Strona główna » Obyczajowe i romanse » Gwiazdy, które spłonęły

Gwiazdy, które spłonęły

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-24-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gwiazdy, które spłonęły

Wciągająca opowieść o kuszącej zdradzie, kobiecie na rozdrożu i mężczyźnie z przeszłości, który przewraca jej życie do góry nogami

Claire Spruce jest idealną żoną, dobrą matką i przykładną kobietą z przedmieścia. Mogłoby się wydawać, że niczego więcej jej do szczęścia nie potrzeba.

Jednak jej życie to nie bajka. Mąż pracoholik nie zwraca na nią uwagi, iskra namiętności w ich związku dawno już wygasła. Kobieta bardzo kocha swojego małego synka, choć nawet jego słodka buźka przypomina jej o tym, za czym tęskni, czyli odrobiną szaleństwa. Chciałaby porzucić wszystko choć na chwilę i poczuć wolność jak za czasów młodości.

Jakby na życzenie, Claire dostaje niespodziewaną wiadomość na Facebooku. Dean, stara miłość z liceum, z coraz większą śmiałością wkracza do jej życia. W końcu proponuje kobiecie spontaniczną ucieczkę. Niestety Claire jeszcze nie wie, że powrót mężczyzny nie jest przypadkiem i będzie musiała stawić czoła konsekwencjom swoich decyzji.

____

To złożone ukazanie umysłu kobiety oraz ekscytująca opowieść o miłości, zdradzie, przewinieniu oraz sznurków przeszłości, które nie chcą dać się uciąć.

– Susan Gloss, autorka romansów

To uzależniająca powieść… Nie pozwala złapać oddechu i pozostawia czytelnika wstrząśniętego.

– Sarah Braunstein, bestsellerowa autorka

Polecane książki

Rynek papierów wartościowych strefy euro jest jednym z najmłodszych obszarów światowego rynku finansowego. Jego powstanie stało się możliwe dzięki wprowadzeniu swobody przepływu kapitału oraz powołaniu w 1999 roku Unii Gospodarczo- Walutowej. Znajomość tego dynamicznie rozwijającego się rynku jes...
Spodobali się sobie od pierwszego wejrzenia. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że młodzieńcza fascynacja przerodzi się w miłość. Tego cudownego uczucia całkowitej jedności z ukochaną osobą nie zniszczyły liczne przeciwności losu. Przetrwało ono rozłąkę, cierpienie, śmiertelne niebezpieczeństwo. Angelo wi...
W prezentowanej publikacji Autorka dokonuje krytycznej oceny powszechnie stosowanych metod oceny efektywności zarządzania funduszami inwestycyjnymi. W ocenie tej stosuje klasyczne modele wyceny, wykorzystując stochastyczny czynnik dyskontujący, oraz przeprowadza egzemplifikację proponowanej metody. ...
Neo Stamos, wychowany przez ulicę i sierocińce w Atenach, uciekł razem ze swym przyjacielem Zephyrem do Stanów, by tam rozpocząć lepsze życie. Zajął się rynkiem luksusowych nieruchomości i już w wieku trzydziestu pięciu lat został multimilionerem. Sukces osiągnął dzięki morderczej pracy. Zephyr, chc...
Dziewięć technik stosowanych przez mówców na konferencjach. Carmine Gallo przedstawia proste sposoby, dzięki którym każde wystąpienie publiczne może być udane i wywrzeć wrażenie nawet na najbardziej wymagających słuchaczach. Autor radzi, jak zaintrygować publiczność nie tylko przekazywaną treśc...
Szepty – III tom cyklu W mroku miasta – podobnie jak pierwszy Tajemnice i drugi Cienie to osadzona w realiach współczesnej Polski wielowątkowa powieść z gatunku paranormal-romance, która w barwny sposób splata losy ludzi i istot Mrocznego Świata – wampirów zwanych Rodzajem. Mroczny Świat wciąż st...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Melissa Falcon Field

OkładkaKarta tytułowa

RECENZJE:

Gwiazdy, które spłonęły to książka wielowymiarowa: historia utraconego dzieciństwa, opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi i portret rozpadającego się małżeństwa głównej bohaterki, która wielokrotnie zaskoczy czytelników i zyska ich sympatię. Debiutancka powieść Melissy Falcon Field w pełni ukazuje jej liczne talenty, łącząc niezwykłą zmysłowość z chirurgiczną precyzją. To książka, która może śmiało konkurować z najlepszymi dziełami współczesnych autorów – nie możecie jej przegapić!

– Jan Elizabeth Watson

autorkaAsta in the Wings i What Has Become of You

Gwiazdy, które spłonęły to opowieść o miłości, lojalności i poczuciu bezpieczeństwa, o tym, jak ulotna potrafi być codzienność naszego życia, jak nagle potrafi powrócić dawna miłość i wspomnienia szalonej, beztroskiej przeszłości. To właśnie ta pierwsza płomienna miłość wtargnie w spokojne życie młodej matki i zburzy iluzję stabilności, przypominając jej o wszystkim, co musiała porzucić. Pisząc z pasją, Melissa Falcon Field udowadnia, że nie możemy uciec przed tym, co nieuniknione, i że przeszłość zawsze może zapukać do naszych drzwi.

– Bill Roorbach

autorThe Remedy of Love i Life Among Giants

To wspaniała, wciągająca powieść – nie mogłam się od niej oderwać. Zamierzałam przeczytać jeden rozdział, a odłożyłam ją dopiero po przeczytaniu ostatniego zdania. Akcja jest dynamiczna, a fabuła naprawdę wstrząsająca. Gwiazdy, które spłonęły nie pozwalają czytelnikowi na złapanie oddechu. Melissa Falcon Field ma prawdziwy dar przenoszenia nas w miejsca, które opisuje – bez trudu przedstawia miasta stanu Wisconsin i wybrzeże Connecticut jako miejsca pełne tajemnic i ukrytych marzeń, znajome, a jednocześnie zaskakujące.

– Sarah Braunstein

autorkaThe Sweet Relief of Missing Children

ROZDZIAŁ 1

PAMIĘĆ

Jeśli mam być szczera, muszę przyznać, że wszystko zaczęło się psuć jeszcze przed punktem krytycznym: podczas stypendium kardiologicznego Milesa i moich badań nad dziurawą warstwą ozonową nad Antarktyką, gdy jeszcze uznawano mnie za eksperta od czegoś, niedługo po tym, jak się pobraliśmy – właśnie wtedy przeszłość zaczęła nas dręczyć po raz pierwszy.

Potrafię określać czas tylko przy pomocy odniesień do pogody. Pamiętam, że były to pierwsze dwa dni ogromnej zamieci w styczniu 2005 roku – sztormu czwartej kategorii, który przyniósł ze sobą arktyczne warunki i w ciągu trzech dni zasypał Nową Anglię prawie dwoma metrami śniegu. Może to ta zamieć przywołała tamte wspomnienia? Tego nigdy nie będę pewna.

Tamtego dnia poczułam się w pracy bardzo samotna – zamieć zawsze wywołuje u mnie podobne emocje, a wtedy dodatkowo wszystkie drogi były nieprzejezdne. Miles także został uziemiony w pracy, więc postanowiłam przeczekać ten czas w laboratorium. Pochylając się nad satelitarnym obrazem nagrzanej i rozdartej troposfery, nie mogłam się skoncentrować – wspomnienia przebijały się przez moje skupienie jak meteoryty przez atmosferę naszej planety.

To właśnie tam, w laboratorium, siedem lat temu – przed naszym synem, przed przeprowadzką – przeszłość wróciła do mnie jak błyski świateł, w urywkach mojej młodości. Czas, gdy mogłam jeszcze wszystko zatrzymać, gdybym tylko widziała więcej. I miała więcej odwagi. Moja matka odstawiająca piwo taty na stół, trzask drzwi, jej drobna figura uciekająca na zewnątrz, we wczesny zmrok. Bezgwiezdne niebo i gęsta mgła – tak gęsta, że skropliła się w rosę na mojej nastoletniej skórze. Potem przed matką pojawia się ogromny dom na 101 Quayside Lane, jego kontury wyrastają z mgły jak statek widmo.

