tak więc ta dziewczyna z Faro, włącznie z czarnymi pończochami przeciw żylakom i chustką na głowie, jest arystokratką, najprawdziwszą, bez zastrzeżeń, ponieważ śmieje się ze wszystkich etykietek i szlacheckich nazwisk. Kto to jest arystokratka? To kobieta, której wulgarność nie dotyczy, choć otacza ją ze wszystkich stron.

Wulgarność rodziny jej męża, w każdą niedzielę zagłuszającej śmiechem ból, że się przyszło na świat słabym i bez przyszłości; wulgarność sąsiedztwa naznaczonego smutkiem trupio bladym jak neony fabryki, do której ludzie idą co rano, jakby schodzili do piekieł; wulgarność urzędniczek, których nikczemności nie ukryje żadna pensja, a które zwracają się do niej jak do psa pokrytego liszajami. Ale trzeba widzieć, jak Manuela oferuje mi, niczym królowej, owoce swojej sztuki ciastkarskiej, by zrozumieć cały wdzięk tej kobiety. Tak. Jak królowej. Kiedy Manuela się pojawia, moja stróżówka zmienia się w pałac, a nasze chrupanie pariasów – w festyn monarchów. Tak jak bajarz przekształca życie w mieniącą się rzekę, która pochłania ból i zmartwienia, tak Manuela przeobraża naszą egzystencję w radosną i pełną ciepła epopeję.

– Mały Pallières powiedział mi dziś dzień dobry – mówi nagle.

Wydaję pomruk niechęci.

– On czyta Marksa – stwierdzam, wzruszając ramionami.

– Marksa? – pyta, wymawiając „ks” jak „sz”, po iberyjsku zmiękczone.

– Ojca komunizmu – odpowiadam.

Manuela prycha z pogardą: – Polityka – mówi. – Zabawka dla dzieci bogaczy, której nie pożyczają nikomu.

Zastanawia się przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami.

– To nie taka książka jak te, które zwykle czyta – mówi.

Ilustrowane magazyny, które młodzi ludzie chowają pod materacem, nie umykają przenikliwości Manueli, a mały Pallières przez pewien czas konsumował je często, chociaż wybiórczo, o czym świadczy stopień zużycia strony o znaczącym tytule: „Figlarne markizy”.

Śmiejemy się i jeszcze przez chwilę gawędzimy o tym i owym, otoczone spokojem starej przyjaźni. Te chwile są mi drogie i serce mi się ściska na myśl o dniu, gdy Manuela zrealizuje swoje marzenie i wróci na zawsze do ojczyzny, zostawiając mnie tutaj samą i zgrzybiałą, bez nikogo, kto zmieniłby mnie dwa razy na tydzień w tajemną królową. Zastanawiam się też z obawą, co się stanie, kiedy jedyna przyjaciółka, jaką kiedykolwiek miałam, jedyna, która wie wszystko, nigdy o nic nie pytając, opuści nikomu nieznaną kobietę i zawinie ją w całun zapomnienia.

W holu dają się słyszeć kroki, a potem wyraźny dźwięk naciskania guzika windy, starego dźwigu z czarnymi kratami i drzwiami wahadłowymi, wyłożonego drewnem, gdzie – gdyby było miejsce – niegdyś stałby służący. Znam te kroki. To Pierre Arthens, krytyk gastronomiczny z czwartego piętra, oligarcha najgorszego rodzaju. Sądząc po sposobie, w jaki mruży oczy na progu mojej stróżówki, musi myśleć, że mieszkam w ciemnej grocie, chociaż to, co widzi, mówi mu coś wręcz przeciwnego.

Czytałam te jego sławne krytyki.

– Nic z nich nie rozumiem – powiedziała mi Manuela, dla której dobra pieczeń to dobra pieczeń i kropka.

Nie ma tu nic do rozumienia. Szkoda, że takie pióro marnuje się z powodu zaślepienia. Napisać o pomidorze całe strony olśniewającej narracji, nigdy nie zobaczywszy ani nie dotknąwszy tego warzywa, stanowi przygnębiający akt brawury. Czyż można być równie uzdolnionym i równie ślepym na obecność rzeczy? – często pytałam samą siebie, kiedy przechodził obok mnie z tym swoim wielkim aroganckim nosem. Wygląda na to, że można. Niektóre osoby nie potrafią w przedmiotach swojej kontemplacji uchwycić wewnętrznego tchnienia.

Jak na złość, kroki zawracają nagle i Arthens dzwoni do stróżówki.