Czułam, jak moje buty zostawiają ślady na pokrytym śniegiem piasku, słyszałam szybkość własnego oddechu, czułam, jak poruszają się moje ramiona, gdy biegłam za matką. Potem zobaczyłam żwirową drogę prowadzącą do domu i sylwetkę mojej matki, zanim zniknęła za ogromnymi, dębowymi drzwiami. Czekałam. Czułam, że wiatr nadchodzący od wody wzmaga się, czułam go w swoich włosach. Śnieg szalał dookoła mnie, a Long Island Sound drżał pod moimi stopami.

Nie chciałam widzieć tego, co stało się później, musiałam powstrzymać nadchodzący horror. Zostawiłam niedokończony raport na biurku i wybiegłam z laboratorium, prosto w zamieć. Nie byłam już przestraszoną nastolatką, lecz dorosłą kobietą – i jako dorosła stałam teraz w zamieci. Oddychałam głęboko, zimno wypełniało moje płuca, płatki śniegu przemoczyły moje włosy i laboratoryjny fartuch. Sama nie wiem, ile czasu tak stałam otoczona śniegiem miotanym przez wiatr. W końcu straciłam czucie.

Ukryłam te wspomnienia przesiąknięte magnetyzmem i samotnością – ukryłam je przed Milesem, przed samą sobą. Jednak ta trudna, niejasna przeszłość okazała się silniejsza i z upływem czasu znów zaczęła mnie nękać, odnajdując we mnie ogromne pragnienie, by ją naprawić. Czułam się jak bohaterka jednej z moich ulubionych legend plemienia Khoisan – o małej dziewczynce w kotlinie Kalahari. Lata samotności pod bezlitosnym pustynnym niebem uczyniły ją porywczą. Pewnego dnia sięgnęła prosto w płonące ognisko po garść rozgrzanych do czerwoności węgielków i rzuciła je do góry, w niebiosa. W ten sposób stworzyła Drogę Mleczną, która stała się jej zbawieniem: światło tej galaktyki rozjaśniało pustynię południowej Afryki, dzięki czemu mogli tam przybywać podróżnicy i dziewczynka już nigdy nie była samotna.

Po dwunastu tygodniach rozmów z Milesem i Anną, moją terapeutką, widzę wyraźnie, jak powoli stawałam się coraz bardziej samotna: w taki sam cichy, prawie niewidoczny sposób zaczęło się rozpadać nasze małżeństwo. Przestałam poznawać samą siebie – w głębi własnego mroku stałam się niewidzialna. Desperacko szukając ratunku, dokładnie tak, jak dziewczynka z legendy, włożyłam swoją dłoń prosto w ogień.

Jednak jedyne, co znalazłam, to tamte wspomnienia, niemal siedem lat później po tej dziwnej nocy w laboratorium badań atmosfery Uniwersytetu Connecticut. Ledwo zdążyliśmy się z Milesem rozpakować po przeprowadzce do Madison w stanie Wisconsin, gdy znów wszystko spowił śnieg. Jednak w dniu moich czterdziestych urodzin głośne wołanie mojego szesnastomiesięcznego syna uratowało mnie przed najgorszymi z nich.

To była szósta trzydzieści rano, może siódma. Przez głośnik elektrycznej niani głos dziecka brzmiał poważnie, głęboko; obudził mnie. Jonah krzyczał:

– Przyjdź!

To pewnie to słowo sprawiło, że w półśnie zobaczyłam widmo mojej matki – oziębłej i zagniewanej, która w wieku czterdziestu lat zeszła po schodach wejściowych ze swoją walizką na kółkach. Pamiętam, że była czerwona, tak jak jej szminka.

Miałam czternaście lat, gdy wyszła z domu i zeszła z naszej werandy. Mój ojciec, moja siostra Kara i ja wspólnie obserwowaliśmy, jak idzie wzdłuż muru do końca naszego spalonego podjazdu, wciąż oklejonego policyjną taśmą. Długi, gruby warkocz kołysał się na jej plecach, a ona szła do samochodu, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Czekał na nią przed naszym domem, a gdy do niego doszła, zatrzymała się na chwilę i odwróciła w naszą stronę. Pomachała nam na pożegnanie.

Wydawało mi się, że to tylko zabawa. We mgle nie mogłam dokładnie zobaczyć jej twarzy, ale byłam przekonana, że zaraz do nas wróci. Już czułam ciepło jej ust na moim policzku, a w głowie widziałam, jak ojciec obejmuje naszą drobną mamę swoimi silnymi ramionami. Mimo że zachrypł od ciągłego wołania, nie przestawał:

– Kat, wróć!

Ona jednak nie wróciła, tylko wsiadła do samochodu ze swoją czerwoną walizką na kółkach. Z Karą patrzyłyśmy, jak kierowca samochodu kradnie nam mamę. Widziałyśmy, jak tylne światła samochodu znikają we mgle, i słuchałyśmy, jak tata wciąż ją woła długo po tym, gdy odjechała. Gdy w końcu przestał, bezwładnie osunął się po drzwiach i rozpłakał, ukrywając twarz w dłoniach.

Głos Jonaha przerwał wspomnienie o ojcu. Znów byłam w teraźniejszości.

– Przyjdź! Mamo, proszę!

Odrzuciłam kołdrę i spojrzałam za okno: grube chmury przesuwały się powoli nad śniegiem pokrywającym środkowy zachód Stanów Zjednoczonych. Świtało.

Jordan krzyczał głośno, oddychając gwałtownie:

– Mamo! Przyjdź!

Związałam włosy, zastanawiając się, gdzie teraz jest moja matka. Co bym jej powiedziała, gdybym znów ją zobaczyła? Drzwi łazienki były uchylone, Miles był w środku. Patrzyłam, jak stuka ostrzem golarki o kant umywalki.

Stał odwrócony do mnie plecami. Przytył – oponka wokół jego pasa wyraźnie urosła. Przyglądałam się jego twarzy, wprawioną dłonią chirurga dotknął wgłębienia na środku podbródka.

Głos Jonaha był pełen desperacji i histerii:

– Proszę, mamo!

Wstałam, a Miles odwrócił się w moją stronę. Warstwa kremu do golenia nad jego górną wargą wyglądała jak biały wąsik.

– Claire, idź do dziecka.

Zakładając szlafrok, zastanawiałam się, czy właśnie w wieku czterdziestu lat w końcu go zostawię, poddając się temu niezadowoleniu, którego nigdy nie umiałam dokładnie określić. Czy zrobię to teraz, gdy Jonah jest jeszcze zbyt mały, by cokolwiek pamiętać?

Odrzuciłam te myśli. Nie chciałam nawet sobie wyobrażać, jak to wszystko by wyglądało. Wciąż dobrze pamiętałam traumę związaną z odejściem mojej matki. Jej egoizm był tylko pierwszą przewróconą kostką domina i rozpoczął reakcję łańcuchową, której skutków nie mogliśmy uniknąć.

Założyłam kapcie i przeszłam przez naszą sypialnię, opuszkami palców dotykając boazerii z ciemnego drewna, która była na każdej ścianie wynajmowanego domu, ciemnego i zimnego. Mijając wbudowaną komodę, poczułam, jak bardzo tęsknię za domem, który zostawiliśmy na Wschodzie tylko kilka miesięcy wcześniej – słonecznego miejsca, które właśnie skończyliśmy odnawiać i które oddaliśmy za ułamek jego wartości. Nasze wzajemne zaufanie zdawało się upadać równocześnie z rynkiem nieruchomości.

Mój mąż, niezłomny doktor Miles Bancroft, wycierał twarz ręcznikiem. Był bez koszulki. Wychylił się z łazienki i zatrzymał mnie, całując.

– Claire Elizabeth! – powiedział. – Czterdzieści lat! Wszystkiego najlepszego!

Nie odpowiedziałam i minęłam go, idąc do pokoju dziecka. Jonah trząsł barierkami swojej kołyski jak zdenerwowany skazaniec drzwiami swojej celi. Uspokoił się dopiero, gdy wzięłam go na ręce.

– Już jestem, kochanie – wyszeptałam mu do ucha.

Przytuliliśmy się do siebie. Pamiętałam, jak ciężko było mu przyjść na świat i jak przez pewien czas moja ogromna miłość do niego zupełnie mnie zaślepiła. Zastanawiałam się wtedy – i dziś też zastanawiam się nad tym dość często – jak mogłam spędzić całe swoje dotychczasowe życie bez mojego chłopca.

Jonah objął moją szyję, wciskając swoje malutkie stópki w moje żebra.

Pocałowałam oba jego uszka, jak każdego poranka.

– Spójrz – powiedziałam. Pokazałam mu przez okno, jak na zewnątrz pada coraz więcej śniegu. Kołysaliśmy się przez chwilę. Od Jeziora Mendota nadchodził chłodny front. Wiedziałam, że opady w Madison i południowo-środkowym Wisconsin będą większe, niż zapowiadano.

Jonah nie podzielał mojego zainteresowania klimatem – jak każdego ranka zaczął domagać się śniadania, marszcząc brwi i klepiąc mnie po twarzy.

– Mamo, jeść!

Schodząc po schodach do kuchni z Jonahem w ramionach, wspominałam wszystkie swoje poprzednie urodziny – lata ciast i tortów z różowo-białym lukrem i zawsze to jedno życzenie nie do spełnienia. Nikt nie jest w stanie cofnąć czasu.

Wkraczając w monotonię porannej rutyny, przypominałam sobie o świetle przekrzywionych małych urodzinowych świeczek towarzyszącym mi przez czterdzieści lat. Myśląc o śniadaniach i lunchach, które będę musiała zrobić, myślałam o tym, że od odejścia matki minęło prawie dwadzieścia sześć lat. Jej zniknięcie zmieniło wszystko – po nim to Dean zapalał świeczki na moim urodzinowym torcie, jeszcze zanim wyjechał na południe. Pamiętałam dobrze jego ciepły oddech w moim uchu i jego życzenia:

– Wszystkiego, wszystkiego najlepszego, Clare!

Dean D’Alessio był moją pierwszą miłością. Mieszkał przecznicę od nas, po drugiej stronie Willard Street, w niebieskim domu w stylu ranczo, takim samym jak dom moich rodziców, z wyjątkiem aluminiowego zadaszenia dodanego przez jego mamę. Dorastaliśmy na identycznych werandach, słuchając dźwięków Long Island Sound, patrząc na wybrzeże Connecticut znikające w oddali. Mewy skrzeczały nad liniami wysokiego napięcia, które łączyły jego stronę ulicy z moją.

Pierwszy raz zauważyłam go w śnieżny, listopadowy dzień, zaraz po Święcie Dziękczynienia. Miałam dość dań z indyka, które były jedyną rzeczą w naszej lodówce – zostawiłam jedenastoletnią Karę oglądającą Królika Bugsa i z drobnymi w kieszeni poszłam na zakupy do sklepu pana Miccuciego na rogu naszej ulicy.

Śnieg na drodze był bardzo głęboki. Przebijając się przez zaspy, obserwowałam Deana. Spojrzał na mnie; właśnie rozbijał ostatnią bryłę lodu blokującą wyjazd z domu sąsiadów. Wrzucił łopatę na tył swojego pickupa i głęboko naciągnął zimową czapkę – prawie zakryła jego oczy. Dean był wyższy i lepiej zbudowany niż cherlawi chłopcy z mojej szkoły. Jego postura roztaczała aurę pewności.

Czekałam na przejściu dla pieszych na zielone światło, trzęsąc się z zimna.

– Hej! – zawołał w moim kierunku i zaczął iść w moją stronę. Zerknęłam za siebie. Pod początkami zarostu zobaczyłam jego wyraźne rysy.

– Jak masz na imię? – spytał, wpatrując się we mnie swoim intensywnym spojrzeniem.

Podekscytowana i pełna nerwów wyszeptałam:

– Claire.

– Ładne imię – odpowiedział. – I ładna dziewczyna.

Właśnie wtedy sygnalizator zabrzęczał, oznajmiając zmianę światła. Dean odwrócił się, wsiadł do swojego samochodu i odjechał.

Gdy szłam ulicą, zdawało mi się, że unoszę się ponad chodnikiem. Miałam głębokie uczucie triumfu. Nie mogłam się powstrzymać – spojrzałam za siebie tylko raz i zobaczyłam czerwone tylne światła jego pickupa.

Jednak zaledwie kilka minut później, gdy kończyłam kawałek pizzy pod markizą sklepu pana Miccuciego – który podrzucając ciasto do góry, głośno śpiewał swoim głębokim barytonem Wróć do Sorrento – Dean D’Alessio wyjechał zza rogu, opuścił szybę i wykrzyknął moje imię.

Pomachałam do niego nieśmiało, z trudem powstrzymując chichot. Od tego czasu podkochiwałam się w nim w sekrecie przez dwa miesiące, aż do ranka 28 stycznia 1986 roku.

Tamtego styczniowego dnia, brnąc przez topniejący, brunatny śnieg, niosłam do szkoły papierowy model komety Halleya. Na lekcji mieliśmy oglądać start promu kosmicznego Challenger z Centrum Kosmicznego im. Johna F. Kennedy’ego,, ale ja myślałam tylko o dwóch listach, które trzymałam w dwóch kieszeniach mojej kurtki. O liście, który ukradłam z biurka mojego ojca, i o tym, który dostałam od Christy McAuliffe. Pani McAuliffe miała trzydzieści siedem lat i była nauczycielką z New Hampshire, którą wybrano z ponad 11 000 zgłoszeń do udziału w podróży Challengera jako „nauczyciela w kosmosie”. Gdy tylko odprowadziłam Karę do szkoły, Dean zatrzymał się przy krawężniku i zaproponował, że mnie podwiezie.

– Claire – zawołał – może zawiozę cię do szkoły? Chyba nie chcesz zniszczyć swojej komety w tym śniegu.

Przez mój model nagle poczułam się jak małe dziecko.

– Czemu nie – odpowiedziałam. – Pewnie.

Dean wysiadł z samochodu i wziął moją kometę, otwierając przede mną drzwi. W styczniu tamtego roku właśnie skończyłam czternaście lat i moi rodzice zaczęli przestrzegać mnie przed wsiadaniem do samochodu ze starszymi chłopcami. Mimo ich uwag i świadomości, że byliby temu przeciwni, wsiadłam do samochodu Deana z rumieńcami na twarzy.

Brokat z modelu był wszędzie. Chłopak oddał mi mój model i położył swoją dłoń na moim kolanie. Gorąco jego dotyku sprawiło, że poczułam, jakby coś otwierało się wewnątrz mnie.

Z nerwów gryzłam wargi. Spytałam go:

– Chodzisz do szkoły?

– Przestałem, gdy miałem szesnaście lat, rok temu. Właśnie zdałem zaocznie maturę i ani trochę nie brakuje mi tych bzdur. – Odpalił dwa papierosy od jednej zapałki i podał mi jednego. – Zapalisz?

Wzięłam od niego papierosa i trzymałam pomiędzy palcami, lecz nie włożyłam do ust. Paliłam już wcześniej – za biblioteką, z moją sąsiadką Staci DiMaggio i Tonym, jej starszym bratem – i nie podobało mi się, jak potem kręciło mi się w głowie. Bardziej podobał mi się kształt płomienia zapałki przypominający łzę i zapach dymu. Jednak nie odmówiłam Deanowi. Trzymałam papierosa w dłoni i strzepywałam popiół do popielniczki, tak jak robił to mój tata, gdy grał w karty. Nad nami świeciło słabe, zimowe słońce. 1986 był rokiem komety Halleya – dlatego zrobiłam jej model na zajęcia. Niebo zdawało się wpływać na wszystko, co wydarzyło się w tamtym roku.

Na zajęcia dotarłam z dwugodzinnym opóźnieniem. Dean zabrał mnie nad potok, gdzie chodziliśmy później przez całą zimę, aż do czasu, gdy cieplejsze dni odkryły przed nami inne miejsca, gdzie mogliśmy być sami, we dwoje.