Podnoszę się, pamiętając o szuraniu nogami obutymi w pantofle, którym pierwszeństwo w dziedzinie banału odebrać może tylko koalicja bagietki i beretu. Wiem doskonale, że tym samym irytuję Mistrza, uosobienie niecierpliwości wielkich drapieżców, a to zwiększa staranność, z jaką powolutku uchylam drzwi, wtykając w nie nieufny nos – mam nadzieję – zaczerwieniony i błyszczący.

– Czekam na przesyłkę – mówi, przymykając powieki i nozdrza. – Czy może mi ją pani dostarczyć natychmiast, gdy kurier ją przywiezie?

Tego popołudnia pan Arthens założył wielki szal w kropki, który fruwa wokół jego karku patrycjusza. Wcale mu nie jest w nim dobrze, ponieważ obfitość lwiej grzywy i eteryczna zwiewność jedwabiu wspólnie przyćmiewają męskość, w którą ten człowiek na ogół się stroi. A poza tym, do cholery, ten szal coś mi przypomina. O mały włos bym się roześmiała, myśląc o tym. To szal Legrandina. W dziele niejakiego Marcela, W poszukiwaniu straconego czasu, występuje dozorca Legrandin, snob rozdarty między dwoma światami, tym, w którym się porusza, i tym, w który chciałby wejść. Żałosny pozer, którego szal – od nadziei do goryczy, od usłużności do pogardy – wyraża najbardziej intymne wahania. I tak, gdy na placu de Combray spotyka rodziców narratora, a nie chce się z nimi witać, zleca szalowi – pozwalając mu unosić się swobodnie na wietrze – przekazanie melancholijnego nastroju, który zwalnia go od zwykłych pozdrowień.

Pierre Arthens, który przecież zna dzieło Prousta, lecz przy czytaniu fragmentu poświęconego dozorcom zapewne nie odczuł wobec nich specjalnej sympatii, pochrząkuje zniecierpliwiony.

– Czy mogłaby pani przynieść ją bezzwłocznie?

(Przesyłkę dostarczoną przez kuriera – paczki bogaczy nie są wysyłane zwykłą pocztą).

– Tak – mówię, bijąc rekord zwięzłości, zachęcona do niej przez jego lapidarność i pominięcie słowa „proszę”, czego forma pytajna i tryb warunkowy nie usprawiedliwiają do końca, moim zdaniem.

– To bardzo delikatne – dorzuca. – Proszę uważać.

Połączenie trybu rozkazującego z „proszę” także nie znajduje uznania w moich oczach, tym bardziej że on widzi we mnie kogoś niezdolnego do wyłapania takich subtelności syntaktycznych i stosuje je wyłącznie dlatego, że taką ma ochotę, nie stać go na tyle uprzejmości, by podejrzewać, że mogłabym się tym poczuć urażona. Usłyszeć w głosie bogacza, że zwraca się wyłącznie do siebie samego, to jak dotknąć dna kałuży społecznej. Chociaż słowa, które wymawia, są, technicznie rzecz biorąc, skierowane do ciebie, on nie wyobraża sobie nawet, że możesz je zrozumieć.

– Jak to delikatne? – pytam więc mało zachęcającym tonem.

Wzdycha ostentacyjnie, a w jego oddechu wyczuwam bardzo subtelny powiew imbiru.

– Chodzi o inkunabuł – mówi i zadowolonym spojrzeniem wielkiego posiadacza patrzy mi prosto w oczy, ja zaś staram się, żeby były szkliste.

– Niech panu idzie na zdrowie – mówię, przyjmując zdegustowany wyraz twarzy. – Przyniosę go panu, jak tylko pojawi się kurier.

I zatrzaskuję mu drzwi przed nosem.

Perspektywa, że tego wieczoru przy stole Pierre Arthens przedstawi jako dowcip oburzenie swojej dozorczyni, ponieważ użył w jej obecności słowa „inkunabuł”, a ona bez wątpienia dostrzegła w tym słowie coś gorszącego, ogromnie mnie cieszy.

Jeden Bóg wie, kto z nas dwojga upokarza się bardziej.