W ciągu kilku miesięcy, które nad nim spędziliśmy, potok kilkukrotnie zmieniał bieg i szerokość – stawał się coraz szerszy wraz z wiosenną odwilżą i deszczami, latem zostawiając brzeg, po którym przemykały błękitne kraby i gdzie mogliśmy się opalać.

Woda płynęła od rozlewiska do Long Island Sound, oddzielając Hawk’s Nest – naszą plażę – od rezerwatu ptaków i prywatnej plaży po drugiej stronie. Z samochodu Deana nauczyłam się wypatrywać białe sieweczki, które lubiły przesiadywać na gałęziach krzewów róży, zanim odleciały ku swoim gniazdom schowanym w trawie morskiej. Gdy było ciepło, a poziom wody spadał, podwijaliśmy nogawki jeansów i przechodziliśmy w bród na drugą stronę. Przy wysokim poziomie woda przykrywała mnie całkowicie, lecz Deanowi sięgała tylko do piersi. Jednak tamtego pierwszego dnia brzeg był zmarznięty, a sam potok pokryty warstwą cieniutkiego lodu, który połamałby się na drobne kawałki pod najlżejszym naciskiem.

Tamtego pierwszego poranka przed zajęciami po prostu mnie zapytał:

– Czy mogę cię pocałować?

Trzymając swoją papierową kometę blisko siebie, spojrzałam w niebo, tak jakbym tam mogła znaleźć odpowiedź. Milczałam.

Dean ujął mój podbródek i delikatnie poprowadził moje usta ku swoim. Pachniał mentolowymi papierosami, gumą Juicy Fruit i kawą, którą pił z termosu, przez co wydawał się starszy, niż był.

Włączyliśmy ogrzewanie w samochodzie i zbliżyliśmy się do siebie, zdejmując warstwy zimowych ubrań. Czułam, jak szybko bije moje serce; czułam je w swoich nadgarstkach, piersiach, w uszach. Zastanawiałam się, czy Dean też to czuł. To było zupełnie inne niż wcześniejsze nieśmiałe i niezgrabne pocałunki z chłopcami w bibliotece, za półkami ze starymi numerami „National Geographic”. Tamtego dnia nad potokiem straciłam poczucie czasu i rzeczywistości.

Jego dotyk wyzwolił moje ukryte pragnienia i pozbawił nieśmiałości. Przy nim czułam się pewna siebie i odważna. Teraz nie tylko nie bałam się uciekać z lekcji – chciałam więcej, pragnęłam więcej. Zaskoczyło mnie to uczucie, którego wcześniej nie znałam. Dean był starszy i znał je dobrze: wiedział, czego pragną dziewczyny, nawet jeśli one same tego nie wiedziały.

Gdy tylko jego szorstkie dłonie dotknęły mojej skóry, zapragnęłam jeszcze więcej. Jego dotyk był jak płomień rozświetlający wszystkie ciemne pokoje w wielkim domu, a ja desperacko pragnęłam tego światła.

Następnego poranka, zanim przyjechał po mnie Dean, na biurku ojca znalazłam zapieczętowany list. Na kopercie było jego imię, Peter – napisane charakterystyczną kursywą mamy. Poczułam, jak wypełnia mnie uczucie dziwnej, nieznanej pustki. Mama rzadko pisała do nas jakiekolwiek listy i od dawna nie odzywała się do taty. Ciekawość wzięła górę: zgięłam kopertę w pół i schowałam do kieszeni kurtki. Otworzyłam list dopiero po tym, jak odprowadziłam Karę do szkoły. Czytałam:

27 stycznia 1986 roku

Peter,

Ostatniej nocy znów czułam się tak samo – samotna i opuszczona, nawet wtedy, gdy jesteś ze mną w pokoju. Potrzebuję kogoś, kto będzie potrzebował mnie, kogoś, kto sprawi, że poczuję się mniej samotna. Bardzo Cię przepraszam, ale naprawdę nie mogę tak dłużej żyć. Zrobię wszystko, by niczego nie utrudniać Tobie i naszym dzieciom. W południe spotykam się z moim adwokatem. Nie chciałam, by to wszystko było dla Ciebie zaskoczeniem.

Kat

Słowa matki głęboko mnie dotknęły. Czułam, jak wzbiera we mnie strach. Mama nie chciała już być z tatą, co dla mnie oznaczało, że nie chciała też mnie i Kary. W chwili gdy chowałam pognieciony list z powrotem do kieszeni, zawalił się cały mój świat.

W samochodzie Deana, gdzie ciepłe powietrze z klimatyzacji ogrzewało moją twarz i stopy, chciałam zbliżyć się do czegoś, co sprawiłoby, że poczułabym się dobrze; czegoś, co złagodziłoby krzywdę wyrządzoną przez słowa mamy i uspokoiło strach, który we mnie wywołały. Wzięłam jego dłoń w swoją i trzymałam mocno, gdy zaczął opuszczać nasze złączone palce ku swojemu kroczu.

Od tamtej chwili minęło wiele lat. Teraz jadłam śniadanie z moim mężem i synem w Madison. Przypadek chciał, że właśnie w ten urodzinowy poranek pierwszy raz od wielu miesięcy zalogowałam się na Facebooka. Pośród wielu życzeń znalazłam prośbę o dodanie do znajomych od Deana, w którym kiedyś tak się kochałam. Dołączył krótką wiadomość:

Czy to naprawdę Ty, Claire Spruce? Po tylu latach?

Przyglądałam się małemu zdjęciu mężczyzny, którego nigdy nie odważyłam się szukać. Zawsze powstrzymywałam się od wyobrażania sobie jego muskularnej postury. Ale to naprawdę był on: wyglądał znajomo, stojąc na szczycie góry. W powietrzu trzymał kijek narciarski.

Miles siedział naprzeciwko mnie. Pił kawę i przeglądał stertę wyników EKG. Nawet nie zauważył tego, że nasz syn rozlał mleko na kuchennym stole.

Wyłączyłam komputer i zaczęłam szukać papierowych ręczników do posprzątania tego bałaganu. Wzięłam Jonaha na kolana. Zapach jego włosów sugerował bliski kontakt z syropem klonowym. Ssąc lepki paluszek, który podał mi do ust, myślałam o zdjęciu Deana.

Kusiło mnie, by od razu mu odpisać. Spojrzałam na zegarek: godzina czytanek dla dzieci w bibliotece zaczynała się za 20 minut, a dotarcie tam zajmie więcej niż zwykle przez opady śniegu. Postanowiłam zaczekać i skupić się na odpowiedzi w chwili, gdy będę mogła poświęcić jej całą swoją uwagę – gdy Miles pójdzie do pracy, a Jonah będzie drzemał. Nie mogłam się doczekać. Przeczytałam jego wiadomość jeszcze raz, zatrzymując się nad każdym słowem. „Czy to naprawdę Ty, po tylu latach?” Wyobrażałam sobie, jak tym jednym pytaniem Dean D’Alessio zabiera mnie daleko od tego wszystkiego, co popsuło się między mną a Milesem.

Nasz związek nie zawsze był nieszczęśliwy. Często śmialiśmy się razem do utraty tchu na wybrzeżu niedaleko naszego pięknego domu z przełomu wieków w Mystic w stanie Connecticut. Jego rozległą werandę i piękną strukturę pokrywała szara, łuszcząca się warstwa brudu. Oparliśmy o nią cztery metrowe drabiny i zdrapaliśmy z domu warstwy farby, które pokrywały go od stu lat. Byliśmy świeżo po ślubie i właśnie kupiliśmy swój pierwszy dom. Przepełniała nas ogromna radość; byliśmy w sobie zakochani do szaleństwa.

Miałam trzydzieści trzy lata. Był późny sierpień 2005 roku i byliśmy małżeństwem dopiero od kilku tygodni. Stałam na najwyższym szczeblu drabiny, zdrapując dłutem farbę z desek, Miles stał na dachu. Gdy obserwowałam, jak delikatnymi i pewnymi ruchami chirurga odbudowywał kamienny komin, zaczął padać delikatny deszcz. Wiedziałam, że powierzchnia, na której stoi, szybko stanie się śliska i obawiałam się, że może stracić równowagę i spaść ze stromego miedzianego dachu. W tamtej chwili nie potrafiłam wyobrazić życia sobie bez niego. Jego brak oznaczałby koniec mnie samej. Wierzyłam, że to właśnie on jest tą osobą, z którą mam zbudować dom i spędzić resztę życia. Nie mogłam się nim nasycić.

Przez rok wspólnie odnawialiśmy dom, a ja kochałam i pragnęłam go coraz bardziej. Czułam miłość do niego głęboko wewnątrz siebie, pulsowała jak mięśnie pod skórą. Całymi dniami wspinaliśmy się po drabinach z pasami pełnymi narzędzi, wspieraliśmy się i rywalizowaliśmy ze sobą. Przerywaliśmy pracę tylko na lunch, pochłanialiśmy metrowe kanapki i hektolitry mrożonej herbaty. Byliśmy solidnym, zgranym zespołem i nie baliśmy się niczego – nasz dom stał się przykładem, jak wiele możemy razem osiągnąć.

Miesiąc przed Bożym Narodzeniem, w pewien mroźny, niedzielny poranek, postanowiliśmy przygotować kuchnię na świąteczny posiłek. Byliśmy pełni entuzjazmu, jednak widząc, jak Miles maluje pędzelkiem każdy najmniejszy zakamarek, uznałam jego nadmierną dokładność za stratę czasu.

– W takim tempie skończymy kłaść wierzchnią warstwę przed dniem świętego Patryka – zażartowałam.

Miles odwrócił się w moją stronę i namalował pędzelkiem białą plamę na moim nosie.

– Lepiej uważaj, co mówisz – powiedział.

W odpowiedzi przejechałam wałkiem nasączonym farbą po jego policzku i uśmiechnęłam diabelsko.

Miles zaczął mnie gonić z dwulitrowym wiadrem farby w ręku, krzycząc:

– No, kochana, teraz to ci się oberwie!

Uciekając, wyszarpnęłam folię malarską spod jego stóp. Miles wywinął kozła, a wiadro poleciało do góry, obryzgując nasze twarze bielą. Oszołomieni mrugaliśmy jak postacie ze starych telewizyjnych komedii, które właśnie dostały ciastem w twarz. Śmiejąc się do rozpuku, upadliśmy na podłogę.

Po chwili przemoczony farbą Miles szukał palcami na moich ustach suchego miejsca do pocałunku. Wstał i wziął mnie na ręce, po czym przeniósł przez próg kuchni prosto do łazienki, w której sam położył kafelki.

Rozciął nożycami moje mokre od farby ubranie. Pod strumieniem gorącej wody farba ściekająca z moich włosów wyglądała jak strumień mleka. Przyciągnął mnie do siebie i całował mój kark i ramiona, wsuwając dłoń między moje uda. Byliśmy rozpaleni pożądaniem.

– Kocham nasze życie – wyszeptał, a ja zamilkłam, mając nadzieję, że też zawsze będę je kochać.

– Jest idealne. Dobrze zadbajmy o to, co mamy – odpowiedziałam, również szepcząc.

Osunęliśmy się do wanny. Usiadłam na jego kroczu, wpuszczając go wewnątrz siebie. Z góry lała się na nas woda. W tamtej chwili nie chciałam, by remont kiedykolwiek się skończył; chciałam, by te dni trwały wiecznie.

Jednak skończyliśmy prace pod koniec naszego drugiego lata w Mystic. Dom był gotowy. Oprócz wykończeń w całości pomalowaliśmy go na spokojny, zielony kolor. Teraz mieliśmy dużo wolnego czasu: zaczęliśmy rano pływać i biegać boso, ścigając się od huśtawki na ganku i mojego ogródka pełnego pomidorów, aż do piaszczystej drogi prowadzącej na wybrzeże. Morska trawa rosła gęsto obok wydm.

Nad wodą zawsze spotykaliśmy Pansy i Sebastiana, parę mopsów. Były regularne jak przypływ, zawsze ubrane w stroje dopasowane do pogody człapały ku falom. Wiosną nasi sąsiedzi zawsze ubierali swoje psy w strój stokrotki, łącznie z przepaską-płatkami. Gdy dni stawały się dłuższe i parne, biedne zwierzaki zmieniały się w gigantyczne trzmiele, paradując w żółto-czarnych koszulkach z podartymi skrzydełkami aż do Święta Pracy. Jesienią pieski przechodziły ostateczną metamorfozę; zmieniały się w lękliwe lampiony w pomarańczowych swetrach, które biegały po piasku za piłeczką do tenisa.

Za każdym razem, gdy widzieliśmy te mopsy i ich różowe języczki zwisające z czarnych pyszczków, Miles i ja zastanawialiśmy się: ile poniżenia może znieść pies? Potem dyskutowaliśmy o tym, ile kiedyś będziemy w stanie wytrzymać od siebie nawzajem. Przez pierwszy rok naszego małżeństwa los Pansy i Sebastiana był najgorszym, co mogliśmy sobie wyobrazić.

Wtedy, na plaży, Miles powiedział mi:

– Uwielbiam to, że po prostu rozumiesz, dlaczego te nieszczęsne psy są dla mnie tak śmieszne.

Wycierał twarz ręcznikiem.

– To też zrozumiesz – powiedział, gdy jeden z mopsów przebiegał koło nas w swoim żółto-czarnym sweterku, i wskazał na jego właścicieli, Neda i Sheilę Whitakerów, którzy chodzili po plaży z wykrywaczami metalu.

– Spójrz na jego spodenki – powiedział cicho. – Przecież oni mają jeszcze gorzej niż te biedne psy!

Patrzyliśmy na Neda, który przechodził obok nas. Przez jakąś zapomnianą dziurę w jego kraciastych spodenkach na piasek wysypała się masa drobnych. Kilka metrów za nim jego żona, nieświadoma tego, co się właśnie stało, skierowała wykrywacz na monety, które właśnie wypadły z kieszeni jej męża. Maszyna zaczęła dzwonić na alarm, a ona padła na kolana i zaczęła kopać w piasku, szukając skarbu.

Obserwowaliśmy naszych sąsiadów i śmialiśmy się do łez. Sheila zawołała Neda, by pokazać mu majątek, który właśnie znalazła. Oboje nie mieli pojęcia, że pochodził z dziurawek kieszeni jego spodni.

Miles przygarnął mnie do siebie, by mnie pocałować.

– Kiedyś tacy będziemy – powiedział. – A ja nie chcę się tak zestarzeć z kimkolwiek innym.

Tulił mnie do siebie, a ja czułam jego ciało zimne od wody. Jego mokre kąpielówki przemoczyły moje ubranie. Byłam szczęśliwa, szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej. Wierzyłam, że nasza miłość daje nam nie tylko szczęście i radość, lecz także pomaga odnosić sukcesy w pracy – te wszystkie nagrody i wyróżnienia Milesa w centrum medycznym Uniwersytetu Connecticut i moje badania nad globalnym ociepleniem… Przekraczało to nasze najśmielsze marzenia – osiągnęliśmy to wszystko dzięki wspólnej pracy, tak jak nasz dom.

Coś się zmieniło w ciągu siedmiu lat, które upłynęły od tamtej chwili. Przestaliśmy odnajdywać siebie nawzajem. Przestaliśmy sobie pomagać i wspierać się w pracy, przestaliśmy nawet śmiać się z absurdów. Wraz ze śmiechem znikła zwykła, codzienna intymność – sposób, w jaki obejmowaliśmy się każdego poranka, w półśnie idąc do kuchni na poranną kawę; to, jak ocieraliśmy się o siebie, gdy wracaliśmy z listami ze skrzynki. Gdzieś zgubiliśmy ten bezwiedny, małżeński dotyk.