DZIENNIK RUCHU ŚWIATA NR 1

Zebrać się w sobie,

nie gubiąc szortów

Bardzo dobrze jest mieć regularnie głęboką myśl, ale sądzę, że to nie wystarczy. To znaczy, chcę powiedzieć: za kilka miesięcy popełnię samobójstwo i podpalę dom, ale oczywiście nie mogę uważać, że mam czas; muszę zrobić coś konkretnego w tym krótkim okresie, który mi pozostał. Poza tym jeśli się popełnia samobójstwo, należy być pewnym swego, a mieszkania nie można spalić ot, tak sobie. Tak więc jeśli na świecie istnieje coś, dla czego warto żyć, nie powinnam tego przegapić, ponieważ kiedy się umrze, jest za późno na żale, a zabić się przez pomyłkę to naprawdę zbyt głupie.

Oczywiście mam te swoje głębokie myśli. Ale bawię się w nich w… no, powiedzmy to w końcu – w intelektualistkę (która kpi z innych intelektualistów). Co nie zawsze jest bardzo chwalebne, ale za to zabawne. Dlatego pomyślałam, że trzeba zrównoważyć te strony pisane „na cześć rozumu” za pomocą drugiego dziennika, który traktowałby o ciele i rzeczach. Ukazywał nie głębokie myśli, lecz arcydzieła materii. Coś ucieleśnionego, dotykalnego. Ale także pięknego i estetycznego. Prócz miłości, przyjaźni oraz piękna Sztuki nie widzę niczego, co mogłoby wzbogacić życie ludzkie. Jeśli chodzi o miłość i przyjaźń, jestem za młoda, żeby do nich naprawdę pretendować. Ale Sztuka… gdybym musiała nadal trwać na tym świecie, byłaby całym moim życiem. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Kiedy mówię: „Sztuka”, nie chodzi mi o arcydzieła mistrzów. Nawet dla Vermeera nie zrezygnowałabym z samobójstwa. Jest wzniosły, ale martwy. Nie, myślę o pięknie w świecie, o tym, co może nas uszlachetnić w ruchu życia. Tak więc Dziennik ruchu świata będzie poświęcony ruchowi ludzi, ciał, a nawet – jeśli naprawdę nie ma nic do powiedzenia – rzeczy oraz poszukiwaniom czegoś, co jest wystarczająco estetyczne, żeby nadać życiu wartość. Wdzięk, uroda, harmonia, intensywność. Jeśli to znajdę, wtedy być może ponownie rozważę istniejące opcje. Jeśli znajdę piękny ruch ciał, w braku pięknej myśli, być może dojdę do wniosku, że warto żyć.

Ten pomysł podwójnego dziennika (jednego dla ducha, drugiego dla ciała) przyszedł mi do głowy wczoraj, kiedy tata oglądał w telewizji mecz rugby. Dotąd w takiej sytuacji patrzyłam głównie na niego. Lubię go oglądać, gdy podwija rękawy koszuli, zdejmuje buty i sadowi się wygodnie na kanapie z piwem oraz kiełbaską, by śledzić mecz, deklarując tym samym: „Popatrzcie, jakim człowiekiem potrafię także być”. Wyraźnie nie przychodzi mu do głowy, że jeden stereotyp (pan bardzo poważny minister Republiki) plus drugi stereotyp (jednak świetny facet, który lubi zimne piwo) daje stereotyp do drugiej potęgi. Krótko mówiąc, w sobotę tata wrócił wcześniej niż zwykle, rzucił teczkę w kąt, zdjął buty, podwinął rękawy, wziął z kuchni piwo i uwalił się przed telewizorem, mówiąc:

– Kochanie przynieś mi kiełbaskę, bardzo cię proszę, nie mogę przegapić haka7.

W kwestii przegapienia haka miałam dość czasu, by pokroić kiełbasę w plasterki i mu ją przynieść, a w telewizji nadal szły reklamy. Mama usiłowała zachować równowagę na oparciu kanapy, by podkreślić swój sprzeciw wobec meczu (w stereotypowej rodzinie musi być matka o bardzo lewicowych poglądach), i zanudzała ojca jakąś skomplikowaną opowieścią o kolacji, w której była mowa o zaproszeniu dwóch pogniewanych ze sobą par z zamiarem ich pogodzenia. Gdy się zna subtelność psychologiczną mamy, ten pomysł może naprawdę rozśmieszyć. Tak więc dałam kiełbasę tacie, a wiedząc, że Colombe w swoim pokoju słucha muzyki uważanej za oświeconą awangardę z V dzielnicy, powiedziałam sobie: czemu nie? Odtańczmy małego haka. Jeśli dobrze pamiętam, jest to groteskowy taniec wykonywany przez nowozelandzką ekipę przed meczem. Rodzaj zastraszania na modłę wielkich małp. A o ile się nie mylę, rugby to niezgrabna gra, w której faceci bez przerwy padają i podnoszą się, by trzy kroki dalej znowu upaść jedni na drugich. Reklamy nareszcie dobiegły końca i po czołówce pełnej wielkich tarzających się facetów zobaczyliśmy cały stadion, z głosami komentatorów z offu, potem zbliżenie tych komentatorów (uzależnionych od fasoli z mięsem), a potem znowu stadion. Gracze weszli na trawę i wtedy dałam się złapać. Najpierw nie rozumiałam zbyt dobrze, o co chodzi, obrazy były takie jak zwykle, ale budziły we mnie nowe wrażenia, rodzaj mrowienia, oczekiwanie, jakieś „wstrzymuję oddech”. Obok mnie tata zaliczył już pierwsze piwo i szykował się do celebracji w duchu galijskim, prosząc mamę o przyniesienie następnego. Ja wstrzymywałam oddech. „Co się dzieje?” – pytałam samą siebie, patrząc na ekran, i nie mogłam pojąć, co widzę i co mnie wprawia w takie drżenie.