Gdy przeprowadziliśmy się do nowego domu w Madison, bardzo dokuczał mi brak tego, czego między nami już nie było. Stałam się bardzo smutna. W nowym domu było za dużo okien sięgających podłogi, kątów i wejść do pomieszczeń, by nie wpuszczały zimna. Miles czekał na mnie w swoim białym fartuchu i skarpetkach nie do pary, jego brzuch spęczniał. Czekał, aż się z nim pożegnam, a ja nie mogłam tego zrobić, bo byłam zbyt samotna i za bardzo tęskniłam za domem. Nie kłóciliśmy się, nie obrzuciliśmy żadnymi słowami nie do przebaczenia – nie próbowaliśmy nawet rozmawiać. Oboje czuliśmy, że to, co nas łączyło, rozpada się. Nie wiedziałam, co się teraz stanie. Nie byłam w stanie do niego podejść.

Może przez to, że tak poświęcił się swojej pracy, nie zauważył, jak trudna była dla mnie ta przeprowadzka? Nie widział, jak bardzo pragnęłam emocji i ekscytacji, które dawała mi moja poprzednia praca, jak bardzo tęskniłam za dźwiękiem syren ostrzegających przed mgłą nad zatoką. Nigdy nawet nie spytał mnie, dlaczego każdego ranka tak głęboko oddycham – szukałam chociaż odrobiny soli w suchym, środkowo-zachodnim powietrzu. Oboje zamykaliśmy się w sobie coraz bardziej, oddalając się od siebie po cichu. Przez długi czas nie zamieniliśmy nawet słowa, tylko udawaliśmy, że wszystko jest w porządku.

Wcześniej wszystko wyglądało inaczej. Przed czterema latami prób, które w końcu zakończyły się ciążą, zanim sprzedaliśmy nasz dom, a ja w pełni poświęciłam się macierzyństwu i w całości oddałam Jonahowi, lubiłam przynosić Milesowi kawę.

– Nigdzie pan nie pójdzie, doktorze Bancroft – droczyłam się, stając w progu.

Miles lubił wtedy podwijać mi sukienkę nad uda. Za chwilę oboje byliśmy nadzy i oparci o sosnowe drzwi, rozpaleni pożądaniem. Wtedy pytał mnie szeptem:

– A co przewidujesz dla nas dziś, moja pogodynko?

Jednak po porodzie i przeprowadzce nie mogłam sobie tego wyobrazić. A Miles nie mógł znaleźć czasu, by znowu podwinąć moją sukienkę i pomóc mi odnaleźć siebie samą. Czułam się coraz bardziej samotna – brakowało mi nie tylko tego regularnego dotyku, lecz także naszego wcześniejszego życia: tego, kim byłam, zanim zostałam matką, mojej pracy, mojego umysłu, moich badań, mojego ciała, tego, czym byliśmy razem z Milesem. Zaczęłam żyć, patrząc w przeszłość, szukając jej i pragnąc do niej wrócić; nie mogłam się odnaleźć w naszym nowym życiu. Zastanawiałam się, czy Miles też czuł się samotny. Ku własnemu przerażeniu odkryłam, że coraz mniej się tym przejmowałam.

Tego poranka, w moje czterdzieste urodziny, nie objęłam Milesa przed wyjściem. Nie stanęłam w drzwiach i nie zachęciłam go, by zerwał ze mnie ubranie. Nie powiedzieliśmy sobie nawet, co chcemy robić tego dnia. Zostałam przy stoliku z Jonahem, któremu Miles przesłał pocałunek, zanim wyszedł. Oboje tak samo go kochaliśmy i w tej chwili tylko to trzymało nas przy sobie.

Gdy wyszedł, zmusiłam się, by powiedzieć radośnie:

– Czas na bibliotekę!

Jonah wyszczerzył do mnie swoje wszystkie dziesięć zębów, zrywając z szyi śliniaczek z napisem „Mały, ale wariat” – prezent od mojej matki, która naprawdę nie znała granic przyzwoitości. Miles uwielbiał ten śliniaczek i ku mojemu rozczarowaniu za każdym razem wyjmował go ze śmieci, gdy usiłowałam się go pozbyć.

– Pa, pa, pa! – wykrzyknął Jonah, dając mi do zrozumienia, że jest gotów do wyjścia. Gdy zakładałam zimowe buty na jego szerokie stópki, ponownie zalogowałam się na Facebooka i przeczytałam wiadomość od Deana. Pamiętałam, ile razy obronił mnie w przeszłości, i zastanawiałam się, jak mogło potoczyć się moje życie, gdybym to z nim się związała.

ROZDZIAŁ 2

LISTY

Zaczęło się od niewinnych wiadomości.

Powiedziałam Deanowi, gdzie mieszkam, i wytłumaczyłam, czym się zajmuję – badaniami laboratoryjnymi klimatu i atmosfery, czyli czymś innym niż prognoza pogody w telewizji. Pominęłam fakt, że rzuciłam pracę. Temu, że od siedmiu lat byłam żoną Milesa, poświęciłam zaledwie jedno zdanie, szybko porzucając temat mojego małżeństwa, by opowiedzieć o tym, jak wspaniały jest mój synek.

Nazwałam Jonaha „miłością mojego życia” – powiedziałam Deanowi, ile ma ząbków, jak miękka jest jego piegowata skóra, jak delikatne są jego włosy, jak jego czekoladowe oczy są ciekawe wszystkiego dookoła. Pełna matczynej miłości opowiedziałam, jak swoim słodkim głosikiem recytował Mrugaj, mrugaj gwiazdko ma i że w wieku szesnastu miesięcy znał nazwy trzech konstelacji: Gwiazdozbiór Oriona oraz Wielki i Mały Wóz. Paplałam o Jonahu tak długo, że potem było mi głupio, gdy Dean powiedział, że nie ma dzieci.

Większość poranka spędziłam na wysyłaniu mu zdjęć ze swojego życia – poprosił mnie o to. Zrobiłam je sama i byłam na nich z Jonahem: oboje uśmiechaliśmy się pod słońce do obiektywu aparatu, który trzymałam w wyciągniętej dłoni. Wybrałam te zdjęcia, na których wyglądałam jak poszukująca przygody kobieta, którą kiedyś byłam, a nie jak zmęczona, świeżo upieczona matka. Nie wysłałam mu żadnego zdjęcia, na których byliśmy we trójkę – Jonah, Miles i ja. Nie chciałam, by myślał, że jestem niedostępna – poczułam ukłucie winy, gdy świadomie pominęłam mojego męża, lecz zniknęło ono równie szybko, jak się pojawiło.

Jeśli dobrze pamiętam, Dean odezwał się do mnie na facebookowym czacie krótko po tym, jak wysłałam mu zdjęcia. Zaczęliśmy pisać do siebie na żywo: wymienialiśmy się komplementami i szczegółami ze swojego życia.

DEAN: Świetne zdjęcia, Claire! Macierzyństwo naprawdę Ci służy.

CLAIRE: Twoja żona jest przepiękna! Jak się poznaliście?

DEAN: Długa historia. Przez przypadek.

CLAIRE: Czyli? Opowiesz mi?

DEAN: Na tamtej plaży, tej samej, na której pierwszy raz zobaczyłem Ciebie. Była ta sama pora roku – listopad, potwornie zimny. Padało. Zobaczyłem kogoś szalonego surfującego na falach podczas ulewy, z kolorowym latawcem przyczepionym do deski; to była ona.

CLAIRE: Nie mogę sobie tego wyobrazić – w nowoangielską zimę???

DEAN: To było bardzo wymagające i ryzykowne – a ja to uwielbiam. Siedziałem na plaży Hawk’s Nest przez kilka godzin i patrzyłem na nią. Czekałem. Gdy w końcu zeszła na brzeg i zaczęła się przebierać, podszedłem do niej i zaprosiłem ją na kawę. Dwa tygodnie później mieszkaliśmy razem.

CLAIRE: Niesamowite!

DEAN: A to tylko początek. Na razie powiem tyle: Heather potrafi obudzić się rano i powiadomić, że dziś będzie skakać z samolotu. Jest totalnie spontaniczna… I w tym bardzo przypomina mi Ciebie.

CLAIRE: Niestety, te czasy już minęły. Teraz o 21.30 jestem już grzecznie w łóżku. Stałam się potwornie nudna.

DEAN: Założę się, że w głębi duszy wciąż jesteś taka, jaka byłaś. Jeśli mam być szczery, bałbym się mieć dzieci z Heather – ona ma totalnego bzika. Jest klasycznym szalonym rudzielcem.

Gdy teraz myślę o tamtej rozmowie, widzę, że to Dean przypomniał mi o ryzyku – i o tym, jak niewiele było go w moim obecnym życiu. Sposób, w jaki mówił o swojej żonie, sprawił, że zaczęłam głęboko zastanawiać się nad własnym małżeństwem – chciałam przypomnieć sobie ten czas, gdy Miles też tak o mnie myślał; czas, gdy byłam niesamowita, zabawna, niepojęta, zanim nasz związek stał się tak zwykły i nudny. Zanim zostawiłam to, co było we mnie najlepsze, na tamtym wybrzeżu.

Zaintrygowało mnie, że Dean poślubił ekstremalną wersję tej niesamowitej dziewczyny, którą kiedyś widział we mnie mój mąż. Pamiętam, że tamtego dnia po raz pierwszy spędziłam całe popołudnie, przeglądając jego zdjęcia. Chciałam przyjrzeć się bliżej jego życiu: zobaczyć, jakie przygody przeżył ze swoją żoną w miejscu, w którym się urodziłam. Chciałam porównać ich związek do tego, co kiedyś między nami było, i wyobrazić sobie, jak mogłoby wyglądać dziś nasze życie, gdybyśmy zostali razem.

Tamtego popołudnia, gdy Jonah spał, Dean po raz pierwszy napisał o naszej wspólnej przeszłości. Pisał coraz mniej o sobie, oprócz spraw z branży nieruchomości. Pracował, przygotowując puste domy, by mogli je obejrzeć potencjalni najemcy. Przez następne tygodnie jego wiadomości skupiały się niemal wyłącznie na intymnych szczegółach naszego dawnego związku.

Claire,

nie wiem, czy powinienem Ci o tym mówić, ale ostatniej nocy myślałem o Twoich włosach. O tym, jak pachniały. Jak po pływaniu siadałaś na bagażniku mojej ciężarówki i splatałaś je w warkocz, w swoim żółtym bikini i szortach. Były tak gęste, że zdawało się, iż nigdy nie wyschną. Pamiętam, jak uczyłem Cię prowadzić. To było latem, w czerwcu 1986 roku. Byłaś opalona. Na autostradzie jechałaś całe 50 kilometrów na godzinę pasem do jazdy setką.

Pamiętasz to klejące coś, czym posmarowałaś wtedy swoje usta? Smakowało jak jagody. Pamiętam, że godzinami delektowałem się Twoim smakiem.

Byłaś tak uroczo nieśmiała, gdy wszedłem za Tobą na górę po schodach i posadziłem na parapecie, by zdjąć z Ciebie ubranie. To było po tym, jak umarł Twój tata. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego potem zacząłem powoli znikać z Twojego życia. Nie wiem, jak mogłem pocałować Cię w Twoje urodziny tamtej zimy i pożegnać na zawsze. Byłem strasznie głupim gówniarzem.

Gdy czytałam jego wiadomość, znów stałam się tamtą dziewczyną, o której pisał. Pozwoliłam, by wszystko wokół mnie zniknęło – Madison, rozrzucone zabawki na podłodze, kosz pełen prania, które miałam złożyć – i cofnęłam się w czasie do tej chwili, gdy byłam z nim wtedy na parapecie, w domu drugiego męża mojej matki. Gorące słońce padało przez okno na moją twarz mokrą od łez. To był dzień pogrzebu mojego taty. Dean rozpinał moją niebieską bluzkę; czułam jego gorący oddech na swoim uchu, a jego usta na swojej szyi. Po tym, jak przypomniał mi tamto popołudnie, odkryłam w sobie coś, o czym dawno zapomniałam: pożądanie. Pragnęłam nie tylko jego, ale też samej siebie, takiej, jaką mnie zapamiętał. Pragnęłam tamtej młodości, spontaniczności, tamtej energii, tamtej skóry.

Łut szczęścia sprawił, że Dean napisał do mnie właśnie wtedy, gdy byłam najbardziej wrażliwa i bezbronna: po przeprowadzce, w moje czterdzieste urodziny – tę idiotyczną granicę, od której ma się zaczynać wiek średni. Tak jak zasugerował mój terapeuta, ten moment wpłynął na to, jak odebrałam jego wiadomości – czułam, że wszystko już przeminęło: moja kariera, młodość, mój dom. Teraz zdawało mi się, że podobnie przemijało moje małżeństwo.

Miles jednak pamiętał o moich urodzinach i w pewien sposób usiłował się do mnie zbliżyć. Może zauważył moje roztargnienie lub dystans, jaki zaczął nas dzielić. Zadzwonił do domu z pracy, co robił bardzo rzadko, i powiedział:

– Kochanie, szykuj się. Idziemy świętować twoje urodziny!

– Myślałam, że dziś sobie odpuścimy – powiedziałam.

– Dziś wieczorem – oznajmił – wrócę do domu i zabiorę cię na miasto.

I, przynajmniej ten jeden raz, rzeczywiście to zrobił.

Ociągałam się, wkładając czarną sukienkę i parę szpilek. Związałam włosy i pomalowałam usta na czerwono. Myślałam o tym, jak moglibyśmy jeszcze wszystko odwrócić. Przez długi czas spoglądałam w lustro. Obróciłam się i wciągnęłam brzuch. Patrzyłam na zmarszczki przy moich oczach, które próbowałam wygładzić palcami. Bawiąc się moimi nieposkromionymi jasnymi lokami, powiedziałam do siebie w lustrze:

– Jasna cholera. Masz czterdzieści lat!

Ja się szykowałam, a Miles miał ułożyć Jonaha do snu. Wtedy, gdy usłyszałam delikatne chrapanie, dziwna nastolatka z domu naprzeciwko przyszła z książką, która ważyła więcej niż ona sama.

– Wszystkiego najlepszego, pani Spruce – powiedziała do mnie, gdy dawałam jej elektroniczną nianię, i jak kot zwinęła się w kłębek na naszym fotelu.

W samochodzie mój mąż włączył płytę, którą przygotował na moje urodziny w zeszłym roku.

– Nie zaplanowałem nic specjalnego – powiedział. – Pomyślałem, że możemy trochę zaimprowizować. Wiem, że to lubisz.

Prawdziwa spontaniczność nigdy nie była jego dobrą stroną. Wkrótce krążyliśmy od miejsca do miejsca, z każdej restauracji wychodząc z kwitkiem. Był piątkowy wieczór, początek weekendu absolwentów w naszym miasteczku uniwersyteckim. Wszystkie lokale były zarezerwowane i pełne ludzi w średnim wieku ubranych w kolory uniwersytetu: wiśniową czerwień i biel. Wracali do miejsca, które wiele dla nich znaczyło, które przypominało im o ich młodości. Uwielbiali tu wracać, tu rozegrała się ważna część ich historii. W odróżnieniu od nich przemykaliśmy się bocznymi ulicami w długich, czarnych płaszczach. Korzystaliśmy z naszych iPhone’ów, by odnaleźć drogę w mieście, w którym wciąż czuliśmy się obcy.

Zaglądaliśmy przez okna do mijanych restauracji i widzieliśmy pary w naszym wieku wznoszące kieliszki i szklanki do góry. Ich oczy były lekko zamglone od alkoholu, a policzki zaczerwienione nostalgią. Gdy czekaliśmy z nadzieją na wolny stolik w wejściu do kolejnego lokalu, słyszeliśmy salwy śmiechu i widzieliśmy przyjaciół obejmujących się przez stół. To wszystko wywołało u mnie uczucie głębokiej tęsknoty za naszym dawnym życiem na wschodzie.