Zrozumiałam, kiedy nowozelandzcy gracze zaczęli haka. Był wśród nich bardzo duży, całkiem młody Maorys. To właśnie na niego zwróciłam uwagę od samego początku, bez wątpienia najpierw z powodu jego wzrostu, ale potem, widząc, jak się porusza. Bardzo interesujący ruch, niezwykle płynny, a jednocześnie skoncentrowany, to znaczy bardzo skupiony sam w sobie. Większość ludzi rusza się w zależności od tego, co ich otacza. Właśnie w chwili gdy to piszę, przechodzi obok mnie Konstytucja, ciągnąc brzuch po ziemi. Ta kotka nie ma żadnego konkretnego planu w życiu, jednak kieruje się ku czemuś, prawdopodobnie ku fotelowi. I to widać w jej sposobie poruszania się: idzie ku czemuś. Mama przeszła w kierunku drzwi wejściowych, wychodzi na zakupy, w rzeczywistości jest już na zewnątrz, jej ruch sam siebie antycypuje. Nie potrafię tego dobrze wyjaśnić, ale kiedy się przemieszczamy, nasza struktura zostaje w pewnym sensie zburzona: jesteśmy jednocześnie tutaj i tam, ponieważ idziemy gdzieś indziej, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Żeby zachować strukturę, trzeba przestać się poruszać. Albo się ruszasz i nie jesteś całością, albo nią jesteś i nie możesz się ruszyć. Ale kiedy ten gracz wszedł na boisko, od razu poczułam różnicę. Wrażenie, że się rusza, ale jednocześnie pozostaje w miejscu. Bez sensu, co? Kiedy zaczął się haka, patrzyłam głównie na niego. Widać było jasno, że nie jest taki jak inni. Zresztą Fasola z Mięsem nr 1 powiedział: „ASomu, groźny obrońca nowozelandzki, jak zawsze imponuje swoją kolosalną posturą: dwa metry siedem centymetrów, sto osiemnaście kilogramów, jedenaście sekund na setkę, piękne dziecko, tak, proszę państwa!”. Wszyscy patrzyli na niego jak zahipnotyzowani, ale chyba nikt nie wiedział dlaczego. A przecież to stało się oczywiste podczas haka: ruszał się, wykonywał te same gesty co inni (uderzał dłońmi w uda, tupał rytmicznie, dotykał innych łokciami, cały czas patrząc adwersarzowi w oczy z miną wkurzonego wojownika), ale podczas gdy gesty pozostałych graczy kierowały się ku ich przeciwnikom i całemu stadionowi, który na nich patrzył, ruchy tego człowieka pozostawały w nim samym, skoncentrowane na nim, co dawało mu niewiarygodną siłę i intensywność wyrazu. I nagle haka, który jest śpiewem wojennym, wybuchł z całą mocą. To, co sprawia, że żołnierz jest silny, to nie energia, której używa do zastraszenia przeciwnika, wysyłając całe mnóstwo znaków, ale moc, którą potrafi zebrać wewnątrz, pozostając skoncentrowany na sobie samym. Maoryski gracz stawał się drzewem, ogromnym, niezniszczalnym dębem o głębokich korzeniach, promieniującym mocą, i wszyscy to czuli. A jednocześnie miało się pewność, że ten dąb potrafi fruwać, że będzie tak szybki jak powietrze, mimo wielkich korzeni lub dzięki nim.