Okrążyliśmy główny rynek Madison trzy razy i nigdzie nie znaleźliśmy wolnego miejsca. W końcu musieliśmy zadowolić się nepalską restauracyjką na State Street. Na szczęście pod oknami lokalu znajdowało się kilka chybotliwych stolików. Byliśmy ubrani zdecydowanie zbyt elegancko jak na takie miejsce. Oboje próbowaliśmy uratować sytuację, czując stres i nadzieję jak na pierwszej randce.

– Całkiem tu przytulnie – powiedziałam, gdy przeglądaliśmy brudne i tłuste menu; chciałam dodać nam obojgu otuchy i głęboko ukryć moje rozczarowanie tym miejscem. Na zewnątrz studenci ubrani w kolory swojej drużyny – czerwono-białe kombinezony i czapki z Borsukiem Buckym, maskotką uniwersytetu – trzęśli się z zimna i tulili do siebie, wiwatując i ciesząc się zwycięstwem w meczu koszykówki.

Gdy Miles poszedł złożyć zamówienie, wyjęłam telefon, by sprawdzić, czy nie dostałam żadnych wiadomości od naszej niani. Nic nie pisała, ale na Facebooku czekało na mnie zdjęcie od Deana. Tym razem nie wysłał żadnej wiadomości, tylko samo zdjęcie – zeskanowaną fotografię ze starego Polaroida, na którym zdmuchiwałam świeczki z ogromnego tortu. To on napisał na nim „Najlepszych piętnastych urodzin!” różowym lukrem na samym środku. Tamtego dnia pocałował mnie na pożegnanie ostatni raz.

Ogniki świeczek na tamtym torcie przypomniały mi laboratorium chemiczne w moim liceum i mojego nauczyciela, pana Barneta. Pewnego dnia zostałam w laboratorium po zajęciach, mimo że powinnam iść na następne. Nie mogłam oderwać wzroku od niesamowitych płomieni, jakie stworzyliśmy na tamtej lekcji. Umieszczony na obrotowej podkładce sztuczny pożar podnosił się i był w ciągłym ruchu podsycany prądem powietrza przez osłonę z drucianej siatki. Siatka pełniła rolę drzew w pożarze lasu – przepływające przez nią powietrze podrywało płomienie i zmuszało je do wirowania. Byłam kompletnie urzeczona widokiem tego świetlistego tornada i nie mogłam oderwać oczu od jego piękna. Zostałam w klasie długo po dzwonku, wpatrzona w jego niesamowity wir.

Pan Barnet przysunął sobie chybotliwy, metalowy stołek i usiadł koło mnie.

– Całkiem fajne, prawda? – powiedział.

– To jest niesamowite – odpowiedziałam jak w transie, podczas gdy ognisty cyklon nabierał rozpędu.

– Tak myślisz? To poczekaj chwilę – powiedział pan Barnet.

Otworzył szafkę i wyjął z niej plastikowy pojemnik, który wyglądał jak pudełko po jajkach. W każdej przegródce znajdował się proszek przypominający sól. Pan Barnet wytarł platynowy drut kwasem solnym i zanurzył jego końcówkę w pierwszej przegródce. Potem pomachał nim w ogniu jak różdżką, dokonując prawdziwej magii – kolor płomieni zmienił się z pomarańczowego na błękitny.

Roześmiałam się z radości i spytałam:

– Jak pan to zrobił?

– Arszenik – odpowiedział pan Barnet, przesuwając ciężki tom w moją stronę.

To była książka Chemiczna historia świecy. Na okładce widniał knot z odchylonym płomieniem, tak jakby ktoś właśnie pomyślał życzenie i starał się go zdmuchnąć.

– Powinnaś ją przeczytać – powiedział. – W 1860 roku napisał ją angielski naukowiec, Michael Faraday, który wygłosił serię bożonarodzeniowych wykładów dla młodych ludzi w brytyjskim Royal Institution. Każdy z jego eksperymentów bada fizyczne i chemiczne właściwości ognia.

Mimo że od tamtej chwili minęło tyle czasu – właśnie świętowałam swoje czterdzieste urodziny przy chybotliwym stoliku w nepalskiej restauracji – wciąż potrafiłam wyrecytować tytuł pierwszego z wykładów zawartych w książce: Świeca. Ogień – jego źródła, struktura, mobilność i jasność.

Zobaczyłam Milesa wracającego do naszego stolika z tacką pełną świeżego, parującego jedzenia. Schowałam telefon ze zdjęciem swojego tortu z tamtych urodzin do kieszeni mojej zimowej kurtki.

Miles usiadł i zaczął mnie przepraszać.

– Kochanie, nie tak to sobie wyobrażałem… Nie miałem pojęcia, że całe miasto będzie tak zatłoczone! Mam nadzieję, że dobrze się bawisz?

Zmusiłam się do uśmiechu. Nie chciałam, by zobaczył jak bardzo rozczarowana byłam tym wieczorem, naszym małżeństwem i nowym życiem, które dla nas wybrał.

– Jest wspaniale – odpowiedziałam, kłamiąc w sposób, w jaki okłamuje się osobę, którą się kocha. Zmusiłam się do odczucia zwykłej wdzięczności za to, że postawił przede mną talerz.

Przy jedynym innym stoliku w restauracji siedziało troje studentów, którzy oceniali urodę dziewcząt obserwowanych przez szybę. Przewodził im chudy chłopiec w fedorze, z oczami jak jaszczurka.

– Okej, więc niezła laska to czwórka, a zwykła ładna lala to trójka lub trzy i pół. Laskę, której dałbym dwa, przeleciałbym tylko, gdybym był bardzo pijany.

Zastanawiałam się, jak oceniłby czterdziestoletnią kobietę. Wiedziałam, że w naszym poprzednim życiu wspólnie z Milesem śmialibyśmy, słysząc rozmowę tych chłopców, i szybko zaczęlibyśmy ją parodiować. Mówilibyśmy do siebie rzeczy w stylu: „Oceniam cię na mocne trzy i pół, kochanie, ale za resztę twojego dania curry i szybki numerek podbiję do czwórki”.

Teraz nic takiego nie miało miejsca. Patrzyliśmy apatycznie w nasze talerze, jedząc słony makaron vermicelli i usiłując odgonić muchę, która jakimś cudem przetrwała zimę i teraz postanowiła świętować moje urodziny razem z nami.

Jedyne, czego chciałam w tamtym momencie, to wrócić do domu i zdjąć szpilki. Gdy zastanawiałam się, kiedy właściwie przestaliśmy się śmiać, Miles nagle wstał ze swojego stołka. Wyglądał dostojnie w swoim garniturze i krawacie – zupełnie jakby był na dużym przyjęciu pełnym gości. Odchrząknął i powiedział na głos:

– Chciałbym wznieść toast za moją piękną żonę.

Studenci zamilkli. Smarkacz w fedorze zaczął klaskać.

Miles zauważył, że na nas patrzą, i usiadł z powrotem przy stoliku. Z kubkiem gorącej herbaty wzniesionym do góry – ku naszemu rozczarowaniu w tej restauracji nie podawano wina – zbliżył się do mnie i zaczął mówić po cichu:

– Wszystkiego najlepszego, Claire. Kocham cię. Zostawiasz włączone światła w całym domu, zanim pójdziesz spać, twoje chili con queso nigdy nie jest tak dobre, jak moje, i wrzucasz kości kurczaka do młynka do odpadków, co doprowadza mnie do szału. Ale wciąż cię kocham. Kocham to, że sprawiasz, iż każda osoba, z którą rozmawiasz, czuje się najważniejsza ze wszystkich.

Kocham twój piękny, głośny śmiech i to, jak bawisz się z Jonahem. Jak razem budujecie statki kosmiczne z koców i kartonów. Jak wystrzeliwujesz go w stratosferę w jego foteliku. Kocham twoje ciasto. Kocham, jak mnie całujesz. Kocham prawdopodobnie najbardziej to, jak tańczysz w samej bieliźnie, gdy jesteś szczęśliwa. Wiem, że nie byłaś w najlepszym nastroju od przeprowadzki, kochanie. Mam nadzieję, że niedługo znów będziesz tak szczęśliwa, jak dawniej. – Stuknął swoim kubkiem o mój. – Wszystkiego najlepszego, Claire!