Zaczęłam oglądać mecz z uwagą, szukając ciągle tego samego: zwartych gestów, gdy gracz stawał się własnym ruchem bez rozczłonkowywania się, kierując się ku. I zobaczyłam ich niemało! We wszystkich fazach gry. W młynach, z wyraźnym punktem równowagi, gdy gracz zapuszczał korzenie, stając się solidną kotwicą, która przekazuje swoją siłę grupie; w fazie rozwinięcia, gdy jeden z graczy odnajdywał odpowiednią prędkość, przestając myśleć o celu, koncentrując się na własnym ruchu, i biegł jakby w stanie łaski, z piłką przyklejoną do ciała; w transie strzelców, którzy odcinali się od reszty świata, by znaleźć doskonałe poruszenie stopą. Jednak żaden nie dorównywał w perfekcji wielkiemu Maorysowi. Kiedy zdobył punkt dla Nowej Zelandii, tata zbaraniał, siedział z otwartymi ustami, zapomniawszy o piwie. Powinien się wściec, bo kibicował drużynie francuskiej, ale zamiast tego powiedział: – Co za fantastyczny zawodnik! – i przesunął dłonią po czole. Komentatorzy mieli trochę kaca, ale nie potrafili ukryć, że widzieliśmy coś naprawdę pięknego – gracza, który biegł, nie ruszając się, i który zostawił wszystkich za sobą. Pozostali sprawiali wrażenie, jakby się miotali gwałtownie i niezgrabnie, a jednak nie potrafili go dogonić.

Wtedy powiedziałam sobie: no dobra, udało mi się zauważyć na świecie nieruchomy ruch. Czy dzięki temu warto dalej żyć? W tym momencie francuskiemu graczowi spadły szorty i nagle poczułam się bardzo przygnębiona, bo to zdarzenie rozśmieszyło wszystkich do łez, także tatę, który strzelił sobie kolejne piwko, mimo dwóch wieków rodzinnego protestantyzmu. A mnie się to wydało profanacją.

Tak więc nie, to nie wystarczy. Potrzebne będą inne ruchy, żeby mnie przekonać. Ale przynajmniej to mi nasunęło pomysł.

O wojnach i koloniach

Jak powiedziałam we wstępie, nie mam wykształcenia. To nie do końca prawda. Ale moja nauka w młodości zatrzymała się na szkole podstawowej, której nie ukończyłam z obawy, że zostanę zauważona. Przeraziły mnie podejrzenia powzięte zapewne przez pana Servanta, nauczyciela, kiedy przyłapał mnie na łapczywym pochłanianiu jego dziennika, gdzie była mowa wyłącznie o wojnach i koloniach. Nie miałam wtedy nawet dziesięciu lat.

Dlaczego rzuciłam szkołę? Nie wiem. Powiedzmy, że myśl, bym się miała bić w świecie bogatych, ja, dziewczyna znikąd, bez urody ni pikanterii, bez przeszłości ni ambicji, bez ogłady towarzyskiej ni wdzięku, zmęczyła mnie, zanim zdążyłam spróbować. Pragnęłam jednej jedynej rzeczy: żeby mnie zostawiono w spokoju, żeby ode mnie zbyt wiele nie wymagano i żebym miała w ciągu dnia kilka chwil, zgodę na zaspokajanie mojego głodu.

Dla tego, kto nie zna łaknienia, pierwsze ukąszenie głodu jest zarazem cierpieniem i objawieniem. Byłam dzieckiem apatycznym, prawie kalekim – pochylone plecy przypominały garb – które utrzymywało się przy życiu dzięki niewiedzy, że może istnieć inna droga. Mój brak smaku graniczył z niebytem: nic do mnie nie przemawiało, nic mnie nie pobudzało, byłam jak słabe źdźbło miotane przez enigmatyczne fale, nie miałam nawet pragnienia, żeby z tym skończyć.

U nas nie rozmawiało się wcale. Dzieci wrzeszczały, a dorośli zajmowali się swoją pracą, tak jakby robili to w samotności. Jedzenia mieliśmy wystarczająco dużo, chociaż było skromne, nikt nas nie maltretował, a nasze ubrania biedaków prano i naprawiano, tak że co prawda mogliśmy się ich wstydzić, ale nigdy nie było nam zimno. Ale nie rozmawialiśmy ze sobą.

Objawienie zdarzyło się, gdy w wieku pięciu lat, idąc do szkoły po raz pierwszy, z zaskoczeniem i przestrachem usłyszałam głos, który zwracał się do mnie po imieniu.

– Renée? – spytał, a jednocześnie przyjazna dłoń spoczęła na moim ramieniu.

Działo się to w korytarzu, gdzie z okazji pierwszego dnia szkoły zebrano dzieci, ponieważ padał deszcz.

– Renée? – Głos był modulowany i dochodził z góry, a przyjazna dłoń nie przestawała wywierać na moje ramię lekkiego i czułego nacisku, co było dla mnie językiem zupełnie niezrozumiałym.

Podniosłam głowę, niemal tracąc równowagę od tego zdumiewającego gestu, i napotkałam spojrzenie.

Renée. Chodziło o mnie. Pierwszy raz ktoś zwrócił się do mnie, wypowiadając moje imię. Tam, gdzie moi rodzice używali gestów lub pomruków, kobieta, której jasnym oczom i uśmiechniętym ustom przyglądałam się teraz, przebijała się do mojego serca, wymawiając moje imię i ustanawiając między nami bliskość, o jakiej do tej chwili mego życia nie miałam pojęcia. Nagle zobaczyłam wokół siebie świat pełen kolorów. Bolesny błysk uświadomił mi, że na dworze pada deszcz, że po oknach spływa woda, że pachną wilgotne ubrania, a korytarz jest wąską długą kiszką, w której kłębią się dzieci; zobaczyłam patynę na wieszakach o mosiężnych gałkach, gdzie zwalone na kupie leżały peleryny z marnego sukna, i wysoki sufit, niemal niebiosa dla dziecka.

Tak więc, nie spuszczając posępnego wzroku z jej twarzy, uczepiłam się tej kobiety, która sprawiła, że się narodziłam.

– Renée – podjął głos – zdejmij kurtkę, dobrze?

I trzymając mnie mocno, żebym nie upadła, rozebrała mnie z szybkością, która wskazywała na spore doświadczenie.

Niesłusznie uważa się, że przebudzenie świadomości ma miejsce w chwili naszych fizycznych narodzin, być może dlatego, że nie potrafimy sobie wyobrazić innego stanu żywego niż właśnie ten. Wydaje się nam, że zawsze widzieliśmy i czuliśmy. Wyposażeni w to przekonanie utożsamiamy przyjście na świat z narodzinami świadomości. To, że przez pięć lat dziewczynka o imieniu Renée, mechanizm percepcyjno-operacyjny obdarzony wzrokiem, słuchem, powonieniem, smakiem i dotykiem, mogła żyć w całkowitej nieświadomości siebie samej i otaczającego ją świata, stanowi zaprzeczenie tej pośpiesznie ukutej teorii. Ponieważ do tego, by pojawiła się świadomość, potrzebne jest imię.

Otóż wygląda na to, że przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności nikomu nie przyszło do głowy nazywać mnie imieniem.

– Jakie ładne oczy – powiedziała jeszcze nauczycielka, a ja miałam przeczucie, że nie kłamie, że w tym momencie moje oczy błyszczą pięknie, że odzwierciedlają cud narodzin i lśnią jak tysiąc świateł.

Ogarnęło mnie drżenie i szukałam w jej oczach porozumienia, które wywołuje wszelka wspólna radość.

W jej łagodnym i życzliwym spojrzeniu odczytałam tylko współczucie.

Gdy wreszcie się rodziłam, akceptowano mnie wyłącznie z litości.

Byłam opętana.

Ponieważ nie mogłam zaspokoić swojego głodu poprzez interakcje społeczne – nie do pomyślenia w moim położeniu – robiłam to poprzez książki. Widziałam, że starsze dzieci w szkole szukają w nich niewidzialnych znaków, jakby poruszane tą samą siłą, i pogrążając się w milczeniu, czerpią z martwego papieru coś, co zdawało się żywe.

Nauczyłam się czytać bez niczyjej wiedzy. Nauczycielka dukała jeszcze litery z innymi dziećmi, a ja już od dawna znałam wspólnotę utkaną przez znaki pisarskie, ich nieskończone połączenia i cudowne dźwięki, które pierwszego dnia pasowały mnie tutaj na rycerza, gdy wypowiedziała moje imię. Nikt o tym nie wiedział. Czytałam jak szalona, najpierw potajemnie, potem, kiedy według mojego przekonania minął normalny czas nauki, jawnie, ale starałam się ukryć przyjemność i zaciekawienie, które lektura we mnie budziła.

Niedorozwinięte dziecko stało się wygłodniałą duszą.

W wieku dwunastu